Syberiada polska - Zbigniew Domino - ebook + książka

Syberiada polska ebook

Zbigniew Domino

4,1

Opis

Syberiada polska to  pierwsza część cyklu powieściowego Zbigniewa Domino, wysoko ocenianego i bardzo dobrze przyjętego przez krytykę i czytelników. To w niej przedstawiony jest dramat ludności polskiej wyrzuconej ze swoich domów i masowo deportowanej z Zachodniej Ukrainy na Syberię i do Kazachstanu. Poprzez losy głównego bohatera Staszka Doliny poznajemy dramatyczną walkę o przetrwanie i zachowanie życia jego najbliższych i pozostałych przesiedleńców na tle dzikiej, ale wspaniałej przyrody syberyjskiej Tajgi.

Kontynuację tej epickiej powieści znajdzie czytelnik w kolejnych tomach cyklu: Czas kukułczych gniazd oraz Młode ciemności.
Na motywach Syberiady polskiej powstał film Janusza Zaorskiego pod tym samym tytułem., którego premiera odbyła się 22 lutego 2013 roku.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 701

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (133 oceny)
65
36
14
18
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
CelSki

Nie oderwiesz się od lektury

,,Syberiada,, to wyjątkowa książka. Długa, ale czyta się szybko. Opowiada o perypetiach przesiedleńców, co przeżywali, kiedy pukano do ich drzwi i mówili, że mają tyle i tyle czasu na spakowanie najpilniejszych rzeczy, a potem wywózka w nieznane. Wyrywano ludzi jak drzewa z korzeniami. W każdym wieku. Bez wyjątku. Nieprzyzwyczajeni do takich niskich temperatur, przemęczeni, nieodporni, umierali, padali. Wyzysk, znęcanie się, tortury, praca ponad siły. Ale niektórym udało się wrócić po latach wygnania. Polecam tą książkę. Warto przeczytać.
00
ewakurz

Nie oderwiesz się od lektury

rewelacyjna książka! polecam
00
ZabaWberecie

Nie oderwiesz się od lektury

napisane tak pięknie że człowiek czuje jakby sam zyl i bral udział w wojennych przesiedleniach i wywozkach. mam nadzieję że jest więcej części.
00

Popularność




Wszyst­ko, o czym w tej książ­ce opo­wie­my,wy­da­rzy­ło się na­praw­dęalbo wy­da­rzyć się mo­gło.

Pro­jekt okład­ki: Ja­cek Woź­niak

Re­dak­cja: Bar­ba­ra Że­brow­ska

Re­dak­tor tech­nicz­ny: Ma­rze­na Kie­drow­ska

Foto:Zbi­gniew Grzyś

Co­py­ri­ght © Zbi­gniew Do­mi­no

© Wy­daw­nic­two Stu­dio EMKA

War­sza­wa 2001, 2012

Wszel­kie pra­wa, włącz­nie z pra­wem do re­pro­duk­cji tek­stów w ca­ło­ści lub w czę­ści, w ja­kie­kol­wiek for­mie – za­strze­żo­ne.

In­for­ma­cji udzie­la:

Wy­daw­nic­two Stu­dio EMKA

ul. Kró­lo­wej Al­do­ny 6, 03-928 War­sza­wa

E-mail:wy­daw­nic­two@stu­dio­em­ka.com.pl

In­ter­net: www.stu­dio­em­ka.com.pl

ISBN 978-83-63773-05-2

Skład i ła­ma­nie: www.an­ter.waw.pl

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

Część pierwszaLUDZIE Z CZERWONEGO JARU

1

Była wte­dy zima wy­jąt­ko­wo śnież­na i mroź­na. Noc­na, nad­ran­na pora. Czer­wo­ny Jar, nie­wiel­ka po­dol­ska wio­ska, otu­lo­na ci­szą za­śnie­żo­nej, głę­bo­kiej ko­tli­ny, spa­ła jesz­cze snem spra­wie­dli­wych. Spa­ła nie­świa­do­ma zbli­ża­ją­ce­go się nie­bez­pie­czeń­stwa, ja­kie­go na­wet w kosz­mar­nych snach wy­śnić nie­po­dob­na. To­też, jak grom z ja­sne­go nie­ba, spa­dło ono tej nocy na lu­dzi z Czer­wo­ne­go Jaru.

Na­gle po ca­łej wsi roz­le­gło się wście­kłe uja­da­nie psów, a ja­cyś obcy, uzbro­je­ni lu­dzie, przy wtó­rze gło­śnych wrza­sków i prze­kleństw, kol­ba­mi ka­ra­bi­nów za­czę­li do­bi­jać się do cha­łup. Rże­nie koni, ryk wy­stra­szo­ne­go by­dła, wszyst­ko to zmie­sza­ne z ża­ło­snym za­wo­dze­niem ko­biet i dzie­cię­cym pła­czem. A do tego co ja­kiś czas ka­ra­bi­no­we wy­strza­ły, od­bi­ja­ją­ce się echem w czy­stym, mroź­nym po­wie­trzu.

Tak lu­dziom z Czer­wo­ne­go Jaru ob­ja­wi­ła się tra­gicz­na go­dzi­na wy­wóz­ki na sy­be­ryj­ską ka­tor­gę.

Dla cie­ka­wych hi­sto­rii od­no­tuj­my, że dzia­ło się to do­kład­nie dnia 10 lu­te­go 1940 roku.

Za­gro­da Ka­li­now­skich, naj­oka­zal­sza i naj­bo­gat­sza w Czer­wo­nym Ja­rze, ulo­ko­wa­ła się na skra­ju wsi, tuż przy dro­dze z Tłu­ste­go do Bor szcza­wa. Pew­nie dla­te­go do Ka­li­now­skich w pierw­szej ko­lej­no­ści wdar­li się en­ka­wu­dzi­ści z miej­sco­wy­mi ukra­iń­ski­mi mi­li­cjan­ta­mi.

U Ka­li­now­skich na po­dwór­ku padł pierw­szy strzał i pierw­sza ofia­ra: Bry­tan, owcza­rek pod­ha­lań­ski, któ­ry w obro­nie go­spo­dar­skie­go obej­ścia sko­czył na so­wiec­kie­go ofi­ce­ra w bia­łym ko­żu­chu i do krwi roz­ha­ra­tał mu trzy­ma­ją­cą na­gan rękę. Za­ko­tło­wa­ło się na po­dwór­ku. Bry­tan nie pusz­czał. Do­pie­ro wy­strzał z soł­dac­kie­go ka­ra­bi­nu po­ło­żył kres jego psiej wier­no­ści. Na te ha­ła­sy ze­rwał się ze snu młod­szy z Ka­li­now­skich, Ja­nek, i pod­biegł do oszro­nio­ne­go okna. Dzia­dek Fe­liks też się obu­dził.

– Co tam, Ja­siu?

– Bry­tan ko­goś tar­mo­si… Ja­cyś lu­dzie… Z ka­ra­bi­na­mi.

– Strze­la­ją! Musi – ban­de­row­cy! Nie otwie­raj, broń Boże!

– Bry­ta­na chy­ba za­bi­li…

Rów­no­cze­sny ło­mot do drzwi i do okien. Ja­nek od­sko­czył od okna i zła­pał za sie­kie­rę. W drzwiach izby sta­nął ro­ze­spa­ny oj­ciec.

Ko­ła­ta­nie uci­chło.

– Hej tam, Ka­li­now­ski, otwie­raj! Co tam, wy­mar­li­ście wszy­scy czy co?

– A kto tam? – Oj­ciec, pod­ska­ku­jąc na jed­nej no­dze, wcią­gał spodnie.

– To ja, Bor­ma, z mi­li­cją do cie­bie idzie­my. Nie bój się, tu swoi, otwie­raj.

– Bor­ma, Dyś­ko Bor­ma, po gło­sie go po­zna­ję. Z mi­li­cją, mówi… Trze­ba otwo­rzyć, nie ma rady… – mam­ro­tał pół­gło­sem oj­ciec.

Na­rzu­cił ko­żuch na ra­mio­na i wy­szedł do sie­ni. Ka­li­now­ska też już wsta­ła i drżą­cy­mi rę­ka­mi za­pa­la­ła naf­to­wą lam­pę.

Wraz z chło­dem i kłę­ba­mi pary do izby wpa­dło dwóch czer­wo­no­ar­miej­ców z ka­ra­bi­na­mi o ba­gne­tach jak piki, a za nimi Dyś­ko Bor ma i mło­dy ofi­cer w bia­łym ko­żu­chu.

– Ruki w wierch, wsie pod stien­ku! Nie ru­szać się! A ty, ba­busz­ka, na co jesz­cze cze­kasz? Wsta­waj! By­stro, by­stro! – Po­krzy­ki­wał soł­dat nad łóż­kiem bab­ki Łu­cji.

Bab­ka od pół roku le­ża­ła spa­ra­li­żo­wa­na. Pa­trzy­ła na to, co się dzia­ło, wy­stra­szo­ny­mi ocza­mi, ale ani się ru­szyć, ani ode­zwać nie mo­gła.

– Spa­ra­li­żo­wa­na. – Wsta­wi­ła się za te­ścio­wą Re­gi­na Ka­li­now­ska.

– Zo­staw ją! Prze­szu­kać wszyst­ko – roz­ka­zał soł­da­tom mło­dy ofi­cer. Na­gan scho­wał do ka­bu­ry, ale wciąż pod­trzy­my­wał krwa­wią­cą, po­gry­zio­ną przez Bry­ta­na dłoń. Ka­li­now­ska, nie cze­ka­jąc, na­la­ła wody do mied­ni­cy, po­da­ła ofi­ce­ro­wi czy­sty ręcz­nik i bu­te­lecz­kę z jo­dy­ną.

– Prze­klę­ta sa­ba­ka… – Ofi­cer syk­nął z bólu, za­lał ranę jo­dy­ną i owi­nął dłoń ręcz­ni­kiem. – Spa­si­bo, pani.

Z dru­giej izby żoł­nie­rze przy­pro­wa­dzi­li dwój­kę ro­ze­spa­nych mal­ców.

– Ni­ko­go wię­cej tam nie ma! – za­mel­do­wa­li.

– Wszy­scy? – Ofi­cer w bia­łym ko­żusz­ku spoj­rzał py­ta­ją­co na Bor­mę, któ­ry ra­zem z tu­tej­szym mi­li­cjan­tem, Tro­fi­mu­kiem z Wor­wo­li­niec, stał przy sa­mym pro­gu i do­tąd sło­wem się nie ode­zwał. Py­ta­nie ofi­ce­ra Bor­ma po­kwi­to­wał ski­nie­niem gło­wy.

– Wszy­scy. No, cha­ra­szo, za­raz to spraw­dzi­my. – Ofi­cer Wy­jął ja­kiś pa­pier. Wy­gła­dził go na ko­la­nie i zbli­żył się do lam­py. W izbie zro­bi­ło się ci­cho, je­dy­nie sta­ry ścien­ny ze­gar gło­śno ty­kał.

– Wszy­scy. Tak, za­raz się prze­ko­na­my… Ka­li­now­ski Ju­lian Fe­lik­so­wicz to któ­ry?

– Syn Fe­lik­sa to ja… A to mój oj­ciec, Fe­liks Ka­li­now­ski, moja mat­ka, Łu­cja Ka­li­now­ska, moja żona Re­gi­na, a to moje dzie­ci: Jan, ten naj­star­szy, po­tem Rom­ciu, czy­li Ro­man Ka­li­now­ski. No i Iren­ka, to ta naj­młod­sza.

Ofi­cer ogryz­kiem ołów­ka za­zna­czał coś na swo­jej li­ście, ką­tem oka spo­glą­da­jąc na Bor­mę, któ­ry ki­wa­niem gło­wy po­twier­dzał sło­wa Ka­li­now­skie­go.

– Tak, tak… No, cha­ra­szo… A ob­cych w wa­szym domu nie ma? Ucie­ki­nie­rów, ko­lo­ni­stów, pol­skich żoł­nie­rzy?

– Nie ma, pa­nie to­wa­rzy­szu ofi­ce­rze, my tu sami swoi.

– A broń ma­cie?

– Nie mamy. Po co nam broń, pa­nie…

– No, no, go­spo­da­rzu, uwa­żaj­cie! Zro­bi­my do­kład­ną re­wi­zję w ca­łym obej­ściu i je­śli coś znaj­dzie­my, to wte­dy bę­dzie go­rzej. Le­piej od­dać do­bro­wol­nie… – Prze­rwał na chwi­lę i się­gnął po ko­lej­ny pa­pier.

– A te­raz, oby­wa­te­le, ogło­szę wam po­sta­no­wie­nie wła­dzy ra­dziec­kiej, od któ­re­go, i to po­wiem wam od razu, nie ma żad­ne­go od­wo­ła­nia. – Zbli­żył się do lam­py i prze­czy­tał treść jed­nym tchem: – „Uka­zom so­wiet­sko­wo pra­wi­tiel­stwa graż­da­nie: Ka­li­now­ski Ju­lian Fe­lik­so­wicz ra­zem z całą ro­dzi­ną pie­re­sie­la­jet­sa w dru­gu­ju ob­łast na te­ri­to­rii ZSRR…”.

Za­sko­cze­nie ode­bra­ło Ka­li­now­skie­mu mowę. Na chwi­lę za­pa­dło mil­cze­nie. Pierw­szy ode­zwał się dzia­dek Fe­liks:

– Jak to, pa­nie ofi­ce­rze, bę­dzie­my prze­sie­dle­ni? A niby do­kąd? Prze­cież tu­taj, z dzia­da pra­dzia­da, jest nasz dom, na­sza zie­mia, na­sza cała chu­do­ba. Wszyst­ko!

Ofi­cer scho­wał pa­pie­ry, z tru­dem za­piął ra­por­tów­kę, po­pra­wił opa­tru­nek na ręce i spoj­rzał na ze­gar, któ­ry aku­rat za­czął wy­bi­jać go­dzi­nę czwar­tą rano. Do­tąd spo­koj­ny, pod­niósł głos:

– Tam wszyst­ko ja­sno było po­wie­dzia­ne: prze­sie­dla się was do in­ne­go re­jo­nu Związ­ku Ra­dziec­kie­go. Nie­odwo­łal­nie! Te­raz – po­now­nie zer­k­nął na ze­gar – te­raz jest do­kład­nie go­dzi­na czwar­ta pięć… Za pół go­dzi­ny ma­cie być go­to­wi do dro­gi. Wol­no wam za brać rze­czy oso­bi­ste, ba­ga­żu i je­dze­nia po wor­ku na oso­bę. Ja­sne?!

– Pół go­dzi­ny? Po wor­ku? A go­spo­dar­stwo? Jak tu Wy­jeż­dżać? Bab­cia cho­ra, dzie­ci ma­leń­kie, mro­zy ta­kie! Pa­nie ofi­ce­rze, niech się pan nad nami zli­tu­je. Pa­nie ofi­ce­rze!

Ka­li­now­ska zło­ży­ła ręce jak do mo­dli­twy. Ka­li­now­ski ob­jął ją ra­mie­niem.

– Daj spo­kój, Re­niu, daj spo­kój… – Roz­pła­ka­ła się.

Ofi­cer od­rzu­cił za­krwa­wio­ny ręcz­nik, owi­nął dłoń wła­sną chu­s­tecz­ką. Był wy­raź­nie spe­szo­ny.

– Idzie­my, Bor­ma. A wy – ofi­cer roz­ka­zał żoł­nie­rzom – zo­sta­nie­cie tu­taj i żeby mi było tak, jak po­wie­dzia­łem.

Od­wró­cił się od pro­gu do Ka­li­now­skiej.

