Szafranowe niebo - Lesley Lokko - ebook + książka

Szafranowe niebo ebook

Lesley Lokko

4,4

Opis

Powieść autorki bestsellerowej Gorzkiej czekolady i Pamiętnego lata.

Dwie siostry zakochane w jednym mężczyźnie. Pasjonująca powieść o miłości, rodzinie i żądzy władzy.

Żona Angela, pochodząca z arystokratycznej rodziny, zakochała się przed laty w tajemniczym, przystojnym nieznajomym i mimo ostrzeżeń rodziców wyszła za niego za mąż. Kochanka Francesca, piękna włoska stewardessa, uznała, że dzięki Maxowi ma szansę wyrwać się z prowincji. Sall ma dwie córki i syna. Amber jest bardzo podobna do ojca - inteligentna, silna i konsekwentnie zmierzająca do celu, natomiast Paola - konsumpcyjnie nastawiona do życia - przy pomocy matki usiłuje znaleźć bogatego męża. Kiedy córki Maxa dorastają, zakochują się w tym samym mężczyźnie, wpływowym polityku z Mali, i żadna z nich nie ma zamiaru dzielić się nim z konkurentką...

Lesley Lokko urodziła się w 1964 roku w Szkocji w rodzinie ghańsko-szkockiej. Wychowała się w Granie, kształciła się w Stanach Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii. Jest autorką kilku znakomicie przyjętych powieści obyczajowych: Świat u stóp, Gorzka czekolada, Jedna bogata, druga biedna, Pamiętne lato, Prywatna sprawa.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 949

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (50 ocen)
32
9
4
5
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
JuliaKar

Nie oderwiesz się od lektury

Cudowna!
00

Popularność




Tytuł oryginału SAFFRON SKIES

WydawcaGrażyna Smosna

Redaktor prowadzącyElżbieta Kobusińska

RedakcjaJerzy Lewiński

KorektaMarianna FilipkowskaMaria Włodarczyk Marzenna Kłos

Copyright © Lesley Lokko 2005 Copyright © for the Polish translation by Świat Książki, Warszawa 2015

Świat Książki Warszawa 2015

Świat Książki Sp. z o.o. 02-103 Warszawa, ul. Hankiewicza 2

Księgarnia internetowa: swiatksiazki.pl

Skład i łamanieJoanna Duchnowska

Dystrybucja Firma Księgarska Olesiejuk Sp. z o.o., Sp. j. 05-850 Ożarów Mazowiecki, ul. Poznańska 91 e-mail: [email protected], tel. 22 733 50 10 www.olesiejuk.pl

ISBN 978-83-7943-962-1

Podziękowania

Serdecznie dziękuję Christine Green, mojej agentce i przyjaciółce, bez której wydawniczych umiejętności i bezgranicznej – powtarzam: bezgranicznej! – cierpliwości ta powieść nigdy by nie powstała; Kate Mills, Susan Lamb, Victorii Singer, Helen Richardson i całej „drużynie” z Oriona za stałe i fantastyczne wsparcie; Alastairowi i Susan Cowanom z Eastside Farm w Penicuik za to, że zapewnili mi tak wspaniałe miejsce do pisania; Patrickowi za tysiąc aktów życzliwości, które okazywał mi przez cały czas; wszystkim moim londyńskim przyjaciołom – Caroline, Cathy, Jonathanowi, Markowi, Rahesh, Ro, Samir, Victorii – za to, że pomimo odległości byli tak blisko mnie; załogom z Accra – „P”, Seanowi, Yaw, Sally, „Sweet P”, Elkinowi i innym za podjęcie życiowej decyzji i powrót do domu; Markowi Jobstowi i Ceri Shields za pomoc i rady w chwilach zwątpienia; Henry’emu Fletcherowi za to, że wspaniałomyślnie pozwolił mi wykorzystać swoje imię (ale przysięgam, nie charakter); Suzanne Szabo i Mamie Guindo za wspaniałą pomoc przy tłumaczeniach; Dietrze za niesamowicie bystre oko i wspaniałą pamięć! Charlesowi, jak zawsze, i Vicowi za ich życzliwość, lojalność, zachętę i miłość.

Nota autorki

Szafranowe niebo to powieść i chociaż w wielu opisanych w niej zakątkach świata miały miejsce podobne wydarzenia jak przedstawione w tej książce, to chciałabym zaznaczyć, że pozwoliłam sobie na całkowitą swobodę, jeśli chodzi o daty, osoby i fakty. Przede wszystkim pragnę podkreślić, że w 2002 roku nie było w Mali żadnego zamachu stanu.

Część pierwsza

Prolog

Londyn, Anglia 1974

Amber Sall pomimo wysokiego wzrostu zwinęła się w maleńki kłębek. Położyła się skulona w schowku na buty na parterze, próbując zmieścić się w zagłębieniu, w którym zazwyczaj chowano odkurzacz. Była to spora, ciemna wnęka, odgrodzona od świata zewnętrznego grubą warstwą zimowych płaszczy i szalików, które wisiały wzdłuż ściany, a jednocześnie jedyne miejsce w domu, gdzie nie dobiegały odgłosy kłótni. Amber bez większych problemów tolerowała krzyk i coraz głośniejsze wrzaski Maxa, ale za nic w świecie nie mogła znieść płaczu. Kiedy matka zaczynała płakać – najpierw cichutko, potem coraz głośniej i rozpaczliwiej – a jej rozdzierające szlochy docierały do wszystkich pokojów w całym domu, dziewczynka uciekała tam, gdzie właśnie teraz się znajdowała, czyli do schowka na buty. Tylko tutaj, w miejscu, do którego docierały jedynie przytłumione dźwięki, bicie jej serca powoli wracało do normy i stopniowo ustępowała wzbierająca w piersiach panika. W schowku panowała kojąca cisza. Amber wtuliła twarz w jeden koniec szalika i zaczęła liczyć minuty w nadziei, że krzyki nie potrwają zbyt długo. Jedna, druga, trzecia. Kiedy dotarła do dziewiątej, usłyszała głośne trzaśnięcie drzwiami, że aż zadrżały szyby, a potem odgłos ciężkich kroków na schodach. Dziewczynka wstrzymała oddech, ale niczego więcej już nie słyszała. Kilka minut siedziała w całkowitym bezruchu, czekając, czy coś jeszcze się zdarzy. W domu panował spokój. Po jakimś czasie usłyszała samochód Maxa. Silnik zakaszlał raz, drugi... w końcu auto odjechało. Amber westchnęła z ulgą, wyszła ze schowka na buty i pobiegła prosto na piętro.

Matka leżała w teatralnej pozie na jedwabnej otomanie w salonie. Odwróciła zalaną łzami twarz w stronę córki.

– Kochanie – szepnęła cicho. – Max wyszedł.

– Tak, wiem, ale mamy dopiero poniedziałek – stwierdziła dziewczynka dobitnie. – Na pewno wróci. Jestem ci do czegoś potrzebna?

– Przytul mnie. Mocno mnie przytul – poprosiła matka, ocierając łzy. – Chodź do mnie, kochanie.

– Nie – zaoponowała zdecydowanie Amber, widząc, że po policzkach matki spływa czarny tusz. – Pobrudzisz mi twarz. Przyślę ci Krystynę.

Odwróciła się do wyjścia.

– Poproś ją, żeby przyniosła mi... herbatę! – zawołała za nią matka.

Dziewczynka przewróciła oczami. Herbatę? Chyba raczej brandy. Zbiegła po schodach.

Krystyna, uprzejma polska pomoc domowa, krzątała się w kuchni. Była przyzwyczajona do takich sytuacji. Uśmiechnęła się do Amber, uścisnęła ją, a potem zniknęła na schodach z tacą, na której stała mała srebrna piersiówka. Dziewczynka wyjęła z szafy płaszcz, złapała zeszyty i wyszła z domu, trzaskając za sobą drzwiami. Przebiegła przez ulicę, szybko pokonała schody prowadzące do frontowych drzwi Becky i niecierpliwie nacisnęła dzwonek. Chciała znaleźć się jak najdalej od napięcia panującego w jej domu.

Matka Becky otworzyła drzwi i od stóp do głów zmierzyła dziesięcioletnią dziewczynkę, która stała na progu. Ponura mina na ładnej twarzy mówiła wszystko. Kobieta westchnęła. Choć po przeciwnej stronie ulicy mieszkał milioner Max Sall, serdecznie współczuła jego dzieciom, zwłaszcza Amber. Na pewno Max nie był idealnym ojcem, do tego dochodziły dość dziwne domowe układy: żona i rodzina w Londynie, kochanka i córka w Rzymie. Na domiar złego Angela była beznadziejną matką, co więcej – alkoholiczką... Nic dziwnego, że biedne dziecko tak marnie wygląda.

– Becky jest na piętrze, kochanie – powiedziała Susan Aldridge.

Oparła się pokusie, żeby przytulić przemykającą obok Amber. Dziesięciolatka pobiegła schodami na górę, pokonując po dwa stopnie naraz. Matka Becky nie odezwała się ani słowem, gdy jednak usłyszała trzaśnięcie drzwi pokoju córki, przyszło jej na myśl, że Amber wcale nie jest dzieckiem, które chętnie się przytula. Chociaż miała zaledwie dziesięć lat, była zbyt zamknięta w sobie. Całą swoją postawą wydawała się mówić, że nie potrzebuje niczyjego współczucia, najmocniej dziękuje, poradzi sobie sama. Pod tym względem bardzo różniła się od Becky. Obie dziewczynki przyjaźniły się od przedszkola – prawdę mówiąc, chwilami bardziej przypominały siostry – mimo to naprawdę bardzo się różniły. Amber miała wrodzone zdolności przywódcze i stalową wolę. Była apodyktyczna, rozsądna i aż do przesady poważna. Becky jak typowa marzycielka zawsze chodziła z głową w chmurach, łatwo ulegała innym, wykazywała entuzjazm i nigdy nie miała zbyt wielkich wymagań. Susan przypuszczała, że właśnie dzięki temu dziewczynki tak bardzo się zaprzyjaźniły – przeciwieństwa się przyciągają, nie potrzeba innych uzasadnień. Zamknęła drzwi wejściowe i poszła do kuchni, zastanawiając się, co zrobić na kolację. Na pewno Becky zje wszystko, co podetknie się jej pod nos, natomiast Amber była raczej dość wybredna i wielu rzeczy nie lubiła.

Na piętrze, w zaciszu pokoju Becky, Amber w końcu odetchnęła z ulgą. Gdy pojawiła się w drzwiach, nie powiedziała przyjaciółce o niczym, ale na widok dobrze znanych przedmiotów – książek, lalek, bloków, stosów kartek i setek kolorowych kredek – powoli zaczęła się odprężać. Becky też się nie odezwała, jedynie wyjęła ogromne pudło z kredkami i czyste kartki papieru, po czym ze stoickim spokojem rozpoczęła przygotowania do ulubionej zabawy obu dziewczynek: w papierowe lalki. Amber wybrała kilka kredek, bez entuzjazmu przyłączając się do przyjaciółki. Prawdę mówiąc, była to ulubiona zabawa Becky, która doskonale rysowała i bez trudu wymyślała różne stroje oraz dodatki... Amber przeważnie siedziała w milczeniu obok niej i z zachwytem obserwowała, jak koleżanka przelewa na papier kolorowe marzenia, wymyśla wzory i zamienia puste kartki w tysiące strojów dla obu lalek, przy czym żaden nie jest podobny do pozostałych. Nie miała pojęcia, jak Becky to robi.

