Szajka Zgrozy. Klasyka angielskiego kryminału - Edgar Wallace - ebook + audiobook

Szajka Zgrozy. Klasyka angielskiego kryminału ebook i audiobook

Edgar Wallace

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Clay Shelton jest znanym w świecie genialnym złodziejem okradającym banki. W Londynie prawie nie ma banku, którego by nie okradł. Pewnego razu zostaje zatrzymany na gorącym uczynku przez Betchera Longa, zdolnego detektywa ze Scotland Yardu. Shelton zostaje osadzony w więzieniu i skazany na śmierć za morderstwa, jakich dokonał. Zapowiada zemstę... po śmierci. Rzeczywiście, po wykonaniu wyroku zaczynają się dziać dziwne rzeczy, a życie Longa i bankierów jeszcze nigdy nie było tak zagrożone... Powieść oceniona jak jeden z najlepszych "Wallace'ów"! Patronat medialny: Klub MOrd. To czwarty tom serii "Klasyka angielskiego kryminału", tylko wybrane najlepsze angielskie powieści kryminalne w pełnych tłumaczeniach!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 303

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 41 min

Lektor: Edgar Wallace

Oceny
4,5 (2 oceny)
1
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Barbarabetka

Dobrze spędzony czas

Pan Zadura jako lektor doskonały
00

Popularność




Edgar Wallace

Szajka Zgrozy

(The Terrible People)

I

Harry Ułan przybył do posterunku policyjnego na Burton Street, aby przedstawić dowód zwolnienia, gdyż tego właśnie poranka poniedziałkowego wypuszczony został z Dartmoor, przesiedziawszy tam siedem lat bez dwudziestu jeden miesięcy.

Wszedł z ponurym wyrazem na żółtej, pokrytej bliznami twarzy i podał swój dokument sierżantowi służbowemu.

– Henry Beneford, sierżancie, zwolniony więzień. Mam się zameldować…

W tej chwili spostrzegł inspektora Longa, zwanego „Betcher”[1], i oczy jego zaiskrzyły się. Spotkanie z Betcherem było przypadkiem, bardzo nieszczęśliwym przypadkiem dla „Ułana”. Inspektor Long wszedł właśnie, aby ustalić personalia poszukiwanego od dawna złodzieja sklepowego.

– Dzień dobry, inspektorze! Żyje pan ciągle?

– Oczywiście – odparł podinspektor Arnold Long wesoło.

Brzydka warga Harry’ego Ułana zadrgała.

– Dziwię się, że sumienie pozwala panu jeszcze spać. Siedem lat nasolił mi pan podstępem i przebiegłością!

– I prawdopodobnie nasolę ci jeszcze siedem – odpowiedział Betcher wesoło. – Wiesz dobrze, Ułanie, że gdyby to ode mnie zależało, wpakowałbym cię do śmiertelnej celi, gdzie się pakuje wszystkie wściekłe psy. Świat stałby się przez to piękniejszy.

Długa warga górna więźnia drgała kurczowo. Ludzie, którzy go znali dobrze, zwykli w takich chwilach mieć się na baczności, ale inspektor Long, choć znał go doskonale, nie zaniepokoił się bynajmniej.

Harry Ułan służył istotnie półtora roku jako ułan w armii Jego Królewskiej Mości i otrzymał trzy lata za to, że pokopał kaprala do nieprzytomności. Był to brutal, złodziej – człowiek najniebezpieczniejszego gatunku. Ale i Betcher znany był jako niebezpieczny.

– Słuchaj pan! Nie chcę grozić. Nie dam panu sposobności wysłania mnie znowu do Awful Place, ale jedno panu powiem: Strzeż się pan!

Betcher uśmiechnął się.

– Za wiele gadacie, Ułanie – rzekł łagodnie. – Jeszcze się wam kiedy zachce wstąpić do parlamentu.

Więzień zatrząsł się z wściekłości, a górna jego warga znowu zadrgała niebezpiecznie. Chciał mówić, ale nie mógł. Odwrócił się do stołu sierżanta i drżącą dłonią położył swoje papiery.

– O, sprytny pan jest. Takich ludzi jak ja, łatwo się łapie, ale dlaczego nie złapał pan dotychczas Sheltona, hę? Wszystkie psy gończe Anglii nie mogły go dotąd przyłapać. Nawet najbardziej szczwane lisy!

Betcher nie odpowiedział, gdyż Clay Shelton mało go wtedy interesował. Czuł, że złośliwa aluzja do „szczwanych lisów” dotyczyła jego… ale zarzut ten nigdy nie sprawiał mu przykrości, gdyż był dzielnym urzędnikiem, o czym Harry Ułan wiedział doskonale.

Gdy jednak Long powrócił do Scotland Yardu, musiał się dowiedzieć, że Clay Shelton miał wywrzeć istotny wpływ na jego życie.

