Szablą i kosturem - Maciej Janusz Różalski - ebook

Szablą i kosturem ebook

Maciej Janusz Różalski

4,3

Opis

Kolejna przygoda Jeremiego Sosnowskiego i Tomasza Kuczewskiego. W drodze do macierzystej chorągwi, na prośbę swego rotmistrza, odwiedzają pogrążoną w kłopotach rodzinę Wolińskich. Na miejscu okazuje się, że pan Woliński leży już w grobie a cichaczem mówi się, że został zamordowany mimo, iż wszystko wskazuje na samobójstwo… Kolejny kryminał osadzony w Rzeczpospolitej Obojga Narodów. Czyli kolejna porcja pojedynków, intryg, zawiłych powiązań rodów szlacheckich bijących się o majątek. Książka nie tylko dla miłośników Rzeczpospolitej XVI i XVII wieku, ale też i miłośników kryminałów.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 313

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (8 ocen)
4
2
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




©2013 Copyright by Maciej Janusz Różalski

Projekt okładki Maciej Janusz Różalski

ISBN 978-83-935921-4-2

Wszelkie prawa zastrzeżone. Rozpowszechnianie i kopiowanie całości lub części publikacji zabronione bez pisemnej zgody autora.

szukaj w księgarniach

SZABLĄ I BANDOLETEM

w przygotowaniu

CYBER

Preludium

Księżyc w pełni oświetlał pustą łąkę. Jednak siedzący na gałęzi puchacz był wyraźnie zaniepokojony. Nastroszył pióra, postawił uszy i z napięciem wpatrywał się pomarańczowymi oczami w wystające tu i ówdzie z trawy jałowce. W mroku rozświetlonym jedynie bladym światłem księżyca w niczym nie przypominały one roślin, raczej postacie z mitów i bajek opowiadanych dzieciom. Ale puchacz to nie człowiek, nie będzie się doszukiwał w kształtach rzeczy, których nie ma. Musiało go zaniepokoić coś rzeczywistego. Naraz nastroszył się mocniej i zaczął kiwać góra, dół, góra, dół, gorączkowo wpatrzony w przestrzeń. W końcu rozłożył skrzydła, poderwał się i odleciał pohukując. Coś go spłoszyło i, faktycznie, jeden z jałowców poruszył się. Takie przynajmniej mógłby odnieść wrażenie ktoś, kto przyglądałby się temu w mroku i z odległości. Gdyby podszedł do poruszającego się cienia przekonałby się, iż to nie jałowiec a bezkształtna postać pod którą kryje się starowinka zbierająca zioła. Mógłby się zastanowić, dlaczego zbiera je w środku nocy, w dodatku mamrocąc. Niewiele myśląc mógłby dojść do wniosku, iż określenie "starowinka" nie bardzo do niej pasuje. Przyglądając się jej z uwagą i słuchając wypowiadanych słów mógłby stwierdzić, że nie jest to dobrotliwa starowinka, tylko starucha, z tych patrzących złym okiem i rzucających uroki. Od których krowy przestają dawać mleko a kury znosić jaja. A mężom odchodzi siła w członkach, a żonom jałowieje łono. Stwierdziłby, że to czarownica.

Nie od dziś wiadomo, że światło księżyca dodaje mocy czarom i urokom. Podobnie podnosi moc ziół, zwłaszcza gdy zbierająca je czarownica zna odpowiednie zaklęcia i wypowie je we właściwym momencie. Gdyby ktoś podsłuchał co też wiedźma mamroce uznałby, że albo jest ona niespełna rozumu, bo wydawałoby mu się, iż wypowiadane słowa nic nie znaczą, albo utwierdziłby się w przekonaniu, że ma do czynienia z diabelską służebnicą. Niezależnie od przypadku oddaliłby się zapewne w pośpiechu, bo nocne towarzystwo wiedźmy, albo szalonej, nie byłoby przyjemne i pożądane. Tym bardziej, że jej wygląd w pełni odpowiadał opinii. Przygarbiona, odziana w szmaty, spod chusty na głowie wypadały strąki brudnych, przesłaniających twarz, siwych włosów. Gdy szła wyraźnie i mocno utykała na lewą nogę, dlatego z wysiłkiem podpierała się długim kijem na końcu którego powiewała skórka jeża.

Wiedźma co chwilę pochylała się ku zielsku i gmerała w nim poszukując interesujących ją ziół, po czym, szepcząc dla siebie tylko zrozumiałe słowa, wkładała je ostrożnie do wiszącej na kiju sakwy. Raptem znieruchomiała, zupełnie jakby przeobraziła się w jeden ze stojących tuż obok jałowców. Wolno obróciła się i, kuśtykając, podreptała w stronę, gdzie poszarzałą od światła księżyca wątła o tej porze roku zieleń łąki przecinała piaszczysta droga. Stanęła na jej środku wyraźnie na coś czekając.

W końcu, z oddali, dobiegł ją śpiew. Za wiele powiedziane. Nie śpiew, a pijackie wycie. Drogą nadchodziło dwóch biboszów głośno dowodząc stanu swego upojenia. Czarownica znieruchomiała blokując przejście. Wsparła się oburącz na kiju czekając na nich, nie wiedzieć czemu, z wyraźnym zamiarem zablokowania im przejścia. Bibosze w końcu wyszli na przestrzeń łąki i jeszcze nie widząc stojącej przeszkody dzielnie maszerowali wyjąc i wzajemnie się wspierając ramionami. W końcu wiedźma znalazła się w ich, mocno zaburzonym, polu widzenia. Zatrzymali się niepewni widoku.