Przyglądała się, jak przyjaciółka wyjmuje nożyczki z pudła po butach i zaczyna wycinać parę ciemnopopielatych spodni, które chwilę wcześniej narysowała. Amber podobały się długie, kasztanowe włosy Becky, które kołysały się, gdy dziewczynka z ogromną precyzją cięła dokładnie po narysowanych liniach, nie dopuszczając, żeby nożyczki zboczyły choćby na jotę. Wszystko, co robiła Becky, było ładne i precyzyjne. Papierowa laleczka Amber wyglądała tak, jakby została wydarta z brudnopisu, a nie wycięta z czystej kartki papieru. Dziewczynka z zazdrością rozejrzała się wokół siebie. Uwielbiała ten pokój. Było w nim pełno ulubionych rzeczy Becky: rysunków, małych porcelanowych miseczek na farbki i pędzle, najlepszych dzieł małej artystki porozwieszanych na ścianach, wiklinowych koszów z ubraniami. Na tradycyjnym wieszaku wisiało mnóstwo zimowych czapek i kolekcja baletek... Co dziwne, nie było tu bałaganu, raczej mnogość wszystkiego. Dużo życia – w przeciwieństwie do pustego pokoju Amber. Dwa razy dziennie przychodziła do niego pokojówka: raz tuż po wyjściu dziewczynki do szkoły, a potem ponownie po kolacji. Służąca odkładała wszystko na półki, porządkowała szuflady i słała łóżko. Zupełnie jak w hotelu – skarżyła się dziewczynka Krystynie, jednak Max wydał służbie wyraźne instrukcje: w domu miało być czysto i porządnie. Amber pamiętała, że zaczęło się to po powrocie ojca z miesięcznej podróży służbowej. Odkrył wówczas, że jego dzieci od tygodnia się nie kąpały. Ośmioletni wówczas Kieran próbował tłumaczyć, że chodziło o zakład i sprawdzenie, jak długo człowiek może się obejść bez kąpieli... ale Max był wściekły. Potem każdego dnia armia służących przechodziła przez dom, sprzątała, ścierała kurze i układała wszystko, utrzymując porządek, jakiego życzył sobie pan Sall.

Ani Amber, ani Kieran nigdy nie nazywali go tatusiem, chociaż nie bardzo wiedzieli, dlaczego. To brzmiałoby... głupio. Był więc Maxem. Tak jak Angela była Angelą, a nie „mamą”. No cóż, ona z pewnością nigdy nie zachowywała się jak matka. Matki są łagodne, chętnie pocieszają swoje dzieci, jak mama Becky, tymczasem Angela była krucha, wiecznie pijana i nieporadna.

Amber patrzyła, jak Becky powoli ożywia ubranka, które przed chwilą pokolorowała: spódnicę w barwny wzorek, krzykliwą szarfę... maleńką parę butów na wysokich obcasach. Dziewczynka westchnęła. Bardzo chciała być w czymś dobra – w czymkolwiek. Podobało jej się, gdy wszyscy zgodnie twierdzili, że Becky jest artystycznie uzdolniona. O Amber nikt niczego takiego nie mówił. Powtarzano tylko, że jest rozsądna... i dobrze sobie radzi. Prawdę mówiąc, była zmęczona radzeniem sobie. Zwłaszcza że nawet nie wiedziała, co to znaczy.

1

Londyn, Anglia 1978

Amber obudziła się wczesnym rankiem. Ze snu wyrwał ją mocny, przeszywający ból w dole brzucha i głosy dochodzące z parteru. Leżała nieruchomo, na zmianę odczuwając ból i ulgę. Miała pierwszy okres. Wiedziała, czego się spodziewać – mama Becky wyjaśniła obu dziewczynkom wszystko, co trzeba, nie powiedziała tylko, że to aż tak bardzo boli. Z drugiej strony ból w dole brzucha był niczym w porównaniu ze strachem, który ogarnął Amber, gdy słyszała głos Maxa. „Ostatnia kropla”. Dziewczynka wstała z łóżka i poszła do łazienki. Szybko się umyła, odszukała paczuszkę z podpaskami, które dostała od pani Aldridge, po czym włożyła na siebie świeżą piżamę. Właśnie miała zamiar wrócić do łóżka, kiedy usłyszała dochodzący z parteru krzyk, a potem dźwięk rozbijanego szkła. Widocznie Angela rzuciła czymś w Maxa. Albo odwrotnie. Rozległ się następny krzyk, potem odgłos, jakby ktoś ciągnął coś po podłodze. Po przeciwnej stronie korytarza otworzyły się drzwi pokoju Kierana. Amber ponownie wstała z łóżka i z łomocącym sercem wychyliła głowę z pokoju.

– Co się dzieje? – spytał Kieran, spoglądając na nią niepewnie.

– Nie wiem – szepnęła Amber, zerkając przez poręcz. – Właśnie się obudziłam.

– O ile wiem, miał być w Rzymie. Z tą cholerną Francescą – wymamrotał Kieran.

– Wrócił wczoraj wieczorem – wyjaśniła Amber. – Chyba Angela się go nie spodziewała... Od wczoraj nie zdążyła wytrzeźwieć.

Dziewczynka spojrzała na Kierana. Był wyraźnie przejęty. Nie cierpiał, gdy Angela się denerwowała, i nie znosił kłótni rodziców. Amber westchnęła i odwróciła wzrok. Co prawda Kieran był od niej o dwa lata starszy, ale często miała wrażenie, że jest odwrotnie. Dziewczynka niejednokrotnie musiała go pocieszać, zwłaszcza gdy awantury wymykały się spod kontroli. Na widok posiniaczonej i skacowanej Angeli twarz Kierana tężała. Udawał, że nic się nie stało, że wszystko, co się dzieje, jest najnormalniejsze pod słońcem. Amber wiedziała jednak, że potrzeba kilku dni, by brata opuściły ponury nastrój i złość.

Ktoś po raz ostatni trzasnął drzwiami, klucz obrócił się w zamku, a potem zapadła błoga cisza. Kieran szybko wrócił do swojego pokoju. Amber widziała, że chłopak grzebie w swoim szlafroku w poszukiwaniu paczki papierosów, które zawsze trzymał w kieszeni. Stała na górnym podeście schodów, czując, iż ogarnia ją coraz większy strach. Wiedziała, że coś się wydarzy; czuła to tak samo wyraźnie jak mocne, bolesne skurcze, które sygnalizowały następną, choć nieco inną zmianę.

Nazajutrz rano w domu panowała niezwykła cisza. Krystyna nie przyszła obudzić Amber. Gdy dziewczynka wstała z łóżka, było za późno na pójście do szkoły. Włożyła szkolny mundurek i zbiegła po schodach. Nigdzie nie było widać Angeli. Kieran już wyszedł do szkoły. Amber z niepokojem zajrzała do jadalni. Max siedział w szlafroku przy stole i spokojnie czytał gazetę, jakby nic się nie stało. Dziewczynka usiadła na krześle obok, starając się nie przeszkadzać.

– Gdzie Angela? – spytała jak mogła najobojętniej, wlewając mleko do płatków zbożowych.

– Mama potrzebuje nieco odpoczynku – odparł, odkładając gazetę i przyglądając się córce.

Amber nerwowo przełknęła ślinę.

– Została w łóżku?

– Tak, jeszcze chwilę poleży. Trochę później wyjedzie na jakiś czas.

– Wyjedzie? Dokąd?

– Tam, gdzie panuje idealny spokój.

Max bacznie przyjrzał się dziewczynce. Amber oblała się pąsem.

– Chciałbym z tobą na ten temat porozmawiać.

– Czy teraz już z nami zamieszkasz na stałe?

Słowa wyrwały jej się z ust, nim zdołała je powstrzymać.

– Nie. Niezupełnie.

Uśmiechnął się do niej, a potem wypalił.

– Wysyłam cię na kilka tygodni do Rzymu. Jestem zbyt zajęty. Kieran poradzi sobie sam, ale ty jesteś za mała. Będziesz miała prywatne lekcje; zresztą tak czy inaczej zbliża się koniec roku szkolnego. Francesca i Paola zatroszczą się o ciebie.

Wrócił do czytania gazety.

Amber czuła, że serce zamiera jej w piersiach. Spojrzała na ojca przerażona. Próbowała coś powiedzieć, ale słowa uwięzły jej w gardle. Nie! – chciała krzyknąć. Nigdzie nie pojadę! Nie możesz mnie do tego zmusić! Mam wyjechać na kilka tygodni? Spędzić ten czas z Francescą i Paolą, przyrodnią siostrą, której nienawidzę bardziej niż kogokolwiek na świecie? Amber nie miała najmniejszej ochoty na spędzenie nawet godziny w towarzystwie Paoli, a tym bardziej kilku tygodni. Siedziała w milczeniu obok Maxa, próbując wydobyć z siebie głos. Nie, nie zrobisz mi tego! Tyle że jemu nie można było powiedzieć „nie”. Po prostu to niemożliwe. Dziewczynka znała zasady. Pochyliła głowę, przełknęła łzy i włożyła do ust łyżkę płatków zbożowych. Przeczuwała, że zdarzy się coś okropnego. Jak się okazało, to nie Angelę odsyłano, lecz ją, i to do Rzymu. Do Franceski. I Paoli. Z powodu potwornego gniewu zrobiło jej się niedobrze, wstała więc, pożegnała się z ojcem i pobiegła do swojego pokoju, nie czekając, aż usłyszy coś jeszcze gorszego.

Max jedynie zerknął, gdy Amber wybiegała z pokoju. Chociaż z pozoru starał się zachować spokój, z trudem panował nad złością. Był wściekły na Angelę. Znów mu to zrobiła – właśnie wybierał się do Europy Wschodniej, żeby prowadzić niezwykle delikatne negocjacje. Chciał mieć spokojną głowę, wolną od czczej gadaniny i sprzecznych emocji, które zawsze wydawały się targać jego żoną. Potrzebował ciszy i spokoju, a nie... ciągłego, przewidywalnego aż do znudzenia dramatu, w którym Angela odgrywała główną rolę neurotyczki. Nie mógł tego po prostu zrozumieć – przecież dał żonie wszystko, niczego jej nie brakowało. Miała piękny dom, mnóstwo pieniędzy, dwójkę zdrowych dzieci... wszystko, czego może pragnąć kobieta... więc czego ona jeszcze, do diabła, chce? Odsunął talerz, za bardzo zły, żeby jeść. Rozejrzał się po pokoju. Zobaczył eleganckie meble, wspaniałe obrazy na ścianach, piękną porcelanę, na której stygły jajka i bekon. Taaak, naprawdę niczego jej nie brakowało. Włożył w to mnóstwo ciężkiej pracy, a teraz Angela chce wszystko rzucić? Za butelkę whisky? Max potrząsnął głową. Nie mógł jej zrozumieć. Powoli oderwał wzrok od wypolerowanej powierzchni stołu i pięknie ułożonych kwiatów. Złość, którą odczuwał, nagle gdzieś prysnęła, a jej miejsce zajął dziwny, niewytłumaczalny smutek. Max odsunął krzesło od stołu, wyszedł z jadalni i cięższym niż zazwyczaj krokiem udał się do swojego gabinetu na piętrze. Przez chwilę stał w progu i rozglądał się po wnętrzu. Książki; ulubione obrazy i rzeźby; piękne biurko, które wiele lat temu kupiła mu Angela... Podszedł do niego i usiadł. Wysunął szufladę po lewej stronie. W środku, między białymi serwetkami, leżał jego największy skarb: zniszczony, poplamiony pluszowy miś. Max spojrzał na niego i w jednej chwili cofnął się w czasie. W ciągu zaledwie kilku sekund znalazł się z powrotem w miejscu, w którym wszystko się zaczęło.