Istotnie bowiem nie było w świecie człowieka, z którym by się „Clay Shelton” dał porównać. Od piętnastu już lat zajmował się fałszowaniem i puszczaniem w obieg listów kredytowych, weksli i innych papierów handlowych. Piętnaście lat to długi okres czasu. „ Clay Shelton» był to tylko symbol, który oznaczał jego działalność – było to nazwisko, które pewien chudy, krótkowzroczny pan wpisał do książki gości hotelu White Hart w Dorking dnia trzeciego września 1899 roku i na które podjął on w najprostszy sposób za fałszywym czekiem w Sussex Banku siedem tysięcy dwieście funtów. Było to pierwsze nazwisko, pod którym się dał poznać, i to nazwisko figurowało we wszystkich kartotekach prezydium policji.

Pułkownik Hillerby z urzędu skarbowego, który podjął na podstawie sfałszowanego pełnomocnictwa z Bank of Africa dwadzieścia pięć tysięcy funtów, był to bezwarunkowo ten sam pan, miał jednak wąsy i nosił monokl. Detektywowi banku, obeznanemu dobrze ze sferami wojskowymi, wydał się ten nowy pułkownik podejrzany, udał się więc za nim do Wynberg i został znaleziony martwy w lesie sosnowym koło Kenilworth. „Clay” łączył w sobie spryt z energią.

Płatniczy marynarki Corban-Smith, który otrzymał prawie taką samą sumę z Portsmouth and Southern Banku, nie miał wąsów, ale nosił uniform oficera marynarki, a na lewej jego piersi widniały pstre wstążeczki odznaczeń wojskowych. Urzędnik, który podjął w Banku Angielskim dla Midland & Western Banku sześćdziesiąt pięć tysięcy funtów, miał siwe wąsy i mówił akcentem szkockim. Frederick G. Tennycold z Chicago, któremu w oddziale tegoż banku wypłacono na podstawie fałszywego listu kredytowego sześć tysięcy funtów, nosił rogowe okulary i odznakę Knights of Columbus. Wiele innych nazwisk wciągnęła policja do akt tego człowieka, ale oficjalnie nazywano go po prostu „Clay Shelton”.

Inspektor Vansittar siedział w gabinecie swego przełożonego, z miną poważną i przygnębioną.

– Bardzo mi przykro, Vansittar – rzekł szef policji. – Doznał pan równie przykrego doświadczenia, jak pańscy koledzy. Najlepsze, co mogę zrobić dla pana, to uwolnić go od tej pracy i powierzyć ją komu innemu. Pańskie szczęście, że każdy, kto miał do czynienia ze sprawą Sheltona, wpadał tak samo.

Przed trzema miesiącami Shelton podjął w oddziale zagranicznym City of London Banku za sfałszowanym przekazem kablowym osiemnaście tysięcy trzysta dwadzieścia funtów. Wszyscy fachowcy zgadzali się, że była to „najczystsza” robota, jaką kiedykolwiek wykonano. Aczkolwiek policja odnosiła się z niejakim podziwem do tej mistrzowskiej sztuczki, obowiązkiem jej było jednak, zapobiec jej powtórzeniu.

– Nie możemy go złapać, bo go nie znamy, – rzekł Vansittar – a główną przyczyną jest to, że on pracuje sam. Nawet depeszę kablową sam urządził. Zarówno przekaz kablowy, jak i awizacja były sfałszowane i nadesłane do Londynu zwykłą drogą. Człowiek, który jest dość zręczny, aby pracować samemu, może być schwytany tylko z pomocą Bożą! Gdyby w grę wchodziła jakaś kobieta, gdyby miał żonę czy wspólnika, nie mógłby uprawiać swego procederu przez piętnaście lat.

Powstało przykre, prawie bolesne milczenie. Szef, który cenił inspektora i chciał mu przynieść ulgę, nie widział innego wyjścia, jak przerwać nagle rozmowę. Inspektor nie mógł się więcej usprawiedliwiać.

Ale mógł dać radę i dał ją.

– Wątpię, czy ktokolwiek go złapie, jeśli nie popełni błędu. Jeden tylko człowiek mógłby go…

Czekał na zachętę. Pułkownik Macfarlane wiedział doskonale, kogo Vansittar miał na myśli, ale nie wypowiadał tego, chcąc się z kimś podzielić odpowiedzialnością za tę propozycję.

– Betcher? – podsunął Vansittar, a twarz pułkownika przeciągnęła się.

– Hm! Betcher! – potrząsnął niechętnie głową.

„Betcher” Long, mimo swego przezwiska i mimo funkcji urzędnika policji, był człowiekiem, który uczęszczał do uniwersytetu i miał ojca milionera. Jak się stało, że syn sir Godley’a Longa obrał sobie karierę policyjną, to za długa historia, aby ją tu opowiadać. Pewnego ponurego dnia oburzony zastępca rektora z Cambridge wydalił go z uniwersytetu. Przestępstwo jego polegało na tym, że wdał się w zwadę i obił niższego funkcjonariusza uniwersytetu, Toma Helpforda, złośliwego sługę sędziego uniwersyteckiego.

