Syn pszczelarza - Kelly Irvin - ebook + książka

Syn pszczelarza ebook

Kelly Irvin

4,2

Opis

Czy da się powrócić do nastoletniej miłości? Co jest w stanie pokonać nieśmiałość? Pełna ciepła opowieść o uczuciach, rozterkach, rodzinnych tradycjach i powinnościach.

Kiedy Debora Lantz przyjeżdża wraz z rodzeństwem i matką do południowego Teksasu, spodziewa się tam zastać krainę obfitości i oazę zieleni. Rzeczywistość jednak przedstawia się nieco inaczej, a maleńka gmina amiszów, do której dołączyła rodzina Debory, boryka się z trudnościami i ledwo wiąże koniec z końcem.

Debora tęskni za domem i zielonym Tennessee, lecz nade wszystko pragnie szczęścia matki, wdowy z piątką dzieci, która przyjechała tu poślubić Stephena, adoratora sprzed lat. Teksas napawa Deborę wstrętem; nie może pojąć, po co Bóg miałby stworzyć miejsce tak ohydne, pełne dziwnych zwierząt oraz roślinności, która ledwie odrosła od ziemi. Poznaje Fineasza Kinga, syna miejscowego pszczelarza, okaleczonego w dzieciństwie w wyniku wypadku, w którym zginęła jego matka. Ta dwójka dojmująco samotnych młodych ludzi ku własnemu zdumieniu odkrywa, że wiele ich łączy…

"Syn pszczelarza" to opowieść współczesna, choć zarazem jakby z innej epoki - życie toczy się tu wedle ściśle określonych reguł, nierzadko nam obcych, a ludzie dążą do prostoty i oddają się z pokorą codziennym czynnościom. To również opowieść o rozterkach i miłości wbrew wszelkim przeciwnościom losu.

Ponadczasowa, dotykająca dwóch pokoleń, historia o miłości i utracie. Ogromna siła wiary i poświęcenia dla rodziny, które jest ważniejsze niż osobiste pragnienia nadają ton tej pięknie napisanej książce.

"Publishers Weekly"

"Syn pszczelarza" Kelly Irvin to piękna opowieść o wierze, nadziei i drugiej szansie. Jej bohaterowie są nam bliscy jak starzy przyjaciele. Nie sposób oderwać się od tej książki.

Amy Clipston, autorka "A Gift of Grace"

Kelly Irvin - bestsellerowa autorka kilkunastu powieści dla kobiet, w tym serii "Amish of the Bee County". Jej pierwszą częścią jest książka "Syn pszczelarza", która znalazła się w finale The Carol Awards. W przygotowaniu kolejne części tej ciepłej rodzinnej sagi dziejącej się w gminie amiszów.

Kelly Irvin pracowała jako dziennikarka, specjalistka od PR i tłumaczka. Mieszka w Teksasie z mężem, dwojgiem dzieci i trójką wnucząt.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 327

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (43 oceny)
19
15
7
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
orchidea90

Całkiem niezła

Ciekawie, lekko pokazana społeczność Amiszów. Dwie historie matki i córki przeplatają się ze sobą, tworząc przewidywalną, ale przyjemnie przewidywalną całość, która została napisana sprawnie i płynnie. Czyta się chwilę, miłą chwilę!
10

Popularność




 

 

Tytuł oryginału

THE BEEKEEPER’S SON

 

Copyright © 2014 by Kelly Irvin

Published by arrangement with The Zondervan Corporation L.C.C.,

a division of HarperCollins Christian Publishing, Inc.

All rights reserved.

 

Projekt okładki

Laura Klynstra

 

Opracowanie wersji polskiej

Ewa Wójcik

 

Zdjęcie na okładce

Steve Gardner i Shutterstock

 

Redaktor prowadzący

Milena Rachid Chehab

 

Redakcja

Joana Habiera

 

Korekta

Katarzyna Kusojć

Grażyna Nawrocka

 

ISBN 978-83-8169-899-3

 

Warszawa 2020

 

Wydawca

Prószyński Media Sp. z o.o.

02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28

www.proszynski.pl

 

Dla Tima, Nicholasa, Erin, Shawna

oraz małej Brooklyn Jane.

Ucałowania dla mojej teksaskiej rodziny.