- A czego ty chcesz?! - rozdarł się wyższy z nich, zbyt pijany, by być świadomym kogo widzi.

Starucha podniosła kij i mamrocąc coś niezrozumiale wycelowała nim w ich stronę. Niższy z chłopów, widocznie trzeźwiejszy, albo po prostu mądrzejszy, spojrzał na wycelowany weń kostur i na dzierżącą go postać. Chwiejnie cofnął się puszczając kompana.

- Dziaducha! A bodaj... - zamaszyście przeżegnał się w przerażeniu. - A kysz, siło nieczysta!...

Odpowiedział mu chichot. Wiedźma postąpiła w ich stronę dwa kroki, nadal celując w nich drągiem.

- Uchodźmy! Pietr, uchodźmy! - zaczął krzyczeć niższy, po czym, cały czas się żegnając, obrócił na pięcie i uciekł zostawiając swego towarzysza.

Wiedźma podeszła do tego ostatniego i gruchnęła go w rodowe klejnoty grubszym końcem kostura. Pijak opadł na kolana przeraźliwie jęcząc, niezdolny uciekać, owinięty wokół źródła bólu.

- Naści! - wrzasnęła czarownica rzucając Pietrowi w twarz wyciągniętą z sakwy szmatę i przyciskając mu ją do twarzy. Ten najpierw próbował się bronić, oderwać łachman od twarzy, ale stopniowo jego opór słabł i, w końcu, tylko siedział jak sparaliżowany. Dziaducha odczekała jeszcze chwilę, po czym odezwała się do niego:

- Chodź ze mną!

Nie sposób określić, czy to za sprawą tajemniczej szmaty, a raczej jej zawartości, czy paraliżującego go przerażenia, czy też w końcu ilości wypitego alkoholu, ale powstał i jak lalka, pozbawiony woli, posłusznie i mechanicznie wykonał polecenie ruszając posłusznie za czarownicą. Zniknęli w lesie. Po kilkunastu minutach Dziaducha wróciła sama, i na powrót, mamrocząc swoje zaklęcia, zaczęła buszować w porastającym łąkę zielsku. W końcu, gdy księżyc zaszedł, zniknęła w lesie kuśtykając i chichocąc głośno co chwila.

Rankiem tę samą drogę pokonywała kupiecka karawana. Trzy ciężko wyładowane wozy prowadzone przez kilku parobków w eskorcie czterech zbrojnych i kupca. Ten ostatni ciężko znosił podróż, bo w ostatniej karczmie najwyraźniej zjadł coś nieświeżego. Co i raz musiał zatrzymywać karawanę, by zejść z wozu na stronę. Tak też było i w tym momencie, bo znowu powstrzymał wozy, zeskoczył i szybko wszedł między drzewa. Tam pośpiesznie rozpinał portki szukając wygodnego miejsca. Ulżył sobie z donośnym westchnięciem. Miał się już zbierać, gdy spojrzał w górę i z przerażeniem usiadł na ziemi. Na wprost niego, wysoko u gałęzi dębu, wisiał Pietr. Kupiec, z portkami w rękach, wyskoczył z krzaków krzycząc i wzywając pomocy.

***

Mnie Wielce Mości Panie Kuczewski, mój Mości Panie i Przyjacielu,

Rad jestem słyszeć, że Waszmość w dobrym zdrowiu jesteś i rodzinę swą również w zdrowiu zastałeś. Opowieści o Waszmości i Jegomości Sosnowskiego peregrynacjach z niejakim Utopcem dotarły już do obozu i przy ogniskach często są przypominane. Radzi bylibyśmy usłyszeć je z ust Waszych a nie obcych, bo te zwykle koloryzują ponad miarę, albo ujmują należnych przewag, a zawsze przeinaczają fakty.

W chorągwi nowe porządki muszę zaprowadzić. Jego miłość porucznik Kacper Piotrowski leży złożony chorobą, więc zastąpić go muszę w związku z potrzebą moskiewską, bo nie rokuje, by szybko do służby wrócił. Dlatego do Waszmości z pytaniem się zwracam, czy nie objąłbyś porucznikostwa nad chorągwią pancerną, w której razem z Jegomością Jeremim Sosnowskim służycie? Liczę na Waszmości zgodę, bo jesteś najstarszy służbą w chorągwi, więc wedle obyczaju koła rycerskiego Waszmości ta funkcja się przynależy, co zostało w kole potwierdzone przez wszystkich obecnych. Do czasu Waszmości przybycia osobiście komendę sprawuję, ale nie ma jeszcze pilnej potrzeby byś do nas dołączał. Na Moskwicina ruszymy wiosną, pod Smoleńsk, gdzie mamy dołączyć do Jego Wielmożności Hetmana Polnego Koronnego. O ile wojna wcześniej się nie skończy, bo do obozu przybyli carscy posłowie oferując królewiczowi Władysławowi tron monomacha. Nastroje w obozie, jak mi przekazują, dobre, ale więcej piechoty im trzeba zdatnej do zdobywania murów.