Za to przewinienie odesłano go ze wstydem do ojca, który, oburzony postępowaniem syna, wysłał Arnolda Murry’a Longa w daleki świat, aby sam zarabiał na swoje utrzymanie. Betcher wyjechał. Ale po miesiącu zjawił się w domu ojca na Berkeley Square w mundurze urzędnika Metropolitan Police, a żadne prośby ani nalegania sir Godley’a nie zdołały go skłonić do zdjęcia uniformu.

Oto historia ta w skróceniu. Przezwisko „Betcher” otrzymał dlatego, że słowa „zakład” używał co kilka zdań.

Ale ojciec nie upadł na duchu. Odczuwał pewną dumę na myśl o stanowczości Arnolda i w eleganckim swoim klubie zwykł odtąd mawiać o „moim synu, policaju”. Pewnej mglistej nocy czyhał na Arnolda na rogu Hill Street i „postawił” mu szklankę piwa. Cały klub opowiadał sobie potem, jak Arnold wypił duszkiem piwo, a następnie zagroził ojcu, że zaaresztuje go za włóczęgostwo.

Władze chciały pozostawić Arnolda przy służbie patrolowej, gdyż ze względu na jego bogate pokrewieństwo obawiały się zarzutu stronniczości; gdyby go posunięto w stopniu poza koleją, sprawa byłaby niewątpliwie poruszona w parlamencie. Po dwóch latach był już sierżantem, ale nikt nie mógł robić złośliwych aluzji, ponieważ on to właśnie schwytał Lewa Freddinga, którego poszukiwano za kradzież ćwierć miliona dolarów w New York Security Banku. Po tym czynie schwytał Long, nieuzbrojony, jak stał, głośnych bandytów Sullivana i Veilta, bezpośrednio po zamordowaniu przez nich wywiadowcy Parlyvoo Smith’a. Nikt nie mógł teraz zamknąć przed nim drogi do awansu. Scotland Yard przeniósł go do oddziału kryminalnego, gdzie najdzielniejsi urzędnicy mieli go postawić w cień. Ale pewnego mglistego wieczora, jadąc do domu, spotkał jakiegoś utykającego człowieka, który korzystając ze sprzyjającej pogody, wyszedł z ukrycia, aby użyć nieco ruchu. Betcher zatrzymał auto, wyskoczył i nie bez pewnych trudności zaaresztował, uniknąwszy cudem dwóch kul, które go chybiły, Ernie’ego Budlowa, bandytę bankowego i szantażystę, którego poszukiwano za sześć przestępstw.

– Szczęście! – mówiono w Scotland Yardzie, ale musiano go zamianować zastępcą inspektora, gdyż minister spraw wewnętrznych sam podpisał wniosek nominacyjny.

W Scotland Yardzie nie uważano go za ideał. Nie stawiano go też za wzór młodszym detektywom. Przyznawał sam, iż tak długo musiał wystawać w przedpokoju swego przełożonego, że w dywanie wytarła się dziura. Kilkakrotnie zawieszony był w czynnościach; ostre przewinienie, które później zatuszowano w aktach, splamiło jego karierę; a raz ściągnął na siebie naganę pewnego sędziego za stosowanie niedozwolonych środków pomocniczych.

Miał sześćdziesiąt dziewięć cali wzrostu i sprawiał wrażenie wątłego. Biegał jak zając, ale z większą dozą rozumu. Przez dwa lata był bokserem-amatorem, wdrapywał się jak kot i posiadał coś podobnego do instynktu kota. Nazywał się Anglikiem, aby rozzłościć swego przełożonego Macfarlane’a, który nie uznawał słowa „angielski”, gdzie można było użyć „brytyjski”.

Twarz miał podłużną i wąską, i z wiecznym uśmiechem, gdyż traktował życie i świat jako żart. Gdy Boylanowie schwytali go w bocznej uliczce koło Limehouse Reach i dali mu pięć minut czasu na przygotowanie się do podróży w zaświaty, pokazał im w uśmiechu białe zęby.

– Zakład o tysiąc, że mnie nie zabijecie!

I nie zabili go. Dwie mile płynął ze związanymi rękoma i nogami, a gdy go uratowała policja rzeczna na Tamizie, pierwsze słowa, jakie zdołał wypowiedzieć szczękając zębami (gdyż działo się to w połowie stycznia, a rzeka pełna była płynącej kry), były:

– Zakład o tysiąc, że w ciągu dwudziestu czterech godzin złapię Joe’ego Boylan’a! – I złapał.

Pułkownik Macfarlane mógł istotnie zmarszczyć się na myśl o powierzeniu sprawy Sheltona Betcherowi Longowi.

W Anglii nie znano „trzeciego stopnia indagacji”, ale Betcher wynalazł „stopień piąty”. Czyż nie trzymał głowy Lewa Brayley’a tak długo w uścisku, aż nie wyznał, gdzie ukrył uprowadzonego i uwięzionego dla okupu synka milionera Johna Brisbane’a? Czy to nie Betcher naraził się na naganę sędziego za to, że włamał się do kasy ogniotrwałej niejakiego Lestera Glommena i wydostał z niej jedyny dowód jego udziału w aferze naftowej w Texas, która przynosiła tak wielkie dochody, że Lester wycofał się z niej po kilku miesiącach, jako człowiek bardzo zamożny?

