Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Jaki związek ze współczesnością mają XIX wieczne wydarzenia rozgrywające się w szlacheckim dworku? Czy zwyczajny wyjazd w góry może okazać się początkiem niesamowitej, a zarazem niebezpiecznej przygody?
Grupa przyjaciół przypadkowo odkrywa magazyn tajemniczej organizacji w jednej z rumuńskich jaskiń. W wyniku jej działań, mających na celu ochronę magazynu, ginie jeden z przyjaciół. Pozostali chcą rozwikłać zagadkę i tylko zbieg okoliczności sprawia, że odkrywają informacje o działalności firmy. Handel dziełami sztuki na nielegalnych, zamkniętych aukcjach okazuje się tylko częścią aktywności Syndykatu.
Czy chęć zemsty za śmierć przyjaciela będzie wystarczającą motywacją, aby narażać życie? Co jeszcze kryje tajemnicza organizacja?
Bohaterowie wplątują się w wir wydarzeń, nad którymi nie są w stanie zapanować. Powiązania i sieć zależności potężnej korporacji wydają się zapewniać jej wystarczającą bezkarność.
Czy informacje mozolnie odkrywane przez bohaterów będą w stanie zagrozić Syndykatowi? Czy nano-bio-technologię można wykorzystać do nielegalnego zbierania informacji od niczego nieświadomych ludzi?
Kiedy organizacja swoją bezwzględnością przechyli szalę zwycięstwa na swoją stronę i wszystko będzie wydawać się stracone, wystawiona na ciężką próbę grupa przyjaciół otrzyma pomoc od najmniej spodziewanej osoby. Jednak czy to wystarczy do zniszczenia Syndykatu?
Piotr Adamek
Absolwent nauk politycznych, specjalizacji stosunki międzynarodowe.
Jest pracownikiem największej polskiej firmy logistycznej. W swoich książkach wplata wątki historyczne, łącząc je z sensacyjnymi przygodami bohaterów.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 411
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Projekt i wykonanie okładki: Piotr Adamek
Korekta tekstu: Agnieszka Kamińska
Przygotowanie wersji elektronicznej: Piotr Adamek
Warszawa 29 Stycznia 2017 rok.
ISBN: 978-83-945591-4-4
Roku Pańskiego 1812 przyszła mroźna i sroga zima. Pobita wielka armia Napoleona rozpoczęła swój marsz powrotny spod Moskwy. Praktycznie zdziesiątkowani żołnierze wracali, ciągnąc ze sobą kosztowne łupy zrabowane w moskiewskich cerkwiach i pałacach. Marsz utrudniał wszechobecny siarczysty mróz. Droga powrotna wiodła przez ziemie Rzeczpospolitej. Mimo zajęcia Moskwy, jego cesarskiej mości nie udało się pokonać wojsk Cara. Za wojskiem ciągnięte były wozy wypełnione zdobycznymi dobrami, często nawet kosztem zapasów żywności. Dawało to łatwą możliwość odwetu wojsk carskich na poruszających się wolno żołnierzach Napoleona. Szczególnie skuteczni w atakach na wycofujące się wojska byli Kozacy. Na ziemiach Rzeczypospolitej panował spokój, mimo ostatnich wydarzeń i powracającego wojska starano się żyć normalnie. Mocarstwa Europy pogrążone były w wojnie, a na polskich ziemiach zachowywano pozory spokoju, bacznie przyglądając się toczącym wokół wydarzeniom.
Mały dworek szlachecki, stojący wśród otaczających go sporych zasp, znajdował się w Trzcińcu w okolicach Lublina. Biel budynku zlewała się z zalegającym wokół śniegiem, jedynie dach odcinał się ciemniejszymi plamami w miejscach, gdzie śnieg zdążył się zsunąć, opadając przed budynek. Do dworku prowadziła szeroka droga biegnąca do głównego wejścia. Wzdłuż alei stały strzeliste, wysokie topole rosnące równym rzędem po obu stronach. Tadeusz Giedłowicz spacerował po ośnieżonym ogrodzie, mimo iż służył już w wojsku, nie zaciągnął się do armii Napoleona razem z wieloma polskimi żołnierzami. Był to mężczyzna średniego wzrostu, przystojny, dobrze ubrany, jak przystało na herbowego szlachcica. Gęsta, czarna czupryna rozwiewana była chłodnymi podmuchami wiatru, a postawiony kołnierz płaszcza zasłaniał go prawie do połowy głowy. Od jakiegoś czasu Tadeusz toczył wewnętrzną walkę ze sobą myśląc o siostrze, o przyszłości, o wojnie. Z jednej strony trapiła go bezsilność, był tu na miejscu, podczas kiedy rodacy walczyli u boku Napoleona, z drugiej wiedział, że postąpił dokładnie tak jak musiał. Został mając świadomość obowiązku opieki nad gasnącym ojcem i siedemnastoletnią siostrą Elżbietą. Mając trzydzieści lat doskonale zdawał sobie sprawę z czyhających na młodą Pannę niebezpieczeństw i nie mógł pozostawić jej praktycznie samej. Po śmierci matki i ciężkiej chorobie ojca został głową rodziny, musząc zapewnić im bezpieczeństwo. W domu zostali już tylko sami, nie licząc sędziwego ojca Leopolda i mocno okrojonej służby. Giedłowiczowie pochodzili ze starego rodu szlacheckiego i choć ich majątek skąpy nie był, z biegiem czasu topniał coraz bardziej, dodatkowo sytuacji nie polepszała panująca wokół wojenna zawierucha.