 

SŁOWNIK NIEMIECKI1

aenti: ciotka

bopli: dziecko

bruder: brat

daed: ojciec

danki: dziękuję

dawdi haus: dom spokojnej starości

dochder: córka

Englischer: Anglik bądź nieamisz

fraa: żona

gmay: rada kościelna

Gott: Bóg

groossdaadi: dziadek

groossmammi: babcia

guder mariye: dzień dobry

gut: dobry

hund: pies

jah: tak

kaffi: kawa

kapp: czepek

kinner: dzieci

lieb: miłość

mann: mąż

mudder: matka

nee: nie

onkel: wuj

Ordnung: zbiór pisanych i niepisanych zasad amiszów

rumspringa: czas wolności i korzystania z życia

schtinkich: śmierdzący

schweschder: siostra

suh: syn

1 Niemiecki dialekt, którym posługują się amisze, nie jest językiem pisanym i różni się w zależności od gminy i jej korzeni. Pisownia jest umowna. Dzieci amiszów uczą się angielskiego dopiero wraz z pójściem do szkoły.

 

RODZINY AMISZÓW PRZEDSTAWIONE W POWIEŚCI

Abigail Lantz (wdowa)

Debora

Leila

Rebeka

Caleb

Hazel

 

Stephen Stetler (kawaler)

 

Mordechaj King (wdowiec)

Abram (z żoną Teresą)

Fineasz

Estera

Samuel

Jacob

Susan King (siostra Mordechaja)

 

John (brat Abigail) oraz Eve Mast Obadiah

Rufus

Joshua

Frannie

Hanna

Rachel

 

Leroy (biskup) i Naomi Glick

Adam

Jesse

Joseph

Simon

Sally

Mary

Elizabeth

 

Solomon Glick (ojciec Leroya)

 

Andrew i Sadie Glick

Ruth Anne

Will

Patty

Henry

Catherine

Nehemiah

 

1

Gdy się zgubimy, to może być znak.

Debora Lantz wytarła twarz rękawem, żeby ukryć posępny uśmiech. Zgubienie się może świadczyć, że mudder nie powinna wychodzić za człowieka, z którym nie miała do czynienia – przynajmniej w ostatnich latach. Abigail Lantz słusznie nazwałaby te rozważania głupotą. Po co Bóg miałby gnać ich dziewięćset mil od domu w Tennessee, by pokrzyżować im szyki w południowym Teksasie?

Na pewno nie. Bóg ma plan dla rodziny Lantzów, Debora musi tylko uzbroić się w cierpliwość. Powtarzano jej to setki razy.

Łatwo powiedzieć.

Debora zmieniła pozycję, próbując usadowić się wygodniej między fotelikiem Hazel i Rebeki, która tkwiła z nosem przyciśniętym do szyby, aby niczego nie uronić, choć pejzaż godzinami się nie zmieniał. Zazdrościła młodszym siostrom entuzjazmu. Miała dziewiętnaście lat i wiedziała, co traci. Nabożeństwa z przyjaciółmi, przejażdżki bryczką z Aaronem, praca ze wszystkimi. Straci szansę na zostanie fraa Aarona i matką jego dzieci.

Na czym zależało jej najbardziej na świecie.

Woń potu i rozgrzanych stóp wierciła ją w nosie; nachyliła się do okna i wyjrzała na nagi krajobraz, kiedy ich kierowca, Bert Richards, zwolnił na autostradzie, na której dopuszczalna prędkość wynosiła sto dwadzieścia kilometrów na godzinę.

– Tam! Tam jest! – Jej brat Caleb, choć zaledwie dziesięcioletni, okazał się niezłym nawigatorem. Pokazał palcem, drugą ręką ściskając mapę. – Tynan, droga numer siedemset dziewięćdziesiąt sześć. Skręcamy.

– Już się robi. – Bert obrócił kierownicą, aż podskoczyli na siedzeniach. Hazel zapiała ze śmiechu i klasnęła w pulchne rączki. Bert zerknął do tyłu, z czołem zmarszczonym ponad krzaczastymi brwiami, częściowo zakrytymi przez grube szkła w czarnych oprawkach. – Wybaczcie. Nie chciałem drugi raz przegapić zakrętu. George jedzie za nami?

Debora wyłowiła notes, który wpadł między fotel i drzwi, a następnie wyjrzała przez tylną szybę. Ciężarówka z ich odzieżą i dobytkiem podążała za nimi w równym tempie.