– Betcher? – pułkownik w zamyśleniu szczypał wargę. – Nie wolno mi tego zrobić! Betcher popełniłby znowu coś okropnego, a potem to się na mnie skupi. Ale…

Przez cały dzień myślał o tej sprawie, a o piątej po południu Arnold Long został wezwany do gabinetu przełożonego.

Betcher przysłuchiwał się z uśmiechem.

– Nie, sir, nie potrzebuję zaglądać do akt, znam dzieje Sheltona na pamięć. Niech mi pan da trzy miesiące czasu, a ulokuję go tam, gdzie będzie jadał regularnie.

– Niech pan nie będzie zbyt pewien siebie, panie Long! – ostrzegał pułkownik.

– Zakład! Zdaje się, że mogę być pewien siebie – rzekł Arnold z szacunkiem.

Po licznych napomnieniach, ostrzeżeniach i dobrych radach Betcher Long wyszedł i zameldował się u przewodniczącego Związku Bankierów.

[1] Wyraz niemożliwy do przetłumaczenia, oznacza tyle co: „zwolennik zakładów” [przyp. tłum.]

II

Pewnego pięknego poranka wiosennego Shelton spacerował wolno po Lombard Street, na której stoi bank obok banku. Wałęsając się tak po ulicy i wymachując złożonym parasolem, wspominał czasy, gdy na tej krótkiej ulicy gnieździli się tylko lichwiarze germańskiego pochodzenia, a lombardy lub rupieciarnie[2], jak je fama ludowa przemianowała, pełne były zastawionych mebli.

Zatrzymał się przed wielkim gmachem, który mimo ozdób z polerowanego granitu wyglądał ponuro i niepozornie, i niby turysta spoglądał na długie szeregi jednakowych okien.

– Co to za gmach?

Pytanie to skierowane było do policjanta z City, który stał na jezdni koło trotuaru, gdyż policjant z City jest równie dobrym przewodnikiem, jak niezrównanym regulatorem ruchu.

– City and Southern Bank, sir – odparł policjant.

– O Boże! – westchnął Shelton i ze zdwojoną czcią przypatrywał się nadal budynkowi.

Nadjechał automobil, szofer wyskoczył, otworzył drzwiczki, z auta wysiadła najpierw piękna panienka, potem blada pani, a wreszcie elegancki młodzieniec o czerstwej twarzy, czarnych wąsikach, z monoklem w oku i lśniącym cylindrem w ręku, gdyż niskie drzwiczki auta nie pozwalały na włożenie tak wysokiego nakrycia głowy.

Znikli w drzwiach banku, a policjant podszedł do szofera.

– Jak długo ci państwo tam będą? – zapytał.

– Pięć minut – odpowiedział szofer, rozciągając się wygodnie na siedzeniu.

– Jeśli pozostaną dłużej, musi pan zaczekać w parku automobilowym.

Policjant udzielił szoferowi dalszych wskazówek i zwrócił się do Sheltona.

– Pan jest obcy w Londynie? – zapytał.

Shelton skinął głową.

– Tak, dopiero co powróciłem z Ameryki Południowej. Dwadzieścia pięć lat tam spędziłem. Bank Argentyński też tu gdzieś jest, prawda?

Policjant wskazał ręką na bank, ale Shelton nie zdradzał zamiaru odejścia.

– Trudno wprost uwierzyć, jakie miliony złota leżą w tej ulicy.

Policjant uśmiechnął się złośliwie.

– Nie widziałem ich nigdy, – rzekł – ale nie wątpię…

Nie dokończył zdania i uczynił ręką ruch jakby powitania. Za automobilem zatrzymała się taksówka, z której wyskoczył młody człowiek. Rzucił na policjanta krótkie, karcące spojrzenie, zmierzył okiem Sheltona i znikł w banku.

– Kto to był? Oficer policji? – Shelton zauważył ruch powitania.

– Nie, sir, to mój znajomy z City – odpowiedział policjant i zwrócił się do szofera taksówki, aby mu udzielić wskazówek.

Kiedy Betcher Long wszedł do banku, uwagę jego zwróciła ładna twarzyczka przy jednym z okienek, znikł jednak natychmiast w gabinecie dyrektora naczelnego. Mały, tęgi mężczyzna, kompletnie łysy, wstał i silnie uścisnął mu dłoń.

– Zechce pan zaczekać chwileczkę, Long – rzekł. – Muszę pomówić z jednym z klientów.

Wyszedł z pokoju i powrócił po kilku minutach, zacierając ręce, z uśmiechem na czerwonej twarzy.

– Oto kobieta z charakterem! – rzekł, kiwając głową z podziwem. – Zauważył pan ją?

– Jestem zdania, że jest bardzo ładna – rzekł Betcher. Monkford potrząsnął dobrodusznie głową.