Nazwisko jednak wciąż wiele znaczyło i choć Tadeusza irytowało, kiedy ludzie podkreślali ich wysokie urodzenie, wielu z nich pamiętało czasy świetności tego szlacheckiego rodu. Spacerując usłyszał wołanie z drogi.
Odwracając się, zobaczył dawnego przyjaciela, który razem z polskimi żołnierzami postanowił walczyć u boku Napoleona i najwidoczniej wracał teraz razem z rozbitą armią z Moskwy. Już na pierwszy rzut oka spod rozpiętego, zimowego płaszcza widać było, że poszarzały mundur z wypłowiałymi lampasami zniósł wiele trudów walki. Mimo tego, wysoki mężczyzna o wyprostowanej, szczupłej sylwetce, wciąż prezentował się okazale. Był starszy od Tadeusza, nieogolona twarz i czarny wąs dodawał mu dodatkowej powagi. Silne, masywne ramiona były wynikiem wytrenowania w wieloletniej służbie w wojsku.
Elżbieta słysząc przybycie gościa w pośpiechu zeszła na dół, a gdy zobaczyła w drzwiach Jana jej serce mocniej zabiło. Zbiegając parę ostatnich schodków, rzuciła mu się na szyję całując w policzek. Jej oczy błyszczały, rumiane policzki miejscami zlewały się z nielicznymi, drobnymi piegami. Rozszerzająca się ku dołowi suknia zakończona była delikatną falbanką, zebrana w talii gorsetem podkreślała jej zgrabną sylwetkę. Spięte w pośpiechu włosy rozsypały się na ramiona, kiedy z impetem wpadła w objęcia Jana. Gdy spojrzał w jej uśmiechnięte, zielone oczy, których odcień podkreślała pastelowa zieleń sukni, w myślach powiedział do siebie, „ależ wyrosła, zmieniając się z dziecka w piękną kobietę”. Przegnał szybko takie myśli i otrząsnął się.
Zawsze w sytuacjach jakiegokolwiek przejawu sympatii i uczuć siostry Tadeusza czuł się niezręcznie. Naprawdę niczego jej nie brakowało, ale zdając sobie sprawę z trybu życia, w którym nie był w stanie nigdzie zagrzać miejsca na dłużej, nie chciał rozbudzać jej nadziei i uczuć. Ciągle łudził się, że pójdzie po rozum do głowy i pozna jakiegoś wartościowego mężczyznę. Doskonale wiedział, że za mąż szły już młodsze od niej i odsuwając ją od siebie próbował sprawić, aby znalazła sobie partię bliższą swojego wieku.
Jan znów poczuł znajomy zapach drewnianej podłogi, zatrzymał się i patrzył jak zimowe promienie słońca wpadały przez okna, rzucając świetliste smugi na stare meble i wypolerowane deski podłogi. W chwilach ciszy słychać było tykanie dużego, stojącego zegara w dębowej oprawie. Jan aż westchnął, tak lubił klimat tego domu, z lekko przymkniętymi oczami przywoływał w wyobraźni dawne czasy, kiedy przed laty z Tadeuszem dawali upust szaleństwom młodości. Wspominał też matkę Tadeusza, która mimo wielu kłopotów związanych z niesfornymi młodzieńcami, kochała ich obu jak synów. Myśląc o dawnych czasach, w odruchu spojrzał na obrazy na ścianach przedstawiające rodziców Tadeusza i Elżbiety. Z jednego patrzył na niego ojciec obojga z nieco posępnym obliczem, które dodawało mu powagi. Obok wisiała jego stara zniszczona już kościuszkówka. Na drugim pani Giedłowiczowa przedstawiona była jak zwykle z uśmiechem na ustach, który dodawał jej uroku.
Jan skierował się do izby obok i podszedł do siedzącego przy dużym stole ojca Tadeusza, witając się serdecznie. Jako podlotki tyle razy słuchali z Tadeuszem opowieści Leopolda, widząc w nim autorytet, nie tylko jako ojca przyjaciela, ale również jako patrioty. Potrafił przekazać im idee i wartości przesycone polskością, nadzieje ludzi żyjących i trwających w niewoli zaborów. Nie zapomniał tego wszystkiego, ale teraz widział przed sobą starszego, poczciwego człowieka gasnącego u kresu swojej drogi życia.