Mam też do Waszmościów prośbę osobistą. Żona przyjaciela mego ojca, Jejmość Elwira Wolińska, zwróciła się do mnie o pomoc. Jej mąż, Adam, problemy ma jakoweś. Nie rozpisywała się jakie dokładnie, ale sprawa wydaje się poważną, bo obawia się o swój dwór i rodzinę pisząc o dziwnych zachowaniach jej męża. Ten jest ostatnim z rodu, a z wielką atencją mój ojciec się o nim wyrażał, dlatego czuję się w obowiązku im pomóc. Że nie mogę osobiście, to proszę Waszmościów byście w drodze do obozu ich dwór odwiedzili i w sprawach się rozeznali. Jejmość Elwira jest ze Skrzyneckich i ma siostrę, Ewę, żonę Adama Chojnackiego, możnego pana w tamtych okolicach. Skorzystajcie z jego możliwości, w oddzielnym piśmie polecam Waszmościów jego uwadze i proszę o wsparcie, jeśli takiego będziecie potrzebowali i się do niego o takowe zwrócicie.

Nadmienić muszę, że Jego Miłość Chojnacki opieką otoczył obie Panie Skrzyneckie, gdy ich ojciec i brat zginęli w czasie buntu Nalewajki. W końcu starszą wziął za żonę a młodszą wydał za Jegomościa Wolińskiego, dawnego towarzysza z chorągwi ich ojca. Piszę o tym byście wiedzieli, iż ze szlachetną personą macie do czynienia, a nie z jakim wydrwigroszem nastającym na majątki tych, którzy sami bronić się nie mogą zdani na niegodziwców wszelkiej maści. Jego Miłość Chojnacki uczciwie podzielił majątek wedle woli zapisanej przez ojca panien Skrzyneckich a swoją Elwirę pojął za żonę z wielkiej do niej miłości. Jak dobrze wiecie nie częsta to sytuacja i częściej takie sierotki do zakonów trafiają niźli na ślubny kobierzec. Co potem sądami się kończy i innymi nieprzyjemnymi ekscesami.

Tuszę, iż nie napotkacie przeszkód w wykonaniu mej prośby i nie zabawicie tam zbyt długo. Jeśliby jakieś się jednak pojawiły piszcie, a postaram się wspomóc Waszmościów na tyle, ile będę potrafił z daleka. Jednakowoż pamiętajcie, by pierwej do Ichmość Państwa Wolińskich w odwiedziny jechać, bo może sprawy nie będą wymagać poświęcenia większego czasu i starczy rozmówić się z gospodarzami, tudzież wybadaniu na czym mają polegać wspomniane dziwne zachowania. Przekażcie ode mnie Jejmość Wolińskiej wyrazy uszanowania i zapewnienia, że jeśli zajdzie potrzeba to na opiekę i wszelką pomoc Tyszkiewiczów może liczyć.

Pozostawiam Waszmościów w dobrym zdrowiu i czekam na wieści w obozie pod Brześciem, gdzie też czekam na powrót Waszmościów.

Przyjaciel Waszmości

Piotr Tyszkiewicz

***

Kozak dumnie dosiadał darowanego mu przez pana konia, pięknego karosza o błyszczącej sierści i łabędziej szyi. Patrzył z góry na przewijających mu się przed oczami plebejów, zaczepnie spoglądał na kręcących się hreczkosiejów, kilku złajał za nie dość szybkie zejście mu z drogi. Znany był tutaj, więc nikt nie odpowiadał na zaczepki, tylko każdy pokornie schodził mu z drogi. Tym bardziej, że miał opinię furiata i szybkiego do szabli, jak to Kozak. Nawet starościńscy pachołkowie schodzili mu z drogi wiedząc, że próba egzekucji prawa, czy choćby uspokojenia dymiących gniewem łbów, w jego przypadku, najpierw skończy się guzami, potem interwencją jego pana i, na koniec, dodatkową służbą od starosty dającego w ten sposób wyraz swemu niezadowoleniu.

Zastanawiał się, co uczynić z resztą dnia. Jako rękodajny i zaufany sługa Jego Wielmożności nie miał zbyt wiele obowiązków. Ot, jako człowiek od robienia szablą, zajmował się zwykłą robotą. A to jakiś zajeździk zorganizować, najlepiej tak by nikt potem nie powiązał wydarzeń z jego panem. A to jakąś bandę pobić, by bydła nie kradła. Po cichu staroście pomóc, jeśli to na rękę panu. Innymi słowy takie sobie zwyczajne rzeczy.

W końcu, znudzony, wyjechał z Lublina. Nie natrafił ani na nikogo ze zwykłych sobie kompanów, ani na nikogo gotowego sprawdzić się z nim na szable. Dzień chyba jednak będzie zmarnowany, aczkolwiek jeszcze wiele może się zdarzyć. W końcu do zachodu słońca zostało jeszcze trochę czasu a pogoda na tyle dobra, mimo późnej jesieni, że nie ma co się pod dachem chować. Na to jeszcze będzie czas, jak nastanie grudzień i nowy rok.

Przekroczył Bystrzycę i nieśpiesznie wjechał między zabudowania Bronowic. Minął starą, krzywą, otoczoną wianuszkiem zawodzących kościelne pieśni kobiet, kapliczkę i zatrzymał się przed równie wiekową, otoczoną wianuszkiem mężczyzn, karczmą. Znowu nikogo znajomego, przynajmniej na zewnątrz. Ale tym razem dwóch biboszy, w kontuszach i przy szabli, umilało sobie czas przewracając odzianego w łachmany dziada. Ten gramolił się usiłując uciec, ale kiepsko mu to wychodziło, jako, że był kulawy. Za każdym razem, gdy udało mu się stanąć na nogi, to przyskakiwał któryś i, zanosząc się pijackim śmiechem, podcinał mu, albo kij na którym się podpierał, albo nogi. Było to zabawne, ale trwało zbyt długo, więc w końcu się znudził. Ileż razy można przewracać tego samego dziada w błoto?