– To sekretarka. Mam na myśli tę starszą damę, pannę Revelstoke. Od trzydziestu lat jest moją klientką. Powinien ją pan poznać, to bardzo oryginalna osoba. Młodzieniec, który jej towarzyszy, to jej adwokat. Trochę fircykowaty, ale bardzo obiecujący.

W prywatnym gabinecie dyrektora było małe okienko, przez które widać było biuro i trzy osoby. Starsza pani liczyła uważnie paczkę banknotów, które jej podał urzędnik, a panienka, nieco znudzona – jak sądził Long – oglądała sufit sali. Twarz miała niezwykłą: to było jego pierwsze wrażenie. Ładne dziewczęta spotyka się co dzień, ale tu szło o coś określonego, o żywotność, która go przykuła. Prawie nie zauważył uśmiechniętego młodzieńca obok panny Revelstoke. Nagle spojrzenia Longa i dziewczyny spotkały się i przez sekundę patrzyli na siebie badawczo. Równie szybko nieznajoma odwróciła się, a on usłyszał, że bankier mówi do niego:

– … Wątpię, czy go pan złapie. Nikomu nie uda się jego złapać. Ten człowiek jest jak węgorz! Moje przypuszczenie jest, że należy on do bardzo zręcznej szajki…

– Chciałbym, aby tak było – uśmiechnął się Betcher. – Niech pan porzuci tę myśl, panie Monkford. U łotrów, nawet największych, nie istnieje pojęcie honoru. Ten człowiek pracuje sam i to jego najważniejszy atut.

Bankier wyjął z szuflady dużą teczkę, którą położył na stole.

– Tutaj są wszystkie szczegóły. Znajdzie pan tu detale, dotyczące nie tylko City & Southern, ale wszystkich innych banków, które ten człowiek ograbił – rzekł. – Znajdzie pan wszystkie podpisy oryginalne, ale wątpię, czy to panu pomoże. Litera „m” jest podobna…

– Wszystkie litery „m” są podobne – przerwał Arnold Long. – To litera, która zazwyczaj nie odznacza się niczym charakterystycznym.

Przez kwadrans przerzucał akta, nie osiągnąwszy z tego żadnej korzyści.

– Widzę, że badano odciski palców na dowodach.

Monkford skinął głową potakująco.

– To się robi przy wszelkich fałszerstwach. Lewa ręka, która zawsze trzymała dokument, była w rękawiczce.

Kiedy Betcher opuścił gmach banku, rozejrzał się niezdecydowany, w którą stronę się zwrócić, i zdecydował się wreszcie iść w stronę Gracechurch Street i wstąpić do biura towarzystwa okrętowego na Fenchurch Street. Na rogu Gracechurch i Lombard Street spostrzegł niepozornego starszego pana, który zatrzymał się, na pozór przypatrując się oszołamiającemu ruchowi ulicznemu. Patrzał z boku na zbliżającego się nieznajomego, a Betcher zrozumiał cel tego badawczego spojrzenia. Trwało ono ułamek sekundy, ale równie wyraźnie, jakby powiedziały słowa, mówiły te oczy: „Znam cię, jesteś detektywem!”.

Betcher doznał dreszczu, ale nie mógł sobie zdać sprawy z przyczyny. Przeszedł przez ulicę w kierunku Fenchurch Street, aby kupić gazetę. Nieznajomy stał ciągle na tym samym miejscu, w dobrze skrojonym ubraniu letnim i białym kapeluszu filcowym wyglądał jak dobroduszny pułkownik piechoty. Betcher rozmyślnie dał gazeciarzowi szylinga, aby zyskać na czasie, czekając na resztę, i obserwować przy tym nieznajomego. Z pewnością był to jakiś oszust z City, jeden z owej małej armii, żyjącej z podejrzanych transakcji. W ulotnym jego spojrzeniu wyczytał niechęć. Przez chwilę chciał zawrócić i wdać się z nim w rozmowę. Ale był urzędnikiem Scotland Yardu, a znajdował się w City of London, zaś City miała własnych urzędników i niechętnie patrzała na intruzów.

Gdy tak trwał w rozmyślaniach, szaro ubrany pan zawołał nadjeżdżającą wzdłuż Lombard Street taksówkę i znikł. Zaledwie się to stało, Betcher Long, jakby tknięty przeczuciem, skinął także na auto.

– Lombard Street! Proszę jechać za żółtą taksówką! Dogoni ją pan przy zbiegu koło Mansion House.

Wkrótce znaleźli się za ściganą dorożką automobilową. Spoza rozpostartej gazety, która ukrywała jego twarz, mógł Long obserwować swoją ofiarę, wyglądającą przez tylne okienko automobilu.

Gdy tegoż wieczora pułkownik Macfarlane opuszczał biuro, zatrzymał go uradowany młodzieniec.

– Może pan to nazwać szczęściem, ale znalazłem Clay’a Sheltona.

– Nie wierzę! – rzekł pułkownik.

– Zakład! – odparł Long krótko.

[2] W oryginale gra słów: „Loombard rooms” i „lumber rooms” [przyp. tłum.]