Leopold traktował Jana jak syna, oboje z żoną gościli go zawsze chętnie. Dużo przeszedł w życiu i nie raz służył szablą Rzeczpospolitej. U kresu życia nie chodził już i znacznie podupadł na zdrowiu. Zdawał sobie sprawę, że jego droga dobiega końca, jednak zachowując wciąż niezmącony umysł, interesował się bieżącymi sprawami kraju i obecnie przetaczającą się przez te tereny wojną.
Po chwili wszyscy siedzieli przy dużym stole czekając na obiad. W trakcie posiłku chcieli się dowiedzieć jak najwięcej o wyprawie Jana pod Moskwę.
Siedzący w zamyśleniu Leopold nie odzywał się już więcej i wkrótce odprowadzony przez Zbigniewa, przepraszając wszystkich, położył się w swojej izbie, tłumacząc się zmęczeniem. Po chwili atmosferę rozluźniła swobodna rozmowa i żarty Jana, związane z przygodami w wojsku. Siedząc śmiali się i opowiadali sobie anegdoty, jakby wszechobecna w Polsce atmosfera wojny, która objęła część Europy ich nie dotyczyła. Długo rozmawiali nawet nie zważając, jak późno się zrobiło. Jan uprzedził, że chce porozmawiać jutro z Elżbietą, a Tadeusz zarządził, że wszyscy udadzą się na spoczynek. Służąca przygotowała pokój gościnny dla Jana i informując o tym dodała, że w izbie jest też napalone. Wkrótce wszyscy udali się do swoich pokojów wiedząc, że jutro będą mogli kontynuować rozmowę i ustalić najbliższe plany Jana.
***
Niedaleko dworku, brodząc w głębokim śniegu, dwóch francuskich żołnierzy przedzierało się przez zaspy. Udało im się zbiec po niedawno przegranej walce z Kozakami, nie wiedzieli czy uda im się gdziekolwiek dotrzeć. Nie dość, że obaj byli ranni to jeszcze postępujące odmrożenia stóp i dłoni pogarszały sytuację. Przedzierali się przez śnieg ostatkiem sił, starszy z nich upadał co chwilę i wkrótce poczuł, że zaczyna tracić przytomność.
Idący z nim przyjaciel z wysiłkiem trzymał pod pachą druha. Początkowo starszy żołnierz próbował pomagać powłócząc nogami, ale wkrótce opadł z sił i był tylko ciągnięty przez młodszego kolegę. Kiedy obaj stracili już jakąkolwiek nadzieję na ratunek, spostrzegli wyłaniający się na wzgórzu dworek.
***
Tadeusz leżąc w łóżku próbował jeszcze czytać przy świecach, ale jego myśli zaprzątnięte były relacjami łączącymi Elżbietę i Jana. Nie chciał, aby siostra cierpiała przez swój afekt do przyjaciela, więc myślał nad wyjściem z tej sytuacji. Nagle usłyszał łomotanie do którejś z szyb w oknie, na tyle głośne, że oprócz niego usłyszeli je również pozostali domownicy. Ubierając się w pośpiechu, by sprawdzić co się dzieje, rozpoznał głos Zbigniewa.
Tadeusz wypadając z pokoju ujrzał stojącego w drzwiach Zbigniewa i leżących w progu dwóch żołnierzy francuskich. Podchodząc do nich rzucił do Zbigniewa i zbiegającego właśnie schodami Jana.
We trzech przenieśli żołnierzy do drugiego pomieszczenia gościnnego, znajdującego się najbliżej drzwi. Położyli rannych mężczyzn na łóżkach przy piecu, w którym od razu napalili. Po chwili dołączyły do nich Elżbieta i służąca, chcące zająć się ranami i odmrożeniami żołnierzy. Młodszy z mężczyzn starał się coś powiedzieć, Elżbieta uspokajała go mówiąc po francusku. Język francuski był w wyższych sferach drugim po polskim językiem obowiązkowym, nie tylko na salonach. Praktycznie dla każdego, dobrze urodzonego szlachcica nieodzowna była umiejętność posługiwania się tym językiem i znajomość literatury francuskiej.
Mówił szeptem, więc Tadeusz musiał się pochylić nad leżącym, aby cokolwiek usłyszeć. Wsłuchiwał się coraz bardziej zaskoczony słowami mężczyzny. W pewnym momencie powiedział coś po francusku, starając się uspokoić żołnierza i położył mu dłoń na ramieniu. Jednak mężczyzna nie dawał za wygraną i łapiąc za rękaw pochylonego nad nim Tadeusza, próbował mówić dalej. Po chwili Tadeusz potwierdził skinieniem głowy, że zrozumiał wszystko i dodał, że zajmie się wszystkim zgodnie z życzeniem żołnierza. Widząc, jak obie kobiety i Zbigniew opatrują przybyłych stwierdził, że w niczym już nie pomoże i poprosił Jana do izby obok.
Stojący obok Jan patrzył z niedowierzaniem na przyjaciela. W tym momencie, wśród zapadającej za oknem nocy, dało się słyszeć tętent zbliżającego się konia. Jeździec spieszył się bardzo, usłyszeli głośne rżenie zwierzęcia, kiedy przybyły wyhamował konia z impetem takim, że zwierzę aż przysiadło na zadzie. Jan i Tadeusz pospiesznie wyszli sprawdzić komu zawdzięczają tą nagłą wizytę. W ciemności mroku niewiele było widać, ale kiedy jeździec zsiadł z konia, blask padający z okna domu oświetlił jego twarz.
Tadeusz pospiesznie wszedł do izby, gdzie wciąż opatrywano francuskich żołnierzy. Elżbieta podniosła wzrok na brata i widząc wyraz jego twarzy wiedziała, że stało się coś strasznego. W izbie obok Jan wypytywał Sieniawę o szczegóły potyczki i liczebność sił kozackich.
Tadeusz odwrócił się i pospiesznie podszedł do Jana i Sieniawy.
Wrócił po chwili niosąc ubrania, mężczyźni zaczęli przebierać się w milczeniu. Stojący obok Tadeusz informował ich o dalszych planach.
We trzech informując półprzytomnych Francuzów o tym co zamierzają, przenieśli rannych do piwnicy i polecili, aby nie odzywali się nawet słowem, cokolwiek by się działo. Na wszelki wypadek Sieniawa ukrył się w piwnicy razem z nimi, aby zbyt duża ilość mężczyzn nie wzbudziła podejrzeń Kozaków. Mundury ukryli razem z żołnierzami i zaczęli sprzątać w izbie, gdzie leżeli Francuzi, chcąc zatrzeć wszelkie ślady ich obecności. Palili w piecu ostatnie pokrwawione bandaże i pościel, kiedy usłyszeli jak przed domem zatrzymują się konie. Słysząc łomotanie do drzwi Tadeusz polecił Elżbiecie i Zbigniewowi, aby zostali z ojcem i nie wychodzili z izby. Po otwarciu drzwi do domu weszło dwóch żołnierzy, ubranych w dwurzędowe ciemnoniebieskie kurtki z białymi guzikami i wyłogami na kołnierzach. Na spodniach widać było białe lampasy. Było to dwóch Kozaków buskich, których pułki służyły pod rotmistrzem Aleksandrem Nikołajewiczem Czeczeńskim. Starszy, będący zapewne oficerem z młodszym podkomendnym.
Tadeusz widział, jak młodszy z przybyłych, bacznie rozglądając się po izbie, z ręką na głowni szabli szukał w domu śladów wojska. Zerknął na wiszącą na ścianie kościuszkówkę ojca, upewniając się, że jest na wyciągnięcie ręki i może jej dobyć w każdej chwili. Szabla Jana stała obok zegara schowana przed wzrokiem Kozaków, ale tak, aby dostęp do niej był łatwy w razie potrzeby.
Tadeusz zacisnął palce i chciał już sięgać po szable ojca, kiedy Jan odezwał się pojednawczo.
Młody Kozak skierował się do jednej z izb i zaglądając zobaczył Elżbietę pochyloną nad Leopoldem, ocierającą mu czoło wilgotną chustą i równie wiekowego Zbigniewa podtrzymującego jego głowę.
Stojący na środku izby oficer, w pomieszczeniu obok zobaczył większe szpary w deskach podłogi, zawołał żołnierza i gestem kazał mu sprawdzić miejsce, w którym, jak sądził, znajdowała się piwnica. Tadeusz stanął za żołnierzem pochylającym się i dźgającym czubkiem szabli przerwę w deskach.
Oficer podszedł tak, aby widzieć podłogę pomieszczenia i jednocześnie móc obserwować Jana i Tadeusza stojących pomiędzy nim, a żołnierzem. Młody Kozak starał się zajrzeć do piwnicy, pochylając się jak najbardziej w dół. Wychylił głowę i począł rozglądać się za jakimś źródłem światła. Zrezygnowany wsparł się na rękach o krawędź i opuścił w dół.
W niedużym pomieszczeniu ciężko było walczyć, mrok panujący w piwnicy nie tylko ograniczał ruchy, ale też nie pozwalał na precyzyjne ciosy. Walczący pod podłogą mężczyźni siekli szablami właściwie na oślep, tylko mniej więcej wiedząc, w którym kierunku zadawać ciosy. Jęk bólu, który dał się słyszeć z dołu świadczył o skutecznym trafieniu jednego z walczących. Na górze Tadeusz zrywając szable ze ściany, po usłyszeniu krzyku z piwnicy, zatoczył łuk pochwyconą bronią i starł się z oficerem. Tak jak sądził, walka z doświadczonym i zaprawionym w bojach żołnierzem nie była łatwa. Odwykł od szabli pozostając w domu, by zadbać o ojca i siostrę. Jan sięgnął po broń, ale najpierw podbiegł do piwnicy i pochylony nad wejściem krzyknął.