Był zimny sierpniowy poranek tysiąc dziewięćset trzydziestego dziewiątego roku. Chłód i wilgoć, które wdzierały się pod ubranie, wyraźnie sygnalizowały koniec lata. Dziewięcioletni Markus Salzman nie myślał o chłodzie – miał poważniejsze problemy. Od kilku dni matka bez przerwy płakała, a nikt nie potrafił mu wyjaśnić, dlaczego. W ubiegłym tygodniu ojciec nagle gdzieś zniknął. Na szczęście poprzedniego wieczora niespodziewanie wrócił, ale wyglądał, jakby postarzał się o dziesięć lat. Markus był jedynakiem, więc nie miał się z kim podzielić swoimi obawami. Lotte, gospodyni, do której zazwyczaj się zwracał, gdy Mutti była zdenerwowana, tym razem milczała jak głaz. W charakterystyczny dla siebie sposób nadymała wargi i jedynie szeptem porozumiewała się w korytarzach z podkuchennymi albo służącym ojca, Joachimem. Nic nie chciała powiedzieć chłopcu. Sam musiał dojść, co się właściwie dzieje. Oczywiście, wiedział o wojnie, która – zdaniem wszystkich – zbliżała się wielkimi krokami i lada dzień mogła wybuchnąć. Markus usłyszał o tym, kucając przy zamkniętych drzwiach salonu w przeddzień niespodziewanego powrotu ojca. Podsłuchiwał rozmowę wujków i sąsiada, miłego Herr Finkelsteina. Chłopiec wychwycił jedynie pojedyncze słowa, których nie potrafił zrozumieć: Kindertransport, Anglia, Kulturgemeinde. Zmarszczył czoło, próbując wszystko jakoś ze sobą powiązać. Niestety, zanim udało mu się połączyć poszczególne fragmenty w logiczną całość albo przynajmniej zapamiętać z podsłuchiwanej rozmowy jak najwięcej, żeby potem pobiec do mamy i zażądać od niej wyjaśnień, znalazła go Lotte i kazała mu iść do łóżka.

Dlatego teraz, w chłodny sierpniowy poranek, próbując wciągnąć parę szorstkich wełnianych spodni, Markus zastanawiał się, dlaczego wezwano go do salonu i kazano ciepło się ubrać. Nie musiał długo czekać na odpowiedź.

Mutti nie mogła – albo nie chciała – na niego patrzeć. Ojciec stał sztywno przy oknie w eleganckim salonie i spoglądał na coś niewidocznego dla chłopca, co znajdowało się na ulicy poniżej. W rogu pokoju cichutko pochlipywała ulubiona ciotka chłopca, Berthilde. Markus przyjrzał się wszystkim, zbyt zdumiony, żeby coś powiedzieć. Ma wyjechać? Do Anglii? Sam?

– A wy nie jedziecie? Co z wami? Co z Mutti?! – wybuchnął.

Ojciec odwrócił się od okna i odpowiedział wymuszonym, nienaturalnie wesołym głosem.

– Przyjedziemy za tobą. Wkrótce znów będziemy razem.

Oczywiście, kłamał.

Wszystko zostało zorganizowane w ostatniej chwili. Harold Salzman, dzięki wyjątkowo uprzejmemu niemieckiemu klientowi, znalazł bezpieczne miejsce dla jedynaka w ostatnim czy przedostatnim pociągu Kindertransportu, który opuszczał Niemcy, kierując się do Holandii, a następnie do Harwich. Markus Salzman dotarł do tego miasta 6 września, kilka dni po wybuchu wojny. Niewiele pamiętał z pożegnania na stacji – siedział skulony w wagonie z dwustoma innymi, płaczącymi i przerażonymi dziećmi. Ogromne okna niemieckiego pociągu opuszczono, żeby szlochający rodzice po raz ostatni mogli spojrzeć na swoje pociechy, nim pociąg powoli ruszy ze stacji. Potem jechali przez Niemcy – widzieli po drodze spore grupy żołnierzy na tle jesiennego krajobrazu – dotarli do Holandii, do portu i przeprawili się przez kanał... Wszystko to przesuwało się przed niewidzącymi oczami Markusa, nie wywierając na nim większego wrażenia. Zszedł na ląd w Harwich w wyjątkowo jasny, słoneczny dzień i szybko doszedł do wniosku, że znalazł się w zupełnie obcym świecie, o którym nic nie wie i gdzie dotychczasowa wiedza na nic mu się nie przyda. Nie znał języka, który słyszał wokół siebie, a jedyny chłopiec, z którym zaprzyjaźnił się podczas przeprawy przez kanał La Manche, zniknął niemal natychmiast po dotarciu do portu. Markus widział, jak jakieś starsze małżeństwo z wyraźną radością wyprowadziło jego kolegę z pociągu i zniknęło. Chłopiec został całkiem sam. W jednej ręce trzymał małą skórzaną walizkę, którą naprędce spakowała mu matka, a w drugiej Solly’ego, małego, zniszczonego pluszowego misia, którego ciocia Berthilde podała mu przez okno, gdy pociąg odjeżdżał z peronu. Był bez pieniędzy, nie wiedział, gdzie się podziać, nie znał nikogo, kogo mógłby poszukać, miał jedynie niewielką kartkę papieru, której Mutti kazała mu strzec jak oka w głowie... i walizkę. I Solly’ego.

– Mieliśmy za mało czasu! – krzyknął za nim zrozpaczony ojciec, nie zważając, że jego głos porywa wiatr i zagłusza gwizd lokomotywy. – Nie udało się nam niczego zorganizować... za mało czasu...

Wtedy chłopiec po raz ostatni słyszał i widział swoich rodziców.

Postanowił zapomnieć. Przez sześć lat przebywał w Neasden Lane Orphanage w północnym Londynie. Panowały tam warunki, o których jedynie czytał, mieszkając jeszcze w Dreźnie. Zostawił za sobą bogaty, kulturalny dom, w którym miał dosłownie wszystko, czego zapragnął i kiedy zapragnął, i upadł nisko, bardzo nisko. Dowiedział się, co to znaczy pusty żołądek, poznał tępy ból w dole brzucha, ból, który nigdy nie przemijał, niezależnie od tego, ile jedzenia jemu i jego kolegom z sierocińca udało się ukraść w kuchni późną nocą. Doświadczył życia w chłodzie – nawet w lecie – i przekonał się, że można odgrodzić się od wszystkich wokół i zapomnieć, kim się wcześniej było. Szybko nauczył się angielskiego i starał się posługiwać nim jak najlepiej, chcąc za wszelką cenę wyrugować wszelkie obce naleciałości w mowie i sposobie bycia. Był wysoki i przystojny; czarujący, jeśli tylko chciał, arogancki i trudny, kiedy mu na niczym nie zależało; inteligentny i bystry, pomimo przerwy w nauce i niepewności co do swojego przyszłego losu. Pogrzebał Markusa Salzmana i stał się Maxem Sallem. Rok po zakończeniu wojny, gdy miał szesnaście lat, zdał sobie sprawę, że pora iść dalej. W wilgotny, deszczowy poniedziałkowy ranek opuścił sierociniec z tą samą niewielką skórzaną walizką i listem polecającym od jednego z opiekunów do Sainsbury’s. Nadal miał złożoną kartkę papieru, w której były trzy nieoszlifowane diamenty od matki, i Solly’ego wciśniętego gdzieś między jedyną parę przyzwoitych spodni i dwie pary skarpetek.

*

Zaczynał od mycia podłóg w rzeźni w Sainsbury’s w Kentish Town. Była to wstrętna i nużąca robota, ale Max się tym nie przejmował. Uznał, że wszystko jest lepsze niż Neasden Lane 24. Zamieszkał na Baird Street w Camden Town w jednoosobowym, wąskim pokoiku na poddaszu ze wspólną łazienką na półpiętrze. Pani Mortimer, otyła, podstarzała właścicielka, bardzo go polubiła, więc gdy pojawiał się późnymi wieczorami, przynosiła mu resztki ze stołu, prała i prasowała jego jedyną porządną koszulę, a nawet przygotowywała mu śniadania w niedziele, kiedy reszta jej trzódki szła do kościoła. Max nie był głupcem. W pewien zimowy wieczór został dzięki niej mężczyzną, kiedy tępy jak wół mąż gospodyni, Arthur, słuchał radia, a dzieci spały. Pani Mortimer była namiętną, choć dość konwencjonalną kochanką – gdy skończyli, poprawiła włosy, wetknęła bluzkę za pasek i przesłała mu całusa. Max odwrócił się. Nie mógł znieść nawet drobnego gestu czułości. W końcu dostała to, po co przyszła, prawda? On również, przynajmniej do pewnego stopnia. Teraz był mężczyzną. Prawie.

Kiedy zeszła schodami na parter, położył się na łóżku, zapalił papierosa i zaczął się zastanawiać nad następnym ruchem. Pieniądze. Potrzebował pieniędzy, żeby się stąd wyrwać, wyjechać w świat i zacząć je robić. Chciał słyszeć przy stole cichy brzęk dobrej porcelany, jeść potrawy starannie przygotowane przez innych, a unosząc pokrywkę wazy z zupą, czuć zapach mięsa, warzyw i przypraw. Pragnął spać na dobrym materacu, w czystej, świeżo wyprasowanej pościeli, a w ciągu dnia robić coś bardziej konstruktywnego niż zmywanie krwi i wnętrzności czy obserwowanie, jak pan Henderson, rzeźnik, starannie wydziela prasowaną szynkę i suszoną kiełbasę głodnym, cierpliwie czekającym gospodyniom domowym. Zgasił papierosa, odwrócił się na plecy i wbił wzrok w sufit.

2

Becky spojrzała na zdenerwowaną, nieszczęśliwą Amber. Bardzo chciałaby powiedzieć coś, co rozweseliłoby przyjaciółkę. Próbowała, ale niczego nie mogła wymyślić. Była poirytowana tak samo jak ona. Wyjazd? Na sześć tygodni? Nie mogła w to uwierzyć. Przyjaciółka nie weźmie udziału w przyjęciu z okazji jej czternastych urodzin ani nie pojawi się na zakończeniu roku szkolnego, chociaż od zawsze planowały obie imprezy. Ponuro skubała kołdrę, zastanawiając się, jak poradzi sobie sama. Były nierozłączne od niemal dziesięciu lat, kiedy jeszcze w przedszkolu Amber stanęła w jej obronie. Jeden z chłopców z ich niewielkiej grupki zaczął ciągnąć Becky za warkoczyki i obrzucać wstrętnymi wyzwiskami. Amber podbiegła, potykając się o plastikowe ławeczki, i uderzyła go tak mocno, że od razu się rozpłakał. Z powodu agresywnego zachowania została odesłana przez nauczycielkę do domu, ale dzięki temu wyczynowi zdobyła podziw i uczucie Becky. W rewanżu poszkodowana obdarzyła Amber ciepłym, siostrzanym uczuciem i bliską więzią, której dziewczynka nigdy nie zaznała w zimnym, ponurym domu przy Holland Park.