III

Gdy w tydzień później Clay Shelton przejeżdżał przez małe, brudne miasteczko Chelmsford, zdjęło go jakieś przeczucie, niejasna trwoga ogarnęła go nagle z taką mocą, że przez chwilę nie mógł złapać oddechu. Kierując się prosto, nacisnął wolno hamulec i zatrzymał auto na szosie. Na prawo od niego wznosił się wysoki, brudno-czerwony mur z cofniętą nieco czarną bramą.

Shelton pogładził wąsy, które z największą starannością pielęgnował już od sześciu tygodni.

Więzienie Chelmsfordzkie. Czy nie widział już kiedyś tego miejsca, nie mogąc sobie tego dokładnie przypomnieć? To właśnie niejasne wspomnienie było przyczyną jego nagłego przygnębienia.

W wielkiej bramie otworzyła się mała furtka i wyszedł dozorca, za nim czterech ludzi i drugi dozorca. Czterej mężczyźni nosili zwykłe ubrania cywilne, ale byli skuci z sobą. „Więźniowie w drodze do Dartmoor”, pomyślał Shelton. Prowadzono ich do Londynu, aby wsiąść do pociągu o pierwszej, idącego do Plymouth. Furtka pozostała otwarta. Wartownik przy bramie i jeden z dozorców rozmawiali o czymś. Co było tematem ich rozmowy, mógł się Shelton domyślić. W tej chwili nadjechała w szalonym tempie od strony miasta wzdłuż Colchester Road dorożka automobilowa i zatrzymała się pod więzieniem. Więźniowie wsiedli do niej z jednym z dozorców, podczas gdy drugi usiadł obok szofera i auto ruszyło.

– Hm! – rzekł Shelton w zamyśleniu i znowu pogładził wąsy.

Nacisnął starter, zawrócił i pojechał z powrotem do Chelmsfordu, gdzie zatrzymał się koło hotelu „Saracen’s Head” i wysiadł. W oknie księgarni i składu papieru zauważył napis:

„Biuro ogłoszeń do wszystkich dzienników londyńskich”.

Wszedł do sklepu, zażądał papieru i zaczął pisać. Przyjęcie ogłoszenia zajęło nieco czasu, gdyż urzędnik, który o tak wczesnej porze znajdował się w sklepie, był młodym pomocnikiem, który niedawno objął stanowisko i niezupełnie jeszcze obeznany był z biegiem spraw. Wreszcie znalazł potrzebne formularze.

– Proszę to dać do działu osobistego Times’a – rzekł Shelton i położył pieniądze na okienku.

Młodzieniec przyjął ogłoszenie i przeczytał je uważnie, choć sumienność ta była zbyteczna, gdyż każde słowo wypisane było drukowanym pismem.

Shelton opuścił sklep z lekkim sercem, podczas gdy młodzieniec dla pewności schował nadane ogłoszenie do książki, którą czytał. Gdy nowy jego pracodawca wszedł do sklepu, zastał swego nieobowiązkowego urzędnika zatopionego w lekturze i w napadzie wściekłości natychmiast wydalił go z posady.

Wraz z rzuconą na półkę rozprawą Antoniego Trolope’a „O życiu duchowym” znikło nadane ogłoszenie. Wobec tych okoliczności Shelton przedwcześnie doznał ulgi.

Minąwszy Colchester, skręcił Shelton w boczną uliczkę, wyjął spod siedzenia walizkę ręczną, w której znajdowały się części garderoby, nożyczki i przyrządy do golenia; w krótkim czasie zamienił się w człowieka o chorobliwym wyglądzie. Zbadawszy swoją transformację z największą starannością, udał się szybko na krańcową stację tramwaju i pojechał w stronę centrum miasta.

Zegar wybijał dziesiątą, gdy wchodził do gmachu Eastern Counties Banku.

Położył na okienku książkę i kawałek papieru. Urzędnik w okularach obejrzał papier dokładnie i znikł w gabinecie dyrektora. Gdy wrócił, na twarzy jego widniał pełen szacunku i zakłopotania uśmiech, który zdradził, że obawy jego były nieuzasadnione.

– Siedem tysięcy sześćset – rzekł życzliwie. – W jakich banknotach życzy pan sobie, pułkowniku Weatherby?

– W setkach – rzekł Shelton.

Paczki banknotów ukazały się w okienku. Palce kasjera liczyły je z niezwykłą wprawą; numery banknotów zapisał w książce…

– Dziękuję – rzekł.

Shelton wsadził pieniądze do bocznej kieszeni i skierował się do wyjścia. W biurze znajdowało się jeszcze dwóch mężczyzn, a trzeci wchodził właśnie przez obracające się drzwi. Pierwszy z obecnych był to znużony jegomość, który oparł się o okienko. Shelton nie zwracał na niego uwagi, natomiast spojrzenie jego zwróciło się do drugiego, który stał plecami do drzwi, ukazując białe zęby w uśmiechu.

– Dzień dobry, Shelton!

U licha, kto jak kto, ale – Betcher Long! Shelton zawahał się, z głową pochyloną, jak osaczone zwierzę.