– Jah. Trzyma się blisko. – Nie spodobało jej się ostre brzmienie własnego głosu i spróbowała nadać mu łagodniejszy ton. – George jest dobrym kierowcą.

Za dobrym. Może jeszcze ze dwa niewłaściwe zakręty i będą mogli zawrócić do domu.

Przycisnęła notes do piersi, myśląc o dwóch rozpoczętych listach, jednym do Josie, swojej najlepszej przyjaciółki, a drugim do Aarona, który zapowiadał się na kogoś bliskiego jej sercu. Gdyby tak mogła do nich napisać, że zaszła wielka pomyłka i wracają do domu. Wtedy mogłaby wymazać wyraz twarzy Aarona, który patrzył, jak wsiadała do furgonetki, i machał, dopóki nie straciła go z oczu.

Jeszcze jeden zakręt. Za kolejnym czekała ją przyszłość.

– Gaitan Road – zaśpiewał Bert, po czym ostro skręcił na drogę, przy której widniała żółta tablica z napisem: WSPIERAJCIE PSZCZOŁY Z BEEVILLE. KUPUJCIE LOKALNY MIÓD. – Udało się. Jesteśmy na miejscu.

– Nareszcie. – Mudder klasnęła w dłonie z twarzą rozjaśnioną uśmiechem. Zmęczenie uleciało i Debora ujrzała Abigail Lantz, jakiej dawno nie widziała – na pewno od czasu śmierci ojca przed ponad dwoma laty. – Dotarliśmy. Gott jest wielki.

Chwała Panu naszemu. Debora miała nadzieję, że mudder nie zauważy jej miny. Skoro przyjazd do Bee County tak ją uszczęśliwia, Debora musi się z nim pogodzić.

Pogodzić. Tak powiedziałby daed.

Bez względu na to, co los przyniesie.

Nawet jeśli wiązało się to z opuszczeniem domu, wszystkich przyjaciół i większości krewnych, ponieważ mudder postanowiła wyjść za dawnego zalotnika, który usunął się w cień dawno temu, gdy wyszła za ojca.

Furgonetka stanęła przed podłużnym budynkiem w odcieniu przybrudzonej bieli, z zaniedbaną fasadą i blaszanym dachem. Na szyldzie przed wejściem widniał napis: SKLEP WIELOBRANŻOWY. Na zewnątrz stała zepsuta bryczka, jakby ktoś zostawił ją tam, by doszczętnie zniszczała i zapadła się w ziemię.

– Co tak siedzicie? Wysiadamy. – Mudder odsunęła drzwi. – Nie każmy Stephenowi czekać.

– Skoro tyle wytrzymał… – Debora darowała sobie resztę zdania. Mudder dokonała wyboru. Córka nie miała prawa tego kwestionować. – Na pewno zjawi się nas powitać?

– Powiedziałam mu, że rozkładamy podróż na dwa dni i zjawimy się dziś pod wieczór.

Debora wyskoczyła z samochodu, zadowolona, że czuje twardą ziemię pod bosymi stopami. Wzbiła przy tym obłok kurzu, który osiadł jej na palcach, aż zbrązowiały. Jeśli na początku lipca mają tu taką suszę, co będzie w sierpniu? Pustynia? Pasikoniki rozpierzchły się na wszystkie strony, dwa wylądowały na jej fartuszku. Strzepnęła je, bardziej zainteresowana ogłuszającym buczeniem, jak w tartaku. W życiu nie słyszała takiego hałasu. W ciężkim od wilgoci powietrzu wisiał zapach nawozu zmieszany z wonią zżętego siana. Spojrzała na Leilę, która wysiadła z większą gracją. Wyraz oszołomienia malował się na twarzach wszystkich sióstr.

– Co to za odgłos?

– Chyba cykady. – Rebeka wzruszyła ramionami. – Tak mi się przynajmniej wydaje. Caleb czytał o nich w swoich książkach.

Robaki. Jej młodszy brat na pewno będzie zachwycony.