Godzinami bawiły się w pokoiku Becky na poddaszu, czasami rozmawiały albo spacerowały po Bayswater, chodziły na lodowisko, oglądały ubrania na wystawach, obgadywały chłopców z klasy. W takich chwilach Amber czuła się, jakby żyła w normalnej rodzinie. Jej zdaniem Becky miała jedną ogromną zaletę – stałość charakteru. Nie wpadała w złość tak łatwo jak Max, nie była ponura jak Kieran ani uparta jak Angela. Becky nigdy się nie zmieniała. Była wesoła, uczuciowa i zawsze zgadzała się robić to, na co Amber miała ochotę; idealnie się uzupełniały. Niemal zawsze przebywały razem – to w jednym, to w drugim domu. Jednak gdy stało się jasne, iż Angela jest alkoholiczką, Amber zaczęła tak wszystko układać, żeby po szkole pójść do domu Becky, zwłaszcza od dnia, kiedy wkradły się do garderoby Angeli, żeby się trochę poprzebierać wśród setek ubrań, które wisiały jeszcze w nowiuteńkich plastikowych workach, w jakich przyniesiono je ze sklepu. Natknęły się tam na Angelę. Leżała jak bezwładna szmaciana lalka z pustym kieliszkiem po whisky w ręku i przyciskała do piersi ogromną liczbę papierowych chusteczek oraz nowiutkich ubrań. Bełkotliwie wyjaśniła zaskoczonym dziewczynkom, że to dodaje jej otuchy. Wszystkie nowe ubrania. Takie czyste i świeże... Amber szarpnęła przyjaciółkę do tyłu. Pędziły po schodach, a potem przez ulicę, póki nie stanęły przed drzwiami wejściowymi domu Becky. Nacisnęły dzwonek prawie dziesięć razy, nie mogąc się doczekać, kiedy na progu pojawi się jej matka.

– Może... chciałabyś się wybrać na zakupy – spytała Becky niepewnie.

– Po co?

– Nie wiem, żeby kupić sobie jakieś... no wiesz... ubrania czy coś w tym stylu... na wyprawę do Rzymu – zasugerowała, próbując przynajmniej raz zdobyć się na rozsądek.

– Niczego nie potrzebuję – burknęła Amber ze złością.

– Wiem, ale... hmm... nie możemy tu siedzieć całe popołudnie.

– Ja mogę – upierała się ponuro Amber.

Becky westchnęła. Wiedziała, że nie warto się kłócić, gdy przyjaciółka jest w złym nastroju. Czasami pod tym względem dziewczynka przypominała ojca. Tak przynajmniej uważała Becky, chociaż nigdy nie powiedziała tego na głos. Prawdopodobnie Amber nieźle by jej za to dołożyła. Max Sall przerażał Becky. Chyba nie znała nikogo, kto mniej niż on nadawałby się na ojca. Owszem, był przystojny – wysoki, postawny, elegancki – do tego wszystkiego dochodziły bogactwo, sława i w ogóle. Okazał się jednak wyniosły i nieprzystępny, poza tym nigdy nie było wiadomo, co powie. Chociaż przy Maksie ojciec Becky był właściwie nikim, dziewczynka cieszyła się, że ma roztargnionego i nieciekawego tatę, nawet jeśli bez przerwy musiała mu przypominać, kim są Osmondowie i dlaczego najbardziej lubi Donny’ego. Przynajmniej nigdy nie musiała się zastanawiać, co może przy nim powiedzieć.

Teraz niespokojnie zerkała na Amber, póki nie usłyszała wołania matki, która upiekła na podwieczorek ciasteczka czekoladowe z orzechami i pytała, czy mają na nie ochotę.

W przestronnym, eleganckim domu po przeciwnej stronie ulicy Angela Sall uniosła małą, srebrną piersiówkę i wlała ostatnie krople brandy do pustej filiżanki. Rozejrzała się wokół siebie. Salon był nieskazitelnie czysty i cichy. Krystyna przyniosła z kwiaciarni ogromny bukiet czerwonych róż i umieściła go w rogu pokoju. Stał w kryształowym flakonie na mahoniowej ławie naprzeciwko Angeli. Płatki róż stanowiły jedyny kolorystyczny akcent w białej przestrzeni. Pani Sall bardziej odpowiadała krwistoczerwona barwa kwiatów niż neutralna biel spokojnego otoczenia. Koncepcja wystroju wnętrz, w których przebywała przez większość czasu, należała do Maxa. Angela zamarła w bezruchu z ręką zawieszoną nad małym srebrnym dzwonkiem, za pomocą którego wzywała służbę z parteru. Potrzebowała jeszcze jednego kieliszka, odrobiny alkoholu, który podniósłby ją na duchu, pomógł przetrwać długie, nużące późne popołudnie. Nie miała pojęcia, kiedy wróci mąż. Nagle doszła do ponurego wniosku, że ostatnio właściwie niewiele wie na jakikolwiek temat. Nie zawsze tak było. W przeciwieństwie do Maxa, który nigdy nie zastanawiał się nad tym, co się wydarzyło, Angela pamiętała niemal wszystko. Każdy, nawet najdrobniejszy szczegół. Na przykład dokładnie przypominała sobie chwilę, w której po raz pierwszy zobaczyła przyszłego męża. Było to w domu jej rodziców w Wiltshire, dokładnie tego dnia, kiedy Beatlesi zaśpiewali swój pierwszy przebój Love Me Do. Piątego października tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego drugiego roku. Utkwiło jej to w pamięci – wraz z siostrą, Mary Ann, tańczyły w kuchni przy radiu, kiedy otworzyły się tylne drzwi, a do środka wszedł wysoki, uderzająco przystojny młody człowiek ze śmieszną czapeczką w ręku. Jak wyjaśniła kucharka, pani Bambridge, był to szofer lorda Sainsbury’ego. Dziewczęta przerwały taniec i zachichotały nerwowo, tymczasem pani Bambridge wpuściła młodego człowieka do saloniku na tyłach kuchni. Angeli zapadło w pamięć, że nie mógł od niej oderwać swoich bardzo ciemnych oczu. W końcu siostra szturchnęła ją pod żebra i powiedziała, żeby przestała się tak gapić. Tego wieczora podczas kolacji, w której uczestniczył lord Sainsbury z żoną, oczy Angeli co chwila wędrowały w kierunku kuchni, gdzie młody człowiek – dowiedziała się, że miał na imię Max – jadł kolację z panią Bambridge i kamerdynerem jej ojca. Goście mieli zostać na noc. Angela słyszała, że matka kazała gospodyni przygotować dla gości błękitny pokój, a dla kierowcy mały pokoik na tyłach kuchni. Ignorując przerażone spojrzenia siostry, Angela po kolacji wyszła do ogrodu. Wyjaśniła, że chce trochę pospacerować, chociaż w rzeczywistości zerkała przez trawnik w stronę domu, sprawdzając, czy Max nie pojawi się w drzwiach.

Miała szesnaście lat. Była ładna, bogata i dotychczas trzymano ją pod kloszem. Nikt nigdy się do niej nie zalecał, nikt jej nie pocałował. Przynajmniej porządnie, tak, żeby miała co zapamiętać. Rozpaczliwie chciała się wyrwać z nieznośnie sztywnego kręgu, w którym obracali się jej rodzice, lord i lady Weymouthowie. Pragnęła poznać „prawdziwy świat”, jak to nazywała, czyli wielki Londyn, przebywać wśród ludzi, zobaczyć miejsca, o których słyszała w radiu i które widziała w telewizji. Kiedyś uznała, że do pewnego stopnia przypomina Jean Shrimpton, kobietę, którą zobaczyła na okładce „Vogue” w miejscowym kiosku z gazetami. Chociaż matka nie pozwoliła jej kupić czasopisma, Angela przez wiele godzin próbowała podobnie się uczesać, a schodząc na kolację, w wielkiej tajemnicy nałożyła na wargi najjaśniejszą różową szminkę.

– Angelo?! – zawołała matka przez cały ogród.

Dziewczyna odwróciła się zmieszana.

– Robi się późno. Postaraj się wrócić do domu, nim się całkiem ściemni.

– Niedługo przyjdę! – odkrzyknęła Angela. – Chcę jeszcze... nakarmić kaczki – dodała.

Stłumiła chichot. Kaczki? Jakie kaczki? Nigdy wcześniej się nimi nie interesowała. Ptactwo wodne stanowiło po prostu element krajobrazu, niezbędną cząstkę wiejskiego życia, które ojciec jako człowiek utytułowany powinien, jego zdaniem, prowadzić. Angela ciężko westchnęła. Na tym polegał jej problem – wszyscy musieli żyć w określony sposób. Rodzice uważali, że powinni robić nie to, co chcą, lecz to, czego oczekują od nich inni. Dziewczyna była pewna, że matka nie cierpi wsi ani ogromnego domu, po którym hula wiatr, i nienawidzi chodzić w gumowcach, ukrywając pod szalem starannie ułożoną fryzurę. Chętnie na wszystkie weekendy zostawałaby w Londynie, w ich willi w Kensington, gdzie miałaby pod ręką wszystkich przyjaciół od brydża, plotki i herbatkę zaprawianą dżinem. Angela wiedziała, jak koszmarnie długie potrafią być popołudnia. Nie lubiła ich prawie tak samo jak nudnych wieczorów spędzanych przy kominku w salonie w Haddon Hall.

– Dobry wieczór.

Jej rozmyślania przerwał męski głos. Niemal wyskoczyła ze skóry. To był on! Max, szofer Sainsburych. Stał po drugiej stronie żywopłotu.

– O Boże, ale mnie pan przestraszył – odparła zadyszana.

W coraz większym mroku próbowała zobaczyć jego twarz.

– Przepraszam. Słyszałem, że ma pani zamiar nakarmić kaczki.

Wyszedł zza żywopłotu.

– Tak, tak. Są tam, przy stawie. Właśnie... właśnie tam idę.

– Czym ma pani zamiar je nakarmić? – spytał Max i uśmiechnął się nieznacznie, spoglądając na jej puste ręce.

Zarumieniła się.

– Och, miałam... miałam trochę suchego chleba... musiałam go gdzieś zostawić. Pewnie w kuchni – dukała.

– Oczywiście.

Odnosiła wrażenie, że Max z niej drwi. Wbiła wzrok w swoje stopy, nie wiedząc, co powiedzieć. Nie mogła wytrzymać jego wzroku. Nikt nigdy wcześniej w ten sposób na nią nie patrzył. Natarczywie i... z zainteresowaniem – albo tak przynajmniej jej się wydawało. Była przyzwyczajona do małomówności ojca i sposobu, w jaki porozumiewał się z żoną i córkami, jakby w rzeczywistości stanowiły jedną istotę – trzy kobiety jego życia połączone w jedną całość.

– Jeśli pani chce, pójdę z panią. Może po drodze znajdziemy coś, czym będziemy mogli je nakarmić.

Uniosła głowę i przytaknęła. Podobał jej się sposób mówienia Maxa – w jego głosie słychać było pewność siebie, wyrażał się o wiele ładniej niż służący w Haddon Hall. Prawdę mówiąc, nie mogła uwierzyć, że jest „pomocą”, jak to określała jej matka. Angela nigdy nie spotkała nikogo takiego jak on. Było w nim coś cudownego, wibrującego, pełnego życia; wyglądał i zachowywał się tak, jakby nic go nie obchodziło, co myślą o nim inni. Podobało jej się to. Uważała, że tak powinni postępować wszyscy. Wsparła się na jego ramieniu, a pod wpływem pierwszego kontaktu fizycznego poczuła, że płonie. Spojrzała na niego i uśmiechnęła się. Max. Niczego na świecie nie pragnęła bardziej niż być blisko niego.