– Dzię­ku­ję za opa­tru­nek, cha­ziaj­ka!… A o cho­rą bab­kę to ty się nie martw. Tam, gdzie je­dzie­cie, le­ka­rze są. I szpi­ta­le, i szko­ły. U nas, w Związ­ku Ra­dziec­kim, wszyst­ko jest!

W sze­ro­ko otwar­te drzwi wdar­ła się do izby nowa fala ostre­go mro­zu…

Wik­ta Wy­soc­ka nie tra­ci­ła na­dziei, że jej mąż lada dzień wró­ci z woj­ny. Je­śli na­wet na­cho­dzi­ły na nią chwi­le zwąt­pie­nia, przed ni­kim tego nie oka­zy­wa­ła. A już, broń Boże, przed swo­imi dzie­cia­ka­mi, któ­re nie było dnia, żeby o ojcu nie wspo­mi­na­ły. Są­sie­dzi, Bie­gań­ski z Da­ni­ło­wi­czem, też prze­cież byli na woj­nie i wró­ci­li, to cze­mu by aku­rat jej Ste­fan nie miał wró­cić? A może w nie­wo­li gdzieś tam bie­da­ka trzy­ma­ją? U Niem­ców czy na­wet u Ru­skich? A nie opo­wia­da to Ju­rek Da­ni­ło­wicz, jak go So­wie­ci w nie­wo­li trzy­ma­li, nim do Czer­wo­ne­go Jaru wró­cił? To i jej Ste­fan wró­ci. Musi wró­cić, bo niby co by ona bez nie­go z tymi swo­imi bi­sur­ma­na­mi ro­bi­ła? A do tego jesz­cze go­spo­dar­stwo na jej bab­skiej gło­wie. Całe szczę­ście, że tak się tra­fi­ło i tych Do­li­nów z Wor­wo­li­niec­kiej Ko­lo­nii na kwa­te­rę przy­gar­nę­ła. Do­li­na w go­spo­dar­stwie po­mo­że, z Do­li­no­wą wie­czo­ra­mi so­bie o ży­ciu po­ga­da­ją, po­pła­czą, za­wsze to ja­koś ra­zem raź­niej. Na­wet i do te go już zdą­ży­ła się Wy­soc­ka przy­zwy­cza­ić, że co ja­kiś czas, o róż­nych po­rach dnia i nocy, wpa­da­ła do niej na re­wi­zję war­wo­li­niec­ka mi­li­cja. Py­ta­li, czy mąż jesz­cze nie wró­cił, za­glą­da­li we wszyst­kie kąty. I pra­wie za każ­dym ra­zem za­bie­ra­li ze sobą Do­li­nę na po­ste­ru­nek do Tłu­ste­go, na prze­słu­cha­nie. Wte­dy oby­dwie z To­sią Do­li­no­wą pła­ka­ły. I cze­ka­ły. Do­li­na, naj­czę­ściej za dzień, za dwa, wra­cał, a jej Ste­fa­na jak nie było z tej woj­ny wi­dać, tak nie było.

Tej nocy Wik­ta Wy­soc­ka czu­wa­ła szcze­gól­nie, bo kro­wa, nów­ka, lada dzień mia­ła się cie­lić. Do­li­na już dru­gą noc spał w staj­ni, pil­no­wał, żeby się chu­do­bie ja­kieś nie­szczę­ście nie przy­da­rzy­ło. To­też kie­dy Wik­ta pu­ka­nie do okna usły­sza­ła, dwie my­śli jej się bły­ska­wicz­nie skrzy­żo­wa­ły: Ste­fan wró­cił! Ja­łów­ka się cie­li! Ze­rwa­ła się spod pie­rzy­ny, chuch­nę­ła na szy­bę za­kwi­tłą mro­zem. Ktoś ło­mo­tał do drzwi.

– Otwie­raj­cie, Wy­soc­ka! To ja, Ta­ras Gro­bel­ny, po­zna­je­cie? Otwie­raj­cie, nie bój­cie się, my tu do was z mi­li­cją. Spra­wę mamy…

Ro­zu­mia­ła i mó­wi­ła po ukra­iń­sku. Nie mia­ła wąt­pli­wo­ści, że to był Ta­ras, zresz­tą chrzest­ny jej naj­młod­sze­go, Pio­tru­sia, przy­ja­ciel Ste­fa­na od ma­łe­go. Pew­nie zno­wu po tego bied­ne­go Do­li­nę przy­szli – po­my­śla­ła.

– Co tak po nocy? Za­raz, za­raz otwie­ram, otwie­ram…

Wło­ży­ła gu­mow­ce na bose sto­py, na­rzu­ci­ła sta­rą ka­po­tę na ra­mio­na. Na pro­gu dru­giej izby sta­ła Toś­ka Do­li­no­wa.

– Co? Już się cie­li?

– Nie. To mi­li­cja… Pew­nie zno­wu po two­je­go przy­szli.

– Je­zus, Ma­ria, kie­dy to się wszyst­ko skoń­czy!

Wy­soc­ka otwo­rzy­ła. Na pro­gu stał Jan Do­li­na z pod­nie­sio­ny­mi rę­ka­mi, dwóch ro­syj­skich żoł­nie­rzy z ka­ra­bi­na­mi, Ta­ras Gro­bel­ny i ja­kiś obcy męż­czy­zna w kurt­ce, z ka­bu­rą wiel­kie­go re­wol­we­ru przy pa­sie. We­szli do izby. Ten nie­zna­ny skrze­sał za­pał­kę, zna­lazł i za­świe­cił lam­pę. Bez sło­wa też, na dany przez nie­go znak, żoł­nie­rze ro­ze­szli się po cha­łu­pie. Do­li­na stał przy ścia­nie z rę­ka­mi do góry.

Wik­ta pa­trzy­ła na Ta­ra­sa, jak­by szu­ka­jąc u nie­go ja­kie­goś wy­ja­śnie­nia, ale ten wy­raź­nie uni­kał jej wzro­ku. Wpro­wa­dzi­li Do­lin­kę z dzie­cia­ka­mi; star­szy, Sta­szek, niósł w ręku za­pa­lo­ną świecz­kę, czte­ro­let­ni Ta­dek tarł piąst­ka­mi za­spa­ne oczy, trzy­ma­jąc się mat­ki za spód­ni­cę.

– Wy je­ste­ście Do­li­na? – py­tał cy­wil z re­wol­we­rem. – Jan Ja­no­wicz? Opu­ście ręce… Osad­nik?

– Tak.

– Le­gio­ni­sta?

– Nie by­łem w le­gio­nach. Za mło­dy…

– A na woj­nie?

– Nie zdą­ży­łem… Kar­tę mo­bi­li­za­cyj­ną, owszem, mia­łem.

– No tak, by­stro ta wa­sza pań­ska Pol­ska się skoń­czy­ła… Broń ma­cie?

– Nie mam.

– Zdaj­cie do­bro­wol­nie, bo je­śli my znaj­dzie­my, to bę­dzie go­rzej!

– Nie mam bro­ni, już tyle razy tu re­wi­do­wa­li…

– A my znaj­dzie­my! – Cy­wil miał sze­ro­ką, mon­gol­ską twarz, głos ostry, chra­pli­wy. Krzy­wił twarz brzyd­kim gry­ma­sem.

– An­to­ni­na Do­li­na to któ­ra z was bę­dzie?

– To ja – nie­śmia­ło ode­zwa­ła się Do­lin­ka.

– Le­onow­na?

– Nie ro­zu­miem?

– Mamo, pan się pyta, cz)ją je­steś cór­ką? Jak dzia­dek miał na imię – tłu­ma­czył mat­ce Sta­szek, bo Do­li­no­wa nie bar­dzo ro­zu­mia­ła po ukra­iń­sku, a co do­pie­ro po ro­syj­sku.

– Tak, tak, cór­ka Le­ona je­stem, z domu Ka­pli­ta.

– Dzie­ci wa­sze to któ­re?

Do­li­na wska­zał na Stasz­ka i Tad­ka.

– A te­raz, oby­wa­te­lu Do­li­na, ko­mu­ni­ku­ję wam, że de­cy­zją wła­dzy ra­dziec­kiej wy i cała wa­sza ro­dzi­na bę­dzie­cie prze­sie­dle­ni na inny te­ren Związ­ku Ra­dziec­kie­go. Prze­sie­dle­nie na­stę­pu­je za­raz. I nie­odwo­łal­nie! Ma­cie pół go­dzi­ny na spa­ko­wa­nie się i po­je­dzie­my na sta­cję. Po wor­ku ba­ga­żu wol­no wam za­brać na oso­bę…

– Co pan mówi, Sta­siu, co pan mówi? – go­rącz­ko­wo do­py­ty­wa­ła się Do­li­no­wa.

– Mówi, że mu­si­my się zbie­rać, bo będą nas za­raz do­kądś wy­wo­zić.

– Boże dro­gi! Wy­wo­zić? Do­kąd… – Do­sły­sza­ła pią­te przez dzie­sią­te ro­syj­skie sło­wo cy­wi­la: „stan­cja”, i zro­zu­mia­ła je po swo­je­mu.

– Pa­nie ko­cha­ny, po co nam inna stan­cja? My już tu, u pani Wy­soc­kiej, je­śli nas nie wy­go­ni, ja­koś tę zimę prze­bie­du­je­my.

– Mamo! Panu wca­le nie cho­dzi o „stan­cję”, tyl­ko o sta­cję ko­le­jo­wą. Ko­le­ją po­je­dzie­my!

– Je­zu­sie świę­ty! Mat­ko Bo­ska Bor­kow­ska…

– Nic nie po­ra­dzi­my, chodź, To­siu, trze­ba się zbie­rać. Dzie­ci cie­pło po­ubie­raj, bo siar­czy­sty mróz na dwo­rze.

Cy­wil zwró­cił się do Wy­soc­kiej:

– A wy je­ste­ście Wy­soc­ka?

– Wy­soc­ka.

– Wik­to­ria Pie­trow­na?

– Tak, cór­ka Pio­tra…

– Mąż, Ste­fan Jó­ze­fo­wicz Wy­soc­ki?

– Tak.

– A gdzie on te­raz?

– Że­bym to ja wie­dzia­ła. Z woj­ny jesz­cze nie wró­cił.

– A nie cho­wasz ty go cza­sem gdzieś pod cie­płą pie­rzy­ną?

– Sa­miu­teń­ka je­stem z dzie­cia­ka­mi. Pań­stwo Do­li­no­wie mogą to po­świad­czyć. I kum… I kum, Ta­ras, też prze­cież wszyst­ko wie, jak z tym moim jest.

– Kum, mów­cie? – Cy­wil nie bez iro­nicz­nej po­dejrz­li­wo­ści zer­k­nął na Ta­ra­sa, któ­ry, żeby nie spoj­rzeć Wik­cie w oczy, gor­li­wie po­pra­wiał na rę­ka­wie czer­wo­ną opa­skę mi­li­cjan­ta.

– Kum nie kum… – cią­gnął da­lej cy­wil. – Dzie­ci wa­sze to Je­rzy, Emil i Piotr?

Wy­soc­ka po­ka­zy­wa­ła po ko­lei chło­pa­ków.

– No do­brze… Więc tak, oby­wa­tel­ko Wy­soc­ka, wy tak­że, ra­zem z całą ro­dzi­ną, de­cy­zją wła­dzy ra­dziec­kiej zo­sta­nie­cie prze­sie­dlo­na w inny re­jon ZSRR. Zbie­raj­cie się tak jak wasi lo­ka­to­rzy. I by­stro, bo ma­cie na to wszyst­ko pół go­dzi­ny.

Wik­ta pa­dła przed cy­wi­lem na ko­la­na.

– Pa­nie, to­wa­rzy­szu na­czel­ni­ku, zli­tuj się nad nami sie­ro­ta­mi! Zli­tuj! Za co? Do­kąd? Mąż z woj­ny nie wró­cił. Cze­kam na nie­go dnia­mi i no­ca­mi, oczy wy­pa­tru­ję, ojca dzie­ciom, sie­ro­tom, cze­kam… A gdzie on nas po­tem znaj­dzie? Pa­nie na­czel­ni­ku, pa­nie na­czel­ni­ku… – Szła na ko­la­nach, pod nogi ująć chcia­ła. Je­den z żoł­nie­rzy za­sta­wił Wik­tę ka­ra­bi­nem.

– Uspo­kój­cie się, ko­bie­to! Uspo­kój­cie! To jest de­cy­zja wła­dzy ra­dziec­kiej i musi być wy­ko­na­na. Nikt jej zmie­nić nie może.

– Pa­nie na­czel­ni­ku, męża nie ma, jak on nas tam znaj­dzie?

– Znaj­dzie, znaj­dzie! Po­mo­że­my mu zna­leźć, jak się tyl­ko tu­taj zja­wi.

– Ta­ras! Ku­mie! – Wy­soc­ka, nie wsta­jąc z klę­czek, od­wró­ci­ła się do Ta­ra­sa i w bła­gal­nym ge­ście unio­sła ręce do góry. – Ku­mie, ra­tuj nas, wstaw się za nami, po­wiedz do­bre sło­wo, zrób coś, znasz nas prze­cież! Co ja ta­kie­go zro­bi­łam, co te moje bied­ne sie­ro­ty komu win­ne?

Gro­bel­ny nie śmiał pod­nieść oczu, beł­ko­tał:

– Wstań, wstań, Wik­ta… Co ja tu mogę zro­bić… Wi­dzisz prze­cież… Wstań, Wik­ta… Wstań… co ja tu…

– Ja­łów­ka lada mo­ment ma się ocie­lić! Ja­łów­ka! – Wik­ta prze­rwa­ła la­ment w pół zda­nia, ze­rwa­ła się z ko­lan i przy­gar­nę­ła do sie­bie dzie­ci. I na­gle gło­sem zmie­nio­nym ra­czej wy­sy­cza­ła, niż wy­mó­wi­ła: – A niech was wszyst­kich Pan Bóg za moje krzyw­dy i za te bied­ne sie­ro­ty po­ka­rze! – I za­ma­szy­ście splu­nę­ła Ta­ra­so­wi pod nogi.

Jesz­cze ze­szłe­go dnia pod wie­czór Flo­rek Il­nic­ki za­brał się do pę­dze­nia sa­mo­go­nu. Tej zimy po ca­łej oko­li­cy chło­pi na­gmin­nie pę­dzi­li sa­mo­gon. Nowa ra­dziec­ka wła­dza nie­zbyt gor­li­wie im w tym prze­szka­dza­ła, bo nie tyl­ko, że sama za koł­nierz nie wy­le­wa­ła, ale wy­cho­dzi­ła ze słusz­ne­go ską­di­nąd za­ło­że­nia, że z otu­ma­nio­ny­mi pi­ja­ni­ca­mi ła­twiej so­bie ra­dzić. A chło­pi, jak to chło­pi – jed­ni pę­dzi­li sa­mo­gon, żeby so­bie po­pi­jać, inni z chy­tro­ści, na sprze­daż. Jesz­cze inni znów, jak zwy­czaj każe, na świę­ta, na we­se­la, sty­py, chrzci­ny, imie­ni­ny czy na świ­nio­bi­cie. Po­rze­ka­dła no­wej ro­syj­skiej wła­dzy, że „biez wod­ki nie roz­bie­riosz”, nie trze­ba już było ni­ko­mu tłu­ma­czyć.