Dopiero kiedy sprawdził przebieg walki na dole, dołączył do Tadeusza i przewaga przechyliła się na ich stronę. Kozak bronił się zaciekle, co jakiś czas starając się nawet wyprowadzać ataki, ale spychany cofał się w większości, już tylko parując zadawane ciosy. Z krzyków Jana zorientował się, że jego podkomendny nie żyje, zdając sobie sprawę ze swojego beznadziejnego położenia. W pewnym momencie atak obu mężczyzn okazał się ostateczny. Oficer jęknął jeszcze, kiedy z brzękiem spadła na podłogę wytrącona mu szabla.
Kiedy wyszedł na górę, trzymając w dłoni chlebaki żołnierzy, wszyscy siedzieli już zebrani przy stole. Tadeusz położył wojskowe torby przed nimi i powtarzając przebieg rozmowy z oficerem francuskim, ostrożnie sprawdzał zawartość. Patrzyli na niego zdumieni, kiedy z jednego wyjął złożony list i narysowaną naprędce mapę z oznaczeniem miejsca ukrycia kosztowności wiezionych przez francuski pułk.
***
Rok 2016.
Zbliżała się godzina osiemnasta, siedziałem pochylony nad biurkiem kończąc raporty z całego miesiąca i miałem wreszcie wyjść z pracy. Wprowadzałem ostatnie dane do arkusza Excela, kiedy zadzwonił telefon. Gdy odebrałem, w słuchawce usłyszałem głos Izy.
Całe szczęście właśnie wpisałem ostatnie dane i wysłałem maila z raportami. Wyłączając laptopa zarzuciłem na siebie kurtkę i w pośpiechu wyszedłem z biura. Zjeżdżając windą na parking podziemny, cieszyłem się z rozpoczynającego się weekendu. Wreszcie odpoczniemy i będziemy mieli z Izą trochę czasu dla siebie. Zapowiadana ładna, ciepła i słoneczna pogoda miała być dopełnieniem wolnych dni. Wsiadając do samochodu uśmiechnąłem się sam do siebie, związek z Izą nabierał tempa i było nam ze sobą naprawdę dobrze, wreszcie od dłuższego czasu byłem szczęśliwy. Wyjeżdżając z parkingu skierowałem się do galerii znajdującej się praktycznie po drugiej stronie ulicy. Gdy dojeżdżałem, zobaczyłem Izę czekającą na mnie przy wejściu do budynku. Zatrzymałem się i pomogłem spakować jej torby z zakupami do bagażnika. Kiedy wsiedliśmy, Iza uśmiechnęła się do mnie i pocałowała.
W drodze do domu, na wyświetlaczu deski rozdzielczej samochodu, pojawiła się informacja o przychodzącym połączeniu. Dzwonił Marek, którego znaliśmy oboje, odebrałem włączając automatycznie połączenie przez bluetooth.
Po ostatniej przygodzie z odnalezieniem królewskich regaliów i pochówku Mieszka oboje cierpieliśmy na niedosyt wrażeń. Mimo, że chwilami przygoda była naprawdę niebezpieczna, stanowiła fantastyczne oderwanie od rzeczywistości. Poza tym brakowało nam trochę tej adrenaliny i zaskakujących nas ciągle wydarzeń. Wiedzieliśmy, że taki wypad dobrze nam zrobi, w końcu od ostatniej przygody minął prawie rok. Nie czekając, jeszcze w drodze do domu, skontaktowaliśmy się ze swoimi przełożonymi w sprawie urlopów. Tak jak ja dostałem tydzień urlopu właściwie bez problemu, tak urlop Izy, z uwagi na obecnie prowadzone zadania, był uzależniony od dokumentacji, którą musiała skończyć chcąc go dostać. Niestety, część pracy musiała zrobić jutro w domu. Piątkowy wieczór minął nam szybko, tym bardziej, że Iza siedziała na górze pracując, a ja starałem się dowiedzieć czegoś więcej o rumuńskich szlakach Karpat i tej największej jaskini. Iza, chcąc zdążyć, pracowała prawie całą noc i w sobotę koło południa otrzymała akceptację materiałów, które wysłała i tym samym zgodę na tygodniowy urlop. Oczywiście od razu zadzwoniliśmy do Marka, który ucieszony wiadomością o naszym wyjeździe, szybko zarezerwował dodatkowe miejsca dla nas, zarówno na lot jak i nocleg. Po ustaleniach dotyczących kwestii co ze sobą zabrać i jak się ubrać, rozpoczęliśmy pakowanie. Przygotowując się, z ekscytacją myśleliśmy o poniedziałkowym wyjeździe. W niedzielę przy śniadaniu rozmawialiśmy o informacjach przeczytanych w przewodniku. Poprzedniego dnia udało nam się jeszcze wymienić pieniądze przeznaczone na wyjazd na rumuńskie leje i teraz spakowani byliśmy gotowi do wyjazdu. Pamiętając, że lot do Bukaresztu mamy z samego rana położyliśmy się spać wcześniej niż zwykle.