3

Madeleine Szabo obserwowała dwie nastolatki, które powoli szły drogą, od czasu do czasu zatrzymując się i spoglądając na jakąś wystawę. Podążała za nimi w dyskretnej odległości, wlokąc po ziemi paski swojego tornistra. Chciałaby mieć najlepszą przyjaciółkę, z którą mogłaby wracać ze szkoły do domu i zatrzymywać się po drodze, żeby obejrzeć jakieś ciuchy albo nowe adidasy. Zerknęła w dół, na swoje nogi – miała na nich okropne, brzydkie buty, które ktoś dał jej matce, a ta natychmiast przekazała je Madeleine – i wykrzywiła twarz. Były na nią o wiele za duże, palce obijały się w środku jak woda w wiadrze. Madeleine uniosła głowę. Dziewczynki zniknęły w środku któregoś ze sklepów. Zatrzymała się i zerknęła na zegarek. Dochodziła piąta. Matka już na nią czeka i z pewnością liczy, że córka pomoże jej przy obiedzie. Powinna skierować się w przeciwną stronę, tak tylko się oddala od domu. Nie powinna śledzić dwóch dziewczynek z Radcliffe, prywatnej szkoły na rogu. Koledzy Madeleine, czując się bezpiecznie na górnym pokładzie piętrowego autobusu, który obsługiwał linię numer piętnaście, ordynarnie przezywali dziewczęta z Radcliffe. One jedynie potrząsały długimi, lśniącymi włosami i jeszcze bardziej zadzierały nosa na widok niechlujnych, wstrętnych młodzieńców z King George, ogromnej, ponurej szkoły państwowej, do której chodziła Madeleine – do której była zmuszona chodzić – przy tej samej ulicy.

Dziewczynka odwróciła się na pięcie i idąc w przeciwnym kierunku, pocieszała się, że nikogo nie śledziła – po prostu przez chwilę przypadkowo szła w tę samą stronę. Podobały jej się obie: wysoka, uderzająco piękna dziewczyna o gęstych, falujących, brązowych włosach i błękitnych oczach i jej nieco niższa przyjaciółka z długimi, rudymi, prostymi włosami i piegami na twarzy... Była ciekawa, jak mają na imię. Do gustu przypadły jej też ich mundurki – bordowe spódniczki, białe bluzeczki i ciemnozielone kurtki w zimie, a w lecie jasnozielone bluzeczki z krótkimi rękawami. Madeleine bardzo chciałaby nosić przyzwoity mundurek, a nie ubierać się zgodnie z regułą, której zresztą nikt nigdy nie przestrzegał: jasna bluzka, ciemna spódniczka. Gdyby miała mundurek, nie musiałaby każdego ranka długo się zastanawiać, co wybrać z wciąż malejącej liczby ubrań. Codziennie zadawała sobie ze złością pytanie, dlaczego ubywa jej strojów. Bo była coraz grubsza. Bo za dużo jadła. Bo nienawidziła swojej szkoły. Nienawidziła faktu, że jest inna, że mówi z obcym akcentem, niezależnie od tego, jak bardzo stara się go ukryć, że nosi śmieszne ubrania, że jej rodzice nie znają angielskiego. Kiedy po raz ostatni obejrzała się przez ramię, zobaczyła, że dziewczynki wyszły ze sklepu, każda z torbą. A więc mają pieniądze i mogą sobie od czasu do czasu coś kupić – pomyślała ponuro. Następną rzeczą, której nienawidziła było to, że rodzice nie mają pieniędzy. Wystarczało tylko na artykuły pierwszej potrzeby, napi adag – jak to się mówi w ich ojczystym języku, czyli po węgiersku. Stać ich było jedynie na dach nad głową, jedzenie i ubrania dla całej trójki: ojca Madeleine, Imrego, jej matki, Mai, i samej Madeleine. Dziewczyna próbowała przed nimi ukrywać, jak nie lubi nosić rzeczy kupowanych w sklepach z używaną odzieżą albo wyrzuconych przez klientów Mai. Matka Madeleine u nich sprzątała i czasem coś jej za to dawali. Przede wszystkim nienawidziła kobiet, które widząc córkę swojej sprzątaczki, głośno zachwycały się jej wyjątkową urodą, długimi ciemnoblond włosami, ciemnobrązowymi oczami, otoczonymi gęstymi rzęsami, oraz wyrazistymi kośćmi policzkowymi. Madeleine przestała po szkole pomagać matce w sprzątaniu od dnia, kiedy jedna z owych dam powiedziała: Jak te dzieci szybko rosną, prawda? Ile pani córka ma lat? Czternaście? Wygląda raczej na osiemnaście, zwłaszcza że ma pełne piersi i niemal senne oczy o ciężkich powiekach. Madeleine odwróciła się, zła i zażenowana. Co mogła na to poradzić, że tak szybko urosły jej piersi? Nie miała z tym nic wspólnego – wręcz przeciwnie. Często zakrywała je rękami, marząc, żeby mężczyźni na przystanku autobusowym albo za ladą w sklepie spożywczym nie patrzyli na nią w taki sposób. Nienawidziła ich. Prawdę mówiąc, niewiele rzeczy lubiła. Wyjątek stanowiły książki. Madeleine je kochała. Były ratunkiem dla dziewczyny. Czytała, co tylko wpadło jej w ręce – po węgiersku i angielsku. Pochłonęła wszystko, co rodzice zdołali zabrać ze sobą, uciekając na Zachód, chociaż było tego niewiele, i to, co wpadło jej w ręce w domu ich węgierskich przyjaciół w Londynie, ale i tutaj znalazła niezbyt dużo. Prawdziwą radość sprawiały jej lektury, które znalazła w szkolnej bibliotece i bibliotece publicznej kawałek drogi stąd. Kiedyś matka zaczęła rozpaczać, że nigdy nie znajdzie wystarczającej liczby książek dla córki. Wtedy jedna z jej klientek, starsza angielska dama, której dom przypominał prawdziwą bibliotekę, zaproponowała Madeleine, żeby „pożyczała sobie wszystko, co przypadnie jej do gustu”. Dzięki pani Jameson Madeleine będzie miała co czytać przez najbliższe trzy lata – szepnęła wieczorem podekscytowana Maja mężowi. Oboje poczuli ulgę. Wstydzili się, że nie zdołali wykorzystać możliwości otwierających się rzekomo przed nimi na Zachodzie, i zapewnić jedynemu dziecku warunków, których w swoim przekonaniu sami wcześniej nie mieli. Maja Szabo, dawniej autorka książek dla dzieci, a teraz kobieta sprzątająca ludziom domy, nie była tego taka pewna. Gdy czasem wystarczało jej energii, żeby chociaż przez chwilę się nad tym zastanowić... musiała przyznać, iż życie w Budapeszcie było o wiele lepsze od obecnego. Tyle że rzadko pozwalała sobie na taką refleksję... Gdyby robiła to częściej, musiałaby oszaleć.

4

Dziesięcioletnia Paola Rossi trzasnęła drzwiami tak mocno, że zadrżały szyby w witrażowych oknach w salonie. Pobiegła korytarzem wykładanym marmurem prosto do swojego pokoju, rzuciła się na łóżko, po czym zaczęła okładać pięściami jedwabną narzutę. Była wściekła. Jej przyrodnia siostra przyjeżdża na sześć tygodni – toż to cała wieczność! – dlatego nie może pojechać na Sardynię z najlepszą przyjaciółką, Danielą, i jej rodziną. To niemożliwe! Ukryła twarz w miękkich, białych poduszkach i zaczęła krzyczeć ze złości. Rozległo się pukanie do drzwi – matka.

– Paolo, kochanie... – zaczęła Francesca.

– Idź stąd! – krzyknęła Paola głosem przytłumionym przez poduszki.

Przez chwilę panowała cisza. Wciąż obejmując poduszkę, dziewczynka odwróciła się na brzuch i zaczęła rozmyślać. Doszła do wniosku, że życie jest niesprawiedliwe. Serdecznie nienawidziła Amber – po prostu nienawidziła, i już. Nie chodziło tylko o to, że siostra była o cztery lata starsza, a Max zawsze uważał ją za mądrzejszą od Paoli. Mniej ważny wydawał się nawet fakt, że Amber to „prawdziwa” córka, bo jej matka wyszła za mąż za Maxa. Wszyscy wiedzieli, że Francesca była tylko kochanką Salla, a nie żoną, a to ogromna różnica, przynajmniej w oczach młodziutkiej Paoli. Najgorsze jednak, że Paola nie umiała się dzielić Maxem z nikim, dosłownie z nikim. Absolutnie i bezwarunkowo ubóstwiała ojca. Uważała, że na całym świecie nie ma nikogo tak przystojnego, silnego, bogatego, dowcipnego i cudownego jak Max. Był dla niej wszystkim. Matka czasami bardzo delikatnie sugerowała, że ojciec ma też i pewne wady... ale w najmniejszym stopniu nie zmniejszało to uwielbienia dziewczynki. Jedynym minusem Maxa, jak powtarzała nieco zmartwionej matce, było to, że miał drugą rodzinę: Angelę, Amber i Kierana. Bez nich Max stałby się chodzącym ideałem. Gdyby nie oni, życie Paoli byłoby bez skaz. Znalazłaby się w centrum jego wszechświata, a nie stanowiła tylko weekendowego dodatku. Francesca nic nie mówiła, ale w głębi duszy była przerażona.

Paola stłumiła następny szloch. Amber przyjeżdża. Co więcej, tym razem zostanie na dłużej. Znów krzyknęła ze złością.

Francesca weszła do salonu w eleganckim, przestronnym apartamencie przy via San Giacomo w samym sercu Rzymu – w mieszkaniu, które Max kupił dla niej i Paoli – i się zatrzymała. Nie wiedziała, co robić. Tego ranka Max zadzwonił do niej z prośbą – no, powiedzmy sobie szczerze, z rozkazem – a ona nic nie mogła na to poradzić. Postanowił przysłać Amber na sześć długich tygodni do Rzymu, a Francesca i Paola miały się nią serdecznie zająć. Kobieta przeszła przez całą szerokość pokoju i zbliżyła się do obitej jasnym jedwabiem sofy, po czym usiadła i ze złości zagryzła wargę. Właśnie liczyła na to, że odeśle Paolę z jej szkolną przyjaciółką na Sardynię i na chwilę będzie miała Maxa tylko dla siebie, tymczasem teraz musi dodatkowo tolerować obecność jego córki. Wystarczy, że dzieli się nim z Angelą. Sięgnęła po papierosy.

– Madame?

Ładna pokojówka, Belle, wsadziła głowę w drzwi.

– Czy mam przygotować na kolację ryby?

Francesca zmarszczyła czoło. Cholera! Prawie zapomniała o wieczornym przyjęciu. Zerknęła na zegarek. Dochodziła piąta. Zdąży jeszcze wyskoczyć do swojego fryzjera, żeby umył i wysuszył jej włosy... Z ociąganiem odłożyła zapalniczkę i papierosa.

– Tak, zrób anioła morskiego. Przygotuj go tak jak podczas weekendu... no wiesz, na parze, z linguini i sałatą. Niech to będzie coś prostego.

Belle przytaknęła i zamknęła drzwi. Francesca wstała, po czym szybko i krytycznie przejrzała się w lustrze. Wyglądała ślicznie – jak zawsze. Złość na Maxa nie odcisnęła piętna na pięknym obliczu. Długie do ramion, gęste, lśniące, ciemnobrązowe włosy; ciemne, duże oczy; owalna twarz i pełne, zmysłowe usta. Bacznie zlustrowała całą swoją sylwetkę. Twarz i ciało stanowiły jedyną fortunę Franceski Rossi – oczywiście, to im zawdzięczała obecną pozycję i piękny apartament w Rzymie – dlatego miała zamiar dopilnować, żeby nadal tak było. Max o niczym nie wiedział: że Francesca dostrzegła go znacznie wcześniej niż on ją; że dokładnie zaplanowała szybką, namiętną potajemną schadzkę w pustej damskiej toalecie, że planowała ją niemal od chwili, kiedy zobaczyła go w pierwszej klasie samolotu Alitalia lecącego do Londynu.