Nie­zbyt skom­pli­ko­wa­ną apa­ra­tu­rę za­in­sta­lo­wał Flo­rek w staj­ni. Z in­te­re­sow­ną gor­li­wo­ścią po­ma­gał Flor­ko­wi w tym go­rzel­nia­nym przed­się­wzię­ciu Bro­nek Szusz­kie­wicz, już nie­co prze­cho­dzo­ny ka­wa­ler, obie­ży­świat i obi­bok, zna­ny hu­la­ka i pies na baby.

Czer­wo­ny Jar od daw­na po­ga­dy­wał, że kto jak kto, ale Ho­nor­ka Il­nic­ka chło­pa, któ­ry po­tra­fił­by jej do­go­dzić, na pew­no spod swo­jej pie­rzy­ny by nie wy­rzu­ci­ła. Na­wet ta­kie­go włó­czy­ki­ja jak Bro­nek. Plot­ki – plot­ka­mi, a praw­da po­le­ga­ła na tym, że Ho­nor­ka, baba ład­na, zgrab­na, wy­so­ka i zbu­do­wa­na jak ła­nia, zgo­dzi­ła so­bie za męża Flor­ka, owszem chło­pa nie z bied­nych, za­rad­ne­go i pra­co­wi­te­go jak mró­wecz­ka, ale od niej dużo star­sze­go i po­stu­ry tak mi­zer­nej, że wy­glą­dał przy niej jak wy­su­szo­na ulę­gał­ka. A do tego, choć to ich nie­do­bra­ne mał­żeń­skie sta­dło trzy­ma­ło się już ład­nych parę lat, Il­nic­cy nie mo­gli do­cze­kać się po­tom­ka. Nie po­ma­ga­ły ofia­ry da­wa­ne na msze ani leki spro­wa­dza­ne przez Żyda ap­te­ka­rza aż z sa­me­go mia­sta War­sza­wy, ani wróż­by wę­drow­nych Cy­ga­nek, ani za­ma­wia­nie śle­pej Wa­si­li­sy spod Hu­sia­ty­na; Ho­nor­ka i Flo­rek dziec­ka jak nie mie­li, tak nie mie­li. „Ja­ło­wa musi być ta Ho­nor­ka, i tyle – orze­kły miej­sco­we baby – bo gzi się to z byle kim jak, nie przy­mie­rza­jąc, spo­so­czo­na so­ba­ka i nic z tego! Ja­ło­wa musi być, ja­ło­wa i tyle!…”

Ho­nor­ka Il­nic­ka mia­ła wszyst­kie­go dość! I tego za­zdro­sne­go plot­ko­wa­nia, i tych chłop­skich ob­le­śnych spoj­rzeń, za­lo­tów i po­kle­py­wa­nia. Wśród lu­dzi gło­wę har­do za­dzie­ra­ła do góry, ale w sa­mot­no­ści, zwłasz­cza w pu­ste i dłu­gie bez­sen­ne noce – za­gry­za­ła war­gi do krwi i wy­pła­ki­wa­ła do po­dusz­ki żal na swój nie­uda­ny bab­ski los. A to, że bez grze­chu nie była? Fakt! Nie tyl­ko z Bron­kiem ta­rza­ła się sple­cio­na w mi­ło­snej roz­ko­szy. Świa­do­mie wy­cho­dzi­ła na tar­ło do tych, któ­rzy jej się po­do­ba­li. Roz­grze­sza­ła się tym, że z Flor­ka, od cza­su kie­dy parę lat temu prze­zię­bił się przy wy­wóz­ce drze­wa z lasu, żad­ne­go mę­skie­go po­żyt­ku w łóż­ku nie mia­ła. No i to dziec­ko, dziec­ko, dziec­ko! Boże! – jak ta Ho­nor­ka chcia­ła mieć dziec­ko!

Dłu­go tej nocy nie mo­gła usnąć, prze­wra­ca­ła się pod roz­pa­rzo­ną pie­rzy­ną. Na­gle usły­sza­ła, jak ci­cho skrzyp­nę­ły drzwi do sie­ni, pod­cią­gnę­ła pie­rzy­nę pod samą bro­dę. Do iz­deb­ki, ci­chut­ko jak cień, wsu­nął się Bro­nek i na­chy­lił się nad łóż­kiem.

– Śpisz, Ho­nor­ciu? – Był pod­pi­ty, śmier­dział staj­nią i nie­prze­tra­wio­nym sa­mo­go­nem. Na pier­si po­czu­ła jego chci­wą piesz­czot, lo­do­wa­tą z mro­zu dłoń. Wście­kła od­rzu­ci­ła ją ze wstrę­tem.

– Won mi stąd! Ale to już! Bu­ha­ju za­tra­co­ny!

– Coś ty, Ho­nor­ciu, nie bój się… Flo­rek śpi w staj­ni, pi­ja­ny cał­kiem. Po­suń się, daj się odro­bi­nę za­grzać, nie bądź taka…

Ode­pchnę­ła go, zwa­li­ła na pod­ło­gę.

– Wy­noś mi się stąd, ale to już, bo ci lam­pę na tym głu­pim łbie roz­wa­lę!

I na­gle roz­pła­ka­ła się na głos, ża­ło­śnie. Spe­szo­ny Bro­nek nie­zdar­nie gra­mo­lił się z pod­ło­gi i mam­ro­cząc coś pod no­sem, wy­niósł się z izby. Sły­sza­ła jesz­cze trzask za­pie­ra­nych drzwi i skrzyp jego kro­ków na mro­zie zmie­rza­ją­cych do staj­ni.

W pół­śnie, w pół­ja­wie za­sko­czy­ło ją moc­ne pu­ka­nie do okna.

– Otwie­rać, szyb­ko, tu mi­li­cja z Tłu­ste­go!

Wi­docz­nie zo­rien­to­wa­li się, że drzwi do domu są nie­za­mknię­te, bo le­d­wie zdą­ży­ła wstać, już wdar­li się do izby i ośle­pi­li Ho­nor­kę la­tar­ką.

– Ruki w wierch! Nie ru­szać się!

Nie bar­dzo wie­dzia­ła, o co cho­dzi, czy to do niej się od­no­si. Ale kłu­ją­cy do­tyk ba­gne­tu po­zba­wił ją złu­dzeń.

– Ruki, ręce, ręce do góry!

Unio­sła ręce, przy­krót­ka hal­ka od­sło­ni­ła jej na­gie, zgrab­ne uda. Stru­mień świa­tła, ośle­pia­jąc oczy, prze­su­nął się z jej twa­rzy przez pierś, brzuch i się­gnął bo­sych stóp. Ośle­pio­na nie roz­po­zna­wa­ła twa­rzy, ale zo­rien­to­wa­ła się, że w izbie jest ich kil­ku.

– Gdzie mąż? Czy w domu nie ma ni­ko­go ob­ce­go?

– Nie ma, nie ma – od­po­wie­dzia­ła i opu­ściw­szy ręce, po­śpiesz­nie wcią­ga­ła su­kien­kę.

Dra­snę­ła za­pał­ka, ktoś za­pa­lił lam­pę. Wte­dy do­pie­ro zo­ba­czy­ła w izbie dwóch żoł­nie­rzy z ka­ra­bi­na­mi i mło­de­go ofi­ce­ra w bia­łym ko­żu­chu, któ­ry jed­ną rękę miał za­ban­da­żo­wa­ną, aw dru­giej trzy­mał pi­sto­let. Ra­zem z nimi był Dyś­ko Bor­ma, prze­wod­ni­czą­cy rady wiej­skiej z Wor­wo­li­niec. Ho­nor­ka po­my­śla­ła so­bie, że pew­nie ktoś do­niósł o pę­dze­niu sa­mo­go­nu. „E tam, co nam mogą zro­bić; wszy­scy go­nią sa­mo­gon! Naj­wy­żej niech go so­bie za­bie­ra­ją. Bor­mę mu­szę ja­koś na bok od­wo­łać i po­ga­dać!” Tym­cza­sem żoł­nie­rze zdą­ży­li zre­wi­do­wać cha­tę.

– Nie ma ni­ko­go – za­mel­do­wa­li temu w bia­łym ko­żu­chu.

– Tak, cha­ra­szo, zo­ba­czy­my… Wy, oby­wa­tel­ko, jak się na­zy­wa­cie?

– Il­nic­ka, Ho­no­ra­ta Il­nic­ka… Toć prze­cież Dmy­tro, pan Bor­ma mnie zna… – zdzi­wi­ła się Ho­nor­ka.

– Ale ja was py­tam! – prze­rwał ofi­cer. – Ho­no­ra­ta Sta­ni­sła­wow­na, tak?

– Tak, cór­ka Sta­ni­sła­wa…

– Cha­ra­szo… cha­ra­szo… Wasz mąż na­zy­wa się Il­nic­ki, Flo­rian Ja­ku­bo­wicz… Tak?

– Tak się na­zy­wa, syn Ja­ku­ba.

To mó­wiąc, Ho­nor­ka, a zda­wa­ło jej się, że robi to chy­trze, sta­ra­ła się krok po kro­ku zbli­żyć do Bor­my. Szep­nę­ła:

– Flo­rek sa­mo­gon w staj­ni goni. Zrób coś… – Bor­ma usły­szał i wzru­szył tyl­ko ra­mio­na­mi.

– Nie po­ro­zu­mie­wać się, oby­wa­tel­ko! Od­po­wia­dać tyl­ko na moje py­ta­nia. Gdzie jest wasz mąż?

– A bo ja to wiem? Z wie­czo­ra gdzieś po­szedł, pew­nie na wieś i chy­ba jesz­cze nie wró­cił.

– Do kogo po­szedł?

– A skąd ja mogę wie­dzieć, gdzie te chło­py łażą? Pew­nie gdzieś w kar­ty gra albo sa­mo­gon żło­pie… – Mó­wiąc to, ką­tem oka za­uwa­ży­ła, jak Dmy­tro szep­nął coś żoł­nie­rzo­wi, a ten za­raz wy­biegł z izby. „Zdra­dził, świ­nia!”

I wca­le się nie po­my­li­ła. Nie upły­nę­ło wie­le cza­su, jak żoł­nierz przy­pro­wa­dził pod ka­ra­bi­nem le­d­wie trzy­ma­ją­ce­go się na no­gach, uba­bra­ne­go w sia­nie i nie­li­cho wy­stra­szo­ne­go – Bron­ka Szusz­kie­wi­cza.

– Jest tam jesz­cze je­den, ale cał­kiem pi­ja­ny, to­wa­rzy­szu na­czel­ni­ku, i w żad­nym ra­zie prze­bu­dzić się go nie da. Sa­mo­gon pę­dzi­li – mel­do­wał mło­dy żoł­nierz.

– To wasz mąż? – Ofi­cer wska­zał na Szusz­kie­wi­cza.

– Jesz­cze tego bra­ko­wa­ło! – Obu­rzy­ła się Ho­nor­ka.

– Nie, nie. To ich są­siad, na­zy­wa się Szusz­kie­wicz Bro­ni­sław – pod­po­wie­dział usłuż­nie Bor­ma. I do­dał: – Jego też mamy na li­ście…

Szusz­kie­wicz trzeź­wiał w oka­mgnie­niu, a i Ho­no­ra­ta za­czę­ła ro­zu­mieć, że przy­by­szom wca­le nie cho­dzi o pę­dze­nie sa­mo­go­nu.

Nie­zbyt oka­za­ły dom Bia­le­rów, z przy­bu­dów­ką słu­żą­cą go­spo­da­rzo­wi za pod­ręcz­ny warsz­tat, stał na wzgór­ku, pra­wie w sa­mym środ­ku chu­to­ru.

Ra­che­la zbu­dzi­ła się w środ­ku nocy, nę­ka­na ja­kimś sen­nym kosz­ma­rem, w któ­rym ucie­ka­ła i uciec nie mo­gła. Nie zdą­ży­ła jesz­cze do­brze ochło­nąć, jak usły­sza­ła za oknem gwał­tow­ne uja­da­nie psów, ludz­kie wrza­ski i wy­strza­ły. Za­czę­ła tar­mo­sić śpią­ce­go obok męża.

– Jo­se­le! Jo­se­le! Zbudź się, zbudź…

– Co jest, co? Co się sta­ło?

Ro­ze­spa­ny Jo­se­le usiadł, prze­cie­ra­jąc oczy.

– Po­słu­chaj! Nie wiem, co to jest, ale na wsi coś się dzie­je! Może zno­wu ja­cyś ban­dy­ci? Co ro­bi­my? Co my te­raz zro­bi­my!

– Sza, ko­bie­to, sza! Co ma być, to i tak bę­dzie. A może na­wet nic nie bę­dzie…

– Mą­dra­la mi się zna­lazł. Obu­dzę dzie­ci, niech się le­piej w ko­mo­rze ukry­ją.

Za­czę­li się ubie­rać. Jo­se­le przy­znał w du­chu ra­cję żo­nie. Pa­mię­tał do­brze, jak wkrót­ce po wkro­cze­niu Ro­sjan na­pa­dła na ich dom ban­da re­zu­nów. I nie wia­do­mo, co by się sta­ło, gdy­by nie sku­tecz­na od­siecz są­sia­dów. Ja­nek Ka­li­now­ski, za któ­rym Cy­nia wy­pa­tru­je oczy, pra­wie cały Czer­wo­ny Jar po­de­rwał na rów­ne nogi. Zła­pa­li na­wet jed­ne­go z na­past­ni­ków, nie­ja­kie­go Da­ni­łę Fi­li­piu­ka z Wor­wo­li­niec. Spra­li go i, zwią­za­ne­go jak par­ciu­ka, w po­stron­kach za­wieź­li rano do Tłu­ste­go. Tam jed­nak nie bar­dzo było go komu od­dać, bo sta­rej pol­skiej po­li­cji już nie było, a nowa, ra­dziec­ka mi­li­cja jesz­cze się nie zor­ga­ni­zo­wa­ła. A o tym Fi­li­piu­ku cała oko­li­ca wie­dzia­ła, że „sa­mo­stij­nik” z nie­go za­wzię­ty i wy­star­czy­ło, że za­mro­czył się sa­mo­go­nem, jak za­czy­nał pu­blicz­nie wy­krzy­ki­wać, że nie­dłu­go już bę­dzie „ri­zał Żi­diw, ta La­chiw, jak czor­nu swy­ny­nu!” Bia­ler nie tyle się zdzi­wił, co wy­stra­szył nie na żar­ty, kie­dy za parę dni ten sam Da­ni­ło zmie­nił się z re­zu­na w mi­li­cjan­ta w Tłu­stem.

– Jesz­cze ty mnie, ży­dow­ski par­chu, po­pa­mię­tasz! Ty pol­ski szpie­gu! – od­gra­żał się Bia­le­ro­wi.

Ra­che­la zbu­dzi­ła dzie­ci i ka­za­ła im się ubie­rać. Cy­nia, sie­dem­na­sto­let­nia pan­na, uro­dzi­wa i sma­gła, z ocza­mi spło­szo­nej sar­ny, i dzie­wię­cio­let­ni Her­szel, po­nad swój wiek wy­ro­śnię­ty i chu­dy jak szcza­pa.

– Sza! – uci­szył wszyst­kich oj­ciec. Usły­sze­li wte­dy cha­rak­te­ry­stycz­ny po­świst płóz na zmro­żo­nym śnie­gu, par­ska­nie koni i ludz­kie gło­sy. Nie ule­ga­ło wąt­pli­wo­ści, że ci na ze­wnątrz za­trzy­ma­li się przed ich do­mem. – Scho­waj­cie się do ko­mo­ry! Już, już! Nie! Le­piej po dra­bi­nie na strych. Ty też, Ra­che­la, ra­zem z nimi. No już, już!

– A ty, a ty! Pa­nie Wszech­moc­ny, ra­tuj lud Izra­ela!