– Czy pan do mnie mówi? Nie nazywam się Shelton.

Arnold Long kiwnął głową, zdjął kapelusz i pogładził czarne włosy.

– Właśnie do pana – rzekł.

W tej chwili Shelton rzucił się na niego.

Trzej ludzie zmagali się z sobą na podłodze. Shelton był górą. Drugi urzędnik policji plątał się ciągle Longowi na drodze. Także znużony człowiek przy okienku wmieszał się do walki i rzucił się między skłębione ramiona i powyginane ciała.

– No! Psiakrew…

Nastąpiła ogłuszająca eksplozja i drugi urzędnik padł krwawiąc na mozaikową podłogę.

– Opuścić broń, bo strzelam!

Shelton odwrócił głowę. Urzędnik bankowy w okularach z niezwykłym spokojem skierował na niego rewolwer. Podczas wojny nawet krótkowzroczni urzędnicy nauczyli się z zimną krwią zabijać ludzi.

Betcher Long nałożył pobladłemu człowiekowi kajdanki. Podczas gdy urzędnik telefonował do szpitala, dwaj policjanci w mundurach weszli do biura.

– Aresztuję pana za fałszerstwo – rzekł Arnold, spoglądając na nieruchome ciało, dokoła którego coraz bardziej rozszerzała się kałuża krwi. – Sądziłem, że nie nosi pan nigdy rewolweru?

Shelton nie odpowiedział, a detektyw zwrócił się do nieznajomego o zmęczonym wyglądzie, który wmieszał się do walki.

– Dziękuję panu. Jestem panu bardzo zobowiązany. Czy nie pan Crayley przypadkiem? – dodał, poznając człowieka, który mu dopomógł.

Twarz starannie ubranego człowieka, który wmieszał się do walki, zbladła jak płótno. Zwisające wąsy nadawały mu wygląd godny pożałowania.

– O mało sam nie zostałem zabity – sapał. – Zrobiłem, co mogłem. Jeśli mogę panu być pomocny, niech mi pan da znać. Czy on nie żyje?

– Sądzę. – Betcher spojrzał ze smutkiem na nieruchome ciało. – Pragnąłbym, aby pan był tego nie uczynił, Shelton. Ale tego morderstwa łatwiej będzie dowieść niż innych. Zaprowadzimy go na policję, zanim zbierze się tłum. Proszę mi wskazać tylne wyjście!

Dyrektor poprowadził ich przez swój gabinet na dziedziniec za bankiem. Mała furtka prowadziła na wąską uliczkę, gdzie czekało auto z dwoma policjantami. Betcher przygotował odjazd.

Wepchnął aresztanta do auta i wsiadł sam. Gdzie to widział Shelton skutych ludzi? W Chelmsfordzie… zdało mu się, że tysiąc lat temu!

IV

Dalsza część dostępna w wersji pełnej

Edgar Wallace (1 kwietnia 1875, Londyn – 10 lutego 1932) – pisarz angielski, jeden z najbardziej poczytnych w historii literatury. Urodzony jako nieślubne dziecko aktorki i oddany rodzinie tragarza. Zakończył edukację na szkole podstawowej. Od dwunastego roku życia pracował zarob-kowo, a w wieku osiemnastu lat zaciągnął się do służby w wojsku, w korpusie sta-cjonującym w Afryce. Pozo-stawał w nim przez sześć lat, następnie pracował krótko jako redaktor „Daily Mail”, ostatecznie zdecydował się rozpocząć karierę pisarską. Do śmierci w 1932 r. napisał prawie 170 powieści, w większości kryminalnych. Stał się najchętniej czytanym pisarzem angielskim przed I wojną światową. Jego powieści były tłumaczone na wiele języków i ekranizowane (nakręcono 160 filmów na podstawie jego scenariuszy, w tym słynnego King Konga). Szczególną popularność Wallace zdobył (poza obszarem angielskojęzycznym) w Niemczech, Hiszpanii i przedwojennej Polsce. Przed 1939 r. wydano prawie 70 jego powieści. W 1951 r. jego twórczość została objęta cenzurą, a książki były wycofywane z bibliotek. Z czasem większość tytułów stała się białymi krukami na rynku antykwarycznym i osiągnęła spore ceny. Wznawianie powieści Wallace’a rozpoczęto w latach 90. XX w., ale były to przede wszystkim skrócone niepełne wydania.

W tej książce prezentujemy The Clue of the New Pin w nowym tłumaczeniu.

Polecamy również

KLASYKI POLSKIE KRYMINAŁY

Kryminały przedwojennej Warszawy

Tom 1.

Marek Romański

, Mord na Placu Trzech Krzyży.

Tom 2.

Stanisław Antoni Wotowski

, Demon wyścigów. Powieść sensacyjna zza kulis życia Warszawy.

Tom 3.

Stanisław Antoni Wotowski

, Tajemniczy wróg przy Alejach Ujazdowskich.

Tom 4.

Stanisław Antoni Wotowski

, Upiorny dom w Pobereżu.