- Panie, wspomóż mnicha w pielgrzymce... - niespodziewanie usłyszał za plecami.

Obejrzał się. Za nim stał wsparty na sękatym kiju i odziany w brunatny habit mnich z łbem pokrytym bliznami jak poklejony garniec. Franciszkanin?

- A czego ty?... - przerwał skrzywiony.

Kiedyś pewna czarownica ostrzegła go przed takimi wędrownymi mnichami. Jak takiego zdenerwujesz, to i gotów urok rzucić, albo inną krzywdę uczynić. W głowie się to nie mieści, że tacy niby bogobojni braciszkowie, tak po prawdzie okazują się być diabelskimi sługami, ale kto ich tam wie. Specjalnie religijny nie był, ale swoje wiedział. Zwłaszcza, że mnisie czarostwo to dowód, iż tylko prawosławie jest prawdziwą wiarą.

Z niechęcią sięgnął do sakiewki i rzucił franciszkaninowi kilka srebrnych monet. Mnich ukłonił się nisko dziękując i pobłogosławił go unosząc głowę tak, że na moment ujrzał jego twarz pod kapturem.

Coś go uderzyło. Nie dosłownie, ale coś go uderzyło w obliczu braciszka.

Miał wrażenie, że skądś znał tego człeka. Popatrzył za odchodzącym gorączkowo myśląc. Nie dawało mu to spokoju, bo nie mógł sobie przypomnieć, a miał odczucie, że powinien. Jako prawosławny rzadko miał do czynienia z mnichami, zwłaszcza katolickimi. W ogóle rzadko bywał w cerkwiach, a już zwłaszcza w kościołach, bo i czego miał tam szukać? Ale zwykle miał pamięć do twarzy. Postanowił jeszcze mu się przyjrzeć.

Tymczasem domniemany franciszkanin podszedł do sponiewieranego dziada i, ignorując rozweselonych biboszy, pomógł mu się podnieść. Pijaczyny najpierw głośno i wulgarnie skomentowały jego starania, a widząc, że mnich kompletnie ich ignoruje, spróbowali po raz kolejny przewrócić kulawego. Tym razem jednak nie udało im się to. Braciszek zastawił nogi dziada kosturem, przez co pijus boleśnie uraził się w goleń. Odskoczył kulejąc i drąc się z wściekłością. Jego kompan chwycił za szablę i ruszył na mnicha.

- Już ja ci pokażę...

Dziad, kuśtykając, uciekał w krzaki tak szybko, jak tylko był w stanie. Mnich chwycił kostur oburącz.

- Odstąp, wasza miłość.

- Już ja ci odstąpię! Tylko drugą tonsurę na łbie zrobię! - zawalidroga dobył szabli i zamierzył się na braciszka.

Ciął mnicha w łeb, ten się zastawił kijem i uderzył jego końcem w dłoń z szablą tak, że bibosz ją wypuścił. Poprawił w łeb grubszym końcem, przez co półprzytomny hołysz usiadł w błoto z plaśnięciem trzymając się za rozbitą głowę. Jego kompan ruszył z krzykiem i podobnym efektem. Mnich ujął kij jak rohatynę i kilkoma ciosami go obezwładnił. Pijus skończył w błocie z obolałą ręką i plując zębami z rozbitych ust. Kozak spojrzał na mnicha z zaskoczeniem niewiele ustępującym podziwowi. Stwierdził, że w przeszłości musiał to być szlachcic, i to obeznany z wojennym rzemiosłem. Uznał, że warto by się przyjrzeć bliżej franciszkaninowi i w tym celu przynajmniej przez jakiś czas skrycie mu towarzyszyć.

Ruszył za nim konno, ale mnich szedł wolno, co chwila zaczepiając przechodzących o datki. Kozak zsiadł z konia i zaczął prowadzić go za uzdę. Zaczęło się ściemniać, mnich dalej robił swoje. Zebrał trochę srebrników i w końcu wszedł w obejście jednej z chałup. Okrzyknął gospodarza. Gdy ten wyszedł porozmawiał z nim chwilę, pewnie o noclegu, bo chłop kiwnął przyzwalającą głową i wskazał ręką stodołę. Kozak uwiązał konia do zarośli i zapadł w nie podchodząc bliżej mnicha. Ten stanął przy studni i nabrał wody. Stojąc do niego tyłem zaczął zdejmować habit. Chwycił wiadro i oblał się wodą od czubka głowy po stopy. Z chałupy wyszedł gospodarz z lampą. Postawił ją na cembrowinie i zaczął rozmowę z ubierającym się mnichem. Sądząc po gestach pewnie zapraszał go do izby na posiłek. Mnich odwrócił się twarzą w stronę, gdzie w krzakach siedział Kozak. Traf chciał, że w tym samym momencie chłop podniósł swoją lampę oświetlając jego oblicze. Kozak poczuł, jak robi mu się gorąco. Znał tego człowieka! Nie widział go od lat, ale był pewien któż to, tak jak swego nazwiska. Zaiste musiał być mnichem, który zaprzedał duszę diabłu, bo od lat był uważany za martwego. Ba! Byli tacy, co widzieli jego rozsieczone ciało.

W pośpiechu wrócił do czekającego rumaka. Dosiadł go i rozejrzał się, czy ktoś go nie obserwuje. Uspokojony spiął wierzchowca i ruszył galopem do dworu chlebodawcy. Pędził, jakby go gonił ten diabeł, któremu mnich zaprzedał duszę. Wraz minął pagórek zasłaniający dworzyszcze i wpadł na spienionym koniu na otoczony parkanem dziedziniec. Zsiadł w biegu zostawiając go stajennym. Skierował się w stronę dużego, piętrowego budynku, krytego gontem, o dwóch, murowanych kominach. W kilku oknach mżyło się delikatne światło.