W poniedziałek koło godziny 7:00 samolot podchodził do lądowania na lotnisku imienia Henri Coanda. Kiedy zatrzymał się na płycie lotniska, wysiadając skierowaliśmy się do podstawionego dla pasażerów autobusu. Jadąc patrzyliśmy na nowoczesną bryłę budynku, mieszczącą halę odlotów i przylotów. Podekscytowani, wychodząc z lotniska, podeszliśmy do dużego vana z wytartym nieco z boku napisem „Romania travel” i ledwo widocznym szkicem Draculi. Dwóch mężczyzn, stojących przy samochodzie, przywitało się z nami płynną angielszczyzną i po potwierdzeniu naszych tożsamości spakowali bagaże do vana. Jak się szybko dowiedzieliśmy, czekało nas około ośmiu godzin jazdy z lotniska pod Bukaresztem do miejscowości Meziad położonej niedaleko jaskini, którą chcieliśmy odwiedzić. Samochód okazał się na tyle komfortowy i wygodny, że wkrótce po rozpoczęciu jazdy co jakiś czas zapadaliśmy w drzemkę, nadrabiając niedobory snu po porannej podróży. Koło godziny 15:00 dojeżdżaliśmy do celu.
Jadąc niemal przyklejeni do szyb samochodu, podziwialiśmy otaczający nas krajobraz. Jechaliśmy doliną otoczoną wspinającymi się niemal pionowo zboczami gór, które porastał gęsty las iglasty. W ich wyższych partiach biel wapiennych skał poprzecinana była soczystą zielenią, jakby pnących się po nich roślin. Mimo dość wysokiej temperatury, w okolicach niektórych szczytów, skały oblepione były połaciami leżącego śniegu. Poniżej wznoszącej się stopniowo w górę drogi, którą jechaliśmy, ciągnęła się z szumem wąska wstążka płynącej rzeki. Niewielkie ścieżki, odbijające co jakiś czas w bok od głównej drogi, ciągnęły się wznosząc w górę i niknąc wśród drzew. Kręta droga, którą od przepaści oddzielała niewysoka barierka, była dopełnieniem górskiego krajobrazu. Po paru minutach dalszej jazdy skręciliśmy w boczną dróżkę i wspinając się w górę dotarliśmy na polanę, przy końcu której znajdował się nieduży pensjonat, w którym mieliśmy nocować. Wciąż nieco oszołomieni pięknem otaczających nas widoków, wysiadając z samochodu łapczywie chłonęliśmy krajobraz wokół. Po wypakowaniu bagaży z samochodu, skierowaliśmy się ku wejściu do uroczego drewnianego domu, na schodach którego czekał już na nas właściciel. Był to starszy pan o imieniu Liviu i o rozbrajającym uśmiechu, biegnącym od ucha do ucha. Po krótkim powitaniu wskazał nam nasze pokoje, oba były równie obszerne z zapierającym dech w piersiach widokiem na okoliczne szczyty. Pozostawiliśmy bagaże w pokojach i schodząc na dół rozliczyliśmy się z właścicielem za tygodniowy pobyt. Pytając go o przewodniki, otrzymaliśmy dosyć dokładne mapy turystyczne najbliższych terenów z oddzielnie opisaną pobliską jaskinią, do której mieliśmy się jutro udać. Zanim wyszliśmy właściciel przedstawił nam swoją żonę, z którą prowadził pensjonat. Po krótkiej rozmowie poszliśmy przejść się po okolicy. Wokół wzgórza rozdzielone były zielonymi polanami, na których co jakiś czas stały nieduże domki, rozrzucone w nieładzie na płaszczyznach łączących szczyty. Ciepły i słoneczny dzień sprawiał, że promienie słońca, przecinając wzgórza, oświetlały jakby punktowo ich ściany i położone między nimi polany. Płynące leniwie chmury wydawały się być prawie na wyciągnięcie ręki, zahaczając o co wyższe szczyty. Wkrótce postanowiliśmy wrócić do pensjonatu i rozpakować potrzebne rzeczy, aby przygotować się do jutrzejszego zwiedzania jaskini Pestera Meziad. Kiedy wróciliśmy do domu i szykowaliśmy się do wyprawy, przyszedł właściciel i zaprosił nas na dół do siebie. Po przygotowaniu wszystkiego, sprawdziliśmy drogę do oddalonej od pensjonatu o jedenaście kilometrów groty. Mimo, iż zbliżał się wieczór, na zewnątrz dzięki świecącemu wciąż słońcu nie było tego widać, zeszliśmy na dół do gospodarza i jego żony. Na dole czekał na nas duży stół z rozstawionymi talerzami i jedzeniem. Kiedy weszliśmy, Liviu powiedział nam, że chcą nas ugościć czymś w rodzaju wczesnej kolacji na dobry początek pobytu.