– Tato! Chodź z nami, tato! – pra­wie pła­kał wy­stra­szo­ny Hersz.

Jo­se­le wy­pchnął ich do ko­mo­ry, skąd było wej­ście na strych. Le­d­wie zdą­żył od­sta­wić dra­bi­nę, jak za­czę­to do­bi­jać się do drzwi. Po do­świad­cze­niach tam­te­go na­pa­du Bia­ler miał wej­ście do sie­ni za­bez­pie­czo­ne so­lid­ną, że­la­zną szta­bą. Nie re­agu­jąc na gwał­tow­ne wa­le­nie do drzwi, wy­co­fał się do izby, za­ba­ry­ka­do­wał ko­mo­dą i, zde­cy­do­wa­ny na wszyst­ko, sta­nął z sie­kie­rą przy okien­nej fra­mu­dze. Nie opusz­cza­ła go na­dzie­ja, że i tym ra­zem są­sie­dzi nie zo­sta­wią go w nie­bez­pie­czeń­stwie. Przy­by­sze prze­sta­li ko­ła­tać do drzwi, sły­szał, jak któ­ryś szpet­nie za­klął. Po­de­szli do okna. Pu­ka­li w szy­bę.

– Otwie­raj, Bia­ler, tu mi­li­cja z Wor­wo­li­niec!

Z prze­ra­że­niem po­znał głos Da­ni­ły Fi­li­piu­ka. Moc­niej ści­snął sty­li­sko sie­kie­ry. Mil­czał. Za chwi­lą po­no­wi­li wa­le­nie w szy­bę. I znów roz­wście­czo­ny głos Da­ni­ły:

– Wiem, że tam je­steś, Ży­dzie! W imie­niu wła­dzy ra­dziec­kiej mó­wię ci, otwie­raj, bo in­a­czej po­ża­łu­jesz! Drzwi wy­wa­li­my, i tak cię do­sta­nie­my.

– Po­cze­kaj, Da­ni­ło, ja z nim po­ga­dam. – Jo­se­le po­znał po gło­sie Bor­mę.

– Bia­ler, to ja, Bor­ma! Po­zna­jesz mnie?

– Po­zna­ję… Cie­bie, Bor­ma, po­zna­ję. Cze­go chcesz po nocy?

– Spra­wę mamy do cie­bie: urzę­do­wą, po­roz­ma­wiać trze­ba.

– A nie moż­na do rana po­cze­kać? Żonę i dzie­ci mi stra­szy­cie.

– Wi­dać nie mo­że­my. A ty się wła­dzy ra­dziec­kiej nie bój. Otwie­raj!

– A to niby cze­mu mam się bać wła­dzy? Ale Fi­li­piu­ko­wi nie otwo­rzę.

– Otwórz, otwórz, Jo­sek, nie opie­raj się. Jest tu­taj z nami sam to­wa­rzysz ko­mi­sarz z Tłu­ste­go. To to­wa­rzysz ko­mi­sarz chce z tobą po­ga­dać, a nie Fi­li­piuk.

– Otkry­waj, graż­da­nin Bia­ler, myk tie­bie ot imie­ni so­wie­skoj wła­sti, a so­wiet­sku­ju włast uwa­żać nada! Otkry­waj, nie boj­sia.

– Zro­zu­mia­łeś? – Włą­czył się Bor­ma.

– Ni­ko­mu nie otwo­rzę, do­pó­ki nie przy­pro­wa­dzi­cie tu­taj któ­re­goś z są­sia­dów. Po tam­tym na­pa­dzie nie wie­rzę już ni­ko­mu. Na­wet to­bie. A po ro­syj­sku to byle kto może ga­dać…

Na­ra­dza­li się chwi­lę. Po­my­ślał też Bia­ler i do­szedł do wnio­sku, że sko­ro jest Bor­ma, to pew­nie nie ban­dy­ci. I od­ry­glo­wał drzwi. Żoł­nierz, któ­ry sta­nął w pro­gu, ude­rze­niem kol­by ka­ra­bi­nu po­wa­lił Bia­le­ra na zie­mię. Roz­sier­dze­ni jego opo­rem, dali mu na zbiór­kę do wy­wóz­ki tyl­ko pięt­na­ście mi­nut. A do tego jesz­cze za­gro­zi­li są­dem za sta­wia­nie opo­ru ra­dziec­kiej wła­dzy.

Jo­se­le Bia­ler wy­rzu­cał so­bie cza­sa­mi, że nie jest do­sta­tecz­nie po­boż­nym Ży­dem. Ale tego ran­ka, wy­pę­dzo­ny ze swo­je­go ro­dzin­ne­go domu, na­ka­zał swo­im i sam z czcią uca­ło­wał sta­rą me­zu­zę. Ode­rwał ją z fu­try­ny i scho­wał za pa­zu­chę. Na pro­gu, wy­ru­sza­jąc w nie­zna­ne, przy­po­mniał ro­dzi­nie sło­wa Pi­sma świę­te­go: „Ża­den czło­wiek na do le­nie zra­ni so­bie pal­ca, je­śli tego nie po­sta­no­wio­no na gó­rze”…

Do domu Da­ni­ło­wi­czów en­ka­wu­dow­cy wdar­li się wzmoc­nio­ny­mi si­ła­mi. Do­mow­ni­ków trak­to­wa­li z nie­ustę­pli­wą su­ro­wo­ścią, prze­pro­wa­dzi­li dro­bia­zgo­wą re­wi­zję. Je­rze­go Da­ni­ło­wi­cza trzy­ma­li cały czas pod ścia­ną z rę­ka­mi do góry.

Ka­pral re­zer­wy, Je­rzy Da­ni­ło­wicz, do­pie­ro na same świę­ta Bo­że­go Na­ro­dze­nia wró­cił z wrze­śnio­wej woj­ny do domu. Znę­ka­ny tru­da­mi woj­ny, uciecz­ką aż spod Lwo­wa z ra­dziec­kiej nie­wo­li, szczę­śli­wie do­tarł do Czer­wo­ne­go Jaru. W domu za­stał swo­ją uko­cha­ną Na­tał­kę… „Żono ty moja czar­no­bre­wa, ko­cha­nie ty moje nie­usta­ją­ce. Wie­rzy­łaś, że z tej woj­ny do cie­bie wró­cę! Wie­rzy­łaś!” I ob­sy­py­wał ją po­ca­łun­ka­mi. Na­tał­ka brzuch mia­ła duży, wy­skle­pio­ny. Gła­dził, pie­ścił go de­li­kat­nie. Za­trzy­ma­ła na chwi­lę jego dłoń: „Czu­jesz? Ru­sza się, ko­pie już… o tu, z boku, tu­taj ko­pie. Czu­jesz te­raz? Sły­szysz?”

W stycz­niu Na­tał­ka uro­dzi­ła Da­ni­ło­wi­czo­wi syna. Na imię dali mu An­drzej, ale przez te mro­zy i śnie­ży­ce jesz­cze go na­wet nie ochrzci­li i za­re­je­stro­wać w urzę­dzie nie zdą­ży­li. Naj­waż­niej­sze, że mały był zdro­wy, ai Na­tał­ka kwi­tła po daw­ne­mu. Na­tał­ka Wie­licz­ko była Ukra­in­ką i po­cho­dzi­ła z Ka­spe­ro­wiec nad Se­re­tem. W Czer­wo­nym Ja­rze było kil­ka mał­żeństw pol­sko-ukra­iń­skich. Po­la­cy czę­sto bra­li so­bie za żony Ukra­in­ki. Były to uda­ne ro­dzi­ny, a je­dy­ny kło­pot, jaki mia­ły, to rok­rocz­ne ob­cho­dze­nie po­dwój­nych świąt: ka­to­lic­kich i pra­wo­sław­nych. Zresz­tą, spo­krew­nie­ni czy nie, wszy­scy na Po­do­lu tego po­dwój­ne­go świę­to­wa­nia nie omi­ja­li. Na­tał­ka była bo­ga­tą je­dy­nacz­ką. A jej oj­ciec słusz­nie li­czył na to, że mu do­bre­go, go­spo­dar­ne­go zię­cia uko­cha­na do­nia do domu przy­pro­wa­dzi. Nie bra­ko­wa­ło kra­sa­wi­cy Na­tał­ce god­nych ukra­iń­skich ka­wa­le­rów. Ale ser­ce nie słu­ga, do­nia La­cha po­lu­bi­ła…

Re­wi­zja u Da­ni­ło­wi­czów trwa­ła dłu­go. Na­tał­ka ba­ju­ka­la syn­ka otu­lo­ne­go w po­dusz­kę. Te­ścio­wa sie­dzia­ła obok, prze­bie­ra­jąc pa­cior­ki ró­żań­ca. Za sto­łem usa­do­wił się, zna­ny Je­rze­mu, en­ka­wu­dzi­sta z Tłu­ste­go, ko­mi­sarz Le­onow. Mil­czał i pa­lił pa­pie­ro­sa. Je­rzy był pe­wien, że w domu ni­cze­go nie znaj­dą, co naj­wy­żej mogą mu coś pro­wo­ka­cyj­nie pod­rzu­cić. Pew­nie zno­wu za­bio­rą go na po­ste­ru­nek do Tłu­ste­go, na prze­słu­cha­nie, i jak zwy­kle ko­mi­sarz Le­onow za­cznie mu wma­wiać ukry­wa­nie bro­ni, spi­sko­wa­nie prze­ciw­ko wła­dzy ra­dziec­kiej. No i, po raz nie wia­do­mo któ­ry – każe mu opo­wia­dać ży­cio­rys, a zwłasz­cza ten ostat­ni, wo­jen­ny epi­zod. Da­ni­ło­wicz zwa­żał wte­dy na każ­de sło­wo, żeby się nie po­my­lić, bo za­ta­ił przed ko­mi­sa­rzem po­byt w ra­dziec­kiej nie­wo­li i swo­ją uciecz­kę spod Lwo­wa. Trzy­mał się sta­łej wer­sji o roz­bi­ciu jego jed­nost­ki przez Niem­ców pod To­ma­szo­wem Lu­bel­skim, skąd, jak wie­lu sze­re­go­wych żoł­nie­rzy wrze­śnio­wej woj­ny, przy­wę­dro­wał do Czer­wo­ne­go Jaru…

– Od­wróć­cie się i opuść­cie ręce, Da­ni­ło­wicz. – Głos Le­ono­wa wy­rwał Je­rze­go z za­du­my.

Ko­mi­sarz wstał zza sto­łu i zbli­żył się do Je­rze­go.

– Nic nie zna­le­zio­no… Jak zwy­kle, praw­da, pa­nie Da­ni­ło­wicz?

– Bo nig­dy z ni­czym po­dej­rza­nym nie mia­łem do czy­nie­nia, pa­nie ko­mi­sa­rzu.

– Tak mó­wisz? I my­ślisz so­bie pew­nie, że nas prze­chy­trzy­łeś, że mo­żesz so­bie bez­kar­nie kpić z wła­dzy ra­dziec­kiej?

– Ani mi to przez myśl nie prze­szło, pa­nie…

– Już sto razy ci mó­wi­łem, Da­ni­ło­wicz, że pa­no­wie to byli w pań­skiej Pol­sce! – prze­rwał ko­mi­sarz. – My­lisz się, Da­ni­ło­wicz. Tym ra­zem my cie­bie prze­chy­trzy­my! – To mó­wiąc, Le­onow wy­cią­gnął z ra­por­tów­ki de­cy­zję o wy­wóz­ce i za­czął ją ogła­szać. – Wy­czy­ta­ne oso­by mają pół go­dzi­ny na spa­ko­wa­nie się, wol­no im ze sobą za­brać wo­rek ba­ga­żu na oso­bę. De­cy­zja ta jest nie­odwo­łal­na i pod­le­ga na­tych­mia­sto­we­mu wy­ko­na­niu! No zbie­raj­cie się, zbie­raj­cie, i tak już za dużo cza­su zmi­trę­ży­li­śmy – po­na­glał Le­onow.

Mat­ka i Na­tał­ka bez­rad­nie pa­trzy­ły na Je­rze­go. Pod­szedł do nich. Przy­tu­lił Na­tał­kę.

– Wy­wo­żą nas. Zbie­rać się mu­si­my… O dzie­cia­ka za­dbaj, opa­tul go cie­pło. I ty, mamo, do­brze się ubierz, bo mro­zy.

– Jak to, syn­ku, wy­wo­żą? Do­kąd?

– Nie wiem, mamo, nie wiem… Ja­koś so­bie po­ra­dzi­my. Ma­łe­go, Na­tał­ko, no, sama wiesz, co tam trze­ba… Ste­fan, Krzy­siu, ubie­raj­cie się, po­ma­gaj­cie ma­mie, Na­tał­ce. Za­raz ja­kichś wor­ków po­szu­kam.

– Chwi­lecz­kę, Da­ni­ło­wicz – wtrą­cił się ko­mi­sarz – bo coś mi się zda­je, że nie wszyst­ko tu u cie­bie jest w po­rząd­ku.

To mó­wiąc, jesz­cze raz wy­cią­gnął zło­wiesz­czy do­ku­ment.

– No tak, tak! – Trzep­nął o kart­kę pal­ca­mi. – A wy, oby­wa­tel­ko, kim tu wła­ści­wie je­ste­ście? – Po­ka­zał na Na­tał­kę.

– Ja? – Zdzi­wio­na spoj­rza­ła na Je­rze­go. – Żoną je­stem.

– Żona, mó­wi­cie? – mruk­nął Le­onow. – A jak wy się na­zy­wa­cie?

– Na­ta­lia Da­ni­ło­wicz, cór­ka Wa­sy­la, z domu Wie­licz­ko.

– Na­ta­lia Wie­licz­ko, cór­ka Wa­sy­la – po­wtó­rzył roz­wle­kle ko­mi­sarz.

– Ukra­in­ka?

– Ukra­in­ka.

– A to dziec­ko?

– To dziec­ko? – Zdzi­wi­ła się. – To dziec­ko to mój, to nasz sy­nek, An­drij­ko.

– An­drij­ko, mó­wi­cie, ład­ne imię. – Po­now­nie po­trzą­snął pa­pie­rem, po­pa­trzył na Je­rze­go. – A mó­wi­łem, Da­ni­ło­wicz, że coś tu u was nie jest w po­rząd­ku! Was, oby­wa­tel­ko Wie­licz­ko, de­cy­zja o prze­sie­dle­niu nie do­ty­czy. I wa­sze­go syna też nie do­ty­czy. Wy zo­sta­je­cie w Czer­wo­nym Ja­rze.

– Jak to? – Jed­no­gło­śnie zdzi­wi­li się Je­rzy i Na­tał­ka. Prze­ra­żo­ny Da­ni­ło­wicz zro­zu­miał, ku cze­mu zmie­rza ko­mi­sarz. – Nie roz­bi­je­cie mi prze­cież ro­dzi­ny?

– Ro­dzi­na, ro­dzi­na!… Z do­ku­men­tu nie wy­ni­ka. Nic na to nie po­ra­dzę, Da­ni­ło­wicz.

– Pa­nie ko­mi­sa­rzu, ślub bra­li­śmy w ko­ście­le. A że to moja żona, mój syn, cała oko­li­ca może wam po­twier­dzić.

– Ale w do­ku­men­cie tego nie ma! Nie moja wina, Da­ni­ło­wicz. Ale nie martw się na za­pas. Za­je­dziesz na miej­sce, za­ła­twisz, co trze­ba, i ścią­gniesz żonę do sie­bie. No, szko­da cza­su, zbie­raj­cie się, zbie­raj­cie!