- Gdzie pan?! - złapał pierwszego lepszego z czeladzi.

- W kancelarii... - ten jęknął przyduszony.

Odepchnął parobka i wbiegł do budynku. Z łomotem pokonał schody na piętro. Prawie dotarł do celu, gdy drzwi pańskiej kancelarii raptownie się otworzyły. W progu pokazał się jego pan, ubrany już do snu.

- Kto tu hałasuje?...

- Wrócił! - przerwał mu zadyszany rękodajny.

- Kto?

- On! Nie wypowiem jego imienia w tym domu.

Jegomość poczerwieniał na twarzy i zawrócił do komnaty, by zasiąść za pulpitem do pisania.

- Gadaj, bo cię oćwiczyć każę!

- Wasza miłość niech mnie bije! Sam zakazał o nim mówić!

Pan zamilkł i pobladł, gdy ostatecznie zrozumiał o kim jego sługa mówi. W końcu powiedział:

- Nie może to być. Przecież widzieli jego ciało! - po chwili ciszej dodał. - To nie może być przypadek!

Zamilkł intensywnie myśląc. Po chwili dodał:

- Nikomu ni słowa, pamiętaj! Zwłaszcza mej żonie.

- Jak wasza wielmożność rozkaże. Ale on w habicie i z tonsurą...

- Mnich? Kpisz chyba?

- Widziałem jako waszą miłość widzę.

- Podaj papier i przybory. Pismo zawieziesz i zostawisz przy figurce na rozstajach.

***

W ciemnościach nocy widoczne były tylko gwiazdy i nikłe światełko blednących węgli ogniska. Panowała kompletna cisza. Raptem w poświatę resztek wygasłego ogniska wpadło coś długiego, pokrytego błyszczącym futrem: łasica. Poruszyła wąsikami, obwąchała leżące na ziemi przedmioty i popędziła dalej. Wrócił niczym nie przerywany spokój.

Naraz można by odnieść wrażenie, że pojawiły się nowe gwiazdy, nisko, tuż nad horyzontem. Zajaśniały i trwały. Po chwili podzieliły się na kilka i widać było, że się poruszają. Po kolejnej, dłuższej chwili można było rozpoznać, iż to ludzie z pochodniami, konno przemierzający ciemności nocy.

- Bywaj! - ktoś zakrzyknął.

Zjechali się w gromadę, tam skąd dobiegł ich głos. W pochodniach ukazało się coś jakby obozowisko - kosz, części odzienia, węgle wypalonego ogniska.

- Tutaj! Patrzcie, jego delia i buty!

- Przyświeć mocniej! Tak, to jego. A gdzie pan?

Pochodnie pochyliły się szukając w pobliżu pana Adama Wolińskiego, czy choćby śladów pozwalających ustalić gdzie się udał, albo co się z nim stało. W ciemnościach niewiele było widać. Tylko, oddaloną o kilka metrów od ogniska, krawędź urwiska. Szukający swego pana stanęli w rzędzie wzdłuż niej starając się przebić wzrokiem ciemności. Urwisko było zbyt wysokie, by światło pochodni dotarło na sam dół.

- To niemożliwe, by tutaj chodził!

- Rzuć pochodnię na dno, nie gadaj!

Pochodnia poleciała w dół. Lecąc stopniowo rozświetlała dno wąwozu. W jej świetle ujrzeli coś, co przypominało leżącą, roztrzaskaną o głazy, postać człowieka.

- Widzieliście?! Schodzimy!

Popędzili do miejsca gdzie wyryty przez niewielką rzeczkę wąwóz gwałtownie się wypłycał. Skręcili wzdłuż płynącej wody spodziewając się co znajdą, ale jeszcze łudząc się, że to co widzieli było tylko grą świateł. Dotarli w pobliże leżącej pochodni i ujrzeli to czego mieli nadzieję nie zobaczyć. Pośród kamieni leżał ich pan. Pokrwawiony, brudny, w niemożliwej do opowiedzenia pozie, ledwo rozpoznawalny. Ze wszystkiego sterczała tylko, nadal przypięta do pasa, jakby urągając sytuacji, błyszcząca szabla.

- Nie żyje! Jego miłość nie żyje!...

- Ale jak tu się znalazł?! Przecież to niemożliwe, by tak chodził na wysokości!...

- Nie czas na to! Zabierzmy go!

Podnieśli ciało, ułożyli na zaimprowizowanych noszach i wolno wnieśli podchodząc pod skarpę. Jeden z czeladzi skoczył konno do dworu, by zaraz wrócić z wozem i kolejnymi z czeladzi. Ktoś płakał. Ułożyli martwego na wozie i wolno, niczym kondukt, przyświecając pochodniami, ruszyli do dworu Wolińskich, do Wolinowa. Nie śpieszyli się, bo i po co? Przekazać swej pani, że jest wdową? Przyglądać się płaczom?

Gdy dojechali do otaczającego budynki Wolińskich parkanu, gwiazdy już dawno zblakły przegnane podnoszącym się na wschodzie światłem. W bramie przywitał ich widok pani Elwiry Wolińskiej, żony zmarłego, w otoczeniu reszty służby.

- Wielmożna pani! Małżonka waszej wielmożności znaleźliśmy na dnie wąwozu. Musiał spaść. Ale co tam czynił, nie wiem. Przecież jego miłość nigdy nie chodził w takie miejsca... On po drabinie nie wszedł, co dopiero chodził po urwiskach...