Francesca miała dziewiętnaście lat i pochodziła z małego miasteczka położonego w pobliżu Pescary na wybrzeżu Adriatyku. Była piękna i ambitna; jak każda dziewczyna z prowincji marzyła o lepszym życiu. Nauczyła się francuskiego, doszlifowała angielski i w tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym czwartym roku zaczęła pracować jako stewardesa. Kiedy zapięła zamek błyskawiczny ładnej zielonej, zaprojektowanej przez Sorellę Fontanę bluzeczki oraz włożyła długą elegancką spódnicę i zabawną czapeczkę, była pewna, że znajdzie sposób na urzeczywistnienie marzeń. Wszystkich. W tamtych czasach samolotami Alitalia latało wiele sław. Francesca obsługiwała piękną, bajeczną Sophię Loren, przystojnego Jeana Paula Belmondo, Alberto Sordiego, Mastroianniego... nawet boską Brigitte Bardot. Widywała biznesmenów, sportowców, ludzi sławnych i bogatych... W tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym siódmym roku w sali odlotów nowiutkiego wówczas portu lotniczego Leonarda da Vinci dostrzegła Maxa Salla. Od razu go poznała, kilka miesięcy wcześniej widziała jego twarz na okładce „Time’a”. Był młodym, dynamicznym biznesmenem, który z niebytu dostał się na szczyty londyńskiego światka towarzyskiego, żeniąc się z ładną córką angielskiego lorda czy kogoś takiego. Gazety nie skąpiły szczegółów. Rodzice dziewczyny byli absolutnie przeciwni małżeństwu. Francesca pamiętała nawet zdjęcie matki panny młodej, lady Jakiejśtam, z trudem powstrzymującej łzy w kaplicy podczas ślubu. Francesca kilka razy widziała Maxa Salla na lotnisku; zawsze przyjeżdżał albo odjeżdżał samochodem prowadzonym przez szofera i poruszał się tak szybko, że mężczyźni i kobiety dosłownie za nim biegali, chcąc dotrzymać mu kroku. Był przystojny i bogaty. Zdecydowany plus. Ujrzawszy go w samolocie, Francesca podjęła błyskawiczną decyzję. Nie miała zamiaru skończyć jak wiele jej przyjaciółek jako kochanka podstarzałego, niegdyś pełnego fantazji pilota, którego ledwo stać na utrzymanie rodziny, nie mówiąc już o dwu. Nie, chciała osiągnąć coś więcej, znacznie więcej. Musiała tylko dopilnować, żeby pod koniec krótkiego, dwugodzinnego lotu do Londynu Max Sall wiedział, kim jest Francesca. I żeby o niej nie zapomniał. Nie zapomniał.

Wbrew twierdzeniom matki Franceski stało się tak nie dzięki temu, co wyszło na jaw po ich namiętnym stosunku w damskiej toalecie. Paola naprawdę nie była planowana; dziewczyna nie zamierzała łapać Maxa w sidła w taki sposób. Nie, Paola to wypadek przy pracy. Z drugiej strony, rozglądając się po ślicznym mieszkaniu, Francesca w głębi duszy musiała przyznać, że był to szczęśliwy wypadek – Max nawet nie pomyślał o tym, żeby ją zostawić. Okazał się honorowy, niemal staroświecki – zwłaszcza jeśli chodziło o jego dzieci. Czasami sprawiał wrażenie jaskiniowca, tak bardzo chciał mieć przy sobie całe swoje potomstwo, nie zważając na to, co mówili inni ludzie, łącznie z jego żoną. Francesca zdawała sobie sprawę, że wiadomość o „owocu miłości”, jak w tamtych czasach gazety nazwały Paolę, prawdopodobnie przysporzyła Angeli Weymouth wiele bólu. Czasami aż jej współczuła. Głupia kobieta. Czyżby nic nie wiedziała o życiu? Wierzyła, że uda jej się utrzymać przy sobie mężczyznę takiego jak Max Sall? La Rosa Inglese – ochrzciła ją włoska prasa. Angielska Róża. Z jasnymi włosami, niewiarygodnie smukłą sylwetką... czyżby nie zdawała sobie sprawy, że Max będzie szukał czegoś innego? Nie potrzebował ani nie chciał Angielskiej Róży. Marzył o kimś takim jak Francesca: kobiecie zmysłowej, gorącokrwistej, namiętnej tak samo jak on. Tego panna Rossi była pewna. No, prawie pewna. Czasami pytania dziesięciolatki wytrącały ją z równowagi: „Dlaczego się z tobą nie ożenił, mamo? Perchè no?”.

Potrząsnęła energicznie głową, żeby przestać myśleć o przeszłości, uśmiechnęła się do swojego odbicia w lustrze i wzięła do ręki czarną skórzaną torebkę. Idąc korytarzem, zerknęła na zamknięte drzwi do pokoju Paoli. Dziewczynka pogodzi się z losem. Zawsze się godziła. Niech się wypłacze, podąsa godzinę lub dwie – a tak przy okazji, warto poprosić Belle, żeby jako dodatek do kolacji zrobiła jej ulubiony deser: banany w płonącym rumie i lody waniliowe. Potem przyjdzie do salonu i przywita się z gośćmi Franceski. Paola zawsze lubiła, gdy powtarzali, jaka jest piękna i podobna do matki. To ją udobrucha. Francesca otworzyła drzwi i wyszła na ulicę.

5

Samolot, którym Amber przyleciała na Fiumicino, był na szczęście pusty. Dziewczynka siedziała sztywno w swoim fotelu w klasie biznesowej i próbowała nie myśleć o czekających ją sześciu tygodniach. Z prawdziwą przykrością opuściła dom. Kieran nawet nie przyszedł się z nią pożegnać. Był wściekły, że zostaje sam, i od kilku dni traktował siostrę z wyraźną oziębłością. Tłumaczyła mu, że to nie jej wina, tylko pomysł Maxa.

– Proszę, Kieranie, nie wściekaj się na mnie – powiedziała ze łzami w oczach.

Niestety, brat ją po prostu zignorował i poszedł do swoich przyjaciół. Amber zobaczyła tylko jego oddalające się plecy.

Odwróciła się, żeby spojrzeć przez okno. Kiedy podchodzili do lądowania, w dole ujrzała kusicielski Rzym. Budynki niebezpiecznie wznosiły się do góry i przechylały w ich stronę, a przez wypukłą szybę Amber widziała ulice i samochody, które pojawiały się w jej polu widzenia, a potem szybko znikały. Po kilku minutach samolot lekko zadrżał i dotknął ziemi.

– Witamy w Rzymie, ladies and gentelman – powiedział kapitan przez głośnik, gdy samolot się zatrzymał.

Uśmiechnięte promiennie stewardesy otworzyły drzwi. Amber spojrzała na nie wilkiem. Czy ta suka, Francesca, nie była kiedyś jedną z nich? Dziewczynka stanęła na górnym podeście schodów i zamrugała powiekami, oślepiona śródziemnomorskim słońcem. Na zewnątrz było ciepło i sucho. Zeszła po schodach, które z obu stron owiewało gorące powietrze. Wyłączono silniki, hałas ustał. Amber opuściła głowę i z oczami wbitymi w stopy przeszła po pasie, starając się nie rozglądać dookoła. Słychać było śpiew ptaków, w powietrzu unosił się zapach lawendy i mimozy, z oddali dobiegały odgłosy tysiąca klaksonów. Amber próbowała nie myśleć o tym, co ją czeka.

W sali przylotów czekał kierowca, który trzymał kartkę z jej imieniem. Niepewnie uniosła rękę, zadowolona, że to nie Francesca. Usiadła z tyłu samochodu i szybko wyjęła z torby książkę. Nie miała zamiaru z nikim rozmawiać, a zwłaszcza z kierowcą tej kobiety. Ruszyli z miejsca na parkingu i skierowali się w stronę miasta. Zbliżał się wieczór. Przyćmione światło zaczynało się rozmazywać. Wśród wzgórz, które otaczały miasto, powoli zapadał zmierzch. Pół godziny później podjechali pod budynek o imponującej kamiennej fasadzie gdzieś w centrum Rzymu. Amber spojrzała na ozdobne wejście z portykiem i poczuła ucisk w żołądku. Nigdy wcześniej nie była w domu Franceski. Jeśli nie liczyć nieudanych wakacji, gdy miała siedem lat, a po raz drugi dwa lata temu, nigdy też nie przebywała w towarzystwie kochanki ojca czy Paoli dłużej niż kilka godzin – i to jej odpowiadało. Wystarczało, że wszyscy wiedzieli o ich istnieniu; nie musiała ich lubić ani uznawać.

Otworzyła drzwi samochodu i wysiadła. Z bagażnika powyjmowano jej walizki. Z brzękiem otworzyła się przed nią ciężka, kuta w żelazie brama. Amber znalazła się w chłodnym marmurowym korytarzu, czekając na pojawienie się Wroga.

– Buonaserra, Amber. – Z oddali dobiegł niski, zachrypnięty głos Franceski.

Dziewczynka odwróciła się twarzą do niej. Francesca w ogóle się nie zmieniła – wciąż była drobna, opalona, niezmiennie nosiła śnieżnobiałą odzież i mnóstwo złotej biżuterii, która połyskiwała przy każdym ruchu. Nadal miała długie do ramion, lśniące brązowe włosy, idealny makijaż... Taaak, Francesca nie zmieniła się ani na jotę.

– Miałaś przyjemny lot? – spytała, bezskutecznie odpędzając dym, którym właśnie dmuchnęła w twarz Amber.

Dziewczynka jedynie kiwnęła głową i weszła za gospodynią w głąb domu. Francesca była uprzejma – podczas ostatniego spotkania krzyczała na Amber i Kierana, klęła na nich po włosku i powtarzała Maxowi, że nigdy więcej nie chce widzieć jego dzieci. Teraz szła przed córką kochanka na niewiarygodnie wysokich obcasach, które stukały w szerokim, chłodnym korytarzu. Kierowca niósł za nimi bagaże. Amber zakaszlała głośno, gdy Francesca znów wypuściła kłąb dymu w jej stronę i kiwnęła ręką, żeby poszła na piętro. Nigdzie nie było śladu Paoli.

Włoszka stanęła przed drzwiami jednego z pokojów.

– Mam nadzieję, że ci się spodoba – powiedziała, otwierając drzwi. – Możesz trochę odpocząć, a potem przebrać się na kolację. Przy stole będzie sześć osób.

Mimo woli Amber zrobiła okrągłe oczy. Pokój był piękny: na podłodze leżały ciepłe terakotowe płytki, ściany miały jasnożółty i biały kolor, w oknach wisiały obficie marszczone zasłony. Na ładnej toaletce stało naczynie ze świeżymi brzoskwiniami, a ich delikatny zapach wypełniał całe pomieszczenie. Dziewczynka odwróciła się, żeby podziękować, ale Franceski już nie było. Amber podeszła do okien, rozsunęła kotary i wychyliła się najdalej jak mogła, pragnąc, żeby ciepłe wieczorne powietrze owiało jej twarz i szyję. Samochody walczyły o przestrzeń z pieszymi i małymi, głośnymi skuterami, które Amber jakimś cudem uznała za kwintesencję wszystkiego, co włoskie. Słychać było klaksony, śmiech ludzi... to dziwne, że znalazła się w takim mieście. Nic tu nie przypominało cichego i surowego Holland Parku ani hałaśliwych okolic Ladbroke Grove. Rzymianie wyraźnie traktowali ulice jak przedłużenie swoich salonów. Nieco dalej zobaczyła kawiarenki i lodziarnie, maleńkie butiki i mnóstwo kręcących się ludzi. Wszyscy byli opaleni i lekko ubrani. Wygodna spódniczka Amber i jej gruby sweter okazały się zbyt... angielskie. Kto by pomyślał, że Włoszki potrafią się tak ładnie ubrać... Amber szybko się powstrzymała. Nie, nie będzie podziwiać Włoszek. Naprawdę. Odwróciła się od okna i z żalem spojrzała na walizkę. Co powiedziała Francesca? Żeby Amber się ubrała? Na kolację? Dlaczego, do diabła, miałaby to robić?