Zajmując miejsca przy stole usiedliśmy na długiej ławie. Przed nami stała potrawa nazywana Mici. Było to grillowane mięso, uformowane w kształt kiełbaski podane z kaszą kukurydzianą o zwartej konsystencji. Posiłek dopełniały stojące przy talerzach kufle piwa. Kiedy zajęliśmy już wszyscy miejsca, gospodarz powiedział po rumuńsku „Pofta buna”, co oznaczało smacznego i gestem zachęcił nas do jedzenia, a po chwili zapytał o cel wizyty. Kiedy odpowiedzieliśmy, że przyjechaliśmy pochodzić po górach i zobaczyć największą jaskinię w Rumunii, przetłumaczył nasze słowa żonie, która nie mówiła po angielsku. Kończąc smaczną kolację popijaliśmy piwo i rozmawialiśmy z właścicielem. Kiedy powiedzieliśmy mu o jutrzejszej wyprawie, poinformował nas, że mimo całego piękna wnętrza jaskini warto trzymać się turystycznego szlaku. Każde przejście w inne jej części jest niesamowicie niebezpieczne i skończy się brakiem możliwości wyjścia i śmiercią. Większość, poza wytyczonym szlakiem, jest zalana głębokimi wodami podziemnymi. W pewnym momencie dalszej rozmowy zamyślił się na chwilę, i jakby szukając wydarzeń w pamięci, zaczął opowiadać nam o dawnej historii, w której jego brat mimo ostrzeżeń próbował dostać się do jednego z korytarzy, ale już nie wyszedł z jaskini nigdy. Niestety większość tuneli była niedostępna i mimo poszukiwań nie udało się odnaleźć ciała. Po chwili dodał, że w czasach średniowiecza obok jaskini znajdowała się mała wioska. Podobno któregoś lata przybyło tam wojsko pochodzące z dalekiej Azji, ciągnące ze sobą duży wóz z przykrytym i zabezpieczonym ładunkiem. Nikomu nie pozwolono się do niego nawet zbliżyć. Rozbili obóz niedaleko i po dwóch dniach odjechali. Zgodnie z opowiadaniami zawartość wozu została ukryta w jaskini, a droga, którą szli żołnierze, zasypana i zalana. Już od tamtych czasów, w wyniku spowodowania zawału jednego z korytarzy przez wojska, duży ciek wodny stopniowo wymywał kruszące się skały, które obsypując się zamykały kolejne korytarze. Liviu trwał w zamyśleniu patrząc w okno, nagle odwrócił się z uśmiechem mówiąc, że cieszy go tak duże zainteresowanie turystów jego pięknym krajem. Po rozładowaniu sytuacji, rozmawialiśmy jeszcze chwilę o pogodzie i jej prognozach, mając na względzie jutrzejszą wyprawę, po czym podziękowaliśmy za posiłek i skierowaliśmy się do swoich pokoi. Odchodząc, ustaliliśmy jeszcze poranną możliwość skorzystania z kuchni i przygotowania sobie prowiantu na wycieczkę. Postanowiliśmy nie tracić czasu na śniadanie, zabierając ze sobą przygotowane rano kanapki.
Wsuwając dłonie pod kolana i obejmując, podniosłem ją i położyłem na łóżku. Patrząc na Izę przesuwałem powoli palcami po jej szyi i dekolcie, jej ciało błyszczało delikatnie od wpadających przez okno promieni zachodzącego słońca. Cieszyliśmy się sobą, kiedy za oknem powoli zapadał zmrok.
Następnego dnia dźwięk alarmu budzika obudził nas oboje. Wciąż zaspany sięgnąłem po telefon i napisałem SMSa do Marka i Magdy śpiących w pokoju obok. „Pobudka, szykujemy się, zbieramy i widzimy za 30 minut na dole”, po chwili na ekranie wyświetliła się odpowiedź Marka, „Tyran! A tak się przyjemnie spało ”. Słysząc, że Iza bierze prysznic, sprawdziłem jeszcze zawartość plecaków. Po chwili zawinięta w ręcznik i jeszcze mokra wyszła z łazienki, mijając mnie w korytarzu, puściła do mnie oczko i zrywając z siebie ręcznik uderzyła mnie jego końcem w pośladek. Odwracając się złapałem ją wpół i rzuciłem nagą na łóżko.
Schodząc na dół spotkaliśmy czekających na nas Magdę i Marka, który stojąc oparty nonszalancko o barierkę prowadzących na piętro schodów, rzucił spojrzenie na zegarek i powiedział.