Wnieśli ciało Wolińskiego do sieni i ułożyli na ławie. Służba wraz przyniosła misy z wodą i zaczęła obmywać ciało swego pana po kolei zdejmując z niego odzienie. Dwóch rękodajnych, przewodzący służbie Tomasz Piotrowski i Kacper Zarzycki, przetrząsnęli poplamione krwią ubranie, a nic nie znajdując zajęli się znalezionymi przy ognisku przedmiotami. Ułożyli zabrane rzeczy na stole. Delia, buty, kosz z butelką po winie, kilka czystych szmat, pewnie owijały jadło. Pod nimi pergamin zaadresowany "Do miłej memu sercu Pani Żony". Podali go patrzącej na wszystko pani Elwirze. Rozpieczętowała go i przeczytała.

Droga i wielce miła memu sercu Małżonko,

Pragnę skreślić do ciebie kilka słów z głębi mego, jakże steranego, serca. Od wielu tygodni żyję w głębokiej rozterce. Wiem też, że różne rzeczy na mój temat zawistni ludzie opowiadają. Wiary im nie dawaj, trwaj przy swych postanowieniach, a wszystko będzie dobrze. Niczym się nie frasuj i nie miej mi za złe tego, co uczynię, a czynię to wszystko by zapobiec pewnym zdarzeniom, których się spodziewam na równi z ludźmi nam obojgu przychylnymi. Ujawnią się oni i staną za Tobą, jeśli zajdzie taka potrzeba. Nie martw się o nic, cokolwiek źli ludzie będą mówić.

Zawsze i do końca Twój

Adam

Gdy skończyła opadła bezwolnie na krzesło.

- On się rzucił...

Wdowi grosz

Traktem wlokła się niewielka karawana. Najpewniej kupiecka, bo składająca się z dwóch wozów i kilku zbrojnych na koniach. Takie przynajmniej ktoś mógłby odnieść wrażenie na pierwszy rzut oka. Drugi rzut zweryfikowałby wnioski, bo karawanie kupieckiej nie przewodziłoby dwóch szlachciców. A więc nie kupce, a szlachta w podróży. Gdyby znowuż ktoś przyjrzał się dokładnie, albo całkiem zakradł do wozów i miał okazję przejrzeć złożone w nich bambetle, uznałby, że to nie jest zwykła szlachta w podróży. Sprzęty obozowe i ilość uzbrojenia przekonałyby każdego, iż ma do czynienia z żołnierzami. I nie pomyliłby się. Jeremi Sosnowski i Tomasz Kuczewski, bo tak się zwą przewodzący kolumnie szlachcice, są towarzyszami pancernymi z chorągwi jego wielmożności Piotra Tyszkiewicza.

Droga dłużyła się im nieznośnie. Gdyby nie konieczność powrotu do chorągwi i przekazana listem prośba jego miłości Piotra Tyszkiewicza pewnie w dalszym ciągu spokojnie siedzieliby w gościnie u Kuczewskich grzejąc się przy piecu. A tak snują się po trakcie razem z wozami i resztą wojskowego dobytku. Tutaj jest on im tylko zawadą wydłużającą i tak już długą podróż. Dobrze przynajmniej, że pogoda dopisuje, bo po raz pierwszy od kilku dni wyszło słońce i się ociepliło. Jeszcze przy niedzieli leżał wczesny i pierwszy tej zimy śnieg, który dziś, w środę 18 listopada Roku Pańskiego 1609, jedyny ślad, jaki po sobie pozostawił, to błoto i resztki kałuż.

Pierwotnie zastanawiali się, czy nie skoczyć komunikiem, i przez to szybciej dotrzeć na miejsce, ale uznali, że to kiepski pomysł. Ostatnio musieli się szukać z pocztowymi, przez co zmitrężyli więcej czasu niźli zyskali. Sprawa, w jakiej jadą pod Lublin, dotyczy przyjaciół rotmistrza ich macierzystej chorągwi, więc czują się wielce zobowiązani wypełnić jego prośbę. Przy okazji, nim dołączą do swej chorągwi, nad którą, z resztą, pan Kuczewski ma objąć porucznikostwo, może rozerwą się nieco i staną na przyzwoity popas. Zawsze lepszy niż w przygodnej karczmie, albo całkiem gdzieś w lesie.

Padające promienie słońca rozświetliły porastający pobocza traktu las. Tu ówdzie żółciły się na gałęziach resztki jakimś cudem ocalałych liści. Większość drzew była już kompletnie łysa na korzyść grubo pokrytego liśćmi leśnego runa. Jeremi bezwiednie spojrzał w las i, w pewnym oddaleniu, między drzewami, dostrzegł pięknego rogacza. Pośród drzew dostojnie kroczył samotny jeleń. Pancerny klepnął swego towarzysza w ramię i wskazał mu kierunek. Tomasz spojrzał i kiwnął głową z uśmiechem przesuwając wymownie ręką po bandolecie. Sosnowski westchnął, dawno nie polował, więc chciałoby mu się pójść z rusznicą, albo łukiem w las. Szkoda, że nie pomyśleli o tym siedząc bezczynnie w Koniewie.