Da­ni­ło­wicz tu­lił szlo­cha­ją­cą żonę, a bez­rad­na myśl nie umia­ła pod­po­wie­dzieć mu żad­ne­go wyj­ścia z tej zda się bez­na­dziej­nej sy­tu­acji.

Jed­na wiel­ka trwo­ga wi­sia­ła tej nocy nad Czer­wo­nym Ja­rem. Ogłu­sze­ni na­głym nie­szczę­ściem lu­dzie po­ru­sza­li się jak w ma­li­gnie. Wraz ze zbli­ża­ją­cym się świ­tem tę­żał mróz. Psy ochry­pły od wście­kłe­go uja­da­nia na ob­cych. Kłę­by pary wa­li­ły z cha­łup, po­otwie­ra­nych staj­ni, chle­wów i kur­ni­ków. Żoł­nie­rze i ukra­iń­scy mi­li­cjan­ci po­roz­sta­wia­ni w opłot­kach pil­no­wa­li, żeby nikt z oto­czo­nej wsi nie uciekł. Na dro­dze bie­gną­cej przez chu­tor cze­ka­ły za­przę­żo­ne sa­nie. Ko­nie trzę­sły oszro­nio­ny­mi py­ska­mi, sta­ra­jąc się wy­pluć przy­ma­rza­ją­ce do warg wę­dzi­dła. Mar­z­li oko­licz­ni ukra­iń­scy chło­pi, ścią­gnię­ci z pod­wo­da­mi do Czer­wo­ne­go Jaru. Drep­ta­li, pod­ska­ki­wa­li dla roz­grzew­ki, obi­ja­li rę­ka­wi­ca­mi ba­ra­nie ko­żu­chy, dy­mi­li skrę­ta­mi ta­ba­ku, a kto miał – po­cią­gał sa­mo­gon. I ga­da­li, ga­da­li:

– Z ca­łej oko­li­cy La­chów za­bie­ra­ją…

– No i do­brze im tak, La­chom za­ro­zu­mia­łym; roz­pa­no­szy­li się na na­szej Ukra­inie jak na swo­im.

– Na­ścią­ga­li ko­lo­ni­stów z ca­łej Pol­ski, zie­mie nam za­bie­ra­li.

– Aku­rat to­bie za­bra­li, go­ło­dup­cu je­den!

– Mnie, nie mnie, ale za­bie­ra­li!

– Praw­dę Wa­syl mówi! Ko­lo­ni­sta pol­ski mógł zie­mię z par­ce­la­cji ku­pić, a ty, ciem­ny haj­da­ma­ku, choć­byś czy­stym zło­tem pła­cił, ot, ta­kie­go byś do­stał!

– Te­raz też ta­kie­go do­sta­niesz, jak cię do koł­cho­zu za­go­nią!

– Ja się tam koł­cho­zu nie boję; wszę­dzie trze­ba ro­bić. Cie­bie jak roz­ku­ła­czą, to do­pie­ro za­pła­czesz.

– A ty swo­je­go siw­ka im od­dasz?

– Koń to koń, tro­chę szko­da bę­dzie… A cie­ka­we, co z tu­tej­szą chu­do­bą się sta­nie?… Ko­nie, kro­wy, świ­nie… Tyle tu do­bra wsze­la­kie­go… Bo­ga­ty ten Czer­wo­ny Jar.

– Nie martw się, to­bie na pew­no nie da­dzą. Ty le­piej o lu­dziach po­myśl, co się z nimi sta­nie. Zima taka, a tu sta­ru­chy, dzie­ci…

– La­chy, nie La­chy, ale ta­kie same chło­py jak my, całe ży­cie grzbie­ty na roli zgi­na­li…

– Są­sie­dzi bądź co bądź, z nie­jed­nym się ku­ma­ło, mo­ha­rycz w Tłu­stem piło.

– No, niby tak… Ale „moja cha­ta skra­ja”, nie na­sza wina prze­cież, że ich wy­wo­żą.

– Na­wet tego Żyda Jo­ska wy­wo­żą!

– A niech spier­da­la do tych swo­ich ko­mi­sa­rzy! Tam u nich, w Ro­sji, Żyd na Ży­dzie sie­dzi, krzyw­dy mu nie zro­bią.

– Głu­piś jak but, My­ko­ła! Co ci taki Jo­sek za­wi­nił? Okna te­raz sam bę­dziesz so­bie szklił albo do Za­lesz­czyk jeź­dził…

– Cie­ka­we, do­kąd ich za­bie­ra­ją?

– Mó­wią, że Niem­com ich od­da­dzą, do sta­rej Pol­ski, za San po­go­nią…

– Albo na Sy­bir! Mało to razy Mo­ska­le La­chów na Sy­bir gna­ły?

– Ukra­iń­ców też nie ża­ło­wa­li!… Nie­daw­no do Dmi­tru­ka krew­niak aż spod Żme­ryn­ki przy­je­chał, a jak so­bie do­brze pod­jadł i po­pił, to ta­kie rze­czy opo­wia­dał, że strach mó­wić. Uwie­rzyć trud­no, włos się jeży… Tam u nich, opo­wia­dał, w trzy­dzie­stych la­tach w tych koł­cho­zach głód był taki, że, czło­wie­ku, do lu­do­żer­stwa do­cho­dzi­ło! A jak ich roz­ku­ła­cza­li, to całe ukra­iń­skie wsie na Sy­bir go­ni­li, ży­we­go krzy­we­go, tak jak tych z Czer­wo­ne­go Jaru.

– Ho­spo­dy po­my­łuj! Ho­spo­dy po­my­łuj, co za czor­to­we cza­sy na tym świe­cie na­sta­ły!

– Tyl­ko je­den Pan Bóg wie, bra­cie, co nas jesz­cze cze­ka! Je­den Bóg tyl­ko wie…

– Pod­wo­dy! Da­waj pod­wo­dy! Pod­jeż­dżać pod cha­łu­py! Pod­jeż­dżać! By­stro! By­stro!

Chło­pi bra­li za lej­ce, klę­li gę­sto i na ko­niach grzę­zną­cych w za­spach wy­ła­do­wy­wa­li na­głą złość.

2

Wscho­dzą­ce słoń­ce po­ka­za­ło się nad Czer­wo­nym Ja­rem tyl­ko na chwi­lę, a jego pur­pu­ro­wa tar­cza zwia­sto­wa­ła śnież­ne za­mie­cie.

Dłu­gi kon­wój sań, z tru­dem prze­dzie­ra­ją­cy się przez kop­ne śnie­gi na sta­cję do Wor­wo­li­niec, co chwi­la grzązł w głę­bo­kich ja­rach i wą­wo­zach. Oszro­nio­ne, bu­cha­ją­ce parą ko­nie nie ra­dzi­ły so­bie z dro­gą i cię­ża­rem prze­ła­do­wa­nych sań. Ciem­ne chmu­ry za­sło­ni­ły nie­bo, ze­rwał się wiatr, syp­nę­ło gę­stym śnie­giem. Wi­dać było tyle, co na wy­cią­gnię­cie ręki. Kon­wo­jen­ci po­gu­bi­li się na tym roz­sza­la­łym ży­wio­le i w oba­wie, żeby im lu­dzie nie po­ucie­ka­li, co chwi­la pa­li­li z ka­ra­bi­nów w po­wie­trze.

Da­ni­ło­wicz był po swo­je­mu szczę­śli­wy w tym ca­łym nie­szczę­ściu, bo nie­mal w ostat­niej chwi­li uda­ło mu się ubła­gać ko­mi­sa­rza, żeby po­zwo­lił za­brać się ra­zem z nimi Na­tał­ce z syn­kiem. Jak bę­dzie, tak bę­dzie, ale grunt, że je­ste­śmy wszy­scy ra­zem”. Otu­lo­ny pie­rzy­ną sy­nek smacz­nie spał, chro­nio­ny tro­skli­wie mat­czy­ny­mi ob­ję­cia­mi. Na uśmiech Na­tał­ki Je­rzy mu­snął jej za­ru­mie­nio­ny po­li­czek, po­pra­wił mat­ce koc na ko­la­nach i kro­czył obok sań, chro­niąc je od wy­wrot­ki i prze­chy­łów.

Tuż za Da­ni­ło­wi­cza­mi wlo­kły się sa­nie z ro­dzi­ną Ka­li­now­skich. Tym zno­wuż, kie­dy że­gna­li się z do­mem i wy­no­si­li spa­ra­li­żo­wa­ną bab­cię za próg, przy­da­rzy­ła się jesz­cze jed­na bie­da: bab­cia Ka­li­now­ska zmar­ła. Co te­raz po­cząć, co z po­chów­kiem?

– Po­zwól­cie, pa­nie na­czel­ni­ku, za­wie­zie­my bab­kę na cmen­tarz do Tłu­ste­go, po­grze­bie­my po chrze­ści­jań­sku, a po­tem już po­je­dzie­my, do­kąd tam ka­że­cie.

Ko­mi­sarz Le­onow, kie­ru­ją­cy ca­ło­ścią ak­cji wy­sie­dle­nia Czer­wo­ne­go Jaru, nie zgo­dził się na to.

– To tu się po­że­gna­cie. A z po­chów­kiem sami damy so­bie radę. Gmi­na to za­ła­twi. Wła­dza ra­dziec­ka ze wszyst­kim so­bie po­ra­dzi. Nie pierw­szy­zna. No, że­gnaj­cie się z bab­ką, dłu­żej nie będę przez was ca­łe­go kon­wo­ju wstrzy­my­wał.

„Wiecz­ne od­po­czy­wa­nie racz jej dać, Pa­nie.”

Klę­ka­li na śnie­gu Ka­li­now­scy, klę­ka­li są­sie­dzi. Przed ma­je­sta­tem śmier­ci ukra­iń­scy woź­ni­ce też zdej­mo­wa­li z głów wy­so­kie ba­ra­ni­ce.

Ko­mi­sarz po­zwo­lił do­koń­czyć mo­dli­twy, ale za­raz po­tem sa­nie ze zwło­ka­mi bab­ki Ka­li­now­skiej ru­szy­ły w stro­nę Tłu­ste­go.

Sza­le­ją­cą śnie­ży­cę wy­ko­rzy­stał Ja­nek Ka­li­now­ski. Przy­kuc­nął w wą­wo­zie pod śnież­nym na­wi­sem, a kie­dy ostat­nie sa­nie go mi­nę­ły, po­mknął po­la­mi w stro­nę Wor­wo­li­niec. Ja­nek miał dwie spra­wy do za­ła­twie­nia: za­dbać o po­chó­wek bab­ki Łu­cji i po­że­gnać się z Oksa­ną. A po­tem niech go wio­zą, gdzie tam chcą. Zresz­tą i tak im uciek­nie.

Wor­wo­liń­ce, roz­le­gła ukra­iń­ska wieś. Zna­jo­ma cha­ta Olij­ni­ków. Przy­sta­nął. Po­czuł za­pach dymu, pew­nie już wsta­li. Gdzie te­raz może być Oksa­na. Pew­nie jesz­cze śpi. Ileż to razy pu­kał do tego okna umó­wio­nym zna­kiem, ileż to razy wcią­ga­ły go do iz­deb­ki spra­gnio­ne piesz­czot dziew­czę­ce ra­mio­na. Nie zdą­żył za­pu­kać w szy­bę, jak usły­szał skrzyp sta­jen­nych drzwi. Oksa­na wy­szła ze staj­ni ze skop­kiem mle­ka. Kwie­ci­sta chu­s­ta na gło­wie, ba­ra­ni ser­dak na ra­mio­nach. Przy­wo­łał ją po ci­chu:

– Oksa­na! Oksa­na!

Spło­szo­na, upu­ści­ła sko­pek; bia­łe mle­ko wsią­kło w bia­ły śnieg. Za­gar­nął ją ra­mie­niem i wcią­gnął do cie­płej staj­ni.

Oksa­na nie wie­dzia­ła o ni­czym. Te­raz do­pie­ro zro­zu­mia­ła, do­kąd oj­ciec w nocy zo­stał za­bra­ny na pod­wo­dę.

– W Czer­wo­nym Ja­rze go nie było. Pew­nie na Wor­wo­li­niec­ką Ko­lo­nię albo do Ja­ku­bów­ki po­je­cha­li.

– Do­kąd was wy­wo­żą? Dla­cze­go?

– Do­kąd, dla­cze­go?… My­ślisz, że ci po­wie­dzą? Ech, dziew­czy­no ty moja… Wszyst­kich Po­la­ków wy­wo­żą i już.

Gła­dził jej kru­cze wło­sy, sca­ło­wy­wał z po­licz­ków łzy.

– Bę­dziesz o mnie pa­mię­tał?

– Pa­mię­tał? Ja tu wró­cę, Oksa­no, wró­cę! Uciek­nę i wró­cę do cie­bie. Na­wet z koń­ca świa­ta im uciek­nę! By­leś ty tyl­ko o mnie pa­mię­ta­ła!

– O Jan­ku, Jan­ku, so­ko­li­ku mój rid­nyj…

Z po­śpie­chu gu­bi­li się w cha­osie słów, przy­siąg, po­że­gnal­nych po­ca­łun­ków. Ode­rwał się od niej roz­pacz­li­wie i sko­czył za drzwi. Gę­sta śnie­ży­ca wchło­nę­ła go, ukry­ła i wi­chrem po­go­ni­ła w stro­nę mia­stecz­ka.

Ko­ściół w Tłu­stem stoi na wzgór­ku, w sa­mym środ­ku mia­stecz­ka. Ple­ba­nia obok. Ale po­ste­ru­nek po­li­cji też nie­da­le­ko. Te­raz urzę­du­je tu NKWD i ukra­iń­ska mi­li­cja. Roz­je­cha­li się po oko­li­cy wy­wo­zić Po­la­ków, to pew­ne, ale trze­ba uwa­żać. Ko­ry­tem Dub­nej Ja­nek prze­kradł się pod ko­ściół. Przy­sta­nął za kasz­ta­nem.

Przed po­ste­run­kiem sta­ły sa­nie, a na nich po kra­cia­stym kocu po­znał, przy­sy­pa­ne śnie­giem, zwło­ki bab­ki Łu­cji. Dy­mią­cy parą koń po­trzą­snął wor­kiem z ob­ro­kiem. Woź­ni­cy, mi­li­cjan­tów nie ma. Nie­daw­no przy­je­cha­li, są pew­nie na po­ste­run­ku. Wi­chu­ra krę­ci śnież­nym tu­ma­nem. Ciem­na­wo, na krok nie wi­dać. Sko­czył ku sa­niom. Koń par­sk­nął i łyp­nął prze­krwio­nym śle­piem. Cia­ło bab­ki Łu­cji, sztyw­ne od śmier­ci i od mro­zu, było za­dzi­wia­ją­co lek­kie. Ja­nek za­rzu­cił je na ra­mię i biegł do ko­ścio­ła. Na głów­nym oł­ta­rzu mi­go­ta­ła czer­wo­na lamp­ka oliw­na. Ko­ściół był pu­sty. Skra­dał się bocz­ną nawą, bo tam było wej­ście do za­kry­stii. Omi­ja­jąc kon­fe­sjo­nał, za­uwa­żył ka­pła­na. Ksiądz Bo­che­nek zda­wał się drze­mać, przy­sło­niw­szy oczy stu­łą. Ja­nek zło­żył zwło­ki bab­ki obok kon­fe­sjo­na­łu, prze­że­gnał się i przy­kląkł jak do spo­wie­dzi. Nim zdą­żył coś po­wie­dzieć, ksiądz Bo­che­nek de­li­kat­nie za­pu­kał w kra­tę.

– W imię Ojca i… Mów, synu, co cię do mnie o tej po­rze spro­wa­dza. Tyś chy­ba Ka­li­now­ski z Czer­wo­ne­go Jaru?