Paola dopiero po chwili zauważyła, że przyrodnia siostra jeszcze bardziej urosła – czy to możliwe? – i prawdę mówiąc, jest ładniejsza niż dwa lata temu, kiedy po raz ostatni się widziały. Nie pamiętała jej zbyt dobrze. Była wtedy wysoka, chuda, pyskata i – na szczęście – urodą znacznie jej ustępowała. Tymczasem wysoka, smukła i wcale nie chuda – nawet dziesięcioletnia Paola umiała to dostrzec – nastolatka, która przed nią stała, nie odezwała się ani słowem, nie powiedziała nawet „cześć”. Dwie siostry spojrzały na siebie wilkiem. Żadna nie miała zamiaru ustąpić. Bardzo się od siebie różniły. Amber miała na sobie szkolną plisowaną spódniczkę, gładką bawełnianą bluzeczkę, czyste skarpetki i sandały. Niesforne włosy związała w koński ogon. Włoszka patrzyła zaskoczona. Skarpetki? W lecie? Paola ubrała się w dopasowaną białą bawełnianą sukienkę z ozdobnymi guziczkami, a w długie, jedwabiste, ciemne włosy wplotła dobrane kolorystycznie wstążki. Sprawiała wrażenie o wiele bardziej eleganckiej i dojrzałej niż ta kretynka obok. No cóż, w końcu to tylko Angielka. Przecież Francesca ją ostrzegała.

Z drugiego końca pokoju Francesca nerwowo zerkała na dziewczynki, nie przerywając rozmowy ze swoimi przyjaciółkami: Marią Luisą Tonone i Manuelą di Gervase, kochankami znanych miejscowych polityków, a dzięki temu również towarzyszkami niedoli. Wszystkie trzy były równie piękne, wychowały się w podobnych warunkach i kierowały się w życiu podobnymi pobudkami. Francesca uważała, że gdyby nie przyjaciółki, dawno temu by zwariowała. Patrząc na spiętą, drobniutką twarz Amber, dochodziła do wniosku, że w takich chwilach człowiek potrzebuje wsparcia ze wszystkich możliwych stron. Cholerny Max! Dlaczego zawsze musi postawić na swoim?

– Napijesz się wina, Amber? – spytała Maria Luisa, podchodząc do kanapy, na której siostry siedziały sztywno obok siebie, ignorując się nawzajem.

– Nie. Nie piję – odparła dziewczynka z naburmuszoną miną.

Maria Luisa odwróciła się do Franceski i delikatnie uniosła brwi. Ta wzruszyła ramionami. Zadzwoniła po Belle. Mogą zacząć kolację. Im szybciej nadąsana nastolatka pójdzie do łóżka, tym lepiej. Zaprosiła wszystkich do stołu.

Amber siedziała obok wyjątkowo eleganckiej Manueli i ukradkiem obserwowała pełną złości twarz Paoli. Zauważyła, że przyrodnia siostra jest tak samo zdenerwowana jak ona, a do tego zazdrosna nawet o spojrzenia własnej matki rzucane w kierunku gościa. Dziewczynka była zaskoczona wyglądem Paoli, która ubrała się niemal tak samo jak matka. Jak rodzona matka! Amber szybciej by umarła, niż ubrała się w cokolwiek, co nosiła Angela. W oczekiwaniu na pierwsze danie Amber rozejrzała się wokół siebie. Włoski apartament w niczym nie przypominał jej angielskiego domu. Wszystko było tu kosztowne, wyszukane i niczego nie należało dotykać. Wyposażenie domu w Anglii też było drogie, ale wygodne, nie tak surowe i rzucające się w oczy jak tutaj. Kanapy ustawiono tam po to, żeby móc się na nich położyć i obejrzeć telewizję; we wszystkich pomieszczeniach umieszczono magnetofony, radia i książki; tu były tylko cenne obrazy i sztywne, proste krzesła obciągnięte jasnym, błyszczącym materiałem, który wyglądał, jakby nikt nigdy na nim nie siadał. Marmurowy stół sprawiał wrażenie zimnego w przeciwieństwie do dębowego stołu kuchennego w domu. Służąca, Belle, czy jak się tam nazywała, w niczym nie przypominała pani Dewhurst ani Krystyny. Bardziej wyglądała na modelkę niż służącą. Rozmowa toczyła się po włosku. Na szczęście Manuela prawie nie znała angielskiego, a Maria Luisa umiała jedynie wymieniać w tym języku uprzejmości: „Wypijesz kieliszek wina? Jak się masz? Jak podoba ci się Rzym?”.

Amber ignorowała wszystkich, próbując skoncentrować się na jedzeniu. Posiłek ciągnął się bez końca. Na początek podano sałatkę, talerz świeżej, jasnozielonej sałaty, maleńkie, słodkie, dojrzałe pomidory i plasterki wilgotnych, czarnych oliwek; potem pojawiła się pasta w słodkim ziołowym sosie z plasterkami cukinii i kawałeczkami żółtej papryki; ryba; zimny jak lód sorbet cytrynowy i maleńkie kawałki ciasta czekoladowego, podanego z gorzką kawą w pięknie dekorowanych filiżankach. Amber zjadła wszystko, co miała na talerzu, i zmartwiła się, widząc, że pozostałe panie wcale nie poszły za jej przykładem. Wszystkie, łącznie z Paolą, jadły po łyżeczce lub dwie każdej potrawy i odsuwały na bok niemal pełne talerze. Czyżby jedzenie było niedobre? – zastanawiała się dziewczynka. Na szczęście nikt nie zwracał na nią uwagi. Trzy panie rozmawiały prawie bez przerwy, a ona i Paola unikały się wzrokiem albo spoglądały na siebie wilkiem. Amber próbowała obliczyć, ile dni, godzin i minut będzie w Rzymie... ale jej się nie udało. To było zbyt przygnębiające. Skończyła posiłek tak szybko, jak mogła, i wstała od stołu, nawet nie pytając, czy może. Zresztą i tak nikt nie zwracał na nią uwagi. Z wysoko uniesioną głową pomaszerowała do swojego pokoju. Sześć tygodni? Chyba umrze z nudów.

6

Był ponury, dżdżysty poranek. Pierwsza sobota bez Amber. Becky leżała w łóżku, patrząc, jak krople deszczu spływają po szybach, i rozpaczliwie zastanawiała się, co robić. Odkąd sięgała pamięcią, w każdą sobotę jadła śniadanie razem z przyjaciółką: czasami kromki posmarowanego masłem tostu z marmoladą u Becky, kiedy indziej gofry z syropem klonowym przygotowane przez Krystynę u Sallów. Po śniadaniu szły na lodowisko przy Bayswater albo do kina lub – przy dobrej pogodzie – do Holland Parku, żeby pojeździć na rowerach. Po lunchu odrabiały lekcje, a potem przez jakąś godzinę bawiły się papierowymi lalkami, póki to nie znudziło się Amber. Następnie jadły podwieczorek, oglądały coś na wideo albo w telewizji, a po kolacji... szły do łóżka. Amber często sypiała u Becky, która najbardziej lubiła niedzielne poranki, bo czekał je dzień podobny do sobotniego, tyle że nie było już lekcji do odrabiania. Teraz miała przed sobą prawie dwa miesiące samotnych sobotnich i niedzielnych poranków bez przyjaciółki... Co tu robić? Becky tak długo i z takim natężeniem wpatrywała się w szare światło za oknem, że zaczęły ją szczypać oczy. Wysunęła nogi za brzeg łóżka i wstała. Może matka podsunie jej jakiś pomysł?

– Nie wybrałabyś się ze mną na zakupy? – spytała pani Aldridge, bacznie przyglądając się smutnej twarzy córki.

– Nie, nie mam ochoty.

– Nawet gdybyśmy spróbowały kupić dla ciebie dżinsy?

Dziewczynka potrząsnęła głową.

– Nie. Może gdy wróci Amber.

– Kochanie – zaczęła Susan tak łagodnie, jak tylko mogła. – Amber nie zawsze będzie przy tobie. Zrozum... czasami będziesz musiała zrobić coś sama, bez niej.

– Nie chcę – oświadczyła Becky z bolesną szczerością. – Na pewno będzie. Słowo daję.

– Dobrze, już dobrze – szybko zgodziła się Susan.

Zerknęła na zegarek. Było wpół do dziesiątej; za pół godziny w sklepach zacznie się robić tłoczno.

– W takim razie co mogłabym ci kupić? Skoro nie chcesz dżinsów... to może przydałyby ci się nowe kredki?

– Tak, proszę. I blok rysunkowy.

W oczach Becky pojawił się blask. Susan poczuła ulgę. Na szczęście zawsze mogła liczyć, że uda się pocieszyć córkę kupnem nowego bloku, pudełka farbek albo kompletu kredek. Nie miała pojęcia, skąd wziął się talent córki, wiedziała tylko, że dziewczynka ma zdumiewającą wyobraźnię i jest naprawdę zdolna.

Gdy pani Aldridge wróciła z zakupów z nowiutkim blokiem rysunkowym i zestawem pięknych kredek, Becky włożyła swoje rzeczy do torby i wybrała się do biblioteki. Nie tak dawno znalazła w niej serię amerykańskich książek o sztuce: ogromnych, pięknie ilustrowanych albumów z dodatkiem „Jak rysować”. Z zapałem kopiowała stamtąd konie i inne zwierzęta, uczyła się, jak rysować oko z profilu i za pomocą jakiej techniki najłatwiej można oddać fakturę włosów. Wchodząc po schodach do ogromnej wiktoriańskiej biblioteki, dostrzegła dziewczynę, która stała w foyer, jakby nie wiedziała, dokąd pójść. Przechodząc obok, dziewczynka przyjrzała się wysokiej, pulchnej nastolatce z jasnymi włosami zaplecionymi w nierówne warkocze. Wyglądała dziwnie znajomo. Becky miała wrażenie, że gdzieś ją widziała, chociaż nie mogła sobie przypomnieć, gdzie. Szybko udała się do części poświęconej sztuce, znalazła książki, na których jej zależało, i usadowiła się przy jednym z biurek, podekscytowana perspektywą spędzenia całego popołudnia na rysowaniu. Uznała, że jest to jedyna rzecz, jaką może robić, gdy nie ma Amber – ćwiczyć się w rysowaniu. Przyjaciółka w ogóle nie umiała rysować; kredki i ołówki po prostu ją nudziły. Becky otworzyła blok i spojrzała na białą kartkę; czysta, pusta powierzchnia tylko czekała na dotknięcie ołówka i nadanie jej życia. Becky wybrała dwa ołówki: miękki 2B i twardy, ostry 3H, po czym zaczęła kopiować z rozłożonej przed sobą książki. Ręce, palce, ramię w ruchu... po chwili całą stronę pokryły rysunki. Dziewczynka przeżuwała pasemko włosów, koncentrując się na jak najlepszym rysowaniu, tak aby kopia była idealna.