W listach do matki Stephen opisywał Bee County jako zieloną oazę. Debora wyobrażała sobie gaje drzew cytrusowych o gałęziach uginających się do ziemi pod ciężarem pomarańczy i grejpfrutów. Rozpisywał się o winogronach, oliwkach i figach, a Debora snuła bez mała biblijne wizje Edenu kwitnącego w Teksasie. Edenu z palmami. Bądź co bądź Zatoka Meksykańska leży niedaleko, stwierdził. Wspomniał nawet, że będą mogli brodzić w słonej wodzie, jeśli przyjdzie im na to ochota.

Debora odczuwała przemożną chęć, ale bez związku z oceanem. Przysunęła się bliżej Leili.

– To ma być ziemia obiecana? – rzuciła ściszonym głosem. – Sady pełne owoców?

Leila posadziła Hazel na biodrze i zarzuciła na ramię płócienną torbę.

– Mudder na pewno tak uważa. – Mimo spoconej twarzy i jasnych, postrzępionych kosmyków, które wymknęły się spod czepka, młodsza siostra nie wyglądała na szczególnie przejętą perspektywą spotkania z ludźmi z ich nowej wspólnoty. – Cieszy się jak pszczółka na łące.

Rebeka zachichotała, a Hazel jej zawtórowała, mimo że jako trzylatka raczej nie zrozumiała żartu.

– To ma być drzewo? – Leila zmierzyła wzrokiem wykręcony pień i zmarszczyła nos, jakby coś jej brzydko zapachniało. – Ale wygibasy.

– Dąb wirginijski. – Caleb uwielbiał dzielić się informacjami, które czerpał z ukochanych książek i katalogował w głowie. – Kaktusy to opuncje. Ich grube części to nopale.

Potknął się na ostatnim słowie. Bez względu na nazwę kaktus nie wyglądał na rajskie drzewo, ale coś rodem z opowieści o czterdziestoletniej wędrówce Izraelitów po pustyni.

Kolejna myśl, którą Debora powinna zachować dla siebie.

– Stephen wspominał o suszy. – Przez wzgląd na rodzeństwo wysiliła się na optymistyczny ton. Po tym, jak Stephen przyjechał do Tennessee na ślub, mudder zaczęła się częściej uśmiechać. Debora lubiła matczyny uśmiech. – Niektóre pola są zielone. Spójrzcie na tamten ogród. Bardzo ładny. Widać, że nawadniają. Jest i szklarnia. Z pewnością o to chodziło Stephenowi. To pewnie jego gospodarstwo.

Gospodarstwo, które stanie się kiedyś ich domem, jeżeli Stephen dopnie swego. A dopnie. Czy w przeciwnym razie mudder zgodziłaby się na przeprowadzkę?

Drzwi sklepu wielobranżowego się otworzyły i Stephen wyszedł na zewnątrz, osłaniając ręką oczy. Onkel John szedł tuż za nim wraz z ich kuzynką Frannie. Stephen miał najbielszą brodę, jaką Debora w życiu widziała. Pasowała do włosów, które wiły się pod słomkowym kapeluszem, oczy miały błękitny odcień letniego nieba.

– Nareszcie jesteście. Czekałem na was. Nie wiedzieliśmy, o której dotrzecie na miejsce, inaczej cała gmina przybyłaby na powitanie.

Potknął się o niewidoczny kamień i jego ogorzała twarz poczerwieniała jak burak. Odkąd widzieli go ostatnio w Tennessee przed czterema miesiącami, nic a nic się nie zmienił.

– Dobrze… dobrze was znowu widzieć.

Twarz mudder przybrała identyczny odcień czerwieni.

– Myślałam, że będziesz zajęty.

– Przyszedłem. – Stephen stanął w pewnej odległości od niej, z rękami zwieszonymi po bokach. Wysunął wielką, spaloną słońcem dłoń, po czym zmienił zdanie i strzelił szelkami. – Chciałem cię zobaczyć… ciebie i kinner.

Mudder wytarła ręce w fartuch i wygładziła czepek. Debora otworzyła usta, żeby przerwać ciszę. Leila trąciła ją łokciem, więc je zamknęła.

– Nie stójcie tak. Przywitajcie się ze Stephenem i wujem Johnem. – Mudder wyminęła Stephena i objęła brata, jakby demonstrowała dzieciom, co należy zrobić. – Bardzo się cieszę, że tu jestem. Ależ długa podróż. Moje nogi z trudem wytrzymały. Chodźcie, kinner. – Matka złapała Deborę za rękę i pociągnęła ją naprzód. – Onkel John zaoferował nam gościnę. Bądźcie tak mili i chociaż się przywitajcie.