– Tak, pro­szę księ­dza…

Ksiądz Bo­che­nek już wie­dział, że w oko­li­cy coś złe­go z Po­la­ka­mi się dzie­je. Z Tłu­ste­go też w nocy lu­dzi wy­wo­żo­no. Ale u nie­go w ko­ście­le, na ple­ba­nii, jesz­cze nie byli. Ksiądz zdał się na wolę Bożą, choć też był przy­go­to­wa­ny na naj­gor­sze.

– Je­śli po mnie za­raz nie przy­ja­dą, je­śli zdą­żę i Bóg po­zwo­li, to w świę­co­nej zie­mi świę­tej pa­mię­ci bab­kę two­ją Łu­cję po­cho­wam. Mo­dli­twy też nie po­ską­pię, po­boż­na była nie­wia­sta. Bę­dzie ci to kie­dyś przed Bo­giem po­li­czo­ne, mój synu.

Wy­szedł z kon­fe­sjo­na­łu i ra­zem z Jan­kiem za­nie­śli zwło­ki do za­kry­stii.

– A co ty, bie­da­ku, ze sobą zro­bisz?

– Na sta­cję do Wor­wo­li­niec pój­dę. Cała na­sza ro­dzi­na tam prze­cież…

– Tak, tak, ro­dzi­na… No to z Bo­giem, z Bo­giem, mój synu. Ani ni­czym po­móc, ani ni­cze­go in­ne­go do­ra­dzić ci nie po­tra­fię. Niech się dzie­je wola nie­ba.

– Tyle kło­po­tu księ­dzu na­ro­bi­łem.

– Idź już, synu, idź! Chrze­ści­jań­ski uczy­nek wo­bec bab­ki speł­ni­łeś: „Zmar­łych po­grze­bać”… A o mnie się nie martw, wszyst­ko na tym ziem­skim pa­do­le w ręku Boga.

Kon­wój ze­słań­ców z Czer­wo­ne­go Jaru zbli­żał się po­wo­li do Wor­wo­li­niec­kiej Ko­lo­nii, któ­rą tuż przed woj­ną za­czę­to za­sie­dlać przy­by­wa­ją­cy­mi z głę­bi Pol­ski chło­pa­mi. Księż­na Lu­bo­mir­ska par­ce­lo­wa­ła swo­je po­dol­skie do­bra i sprze­da­wa­ła je Po­la­kom. Wy­łącz­nie Po­la­kom. Na ko­lo­nii w Wor­wo­liń­cach za­kła­da­ła swo­je nowe gniaz­do, po­cho­dzą­ca aż z Rze­szow­skie­go, ro­dzi­na Do­li­nów. Usy­tu­owa­no War­wo­li­niec­ką Ko­lo­nię mię­dzy Tłu­stem, Ka­ro­łów­ką i Wor­wo­liń­ca­mi, tuż przy pań­stwo­wej szo­sie z Czort­ko­wa do Za­lesz­czyk. Na czar­no­ziem­nej rów­ni­nie w kar­nym or­dyn­ku sta­wa­ły zgrab­ne, czer­wo­ną da­chów­ką kry­te domy pol­skich ko­lo­ni­stów. Przed woj­ną nie wszyst­kie zo­sta­ły za­sie­dlo­ne. Go­spo­dar­skie obej­ścia, staj­nie, sto­do­ły ko­lo­ni­ści bu­do­wa­li so­bie sami, we­dług go­spo­dar­skiej po­trze­by i moż­li­wo­ści. Sami ko­pa­li stud­nie, gro­dzi­li pło­ty i sa­dzi­li sady. Ko­ściół i szko­łę mie­li w po­bli­skim Tłu­stem. „Ko­lo­ni­ści” albo „Ma­zu­ry”, tak ich miej­sco­wi Ukra­iń­cy na­zy­wa­li i tak się na Po­do­lu przy­ję­ło: „Did­ko­wy Ma­dzu­ry prij­szły na­szu ukra­iń­sku ze­mlu za­bi­ra­ty!”

Ten groź­ny po­mruk nie­za­do­wo­le­nia ukra­iń­skich są­sia­dów czę­sto do­cie­rał do ko­lo­ni­stów. Jan Do­li­na też go nie­raz sły­szał. Spy­tał na­wet kie­dyś o to Mar­ty­niu­ka, świa­tłe­go Ukra­iń­ca, są­sia­da z Wor­wo­li­niec.

– Po­wiedz ty mi, Pio­trze, o co wy, Ukra­iń­cy, o co ty do mnie, jako chłop do chło­pa, masz pre­ten­sje? Prze­cież wi­dzisz, jak żyję? Żyję tak jak ty i two­ja ro­dzi­na, ty i ja ha­ru­je­my pod tym sa­mym słoń­cem, grzbiet zgi­na­my od świ­tu do nocy. A wy nic, tyl­ko wciąż nam wy­ma­wia­cie, że ja­kąś zie­mię wam za­bie­ra­my? Za swo­ją krwa­wi­cę te parę hek­ta­rów od Lu­bo­mir­skiej ku­pi­łem.

Piotr skrę­cił pa­pie­ro­sa, przy­pa­lił i po­ka­zał ręką w kie­run­ku Wor­wo­li­niec.

– Wi­dzisz tam moją cha­łu­pę, po­zna­jesz?

– No, po­zna­ję?

– To do­brze wiesz, że pola pani księż­nej Lu­bo­mir­skiej, na któ­rych te­raz sto­imy, na któ­rych stoi twój nowy dom, przy­le­ga­ją przez mie­dzę do mo­je­go pola. Nie prze­le­wa mi się, ale tro­chę gro­sza za­osz­czę­dzi­łem, cór­kę pora za mąż wy­da­wać… Po­my­śla­łem so­bie, kie­dy te wa­sze domy za­czę­to tu sta­wiać, zie­mie par­ce­lo­wać, że do­brze by było do­ku­pić so­bie ka­wa­łek zie­mi. Pa­so­wa­ło mi te parę mor­gów po są­siedz­ku, no i dla Kse­ni, cór­ki, by na po­sag było. Nie­wie­le my­śląc, po­sze­dłem do Tłu­ste­go, do wój­ta, żeby się go za­py­tać, jak to trze­ba za­ła­twić. I u kogo. Wójt, pan Dzię­gie­lew­ski, cze­kać chwi­lę ka­zał, ale nie po­wiem, przy­jął mnie, wy­słu­chał grzecz­nie. Po­tem wstał, klep­nął mnie na­wet po ra­mie­niu i po­wie­dział tak: „Bar­dzo ża­łu­ję, pa­nie Mar­ty­niuk, ale pan tej zie­mi ku­pić nie mo­żesz”. „Dla­cze­go, pa­nie wój­cie? Pa­su­je mi bar­dzo, aku­rat koło mo­je­go domu pola par­ce­lu­ją? Choć ze dwie mor­gi”. „Przy­kro mi, Mar­ty­niuk – po­wta­rza wójt, drzwi otwie­ra, ka­pe­lusz so­bie na­kła­da i do­kądś się śpie­szy – z par­ce­la­cji zie­mi Ukra­iń­com nie sprze­da­je­my”. Ro­zu­miesz te­raz, Do­li­na? Ukra­iń­com zie­mi nie sprze­da­je­my. Z tego wy­ni­ka, że Po­lak jest lep­szy. A co, czy ja nie je­stem pol­ski oby­wa­tel?

Do­li­no­wie, chło­pi z dzia­da pra­dzia­da, po­cho­dzi­li z Ka­li­no­wej. Jest taka wio­ska nie­da­le­ko Rze­szo­wa, w ma­low­ni­czych le­si­stych roz­ło­gach Dy­now­skie­go Po­gó­rza. Nie na­le­że­li do naj­bied­niej­szych. Jan z An­to­ni­ną za­raz po ślu­bie dom nie naj­gor­szy w Ka­li­no­wej po­bu­do­wa­li. Zie­mi, co praw­da, za dużo nie mie­li, ale dla nich i dla dwoj­ga dzie­ci chle­ba nig­dy nie bra­ko­wa­ło. Co ich na to Po­do­le z ro­dzin­nych miejsc po­go­ni­ło?

Jan Do­li­na, kie­dy się w my­ślach sam o to py­tał – nie­zmien­nie od­po­wia­dał: „Zie­mia! I to jaka! Czar­no­ziem. Wię­cej tam jej bę­dzie niż w Ka­li­no­wej. O dzie­cia­kach, kie­dy do­ro­sną, trze­ba my­śleć”. Do­li­na nie mógł za­po­mnieć wra­że­nia, kie­dy pierw­szy raz tu wła­śnie, pod Wor­wo­liń­ca­mi, schy­lił się i wziął do gar­ści po­dol­skiej zie­mi. Było aku­rat par­no, po krót­kiej wio­sen­nej ule­wie. Zie­mia była cie­pła, wil­got­na, tłu­sta i czar­na jak sa­dza! A pach­nia­ła ro­si­ście i ko­rzen­nie. Ta do­pie­ro bę­dzie ro­dzić!

Z nie­we­so­ły­mi my­śla­mi wlókł się Jan Do­li­na za sa­nia­mi. A na tych sa­niach, za­le­d­wie w dwóch wor­kach, chyb­ci­kiem i byle jak ze­bra­nych – cały do­by­tek jego chłop­skie­go ży­wo­ta. „Zie­mia, zie­mia!” To­sia trzy­ma na ko­la­nach czte­ro­let­nie­go Tad­ka. Star­szy syn, dzie­się­cio­let­ni Sta­szek, po­ty­ka­jąc się w głę­bo­kim śnie­gu, wy­trwa­le ma­sze­ru­je obok ojca. Kie­dy wy­jeż­dża­li na Po­do­le, to wła­śnie Sta­szek z ca­łej ro­dzi­ny cie­szył się praw­dzi­wie; pierw­szy raz w ży­ciu miał je­chać po­cią­giem! A do tego jesz­cze gdzieś tam, na tym da­le­kim i ta­jem­ni­czym Po­do­lu, doj­rze­wa­ją po­dob­no ogrom­ne, do dyni po­dob­ne – ar­bu­zy, miąższ mają czer­wo­ny, a smacz­niej­sze są od naj­smacz­niej­sze­go jabł­ka! I jesz­cze są tam wi­no­gro­na, któ­rych do­tąd nig­dy nie pró­bo­wał i nie bar­dzo na­wet mógł je so­bie wy­obra­zić. Więc cze­mu niby miał się mar­twić tym wy­jaz­dem? Ra­zem z mamą i tatą jadą, nie mó­wiąc już o tym, jak mu chłop­cy tego wy­jaz­du za­zdro­ści­li. Tyl­ko Tro­ta było mu żal; za­du­si­ło się psi­sko, za nic nie chcia­ło iść za wo­zem na łań­cu­chu, nie chciał odejść od swo­jej ka­li­now­sklej budy… Mama się roz­pła­ka­ła i uzna­ła śmierć wier­ne­go psa za zły znak. Zresz­tą mama naj­bar­dziej ten wy­jazd na Po­do­le prze­ży­wa­ła. Pła­ka­ła i że­gna­ła się ze wszyst­ki­mi jak­by na za­wsze.

Do­lin­ka, To­sia, tak na nią w Ka­li­no­wej wo­ła­no, była ko­bie­tą rzad­kiej uro­dy. Sma­gła, ru­mia­no­li­ca, piw­no­oka, wy­so­ka i po dziew­czę­ce­mu smu­kła, nie nada­wa­ła się do cięż­kiej, chłop­skiej ha­rów­ki. Mia­ła w so­bie coś, co wy­raź­nie od­róż­nia­ło ją od ka­li­naw­skich ró­wie­śnic; lu­bi­ła no­sić się z miej­ska, a cały do­okol­ny świat in­te­re­so­wał ją bez resz­ty. A może wła­śnie ta za­chłan­na cie­ka­wość świa­ta i lu­dzi spra­wi­ła, że To­sia zgo­dzi­ła się osta­tecz­nie z ro­dzin­nej Ka­li­no­wej na Po­do­le wy­ru­szyć?

Miesz­ka­ją­cy na Ko­lo­nii, tuż przy za­lesz­czyc­kim trak­cie, Do­li­no­wie cięż­ko prze­ży­li wy­buch wrze­śnio­wej woj­ny. A wej­ścia Ro­sjan omal ży­ciem nie przy­pła­ci­li. Tłu­my ucie­ki­nie­rów z głę­bi kra­ju prze­wa­łi­ły się przez ich dom, z któ­rych więk­szość, tuż przed na­dej­ściem So­wie­tów, zdą­ży­ła uciec przez Za­lesz­czy­ki do Ru­mu­nii.

Do­li­no­wie też byli o krok od de­cy­zji, żeby ucie­kać do Ru­mu­nii. A wła­ści­wie to na­wet już się zde­cy­do­wa­li. Do­by­tek, jaki się dało, spa­ko­wa­li, ko­nie były za­przę­gnię­te do wozu. To­sia z dzieć­mi już na wo­zie sie­dzia­ła. Do­li­na lej­ce w ręku trzy­mał, nogę oparł na kole, żeby na wóz wsko­czyć… ale nie wsko­czył. Nie ru­szy­li. Nie ucie­kli do Ru­mu­nii, bo aku­rat w tym mo­men­cie w staj­ni za­ry­cza­ła kro­wa. Jan Do­li­na zde­cy­do­wa­nie ze­sko­czył z koła i… bez sło­wa za­czął wy­przę­gać ko­nie. Chło­pu z dzia­da pra­dzia­da nie mie­ści­ło się w gło­wie, że moż­na kro­wę-kar­mi­ciel­kę na pa­stwę losu zo­sta­wić.

Dzia­ło się to wszyst­ko w so­bo­tę po obie­dzie, a w nie­dzie­lę pod wie­czór, na Wor­wo­niec­kiej Ko­lo­nii, od stro­ny Tłu­ste­go po­ja­wił się pierw­szy zwiad so­wiec­kich ka­wa­le­rzy­stów. A już w po­nie­dzia­łek rano Jana Do­li­nę i dwóch pol­skich pi­lo­tów, ran­nych w po­tycz­ce z ukra­iń­ski­mi dy­wer­san­ta­mi – inny so­wiec­ki pa­trol, tym ra­zem pie­szy, pro­wa­dził do aka­cjo­we­go przy­la­sku bli­sko Ja­ku­bów­ki – na roz­strze­la­nie.

Z Tad­kiem na ręku, ze Stasz­kiem przy boku bie­gła za mę­żem zroz­pa­czo­na Do­lin­ka. Nie zdą­ży­li ich soł­da­ty roz­strze­lać. Kie­dy pro­wa­dzo­no ska­za­nych po za­lesz­czyc­kiej szo­sie – nad­je­chał oso­bo­wy sa­mo­chód, chro­nio­ny przez dwie cię­ża­rów­ki z ob­sta­wą. Wy­siadł z nich ja­kiś wyż­szy so­wiec­ki do­wód­ca w oto­cze­niu ca­łej świ­ty. Rzu­ci­ła się Do­lin­ka przed nim na ko­la­na, Stasz­ko­wy kark do zie­mi przy­gię­ła. Ofi­cer, star­szy, po­staw­ny pan, z mnó­stwem czer­wo­nych zyg­za­ków na rę­ka­wach, ka­zał jej wstać, a do­wód­cy kon­wo­ju za­mel­do­wać, o co tu cho­dzi.

– Niech pani nie pła­cze. Ar­mia Czer­wo­na ni­ko­go nie skrzyw­dzi. Niech pani weź­mie dzie­ci i wra­ca do domu. Mąż pani też jest wol­ny.

Ran­nych lot­ni­ków So­wie­ci za­bra­li na cię­ża­rów­kę. Po­wie­dzie­li, że to żoł­nie­rze i bio­rą ich do nie­wo­li.

Na Ko­lo­nii nie było spo­ko­ju ani w dzień, ani w nocy. Za­lesz­czyc­ką szo­są cią­gnę­ły ko­lum­ny so­wiec­kich czoł­gów, ta­bu­ny ka­wa­le­rii i ta­bo­rów, nie­zli­czo­ne ba­ta­lio­ny pie­chu­rów w dłu­gich do zie­mi sza­rych szy­ne­lach. W dzień po nie­bie brzę­cza­ły eska­dry sa­mo­lo­tów, la­ta­ją­cych ni­sko, jak­by na po­kaz. Jesz­cze kil­ka razy po Jana Do­li­nę przy­cho­dzi­ły soł­dac­kie pa­tro­le, gro­zi­li roz­strze­la­niem, żą­da­li wy­da­nia bro­ni i pol­skich ofi­ce­rów, o prze­cho­wy­wa­nie któ­rych go nie­ustan­nie po­dej­rze­wa­li. Parę dni po wkro­cze­niu So­wie­tów za­czę­ła się na Ko­lo­nii gę­sta strze­la­ni­na. Oko­pa­ni wzdłuż za­lesz­czyc­kiej szo­sy kra­sno­ar­miej­cy ogniem ka­ra­bi­nów ma­szy­no­wych ostrze­li­wa­li po­bli­skie za­le­sio­ne wzgó­rze, gdzie znaj­do­wa­ło się kil­ku­dzie­się­ciu okrą­żo­nych pol­skich żoł­nie­rzy. Po­la­cy co ja­kiś czas od­po­wia­da­li ogniem. Krzy­żu­ją­ce się kule gwiz­da­ły u Do­li­nów na po­dwór­ku. Pry­snę­ła szy­ba w oknie. Za­czął się pa­lić bróg ze zbo­żem.

– To­siu, bierz dzie­ci i ucie­kaj! – Głos Do­li­ny nie zno­sił sprze­ci­wu.

– Do­kąd? Jak się ma coś stać, to niech już ra­zem…

– Nie ma ani chwi­li cza­su! Ucie­kaj wą­wo­za­mi do Czer­wo­ne­go Jaru. Nie martw się o mnie… Dzie­ci ra­tuj, sie­bie… Ja tam do was do­łą­czę, do­byt­ku trze­ba do­pil­no­wać.

We­pchnął ją z dzieć­mi do po­ro­słej bu­rza­nem fosy. Czoł­ga­ła się, za­sła­nia­ła Tad­ka wła­snym cia­łem, cią­gnę­ła Stasz­ka za rękę. Bała się gwiż­dżą­cych nad ich gło­wa­mi kul, drża­ła na myśl, co się sta­nie, je­śli ich za­uwa­żą, do­pad­ną. Co się tam dzie­je z Jan­kiem, czy go jesz­cze ży­we­go zo­ba­czy. Kie­dy na­stęp­ne­go dnia Jan Do­li­na szczę­śli­wie do­tarł do Czer­wo­ne­go Jaru i od­na­lazł ro­dzi­nę u pani Wy­soc­kiej, kru­czo­czar­ne wło­sy jego żony były przy­pró­szo­ne gę­stą si­wi­zną.

Sta­cja ko­le­jo­wa, a ści­ślej: przy­sta­nek w Wor­wo­liń­cach, le­żą­cy na li­nii ko­le­jo­wej Za­lesz­czy­ki – Czort­ków – Tar­no­pol, miał tyl­ko jed­ną to­wa­ro­wą bocz­ni­cę. Głu­cha, za­pa­dła sta­cyj­ka, na któ­rej na­wet nie wszyst­kie po­cią­gi oso­bo­we się za­trzy­my­wa­ły. Przy­sta­nek był na od­lu­dziu, z jed­nej stro­ny Ja­ku­bów­ka, z dru­giej Wor­wo­liń­ce. A do tego ob­ra­sta­ły go gę­ste aka­cjo­wo-cze­re­śnio­we przy­la­ski. Może dla­te­go NKWD wy­bra­ło ten przy­sta­nek na je­den z punk­tów eta­po­wych lu­to­wej wy­wóz­ki oko­licz­nych Po­la­ków. Zwo­żo­no tu lu­dzi z Uściecz­ka, Ja­ku­bów­ki, Tar­skie­go, Ka­ro­lów­ki, Be­re­stek, Uchryn­ko­wiec, Char­ła­mo­wiec, Chin­ko­wiec i Wor­wo­li­niec.

Przed po­łu­dniem śnież­na wi­chu­ra ze­lża­ła. Zza pie­rza­stych ni­skich chmur od cza­su do cza­su wy­glą­da­ło za­czer­wie­nio­ne słoń­ce. Mróz nie ustę­po­wał. Przy wor­wo­li­niec­kiej bocz­ni­cy sta­ło kil­ka­dzie­siąt wa­go­nów, ta­kich, ja­ki­mi zwy­kło się prze­wo­zić by­dło. Sta­cję ota­czał kor­don kra­sno­ar­miej­ców, nie li­cząc spe­cjal­nych mi­li­cyj­nych po­ste­run­ków roz­lo­ko­wa­nych na dro­gach do­jaz­do­wych. Za­da­niem ich było za­po­bie­gać uciecz­kom de­por­to­wa­nych i nie do­pusz­czać do zbie­go­wi­ska oko­licz­nej lud­no­ści. Sztab ope­ra­cji „wy­wóz­ka” na czas za­ła­dun­ku ulo­ko­wał się w nie­wiel­kim sta­cyj­nym bu­dyn­ku. Śnie­ży­ca spra­wi­ła, że ko­lum­ny sań z wy­sie­dlo­ny­mi nad­jeż­dża­ły na sta­cję z opóź­nie­niem. Z każ­dą też chwi­lą po­głę­biał się pa­nu­ją­cy tu cha­os. Stło­czo­ne na ma­łym za­śnie­żo­nym pla­cu dzie­siąt­ki za­ła­do­wa­nych to­boł­ka­mi sań, koni i lu­dzi – two­rzy­ły trud­ne do upo­rząd­ko­wa­nia kłę­bo­wi­sko. Bił w nie­bo ludz­ki gwar, płacz wy­stra­szo­nych i prze­mar­z­nię­tych dzie­ci, la­men­ty ko­biet i prze­kleń­stwa męż­czyzn.

Do­świad­cze­nie ko­mi­sa­rza Le­ono­wa przy tego typu prze­sie­dle­niach dało znać o so­bie. Wi­dząc, co się na przy­dwor­co­wym pla­cu dzie­je, ko­mi­sarz za­trzy­mał kon­wój z Czer­wo­ne­go Jaru przed sta­cją. Tu­taj ka­zał spraw­dzić li­sty kon­wo­jo­wa­nych, żeby po przy­by­ciu na sta­cję prze­ka­zać je, roz­li­czyć się ze szta­bem. En­ka­wu­dzi­ści szli od sań do sań i we­dług li­sty spraw­dza­li oso­bę po oso­bie. Ry­chło też wy­kry­li nie­obec­ność mło­de­go Ka­li­now­skie­go. Bra­ko­wa­ło rów­nież To­ma­sza Ja­wor­skie­go, sta­tecz­ne­go go­spo­da­rza. Jego żona i trój­ka ma­łych dzie­ci znaj­do­wa­ły się na miej­scu, w kon­wo­ju. Co się z Ka­li­now­skim i Ja­wor­skim sta­ło, gdzie się po­dzia­li, o tym ani ich ro­dzi­ny, ani miej­sco­wi mi­li­cjan­ci, nie mó­wiąc już o woź­ni­cach – nie umie­li nic kon­kret­ne­go po­wie­dzieć. „Ucie­kli, swo­ło­cze!” Le­onow dzia­łał szyb­ko i bez­względ­nie, zda­jąc so­bie spra­wę z kło­po­tów, ja­kie spad­ną na nie­go, je­śli zja­wi się w szta­bie z nie­peł­ną li­stą wy­sie­dleń­ców. Po krót­kiej na­ra­dzie z miej­sco­wy­mi mi­li­cjan­ta­mi wy­słał dwa kon­ne pa­tro­le: je­den po­wrot­ną dro­gą do Czer­wo­ne­go Jaru, dru­gi do Wor­wo­li­niec, do cha­ty Oksa­ny Olij­nik. Ten ostat­ni trop pod­po­wie­dział ko­mi­sa­rzo­wi woź­ni­ca, mło­dy Ta­ras Ba­ła­ban, są­siad Olij­ni­ków, za­wzię­ty ry­wal Jan­ka Ka­li­now­skie­go. Roz­wście­czo­ny Le­onow przy­stą­pił do prze­słu­chań ro­dzin. Za­czął od Ja­wor­skiej, scho­ro­wa­nej, zmal­tre­to­wa­nej ży­ciem su­chot­nicz­ki.

– Jak mi nie po­wiesz, gdzie jest twój mąż, to syna ci za­bie­rze­my!

– To mó­wiąc, Le­onow uniósł do góry bro­dę pa­trzą­ce­go nań spode łba, wy­ro­słe­go po­nad swój wiek, pięt­na­sto­let­nie­go Wład­ka. – I ty też, synu, nie wiesz, co się z two­im oj­cem sta­ło?

– Nie wiem! – od­burk­nął chło­pak.

– Nie wie­my, pa­nie, nie wie­my. Je­zu­sie świę­ty, żeby się mu tyl­ko coś złe­go nie sta­ło! Szedł cały czas za sa­nia­mi…

Ja­wor­ska, z wpa­dły­mi, nie­na­tu­ral­nie za­czer­wie­nio­ny­mi po­licz­ka­mi, o wiel­kich go­re­ją­cych oczach, nie do­koń­czy­ła, roz­ka­sła­ła się gwał­tow­nie i su­cho, wy­cie­ra­jąc koń­cem chu­s­ty kro­ple krwi w ką­ci­kach spę­ka­nych warg.

To­masz Ja­wor­ski ucho­dził w Czer­wo­nym Ja­rze za od­lud­ka, a na­wet dzi­wa­ka. Do naj­bo­gat­szych też nie na­le­żał. A by­wa­ły i ta­kie lata, jak choć­by za­raz po ożen­ku, kie­dy dzie­ci, jed­no po dru­gim, za­czę­ły się zja­wiać na ten świat, a do tego żona mu na su­cho­ty za­pa­dła, że nie mie­li co do gęby wło­żyć. Ma­ło­mów­ny, za­mknię­ty w so­bie, ho­no­ro­wy – nie tyl­ko, że nie po­ża­lił się ni­ko­mu, ale i o po­moc nie pro­sił. Cza­sa­mi tyl­ko ja­kaś li­to­ści­wa są­siad­ka poza jego ple­ca­mi nad Ja­dwi­gą się uli­to­wa­ła, wspo­ma­ga­jąc ją odro­bin­ką mle­ka dla dzie­ci. Zie­mi miał nie­du­żo, dom li­chy, obej­ście wia­trem pod­szy­te. Do Czer­wo­ne­go Jaru przy­szedł spod Ko­py­czy­niec na se­zon, ro­bo­ty szu­kać. Po­tem oże­nił się tu­taj. Ja­dwi­ga miesz­ka­ła w Czer­wo­nym Ja­rze ze sta­rą mat­ką, któ­ra nie­dłu­go po ich ślu­bie umar­ła. Je­śli są­sie­dzi cze­goś To­ma­szo­wi za­zdro­ści­li, to nad­ludz­kiej wprost pra­co­wi­to­ści. Rok po roku, krok po kro­ku, ten przy­błę­da spod Ko­py­czy­niec sta­wał się sa­mo­dziel­nym go­spo­da­rzem. Wła­sny­mi rę­ka­mi upo­rząd­ko­wał roz­la­tu­ją­cą się za­gro­dę, ku­pił par­kę pro­siąt, ra­so­wą kro­wę. Na tych swo­ich paru mor­gach plo­ny miał do­bre i, ku zdzi­wie­niu są­sia­dów, na­sta­wił się na ho­dow­lę świń. I za te wie­prz­ki wła­śnie To­masz Ja­wor­ski ku­pił so­bie pierw­sze­go ko­nia! Od tej pory unie­za­leż­nił się od są­sia­dów, skoń­czy­ło się cho­dze­nie na od­ro­bek. Chy­ba to wte­dy roz­ko­chał się w ko­niach! Nikt z Czer­wo­ne­go Jaru nie miał ład­niej­szych i bar­dziej za­dba­nych koni od nie­go. Na woj­nę nie po­szedł, ale woj­sko zmo­bi­li­zo­wa­ło mu Gnia­de­go: pięk­ne­go, wy­trzy­ma­łe­go pię­cio­lat­ka, zdat­ne­go i pod sio­dło, i do płu­ga. Ze łza­mi w oczach prze­bo­lał tę stra­tę: woj­na! Zo­sta­ła mu Ma­leń­ka. Klacz zło­ci­sto­gnia­da, z bia­ły­mi pę­ci­na­mi i bia­łą gwiazd­ką na łbie. „Wio, Ma­leń­ka, wio!” To­masz nie przy­po­mi­nał so­bie, żeby kie­dyś choć raz trzep­nął ją lej­ca­mi po grzbie­cie. Wy­star­czy­ło, że cmok­nął: „Wio, Ma­leń­ka, wio!”, a ta żyły z sie­bie w pra­co­wi­to­ści i po­słu­szeń­stwie wy­pru­wa­ła. Ma­leń­ka była te­raz wy­so­ko źreb­na, i lada dzień, lada go­dzi­na mia­ła się oźre­bić…

Kie­dy za­czę­ła się wy­wóz­ka, en­ka­wu­dzi­ści za­sta­li To­ma­sza w staj­ni. Czu­wał tam od paru nocy, żeby się, broń Boże, Ma­leń­kiej nic złe­go nie przy­da­rzy­ło. Nie bar­dzo ro­zu­miał, cze­go od nie­go chcą, czym komu za­wi­nił, do­kąd niby ma się zbie­rać? Ale nie było rady, za­czął więc pa­ko­wać do wor­ków, co uwa­żał w po­dró­ży za naj­waż­niej­sze, naj­po­trzeb­niej­sze dla ro­dzi­ny. Nie pro­sił, nie bła­gał o nic, tyl­ko raz jesz­cze, jak­by nie wie­rząc wła­snym uszom, za­py­tał ko­mi­sa­rza Le­ono­wa, któ­ry wy­dał mu się naj­waż­niej­szym:

– A co z moim go­spo­dar­stwem? Co z chu­do­bą? Ko­by­łę, pa­nie, mam na oźre­bie­niu, lada mo­ment po­win­na…

Le­onow po­pa­trzył na Ja­wor­skie­go jak na wa­ria­ta, a po­tem wy­krzy­czał:

– O dzie­ciach, chło­pie, le­piej po­myśl, a nie o ko­by­le! O pie­rzy­nie dla nich nie za­po­mnij, żar­cia na dro­gę nie za­po­mnij. A ten mi tu bre­dzi o ja­kiejś ko­by­le! Nie martw się, two­ją ko­by­łą wła­dza ra­dziec­ka też się zaj­mie! I po­śpiesz się le­piej, dur­niu je­den, bo sa­nie na mro­zie cze­ka­ją!

O nic już wię­cej To­masz ni­ko­go nie py­tał. W za­wzię­tym mil­cze­niu zbie­rał, co mu pod rękę wpa­dło, ale jego my­śli ni­jak z tym po­ra­dzić so­bie nie mo­gły. Jak to? Wszyst­ko, co jego, tę cha­łu­pę, to łóż­ko, ten świę­ty ob­raz na ścia­nie, tę uprząż, cho­mą­ta i kan­ta­ry mo­sią­dzem wy­bi­te, co je nie­daw­no wła­sny­mi rę­ka­mi wy­rych­to­wał, kro­wy, świ­nie, psze­ni­cę w ko­mo­rze, ku­ku­ry­dzę na siew przy­go­to­wa­ną, on, go­spo­darz, ma to na pa­stwę losu zo­sta­wić? Do tego Ma­leń­ka lada mo­ment się oźre­bi. W gło­wie hu­cza­ło mu jak we mły­nie, sa­me­go sie­bie już nie sły­szał, ni­ko­go nie ro­zu­miał, lu­dzi jak­by nie po­zna­wał, co­raz bar­dziej tra­cił po­ro­zu­mie­nie z ota­cza­ją­cym go świa­tem.

Mie­li już ru­szać; Hryć­ko Tu­kan, zna­jo­my Ukra­iniec z Wor­wo­li­niec, trzep­nął ko­nia lej­ca­mi. To­masz, za­miast za sa­nia­mi, zde­cy­do­wa­nie skie­ro­wał się do staj­ni.

– A ty do­kąd, chło­pie? Wra­caj do sań, wła­dzy ra­dziec­kiej nie słu­chasz? Już i tak zmi­trę­ży­li­śmy przez cie­bie tyle cza­su. Ru­szaj, ru­szaj, cała ko­lum­na cze­ka. Co za czło­wiek, nic, tyl­ko ja­kaś ko­by­ła mu się ubz­du­ra­ła – wście­kał się Le­onow.

– Chodź­cie, tato, chodź­cie, bo oni… – Wła­dek pro­sił ojca, do któ­re­go zmie­rzał kra­sno­ar­mie­jec z ka­ra­bi­nem. To­masz po­słu­chał syna. Ale je­śli coś jesz­cze w tym mo­men­cie do­strze­gał, to tyl­ko uchy­lo­ne, bu­cha­ją­ce parą sta­jen­ne drzwi, i je­śli cze­goś słu­chał, to ci­che­go, nie­spo­koj­ne­go rże­nia Ma­leń­kiej. A może mu się tyl­ko tak zda­wa­ło?

Nada­rem­nie ko­mi­sarz Le­onow nę­kał i stra­szył Ja­wor­skich. Bo na­praw­dę żad­ne z nich nie za­uwa­ży­ło, w któ­rym mo­men­cie za­bra­kło ojca. Na­wet Wła­dek, któ­ry przez dłu­gi czas nie opusz­czał go ani na krok. Po­tem roz­sza­la­ła się taka za­mieć, że pra­wie ciem­no się zro­bi­ło; to tu, to tam wy­wra­ca­ły się sa­nie, rwa­ły po­stron­ki, za­pa­da­ły w za­spy ko­nie. Lu­dzie bie­ga­li, zbie­ra­li po­roz­rzu­ca­ne to­boł­ki, zzięb­nię­te dzie­cia­ki, po­ma­ga­li so­bie. Wte­dy to Wła­dek stra­cił ojca z oczu.

A To­masz Ja­wor­ski wra­cał do Czer­wo­ne­go Jaru. Obo­jęt­ny na wszyst­ko, prze­dzie­rał się przez śnie­ży­cę, to­nął po pas w kop­nym śnie­gu. Ock­nął się, otrzeź­wiał z za­du­my, kie­dy do­strzegł pierw­sze opłot­ki chu­to­ru. In­stynk­tem ści­ga­ne­go zwie­rza sta­rał się unik­nąć pu­łap­ki. Skra­dał się w stro­nę domu, wy­pa­try­wał lu­dzi. Opusz­czo­ne za­gro­dy, po­roz­rzu­ca­ne w nie­ła­dzie sprzę­ty do­mo­we, drzwi do cha­łup uchy­lo­ne, staj­nie po­otwie­ra­ne. U Bie­gań­skie­go wył pies uwią­za­ny przy bu­dzie. Od Da­ni­ło­wi­czów z chle­wa wy­mknę­ła się ja­kaś sku­lo­na po­stać. W wor­ku po­kwi­ki­wa­ło pro­się. Z cha­łu­py Unic­kie­go do­cho­dzi­ły ha­ła­sy, gwar, śpie­wy. To­masz przy­cza­ił się tuż za pło­tem, bo aku­rat ktoś wy­szedł stam­tąd na ga­nek. Roz­cheł­sta­ny, w roz­pię­tym ko­żu­chu, ukra­iń­ski mi­li­cjant, Iwan­ko Smyr­nyj, chwie­jąc się od sa­mo­go­no­we­go uga­ru, za­ła­twiał po­trze­bę i pod­śpie­wy­wał:

Oj deś gude, oj deś gra­je,

Skrip­ka wi­li­na­je, skrip­ka wi­li­na­je,

Skrip­ka…

Do wła­sne­go obej­ścia prze­kradł się To­masz od stro­ny głę­bo­kie­go pa­ro­wu. Wyj­rzał zza rogu sto­do­ły, chwi­lę prze­pa­try­wał za­wie­ję, ni­ko­go nie wi­dział i nie sły­szał. Na drzwiach wej­ścio­wych do jego cha­ty wi­sia­ła cu­dza kłód­ka. Moc­na. Otu­ma­nio­ny, zmę­czo­ny, mi­mo­wol­nie przy­cup­nął na scho­dach. Wi­chu­ra sma­ga­ła mu twarz ostrym, mroź­nym śnie­giem. My­śli znów nie chcia­ły go słu­chać i nie da­wa­ły się roz­sąd­nie po­ukła­dać. Co tu robi, po co tu przy­szedł, cze­mu tak sie­dzi na tym zim­nie? Pies! Bu­rek, ura­do­wa­ny wi­do­kiem go­spo­da­rza, skom­lał ra­do­śnie i przy­siadł, za­mia­tał ogo­nem przy bu­dzie. To­masz wstał. W dre­wut­ni sie­kie­rę z pień­ka wy­szarp­nął i prze­ciął łań­cuch. Wy­stra­szo­ny Bu­rek usko­czył na bok, ale za­raz po­tem przy­padł go­spo­da­rzo­wi do bu­tów. To­masz od­rzu­cił sie­kie­rę i wszedł do staj­ni. Sta­nął w pro­gu i nim oswo­ił się z pół­mro­kiem, usły­szał ci­che rże­nie Ma­leń­kiej. Po­zna­ła go! I jak­by chcia­ła się go­spo­da­rzo­wi po­chwa­lić. Źre­biąt­ko! Ma­lut­kie, jesz­cze nie cał­kiem wy­schłe po oźre­bie­niu, chwia­ło się na drżą­cych no­gach, śmiesz­nie po­dry­gi­wa­ło ogo­nem i za­wzię­cie ssa­ło mat­czy­ne wy­mię. Ja­wor­ski przy­klęk­nął na jed­no ko­la­no, gła­dził ufną mor­dę Ma­leń­kiej, prze­su­nął dło­nią po mo­krym, cie­płym grzbie­cie źre­ba­ka.

– Też źre­bicz­ka, też. Gnia­da, gnia­da!

Ma­leń­ka strzy­gła usza­mi i ze­zo­wa­ła biał­ka­mi w stro­nę go­spo­da­rza. Znów lek­ko za­rża­ła. To­masz wstał, de­li­kat­nie po­kle­pał ją po szyi.

– Nie bój się, nic mu nic zro­bię. Nie bój się, nie bój. Za­raz cię na­po­ję, ob­ro­ku pod­rzu­cę.

Prze­tarł pie­ką­ce oczy i się­gnął po wia­dro. Za­czerp­nął wody z becz­ki sto­ją­cej pod scho­da­mi. Ma­leń­ka piła łap­czy­wie i dużo. Ob­rok miał pod ręką; ku­ku­ry­dzia­na śru­ta zmie­sza­na z bu­ra­ka­mi. Na­sy­pał do żło­bu ob­fi­cie. Dwa na­rę­cza sia­na z ko­ni­czy­ny za dra­bin­kę za­ło­żył. Po­stał chwi­lę, po­pa­trzył: Ma­leń­ka, ze­zu­jąc na go­spo­da­rza, chru­pa­ła ob­rok, źre­bicz­ka wciąż tar­ga­ła mat­kę za wy­mię. Może się To­masz na ten wi­dok na­wet uśmiech­nął. Po­tem drzwi sta­jen­ne przy­mknął na we­wnętrz­ny ha­czyk. Uniósł sie­kie­rę spod pro­gu, wa­żył, pa­so­wał sty­li­sko do ręki, ale po chwi­li ją od­rzu­cił. Bu­rek wa­ro­wał przy dra­bi­nie i wier­nie wśle­piał się w pana. To­masz, jak­by so­bie coś przy­po­mniał, jesz­cze kro­wom ko­ni­czy­ny za dra­bi­nę za­ło­żył. Tyl­ko dla po­kwi­ku­ją­cych pro­sia­ków nie miał przy­go­to­wa­nej kar­my; ziem­nia­ki trze­ba by było do­pie­ro pa­rzyć. Więc wsy­pał im otrąb, ile miał w staj­ni pod ręką. Zno­wu stał jak ska­mie­nia­ły dłuż­szą chwi­lę. Po­tem spo­wol­nio­nym ru­chem zdjął po­stro­nek z haka, cięż­ko wspiął się na szcze­blach przy­sta­wio­nej do są­sie­ka dra­bi­ny, umo­co­wał sznur na bel­ce, pę­tlę za­ło­żył na szy­ję i sko­czył. Ma­leń­ka gło­śno za­rża­ła, Bu­rek pod­wi­nął ogon i za­wył…

Miesz­kań­ców Czer­wo­ne­go Jaru ła­do­wa­no do wa­go­nów póź­nym po­po­łu­dniem. Przez cały dzień trzy­ma­no ich na mro­zie, nie po­zwo­lo­no odejść od sań choć­by na krok. Cze­ka­jąc na za­ła­du­nek na mro­zie i śnie­ży­cy, lu­dzie za­czę­li co­raz wy­raź­niej zda­wać so­bie spra­wę z po­nu­re­go losu, jaki ich cze­ka.

Na sta­cji w Wor­wo­liń­cach za­czę­li się gro­ma­dzić Ukra­iń­cy z oko­licz­nych wio­sek. Ko­mi­sa­rzo­wi ulży­ło, bo mło­dy Ka­li­now­ski zgło­sił się do trans­por­tu sam i choć nie przy­znał się, gdzie był i co ro­bił, ko­mi­sa­rzo­wi ra­chu­nek się zga­dzał i to mu wy­star­czy­ło. Zwłasz­cza, że jego wy­słan­ni­cy wró­ci­li z Czer­wo­ne­go Jaru i za­mel­do­wa­li o wi­siel­czej śmier­ci To­ma­sza Ja­wor­skie­go. Tak! Grunt, że ra­chu­nek ko­mi­sa­rzo­wi się zga­dzał!

Lu­dzie z Czer­wo­ne­go Jaru ła­do­wa­li się do trans­por­tu jako ostat­ni. Pra­wie wszyst­kie wa­go­ny były już za­ję­te. Do dwóch jesz­cze wol­nych na­pcha­no lu­dzi, ilu się tyl­ko dało. Bez ładu i skła­du, po­na­gla­ni po­krzy­ki­wa­nia­mi kon­wo­jen­tów – wdra­py­wa­li się do wa­go­nów, po­da­wa­li so­bie z rąk do rąk cho­rych, sta­rych i dzie­ci. Swój nie­bo­ga­ty do­by­tek: to­boł­ki, wor­ki, wa­liz­ki, wrzu­ca­li byle jak i byle gdzie. A soł­da­ci po­ga­nia­li:

– By­strej, by­strej! Da­waj, da­waj!

– W tym wa­go­nie nie ma już gdzie pal­ca wło­żyć!

– Jak by­dło ja­kie nas trak­tu­ją!

– Wo­rek, wo­rek! I to­bół z pie­rzy­na­mi, o tam leży!

– Ma­ry­siu, dziec­ko, gdzie ty się po­dzia­łaś?

– Cy­nia! Cy­nia! Cy­nia­aa!

– Bro­nek, po­móż tam bab­ci.

– O Boże, jesz­cze do nas no­wych ła­du­ją!

– Prze­cież my się tu wszy­scy po­du­si­my!

– Ni­cze­wo, ni­cze­wo. Wsio uła­dit­sia. Da­waj, da­waj! By­stre­je! Mie­sta mno­go. Da­waj, da­waj!

En­ka­wu­dow­cy po­ga­nia­li, upy­cha­li opie­sza­łych, wrzu­ca­li do wa­go­nów ostat­nie to­boł­ki. Gę­sty kor­don kra­sno­ar­miej­ców z tru­dem trzy­mał w bez­piecz­nej od­le­gło­ści od trans­por­tu gro­mad­kę Ukra­inek prze­krzy­ku­ją­cych się z od­jeż­dża­ją­cy­mi. Fur­ma­ni też nie bar­dzo wie­dzie­li, jak się zna­leźć. Jed­ni po­de­rwa­li ko­nie ba­tem i ga­lo­pem co prę­dzej od­jeż­dża­li, byle da­lej od tego wszyst­kie­go. Inni wciąż sta­li, jak­by na coś czy na ko­goś cze­ka­li. Nie­któ­rzy zdej­mo­wa­li ba­ra­ni­ce i mię­to­si­li je w rę­kach, ni­czym przed cer­kwią.

Ko­mi­sarz Le­onow, zde­ner­wo­wa­ny, na­ka­zał prze­pę­dzić woź­ni­ców, od­su­nąć na­pie­ra­ją­cy tłum.

– Za­kry­waj wa­go­ny! – krzyk­nął.

Zgrzyt, świst przy­mar­z­nię­tych drzwi. I trzask! Trzask! Jesz­cze moc­ny sko­bel od ze­wnątrz, żeby ci w wa­go­nie nie mo­gli ich od­su­nąć.

– Ga­to­wo!

– Za­kry­to!

– Wsio! – Pod­su­mo­wał swo­ją uda­ną ak­cję ko­mi­sarz Le­onow.

Wa­go­ny za­mknię­te. Po­wo­li do­cho­dzą­ce z ich wnę­trza brzę­cze­nie, po­dob­ne do od­gło­su psz­czół ro­ją­cych się w ulu, za­czę­ło cich­nąć. Sły­chać było tyl­ko po­sa­pu­ją­cą parą, go­to­wą do dro­gi lo­ko­mo­ty­wę. Czer­wo­ne słoń­ce skła­nia­ło się ku za­cho­do­wi. Na­gła ci­sza na­sta­ła na ma­lut­kiej, za­gu­bio­nej w śnie­gach po­dol­skiej sta­cji Wor­wo­liń­ce. Gwizd lo­ko­mo­ty­wy. Je­den, dru­gi. I wte­dy do­pie­ro się za­czę­ło. W któ­rym wa­go­nie? Nie wia­do­mo. Fakt, że po na­głej ci­szy buch­nął śpiew i to­czył się od wa­go­nu do wa­go­nu, do­pó­ki nie ogar­nął ca­łe­go trans­por­tu:

Boże, coś Pol­skę przez tak licz­ne wie­ki

Ota­czał bla­skiem po­tę­gi i chwa­ły…

Lo­ko­mo­ty­wa za­gwiz­da­ła, buch­nę­ła parą, koła buk­so­wa­ły, krę­ci­ły się w miej­scu, ale po chwi­li ze­słań­czy trans­port ru­szył…