Dojechali do rozstaju. Na niewielkiej łączce tuż przy nim stała drobna, drewniana figurka na kamiennym postumencie. Dzieło lokalnego mistrza, bo nie sposób było rozpoznać nie tylko kogo przedstawiała, ale nawet płci postaci. Nie przeszkadzało to kilku kobietom śpiewać z namaszczeniem religijne pieśni. Pośród nich, jak nie omieszkali zauważyć obaj pancerni, był istny rodzynek. Młoda, najwyżej dwudziestoletnia dziewczyna, o długich, ciemnych, zebranych w warkocz włosach, ubrana w długą suknię, białą, wyszywaną koszulę, z narzuconą na plecy chustą. Jeremi z rozbawieniem zauważył, jak Tomasz, wpatrzony w ten kwiatek pośród pokrzyw, podkręca wąsa i prostuje się dumnie wypinając pierś.

- Jedźmy, panie bracie.

Skręcili w stronę widocznych w oddali zza gołych drzew zabudowań. Jak twierdził pan Kuczewski, w końcu znający te okolice, dojechali na miejsce, idealne dla ich celów, bo w miarę blisko stąd było do dworu zarówno Wolińskich, jak i Chojnackich. Lublin też był stosunkowo blisko, więc w razie potrzeby mogli skorzystać z pomocy starosty. Kuczewski obejrzał się za siebie znowu podkręcając wąsa, czym wywołał u Jeremiego wybuch wesołości.

Wjechali na podwórzec karczmy. Niewielu ludzi się po nim kręciło, budynek też nie był imponujący, co razem sugerowało, że mają do czynienia z przybytkiem na uboczu a nie na głównym trakcie. Tym bardziej im to odpowiadało. Od dłuższego czasu przebywali głównie we własnym towarzystwie, a jeśli już pośród ludzi, to też w niezbyt licznej kompanii. Na tłok i ścisk będą mieli jeszcze czas w obozie. Stanęli na środku majdanu i zeskoczyli z koni. W ich ślady poszli pocztowi i czeladź prostując ścierpnięte w podróży członki. Zaordynowali postój. Czeladź, samowtór, wraz zakręciła się stawiając wozy tak, by dało się ich łatwo pilnować, wyprzęgając i oporządzając konie pociągowe oraz luzaki. Wszystko pod okiem panów pancernych, bo, jak wiadomo, pańskie oko konia tuczy.

Z karczmy wyszło kilku pokrzykujących hołyszy. Wsparci o żerdź do wiązania koni głośno komentowali starania służby pancernych okraszając swe słowa wulgarnymi dodatkami. Kuczewski spojrzał na nich raz, drugi, w końcu nie wytrzymał.

- Waszmościowie życzą sobie czego? - powiedział i wsparłszy dłoń o szablę postąpił w ich stronę kilka kroków.

Z karczmy wyszedł jej gospodarz, rozejrzał się i, zrozumiawszy co się święci, pośpiesznie cofnął z powrotem. Zawalidrogi zamilkli, spojrzeli po sobie i odrzucili trzymane butle z napitkiem.

- A waści co do tego!? - zaczepnie odszczeknął najwyższy z nich z naciskiem wymawiając "waści".

- Uszy więdną, jak się waszmościów słucha.

- Możemy przyciąć, jeśli acan sobie życzysz - odparł hołysz, czym wywołał rechot swoich kompanów.

Jeremi westchnął i dał znak niewidocznym do tej pory pocztowym. Hołysze zamilkli, gdy się zorientowali się, że nie mają do czynienia z dwoma szlachcicami i dwoma sługami, a jeszcze z kolejnymi czterema mężami, w dodatku uzbrojonymi w broń palną. Ich pięciu przeciwko ośmiu, to kiepskie perspektywy.

- No?! - odezwał się Kuczewski. - Długo mam czekać?! Przycinajcie, inaczej ja was przytnę!

Spojrzeli po sobie niepewnie.

- Dobra! Tym razem waszmości darujemy! - rzekł drugi z nich, niższy od pierwszego, tęgawy i w wyleniałym kołpaku. W swej istocie były to mało rozsądne słowa, bo Tomasz tylko sapnął i znowu postąpił w ich stronę dobywając lekko szabli.

Jeden z hołyszy pociągnął mówiących za rękawy i coś im cicho powiedział. Najwyraźniej najrozsądniejszy z grupy, bo podpici awanturnicy zaczęli się wycofywać, już się nie odzywając. Jeremi podszedł do Tomasza i, gdy ten chciał iść za podającymi tyły szlachciurami, przytrzymał go mówiąc:

- Daj spokój. Znowu się w jakieś bijatyki wplączemy.

- A jak wrócą w nocy?

- To wrócą. Teraz ich obijesz, to wrócą ze starostą. Albo, co najprędzej, w liczniejszej kompanii.

Kuczewski odetchnął i schował szablę. Razem z Jeremim obserwowali, jak hołysze biorą konie i w te pędy uchodzą w las.

- Zawsze się trafią takie psie mendy... - zaczął mówić.

- Powitać waszmościów! - przerwał mu głos zza pleców.

Obejrzeli się zaskoczeni. Przed nimi stało dwóch szlachciców, mniej więcej równego wzrostu, o niemal identycznych obliczach, co było tym bardziej spotęgowane, że byli niemal identycznie ubrani. Jedyną widoczną różnicą między nimi była blizna biegnąca przez policzek stojącego po lewej.

- A powitać... - odpowiedział po chwili zaskoczony widokiem Jeremi.

- To mój brat Maciej Gostkowski - odezwał się stojący po prawej.

- A to mój brat Marcin Gostkowski - dodał stojący po lewej.

- Pogratulować waszmościom postawy... - zaczął Marcin Gostkowski.

- ...Zleźli się ostatnio tacy, jak tamci, i czynią zamieszanie po okolicy... - kontynuował jego brat.

- ...Nie mają się gdzie podziać. Zima idzie, więc pewnie szukają miejsca na przebiedowanie do wiosny - przerwał w końcu pan Marcin niepewnie spoglądając na swego brata. Ich nowi znajomi tylko milczeli wpatrując się w nich, zupełnie jakby byli gadającym zwierzem, albo figurką, która ożyła i niespodziewanie do nich przemówiła. W końcu z zaskoczenia otrząsnął się, jako pierwszy, Jeremi.

- Wybaczcie waszmościowie. Jam jest Jeremi Sosnowski, a mój towarzysz to Tomasz Kuczewski. Obaj jesteśmy z chorągwi pancernej jego wielmożności Piotra Tyszkiewicza i właśnie peregrynujemy, by do niej dołączyć.

- A! Z obrońcami naszej umiłowanej Ojczyzny mamy przyjemność!... - na powrót zaczął pan Marcin.

- ...Wielki to dla nas honor waszmościów poznać! - dokończył za niego pan Maciej.

- Uczyńcie nam ten zaszczyt i pozwólcie ugościć się miodem i winem...

- ...W tej oto karczmie - na przemian kończąc za siebie zdania zaproponowali bracia.

Kuczewski, słysząc sposób w jaki przemawiają do nich Gostkowscy, aż otworzył usta. Jeremi ledwie powstrzymał się od śmiechu na ten widok i odparł w imieniu swoim i przyjaciela.

- Kiep odmawia, gdy nie kiep zaprasza! Jeno pozwólcie, waszmościowie, że pierwej wydamy ordynanse naszym pocztowym, by obóz założyli. Staniemy tu pewnie na kilka dni...

- A! - ucieszył się pan Maciej przerywając Jeremiemu. - To i do dworu waszmościów prosimy!...

- ...Tam, drogą - Marcin wskazał ręką kierunek. - Przy dębie ze zwisającym konarem trzeba skręcić na nasz dwór. Karczmarz drogę zna, w razie czego pokaże...

- ...Bliziutko! - zapewnił na koniec Maciej.

Ale, jak już zostało postanowione, Gostkowscy najpierw ugościli pancernych miodem i winem w karczmie zastrzegając sobie, iż prawdziwą ucztę dopiero we dworze odbędą. Radzi, nie radzi, Jeremi z Tomaszem pośpiesznie wydali polecenia służbie i poszli dołączyć do bliźniaków.

- Interesujące persony... - zaczął Tomasz.

- Jeno rozewrzyj w końcu swoją jadaczkę, bo patrzysz na nich, jak na smoka dwugłowego - strofował przyjaciela Sosnowski.

- Ano, ano... Pierwszy raz widzę takich cudaków. Gdyby nie blizna byliby identyczni. A gadają jak jeden, aż się trudno skupić.

Wchodzili już do izby, więc Jeremi powstrzymał wesołość. Ot, jego kompan zbity z pantałyku przez bliźniaków. Nieczęsty to widok, więc będzie co opowiadać w obozie przy ognisku. Zastali braci przy jednym ze stołów, już obstawionym dzbanami do których karczmarz właśnie donosił parujące mięsiwo.

- Jeśli miody... - zaczął Maciej.

- ...To nie bez pieczonej polędwicy! - dokończył Marcin.

Pancerni rozejrzeli się po izbie. W przeciwległym jej końcu były miejsca dla koni, w mniej niż połowie zajęte. Znaczyło to, że, prócz ich doraźnych gospodarzy, ktoś jeszcze stanął tu na popas. Dopiero po chwili wypatrzyli siedzących w ciemnym kącie karczmy trzech szlachciców. Tamci nie zwrócili na nich większej uwagi, odpowiedzieli tylko na gromkie "Czołem" Kuczewskiego i wrócili do swoich spraw. Pancerni dosiedli się do Gostkowskich i spełnili toast za króla jegomości oraz hetmanów.

- Waszmościowie od dawna mieszkacie w tej okolicy? - zapytał Kuczewski podnosząc kubek. - Wasze zdrowie, mości panowie.

Bliźniacy równocześnie, jak jeden, podnieśli swoje naczynia i spełnili toast.

- Od pięciu lat...

- ...Dopiero. Nasz ojciec kupił Wnuków od Ligęzów. Ale nie tych, o których wszyscy zwykle myślą...

- ...To chyba nie kuzyni nawet.

Kuczewski patrzył na przemian, to na jednego z mówiących, to na drugiego. Jeremi z trudem powstrzymał śmiech, jego przyjaciel wyraźnie nie radził sobie w rozmowie z bliźniakami i wyglądał jakby miał coś z szyją. Postanowił mu ulżyć i wybawić z kłopotu przejmując pałeczkę w dyskursie.

- To pewnie znacie Wolińskich i Chojnackich?

Bliźniacy spojrzeli po sobie.

- Jużci, że znamy...

- ...Trzymają ze sobą jak jedna rodzina...

Równo wzięli się za specjał, podzielili na części i podali swoim gościom.

- Bo widzicie, waszmościowie...

- ...To siostry są, pani Wolińska i pani Chojnacka...

- ...Są ze Skrzyneckich. Zdrowie naszych gości! - zakończył pan Maciej podnosząc kubek w toaście.

Spełnili ochoczo toast.

- Powiadacie, że pokazało się ostatnio w okolicy pełno takiej hołoty?

- Ano - zgodnie odrzekli bracia.

- Może nie pełno, ale uciążliwi bywają... - kontynuował Maciej.