Tom 5.

Marek Romański

, W walce z Arsène Lupin.

Tom 6.

Marek Romański

, Mister X.

Tom 7.

Marek Romański

, Pająk.

Tom 8. pierwsza część.

Marek Romański

, Złote sidła.

Tom 8. druga część.

Marek Romański

, Defraudacja, druga część.

Tom 9. pierwsza i druga część.

Walery Przyborowski

, Widmo przy ulicy Kanonia.

Tom 10.

Antoni Hram

, Upiór warszawskich podziemi

Tom 11.

Kazimierz Laskowski

, Agent policyjny w Warszawie.

Tom 12.

Walery Przyborowski

, Tajemnica czerwonej skrzyni.

Tom 13.

Marek Romański

, Warszawski prokurator Garda.

Szpiedzy i agenci

Tom 1. Marek Romański, Miss o szkarłatnym spojrzeniu.

Tom 2. Marek Romański, Szpieg z Falklandów.

Tom 3. Marek Romański, Tajemnica kanału La Manche.

Tom 4. Marek Romański, Znak zapytania.

Tom 5, pierwsza część. Marek Romański, Serca szpiegów.

Tom 5, druga część. Marek Romański, Salwa o świcie.

Detektyw Piotr Vulpius

Tom 1. Marek Romański, Tajemnica małżeństwa Forster.

Tom 2. Marek Romański, Zycie i śmierć Branda.

Inspektor Bernard Żbik

Adam Nasielski

Tom 1, Alibi

Tom 2. Opera śmierci

Tom 3. Człowiek z Kimberley

Tom 4. Dom tajemnic w Wilanowie

Tom 5. Grobowiec Ozyrysa

Tom 6. Skok w otchłań

Tom 7. Puama E

Tom 8. As Pik

Tom 9. Koralowy sztylet i inne opowiadania

Najciekawsze kryminały PRL

Tom 1.

Tadeusz Starostecki

, Plan Wilka

Tom 2.

Zuzanna Śliwa

, Bardzo niecierpliwy morderca 

Tom 3.

Janusz Faber

, Ślady prowadzą w noc

Tom 4.

Kazimierz Kłoś

, Listy przyniosły śmierć

Tom 5.

Janusz Roy

, Czarny koń zabija nocą

Tom 6.

Zuzanna Śliwa

, Teodozja i cień zabójcy

Tom 7.

Jerzy Żukowski

, Martwy punkt

Tom 8.

Jerzy Marian Mech

, Szyfr zbrodni

Tom 9.

G.R Tarnawa

, Zakręt samobójców

Tom 10.

I. Cuculescu (pseud.)/Iwona Szynik

, Trucizna działa

Klasyka angielskiego kryminału

Edgar Wallace

Tom 1. Tajemnica szpilki

Tom 2. Czerwony Krąg

Tom 3. Bractwo Wielkiej Żaby

Tom 4. Szajka Zgrozy

Tom 5. Kwadratowy szmaragd

Tom 6. Numer Szósty

Tom 7. Spłacony dług

Tom 8. Łowca głów

Detektyw Asbjørn Krag

Sven Elvestad

Tom 1. Człowiek z niebieskim szalem

Tom 2. Czarna Gwiazda

Tom 3. Tajemnica torpedy

Tom 4. Pokój zmarłego

NOWE POLSKIE KRYMINAŁY

Kryminały Warszawskie

Wojciech Kulawski

Tom 1. Lista sześciu. 

Tom 2. Między udręką miłości a rozkoszą nienawiści.

Tom 3. Zamknięci

Tom 4. Poza granicą szaleństwa

Komisarz Ireneusz Waróg

Stefan Górawski

Tom 1. Sekret włoskiego orzecha

Tom 2. W cieniu włoskiego orzecha

Kapitan Jan Jedyna

Igor Frender

Tom 1. Człowiek Jatka - Mroczna twarz dwulicowa

Tom 2. Mordercza proteza

Tim Mayer

Wojciech Kulawski

Tom 1. Syryjska legenda

Tom 2. Meksykańska hekatomba

www.lindco.se

e-mail: [email protected]

lindcopl (facebook & instagram)

Tytuł oryginału:

Edgar Wallace

Szajka Zgrozy

(The Terrible People)

Seria: Klasyka angielskiego kryminału

Wszystkie prawa zastrzeżone.

Książka ani jej część nie może być przedrukowywana ani w żaden inny sposób reprodukowana lub odczytywana w środkach masowego przekazu bez pisemnej zgody Lind&Co.

Wydanie I powojenne, 2014. Oparto na wydaniu z 1928 r.

Tłumaczenie: Marceli Tarnowski

Wspołpraca: Wydawnictwo CM, Warszawa

Projekt okładki: Studio Karandasz

Zdjęcia na okładce:  siraanamwong, fotokitas / Adobe Stock, jeff Metzger, Мария Неноглядова / Adobe Stock

Copyright © dla tej edycji: Wydawnictwo Lind & Co, Stockholm, 2021

ISBN 978-91-8019-172-2

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Rek