Po przygotowaniu i spakowaniu prowiantu do plecaków wyszliśmy na zewnątrz. Tak jak wcześniej uzgadnialiśmy mailowo z właścicielem, przed domem stało zaparkowane nieduże terenowe Suzuki, które było do dyspozycji gości i można było je wypożyczyć. Wsiedliśmy do samochodu i z włączoną nawigacją ruszyliśmy w kierunku jaskini. Jaskinia okazała się być bliżej niż sądziliśmy, zatrzymaliśmy Suzuki na ogólnodostępnym parkingu. Przy dosyć dużym zainteresowaniu zwiedzanie odbywało się w cyklach co dwie godziny. W zebranej kilkunastoosobowej grupie czekaliśmy przy wejściu, prowadzący nas przewodnik instruował o podstawowych zasadach bezpieczeństwa i na wszelki wypadek rozdali nam miniaturowe nadajniki. W środku było dosyć chłodno, ale widok zapierał dech w piersiach. Po wejściu do jaskini otaczające skały rozchodziły się na obie strony, ukazując obszerne wnętrze. Strop usiany był wiszącymi stalaktytami, odwrócone stożki były jakby do niego przyklejone. Oświetlone dla turystów dodatkowo lampami LED robiły niesamowite wrażenie. Wiszące sople wyglądały jak zęby gęstych grzebieni, poukładanych przy stropie w nieładzie. Dodatkowo, miejscami lśniły i iskrzyły się znajdującymi się w naciekach minerałami. Szlak prowadził szerokimi przejściami, co chwilę przemieszczaliśmy się z jednej części jaskini do drugiej, które połączone były wąskimi i krótkimi korytarzami. Wyglądało to tak, jakbyśmy przechodzili z jednej dużej sali majestatycznego zamku do drugiej. W niektórych szerszych fragmentach jaskini, z dala od szlaku, czerniły się kolejne przejścia do zamkniętych korytarzy.
Wokół czuć było wszechobecną wilgoć i chłód skał. Niektóre części jaskini były wyższe niż inne, wiszące nacieki sopli stalaktytów wyglądały jak zdobione żyrandole mieniące się kryształkami. Prowadzący nas przewodnik zatrzymywał się co jakiś czas, podając garść informacji dotyczących wielkości i głębokości jaskini, okraszonych co ciekawszymi opowiadaniami i legendami związanymi z jaskinią. Posuwaliśmy się powoli, cały czas schodząc niżej, zagłębiając się w skalną grotę biegnącą pod ziemią w dół. Podczas zwiedzania Marek zaczął zerkać na ciemne otchłanie zamkniętych korytarzy, z coraz większym zainteresowaniem. Mijając kolejny zbliżył się do Izy i do mnie.
Po minie Magdy widać było, że zaczyna się łamać mając w głowie wizje Marka, Iza również zamyśliła się przez chwilę.
Po chwili odłączyliśmy się od grupy i sprawdzając czy ktoś zwraca na nas uwagę, skierowaliśmy się do jednego z korytarzy, na stropie którego faktycznie widać było lekko poruszające się refleksy światła. Po przejściu paru metrów w świetle latarek, zobaczyliśmy rozszerzające się wejście. Mijając je, naszym oczom ukazała się obszerna część jaskini z dużym, podziemnym zbiornikiem wodnym. Światło latarek odbijało się w płaskiej tafli wody, która była tak przejrzysta, że snopy światła z łatwością docierały na dużą głębokość. Bajeczny krajobraz dopełniały mieniące się kryształkami minerałów skały i wiszące sople stalaktytów.
Po czym pochylił się i poruszył wodę, zanurzając w niej dłoń. Okręgi wzbudzonej tafli zaczęły biec od dłoni Marka coraz dalej. Woda, przez swoją niesamowitą czystość, wyglądała jak poruszający się kryształ, refleksy światełek zatańczyły na ścianach biegnąc od spodu aż po sklepienie. Tysiące drobnych kryształków w skałach zaczęło mienić się jak sypnięty brokat. Światło tańczące w wodzie i na całej wysokości skał wyglądało tak, jakby ktoś potoczył kule disco. Staliśmy jak zahipnotyzowani, wpatrzeni w pokaz piękna natury.
Iza i Magda spojrzały na siebie z niedowierzaniem, ale po chwili stały przy brzegu w bieliźnie. Wszyscy zanurzyliśmy się powoli w chłodnej wodzie tak czystej, że widać było dokładnie skaliste dno zbiornika. Obaj z Markiem co jakiś czas nabieraliśmy powietrza i kładąc się na brzuchu, staraliśmy się obserwować dno. Poniżej widać było dywan gęsto rozsypanych odłamków skalnych i kamieni. Przed nami, dalej i głębiej, można było dostrzec leżące na dnie jakby kryształki kwarców. Niestety, kiedy próbowaliśmy zanurkować, chłód otaczającej nas wody i głębokość nie pozwalały nawet zbliżyć się do dna.
Zdawaliśmy sobie