Niemal podskoczyła, gdy nagle ciszę przerwał dochodzący zza jej pleców głos, chociaż był to zaledwie szept. Ktoś mówił, że jej rysunki są dobre, naprawdę dobre. Zdenerwowana Becky uniosła głowę. Ujrzała nastolatkę, którą widziała w foyer.

– Naprawdę są dobre – zapewniła nieznajoma, spoglądając nad ramieniem Becky na blok i książkę, z której kopiowała. – Nie widać żadnej różnicy.

Becky spojrzała na nią wilkiem. Jak można być tak niegrzecznym, żeby podejść do stolika i przerwać komuś pracę?! Nieznajoma wyraźnie nie zwróciła uwagi na jej lodowate spojrzenie.

– Masz zamiar zostać artystką? – dodała. To pytanie Becky uwielbiała słyszeć.

Złość minęła.

– O tak – odparła szczęśliwa, natychmiast obdarzając obcą dziewczynkę sympatią.

Zapadła chwila milczenia.

– A tak przy okazji, mam na imię Madeleine – przedstawiła się nastolatka, zarzucając torbę na ramię, jakby szykowała się do wyjścia.

– A ja Becky.

– Wiem.

Becky spojrzała na nią, zaskoczona.

– Kilka dni temu słyszałam, jak wołała cię twoja przyjaciółka – wyjaśniła Madeleine. – No wiesz, ta wysoka dziewczyna z brązowymi włosami.

– Amber?

– Nie wiem, jak ma na imię. Słyszałam tylko, jak wymawiała twoje. Wchodziłyście do sklepu przy Westbourne Grove, potem do księgarni za rogiem. Widziałam was.

– Co takiego? Co tam robiłaś? Śledziłaś nas? – Becky spojrzała na nią ze zdumieniem.

– Nie – zapewniła dziewczynka, potrząsając głową. – Po prostu ja też tamtędy wracam ze szkoły. Często widuję was po drodze.

– Do jakiej szkoły chodzisz? – spytała Becky.

Z pewnością nie do Radcliffe.

– King George.

Oczy Becky zaokrągliły się ze zdumienia. Prawdę mówiąc, nigdy nie spotkała nikogo, kto chodził do ogromnej, ponurej szkoły przy tej samej ulicy co Radcliffe.

– Państwowej? – spytała.

Natychmiast pożałowała, że wymówiła to słowo.

– Tak, niestety – odparła Madeleine, wyraźnie zażenowana. – Ty chodzisz do Radcliffe, prawda?

Becky przytaknęła. Ponownie zapadło milczenie.

– No cóż – powiedziała Madeleine, ruszając w stronę wyjścia. – Chyba już pójdę do domu.

– Czy... czy nie miałabyś ochoty wybrać się do mnie? – spytała Becky bez zastanowienia.

Nowa znajoma okazała się sympatyczna, dlatego chciała lepiej ją poznać.

– Do twojego domu?

– Tak, na podwieczorek.

– Hmmm... musiałabym najpierw uprzedzić mamę – wydukała Madeleine, nieco zaskoczona niespodziewanym zaproszeniem. – Możesz chwilę zaczekać? Mieszkam niedaleko stąd.

Becky energicznie przytaknęła. Nagle okazało się, że pierwsza sobota bez Amber wcale nie jest taka nudna, jak mogło się wydawać. Dziewczynka patrzyła, jak Madeleine niemal wybiega z sali, a jej torba niezgrabnie obija się o nogi.

Susan Aldridge otworzyła drzwi uśmiechniętej Becky i jej nowej przyjaciółce, wyrośniętej nad wiek, bardzo ładnej dziewczynce z warkoczami. Nieznajoma miała na sobie dziwnie dobrany strój: szarą wełnianą spódniczkę, podkoszulek w czarno-żółte pasy, błękitne skarpetki, które zwijały się wokół kostek, i parę zbyt dużych adidasów.

– Mamusiu, to Madeleine. Chodzi do King George – przedstawiła ją Becky, wprowadzając dziewczynkę do środka.

– Cześć, Madeleine – przywitała nową znajomą Susan, zastanawiając się, gdzie Becky ją znalazła.

Chociaż przy Holland Park mieszkali od dwunastu lat, z tego, co wiedziała Susan, Becky nigdy nie zamieniła ani słowa z żadnym uczniem z King George. Uśmiechnęła się do dziewczynek, mając nadzieję, że na jej twarzy nie widać zaskoczenia. Madeleine odpowiedziała nieśmiałym uśmiechem.

– Idziemy na piętro. Dostaniemy na podwieczorek ciasteczka czekoladowe z orzechami? Takie jak zrobiłaś w ubiegłym tygodniu? – spytała Becky, prowadząc Madeleine na piętro.

– Tak... tak, oczywiście. Przyniosę je, jak będą gotowe – zapewniła Susan.

Była zadowolona, że córka znalazła nową przyjaciółkę. Rzadko mówiła o tym na głos, ale czasami uważała, że Becky i Amber zbyt dużo czasu spędzają razem. Nie zaszkodzi, jeśli włączą kogoś nowego do swojego maleńkiego światka. Pani Aldridge cieszyła się też, że Becky znalazła kogoś spoza Radcliffe, nawet jeśli nowa koleżanka wygląda na nieco starszą. Niektórzy z rodziców uczennic ekskluzywnej szkoły – nie mówiąc już o ich córkach – okropnie działali Susan na nerwy. Decyzja o posłaniu Becky do Radcliffe nie przyszła państwu Aldridge łatwo. Ani Susan, ani jej mąż nie byli zachwyceni myślą o wysłaniu jedynaczki do szkoły prywatnej, ale mając do wyboru Radcliffe albo King George, w końcu się poddali i wysupłali pieniądze. Dodatkowym, choć niespodziewanym atutem był fakt, że do tej samej szkoły chodziła cudownie przyziemna Amber, której nie uderzyła do głowy fortuna ojca. Susan w dzieciństwie została wysłana do szkoły z internatem i teraz za nic w świecie nie chciała, żeby Becky spotkał ten sam los. Tak więc w końcu zapisanie córki do Radcliffe okazało się lepszym i praktyczniejszym rozwiązaniem. Drzwi do pokoju Becky zamknęły się z trzaskiem. Susan uśmiechnęła się do siebie – może przymusowa sześciotygodniowa rozłąka nie będzie wcale tak zła, jak się obawiali?

Madeleine z zachwytem rozejrzała się po pokoju Becky. Musnęła palcami jej baletki, dotknęła zaostrzonych czubków kredek na biurku i ostrożnie usiadła na watowanej narzucie. Nic tu nie przypominało jej domu. Już w chwili, gdy matka Becky otworzyła drzwi wejściowe, Madeleine zdała sobie sprawę, że za nic w świecie nie będzie mogła zaprosić nowej koleżanki do siebie. Patrzyła w milczeniu, jak Becky wyjmuje coś, czym będą się mogły zająć. Zająć się? W domu Madeleine nie było czym się zająć. Zazwyczaj siedziała w swoim pokoju i czytała, czasami szła do salonu pooglądać telewizję, a przy rzadkich okazjach, gdy ojciec był w domu, nim poszła do łóżka, siadali i rozmawiali. Myśl o tym, że można mieć coś, czym warto się zająć – bloki rysunkowe, szkicowniki, ołówki, farbki, nagrania, czasopisma dla nastolatków – była Madeleine tak obca, jak obcy stałby się dla Becky dom jej nowej przyjaciółki, pełen zakurzonych węgierskich książek, kuchennych zapachów, którymi jakimś cudem przesiąkły nawet tapety, wyblakłych zdjęć z Budapesztu i fotografii Pétera. W domu Becky wszystko było piękne. Kiedy godzinę później jej matka przyszła na piętro z tacą najpyszniejszych ciasteczek czekoladowych, jakie Madeleine w życiu jadła, cierpienie dziewczynki nie miało granic. Mama Becky była miła, życzliwa i zabawna, a nie szorstka i przykra jak Maja. Resztę popołudnia Madeleine spędziła na gorączkowych porównaniach, z których każde wypadało gorzej niż poprzednie.

O wpół do siódmej, ociężała po zjedzeniu mnóstwa ciasteczek czekoladowych i wypiciu mleka, niechętnie wstała z dywanu z owczej wełny i oznajmiła, że musi wracać do domu. Becky, najwyraźniej szczerze, powiedziała, żeby wpadała po szkole, kiedy tylko będzie chciała. Nawet pani Aldridge powiedziała, że chętnie znów ją zobaczy. Gdy dziewczynka delikatnie zamknęła za sobą drzwi i ruszyła przed siebie, poczuła, że otwiera się w niej coś ciepłego i przyjacielskiego. Po raz pierwszy od przyjazdu do Anglii prawie cztery lata temu Madeleine czuła, że spotkała kogoś, kto może zostać – kto zostanie – jej przyjacielem. Becky przypominała nieco przyjaciółki z ojczyzny, z Budapesztu. Przypomniała sobie Marę Nádas, która mieszkała o trzy przecznice dalej, i Krisztiánę Gyllenborg, najlepszą przyjaciółkę w szkole podstawowej. Dotychczas starała się o nich nie myśleć, bo to bolało, zwłaszcza gdy rozejrzała się wokół siebie i popatrzyła na chłopców oraz dziewczęta, którym musiała teraz dotrzymywać towarzystwa. Przezywali ją Shabby Shabo; nie umieli nawet wymówić jej nazwiska. Chociaż Shabby Shabo – Obdarta Szabo – było i tak lepsze niż Fatty Foreigner – Tłusta Cudzoziemka – jak zaczął ją nazywać Josh Barnes, najgorszy chłopak w szkole, a zdaniem Madeleine – we wszechświecie. Wracała Landbroke Grove do siebie, próbując nie myśleć o dużym, wygodnym domu, który właśnie opuściła i w którym człowiek może być w kuchni na parterze, nie wiedząc, czy trzy piętra wyżej jest jeszcze ktoś.

7

Kiedy przyjechał Max, apartament był pusty. Zerknął na zegarek, gdy kierowca wniósł jego walizkę do przedpokoju. Prawie trzecia – gdzie one, do diabła, są? Prawdopodobnie na zakupach. Francesca najchętniej kupiłaby całe Włochy. Zastanawiał się, jak, do diabła, zdołała namówić Amber na wyprawę po sklepach. Rozluźniając krawat, poszedł w stronę kuchni. Prawdę mówiąc, chciał przyjechać do Rzymu tydzień wcześniej, żeby sprawdzić, jak się miewa Amber, ale miał tyle spraw na głowie, głównie cholerną żonę. Na myśl o niej skrzywił się. Odesłał Angelę do Klaasens, pierwszorzędnej, dyskretnej kliniki na przedmieściach Brukseli, żeby „się nią zajęto”, jak tam uprzejmie mówią. Przez pierwszy tydzień wszystko szło jak z płatka. Jak mu donoszono, Angela dobrze się spisywała. Niestety, potem jakimś cudem zdołała kogoś namówić – prawdopodobnie syna innej pacjentki – żeby przeszmuglował jej trochę brandy. Przez kilka dni oszukiwała obsługę, potem ją przyłapano – postępy w leczeniu zniknęły wraz ze znalezionym przez personel i wylanym do zlewu alkoholem. Max potrząsnął głową, poirytowany. Co on ma z nią, do diabła, zrobić? Ponownie zerknął na zegarek. Niestety, rozwiązanie tego problemu, jeżeli takowe istnieje, będzie musiało zaczekać. Pora załatwić kilka telefonów. Otworzył lodówkę, wyjął talerz z oliwkami, do tego piwo, i poszedł przez pusty apartament do swojego gabinetu.