Debora przeszła obok Stephena, unikając jego wzroku, i skinęła głową wujowi, który górował nad nią z aureolą słońca ponad płaskim rondem słomkowego kapelusza. W odpowiedzi machnął ręką, a Frannie wbiła wzrok w swoje buty, nagle onieśmielona.

– Wypakujmy wasze rzeczy z samochodów. Mieszkamy tam. – John wskazał na dom w kształcie litery L, nieco oddalony od sklepu. – Nie ma sensu fatygować kierowców, niech jadą na kolację i odpoczną. Muszą zawrócić do Beeville.

– Ja się tym zajmę, John. Idźcie do domu. – Stephen ruszył w stronę pierwszej furgonetki, a Caleb, Leila i Rebeka za nim. – Pewnie dzieci są głodniejsze niż niedźwiedzie i gotowe zapaść w sen zimowy.

Zaśmiał się pod nosem. Debora nie wiedziała, co go tak rozbawiło. Mudder spakowała mnóstwo prowiantu, więc po drodze urządzali sobie pikniki. Musiała przyznać, że to było bardzo przyjemne.

– Jestem Frannie, pamiętasz mnie? – Frannie miała kościstą posturę matki, zadarty nosek i piegi. Urosła, odkąd Debora ostatnio ją widziała, ale wciąż składała się z ostrych krawędzi. – Chodź, pomogę ci. Patrz pod nogi. Konie ozdobiły dziś drogę. Spokojnie, przyzwyczaisz się do tego upału.

Wdzięczna za życzliwą twarz osoby w podobnym wieku, Debora skierowała się w stronę Frannie, skrzętnie omijając końskie odchody, przed którymi ostrzegła ją kuzynka. Pragnęła odroczyć chwilę, gdy będzie musiała przekroczyć próg jednego z domów o fasadzie wysmaganej wiatrem i słońcem, a następnie pogodzić się z faktem, że od dzisiaj będzie to również jej dom.

Wiedziała, że pozory o niczym nie świadczą, a jednak wszechobecny brud, złomowisko bryczek obok sklepu i podniszczone budynki wprawiły ją w przygnębienie. Wcale nie przypominały domu. Lubiła swoją gminę, jej ujmującą czystość i prostotę, gdzie obejścia były schludne, a drewniane domy świeżo pomalowane. Lubiła różowe, fioletowe i żółte kwiaty, które mudder sadziła wiosną. Czy Bóg gniewałby się na tych ludzi, gdyby trochę zadbali o otoczenie i uczynili je przyjemniejszym dla oka? Wszak sam tworzył piękne rzeczy, czyż nie?

Bóg nie popełnia błędów, a jednak stworzył to miejsce.

Skoro Bóg nie popełnia błędów, dlaczego daed musiał umrzeć? W myśl jakiego planu?

Zbyt znużona, aby okiełznać przykre myśli i wrażenia, splątane ze sobą jak żyłki, Debora zaprowadziła Frannie do drugiej furgonetki. Naraz ujrzała przed sobą dziwne, pokryte czarnobrązowym pancerzem stworzenie o spiczastym pysku, różowym nosie oraz długim łuskowatym ogonie. Ruszyło ku niej na czterech krótkich nóżkach, przystanęło na wprost jej bosych stóp i zaczęło węszyć.

Debora cofnęła się jak oparzona, wymachując rękami, straciła równowagę i klapnęła na ubitą ziemię.

Brzydkie zwierzę czym prędzej zawróciło i znikło w suchej trawie, najwyraźniej równie przerażone.

– Co to było?

Mężczyzna z grzywą ciemnych włosów, które wpadały mu do oczu pod kapeluszem, wyjął z furgonetki worek na śmieci pełen ubrań i cisnął go na ziemię.

– Jeszcze nikt nie krzyczał na widok mojej szpetnej gęby. – Mimo nonszalanckiego tonu poczerwieniał na twarzy i grube, węzłowate blizny, które ją pokrywały, pociemniały. Też mówił przez nos, jak Frannie, co nie pasowało do jego ochrypłego głosu i sarkazmu, jakim podszyte były jego słowa. – Widać zawsze musi być ten pierwszy raz.

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI