Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Syberiada polska to pierwsza część cyklu powieściowego Zbigniewa Domino, wysoko ocenianego i bardzo dobrze przyjętego przez krytykę i czytelników. To w niej przedstawiony jest dramat ludności polskiej wyrzuconej ze swoich domów i masowo deportowanej z Zachodniej Ukrainy na Syberię i do Kazachstanu. Poprzez losy głównego bohatera Staszka Doliny poznajemy dramatyczną walkę o przetrwanie i zachowanie życia jego najbliższych i pozostałych przesiedleńców na tle dzikiej, ale wspaniałej przyrody syberyjskiej Tajgi.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 701
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Wszystko, o czym w tej książce opowiemy,wydarzyło się naprawdęalbo wydarzyć się mogło.
Projekt okładki: Jacek Woźniak
Redakcja: Barbara Żebrowska
Redaktor techniczny: Marzena Kiedrowska
Foto:Zbigniew Grzyś
Copyright © Zbigniew Domino
© Wydawnictwo Studio EMKA
Warszawa 2001, 2012
Wszelkie prawa, włącznie z prawem do reprodukcji tekstów w całości lub w części, w jakiekolwiek formie – zastrzeżone.
Informacji udziela:
Wydawnictwo Studio EMKA
ul. Królowej Aldony 6, 03-928 Warszawa
E-mail:wydawnictwo@studioemka.com.pl
Internet: www.studioemka.com.pl
ISBN 978-83-63773-05-2
Skład i łamanie: www.anter.waw.pl
Skład wersji elektronicznej:
Virtualo Sp. z o.o.
Była wtedy zima wyjątkowo śnieżna i mroźna. Nocna, nadranna pora. Czerwony Jar, niewielka podolska wioska, otulona ciszą zaśnieżonej, głębokiej kotliny, spała jeszcze snem sprawiedliwych. Spała nieświadoma zbliżającego się niebezpieczeństwa, jakiego nawet w koszmarnych snach wyśnić niepodobna. Toteż, jak grom z jasnego nieba, spadło ono tej nocy na ludzi z Czerwonego Jaru.
Nagle po całej wsi rozległo się wściekłe ujadanie psów, a jacyś obcy, uzbrojeni ludzie, przy wtórze głośnych wrzasków i przekleństw, kolbami karabinów zaczęli dobijać się do chałup. Rżenie koni, ryk wystraszonego bydła, wszystko to zmieszane z żałosnym zawodzeniem kobiet i dziecięcym płaczem. A do tego co jakiś czas karabinowe wystrzały, odbijające się echem w czystym, mroźnym powietrzu.
Tak ludziom z Czerwonego Jaru objawiła się tragiczna godzina wywózki na syberyjską katorgę.
Dla ciekawych historii odnotujmy, że działo się to dokładnie dnia 10 lutego 1940 roku.
Zagroda Kalinowskich, najokazalsza i najbogatsza w Czerwonym Jarze, ulokowała się na skraju wsi, tuż przy drodze z Tłustego do Bor szczawa. Pewnie dlatego do Kalinowskich w pierwszej kolejności wdarli się enkawudziści z miejscowymi ukraińskimi milicjantami.
U Kalinowskich na podwórku padł pierwszy strzał i pierwsza ofiara: Brytan, owczarek podhalański, który w obronie gospodarskiego obejścia skoczył na sowieckiego oficera w białym kożuchu i do krwi rozharatał mu trzymającą nagan rękę. Zakotłowało się na podwórku. Brytan nie puszczał. Dopiero wystrzał z sołdackiego karabinu położył kres jego psiej wierności. Na te hałasy zerwał się ze snu młodszy z Kalinowskich, Janek, i podbiegł do oszronionego okna. Dziadek Feliks też się obudził.
– Co tam, Jasiu?
– Brytan kogoś tarmosi… Jacyś ludzie… Z karabinami.
– Strzelają! Musi – banderowcy! Nie otwieraj, broń Boże!
– Brytana chyba zabili…
Równoczesny łomot do drzwi i do okien. Janek odskoczył od okna i złapał za siekierę. W drzwiach izby stanął rozespany ojciec.
Kołatanie ucichło.
– Hej tam, Kalinowski, otwieraj! Co tam, wymarliście wszyscy czy co?
– A kto tam? – Ojciec, podskakując na jednej nodze, wciągał spodnie.
– To ja, Borma, z milicją do ciebie idziemy. Nie bój się, tu swoi, otwieraj.
– Borma, Dyśko Borma, po głosie go poznaję. Z milicją, mówi… Trzeba otworzyć, nie ma rady… – mamrotał półgłosem ojciec.
Narzucił kożuch na ramiona i wyszedł do sieni. Kalinowska też już wstała i drżącymi rękami zapalała naftową lampę.
Wraz z chłodem i kłębami pary do izby wpadło dwóch czerwonoarmiejców z karabinami o bagnetach jak piki, a za nimi Dyśko Bor ma i młody oficer w białym kożuchu.
– Ruki w wierch, wsie pod stienku! Nie ruszać się! A ty, babuszka, na co jeszcze czekasz? Wstawaj! Bystro, bystro! – Pokrzykiwał sołdat nad łóżkiem babki Łucji.
Babka od pół roku leżała sparaliżowana. Patrzyła na to, co się działo, wystraszonymi oczami, ale ani się ruszyć, ani odezwać nie mogła.
– Sparaliżowana. – Wstawiła się za teściową Regina Kalinowska.
– Zostaw ją! Przeszukać wszystko – rozkazał sołdatom młody oficer. Nagan schował do kabury, ale wciąż podtrzymywał krwawiącą, pogryzioną przez Brytana dłoń. Kalinowska, nie czekając, nalała wody do miednicy, podała oficerowi czysty ręcznik i buteleczkę z jodyną.
– Przeklęta sabaka… – Oficer syknął z bólu, zalał ranę jodyną i owinął dłoń ręcznikiem. – Spasibo, pani.
Z drugiej izby żołnierze przyprowadzili dwójkę rozespanych malców.
– Nikogo więcej tam nie ma! – zameldowali.
– Wszyscy? – Oficer w białym kożuszku spojrzał pytająco na Bormę, który razem z tutejszym milicjantem, Trofimukiem z Worwoliniec, stał przy samym progu i dotąd słowem się nie odezwał. Pytanie oficera Borma pokwitował skinieniem głowy.
– Wszyscy. No, charaszo, zaraz to sprawdzimy. – Oficer Wyjął jakiś papier. Wygładził go na kolanie i zbliżył się do lampy. W izbie zrobiło się cicho, jedynie stary ścienny zegar głośno tykał.
– Wszyscy. Tak, zaraz się przekonamy… Kalinowski Julian Feliksowicz to który?
– Syn Feliksa to ja… A to mój ojciec, Feliks Kalinowski, moja matka, Łucja Kalinowska, moja żona Regina, a to moje dzieci: Jan, ten najstarszy, potem Romciu, czyli Roman Kalinowski. No i Irenka, to ta najmłodsza.
Oficer ogryzkiem ołówka zaznaczał coś na swojej liście, kątem oka spoglądając na Bormę, który kiwaniem głowy potwierdzał słowa Kalinowskiego.
– Tak, tak… No, charaszo… A obcych w waszym domu nie ma? Uciekinierów, kolonistów, polskich żołnierzy?
– Nie ma, panie towarzyszu oficerze, my tu sami swoi.
– A broń macie?
– Nie mamy. Po co nam broń, panie…
– No, no, gospodarzu, uważajcie! Zrobimy dokładną rewizję w całym obejściu i jeśli coś znajdziemy, to wtedy będzie gorzej. Lepiej oddać dobrowolnie… – Przerwał na chwilę i sięgnął po kolejny papier.
– A teraz, obywatele, ogłoszę wam postanowienie władzy radzieckiej, od którego, i to powiem wam od razu, nie ma żadnego odwołania. – Zbliżył się do lampy i przeczytał treść jednym tchem: – „Ukazom sowietskowo prawitielstwa grażdanie: Kalinowski Julian Feliksowicz razem z całą rodziną pieresielajetsa w druguju obłast na teritorii ZSRR…”.
Zaskoczenie odebrało Kalinowskiemu mowę. Na chwilę zapadło milczenie. Pierwszy odezwał się dziadek Feliks:
– Jak to, panie oficerze, będziemy przesiedleni? A niby dokąd? Przecież tutaj, z dziada pradziada, jest nasz dom, nasza ziemia, nasza cała chudoba. Wszystko!
Oficer schował papiery, z trudem zapiął raportówkę, poprawił opatrunek na ręce i spojrzał na zegar, który akurat zaczął wybijać godzinę czwartą rano. Dotąd spokojny, podniósł głos:
– Tam wszystko jasno było powiedziane: przesiedla się was do innego rejonu Związku Radzieckiego. Nieodwołalnie! Teraz – ponownie zerknął na zegar – teraz jest dokładnie godzina czwarta pięć… Za pół godziny macie być gotowi do drogi. Wolno wam za brać rzeczy osobiste, bagażu i jedzenia po worku na osobę. Jasne?!
– Pół godziny? Po worku? A gospodarstwo? Jak tu Wyjeżdżać? Babcia chora, dzieci maleńkie, mrozy takie! Panie oficerze, niech się pan nad nami zlituje. Panie oficerze!
Kalinowska złożyła ręce jak do modlitwy. Kalinowski objął ją ramieniem.
– Daj spokój, Reniu, daj spokój… – Rozpłakała się.
Oficer odrzucił zakrwawiony ręcznik, owinął dłoń własną chusteczką. Był wyraźnie speszony.
– Idziemy, Borma. A wy – oficer rozkazał żołnierzom – zostaniecie tutaj i żeby mi było tak, jak powiedziałem.
Odwrócił się od progu do Kalinowskiej.
– Dziękuję za opatrunek, chaziajka!… A o chorą babkę to ty się nie martw. Tam, gdzie jedziecie, lekarze są. I szpitale, i szkoły. U nas, w Związku Radzieckim, wszystko jest!
W szeroko otwarte drzwi wdarła się do izby nowa fala ostrego mrozu…
Wikta Wysocka nie traciła nadziei, że jej mąż lada dzień wróci z wojny. Jeśli nawet nachodziły na nią chwile zwątpienia, przed nikim tego nie okazywała. A już, broń Boże, przed swoimi dzieciakami, które nie było dnia, żeby o ojcu nie wspominały. Sąsiedzi, Biegański z Daniłowiczem, też przecież byli na wojnie i wrócili, to czemu by akurat jej Stefan nie miał wrócić? A może w niewoli gdzieś tam biedaka trzymają? U Niemców czy nawet u Ruskich? A nie opowiada to Jurek Daniłowicz, jak go Sowieci w niewoli trzymali, nim do Czerwonego Jaru wrócił? To i jej Stefan wróci. Musi wrócić, bo niby co by ona bez niego z tymi swoimi bisurmanami robiła? A do tego jeszcze gospodarstwo na jej babskiej głowie. Całe szczęście, że tak się trafiło i tych Dolinów z Worwolinieckiej Kolonii na kwaterę przygarnęła. Dolina w gospodarstwie pomoże, z Dolinową wieczorami sobie o życiu pogadają, popłaczą, zawsze to jakoś razem raźniej. Nawet i do te go już zdążyła się Wysocka przyzwyczaić, że co jakiś czas, o różnych porach dnia i nocy, wpadała do niej na rewizję warwoliniecka milicja. Pytali, czy mąż jeszcze nie wrócił, zaglądali we wszystkie kąty. I prawie za każdym razem zabierali ze sobą Dolinę na posterunek do Tłustego, na przesłuchanie. Wtedy obydwie z Tosią Dolinową płakały. I czekały. Dolina, najczęściej za dzień, za dwa, wracał, a jej Stefana jak nie było z tej wojny widać, tak nie było.
Tej nocy Wikta Wysocka czuwała szczególnie, bo krowa, nówka, lada dzień miała się cielić. Dolina już drugą noc spał w stajni, pilnował, żeby się chudobie jakieś nieszczęście nie przydarzyło. Toteż kiedy Wikta pukanie do okna usłyszała, dwie myśli jej się błyskawicznie skrzyżowały: Stefan wrócił! Jałówka się cieli! Zerwała się spod pierzyny, chuchnęła na szybę zakwitłą mrozem. Ktoś łomotał do drzwi.
– Otwierajcie, Wysocka! To ja, Taras Grobelny, poznajecie? Otwierajcie, nie bójcie się, my tu do was z milicją. Sprawę mamy…
Rozumiała i mówiła po ukraińsku. Nie miała wątpliwości, że to był Taras, zresztą chrzestny jej najmłodszego, Piotrusia, przyjaciel Stefana od małego. Pewnie znowu po tego biednego Dolinę przyszli – pomyślała.
– Co tak po nocy? Zaraz, zaraz otwieram, otwieram…
Włożyła gumowce na bose stopy, narzuciła starą kapotę na ramiona. Na progu drugiej izby stała Tośka Dolinowa.
– Co? Już się cieli?
– Nie. To milicja… Pewnie znowu po twojego przyszli.
– Jezus, Maria, kiedy to się wszystko skończy!
Wysocka otworzyła. Na progu stał Jan Dolina z podniesionymi rękami, dwóch rosyjskich żołnierzy z karabinami, Taras Grobelny i jakiś obcy mężczyzna w kurtce, z kaburą wielkiego rewolweru przy pasie. Weszli do izby. Ten nieznany skrzesał zapałkę, znalazł i zaświecił lampę. Bez słowa też, na dany przez niego znak, żołnierze rozeszli się po chałupie. Dolina stał przy ścianie z rękami do góry.
Wikta patrzyła na Tarasa, jakby szukając u niego jakiegoś wyjaśnienia, ale ten wyraźnie unikał jej wzroku. Wprowadzili Dolinkę z dzieciakami; starszy, Staszek, niósł w ręku zapaloną świeczkę, czteroletni Tadek tarł piąstkami zaspane oczy, trzymając się matki za spódnicę.
– Wy jesteście Dolina? – pytał cywil z rewolwerem. – Jan Janowicz? Opuście ręce… Osadnik?
– Tak.
– Legionista?
– Nie byłem w legionach. Za młody…
– A na wojnie?
– Nie zdążyłem… Kartę mobilizacyjną, owszem, miałem.
– No tak, bystro ta wasza pańska Polska się skończyła… Broń macie?
– Nie mam.
– Zdajcie dobrowolnie, bo jeśli my znajdziemy, to będzie gorzej!
– Nie mam broni, już tyle razy tu rewidowali…
– A my znajdziemy! – Cywil miał szeroką, mongolską twarz, głos ostry, chrapliwy. Krzywił twarz brzydkim grymasem.
– Antonina Dolina to która z was będzie?
– To ja – nieśmiało odezwała się Dolinka.
– Leonowna?
– Nie rozumiem?
– Mamo, pan się pyta, cz)ją jesteś córką? Jak dziadek miał na imię – tłumaczył matce Staszek, bo Dolinowa nie bardzo rozumiała po ukraińsku, a co dopiero po rosyjsku.
– Tak, tak, córka Leona jestem, z domu Kaplita.
– Dzieci wasze to które?
Dolina wskazał na Staszka i Tadka.
– A teraz, obywatelu Dolina, komunikuję wam, że decyzją władzy radzieckiej wy i cała wasza rodzina będziecie przesiedleni na inny teren Związku Radzieckiego. Przesiedlenie następuje zaraz. I nieodwołalnie! Macie pół godziny na spakowanie się i pojedziemy na stację. Po worku bagażu wolno wam zabrać na osobę…
– Co pan mówi, Stasiu, co pan mówi? – gorączkowo dopytywała się Dolinowa.
– Mówi, że musimy się zbierać, bo będą nas zaraz dokądś wywozić.
– Boże drogi! Wywozić? Dokąd… – Dosłyszała piąte przez dziesiąte rosyjskie słowo cywila: „stancja”, i zrozumiała je po swojemu.
– Panie kochany, po co nam inna stancja? My już tu, u pani Wysockiej, jeśli nas nie wygoni, jakoś tę zimę przebiedujemy.
– Mamo! Panu wcale nie chodzi o „stancję”, tylko o stację kolejową. Koleją pojedziemy!
– Jezusie święty! Matko Boska Borkowska…
– Nic nie poradzimy, chodź, Tosiu, trzeba się zbierać. Dzieci ciepło poubieraj, bo siarczysty mróz na dworze.
Cywil zwrócił się do Wysockiej:
– A wy jesteście Wysocka?
– Wysocka.
– Wiktoria Pietrowna?
– Tak, córka Piotra…
– Mąż, Stefan Józefowicz Wysocki?
– Tak.
– A gdzie on teraz?
– Żebym to ja wiedziała. Z wojny jeszcze nie wrócił.
– A nie chowasz ty go czasem gdzieś pod ciepłą pierzyną?
– Samiuteńka jestem z dzieciakami. Państwo Dolinowie mogą to poświadczyć. I kum… I kum, Taras, też przecież wszystko wie, jak z tym moim jest.
– Kum, mówcie? – Cywil nie bez ironicznej podejrzliwości zerknął na Tarasa, który, żeby nie spojrzeć Wikcie w oczy, gorliwie poprawiał na rękawie czerwoną opaskę milicjanta.
– Kum nie kum… – ciągnął dalej cywil. – Dzieci wasze to Jerzy, Emil i Piotr?
Wysocka pokazywała po kolei chłopaków.
– No dobrze… Więc tak, obywatelko Wysocka, wy także, razem z całą rodziną, decyzją władzy radzieckiej zostaniecie przesiedlona w inny rejon ZSRR. Zbierajcie się tak jak wasi lokatorzy. I bystro, bo macie na to wszystko pół godziny.
Wikta padła przed cywilem na kolana.
– Panie, towarzyszu naczelniku, zlituj się nad nami sierotami! Zlituj! Za co? Dokąd? Mąż z wojny nie wrócił. Czekam na niego dniami i nocami, oczy wypatruję, ojca dzieciom, sierotom, czekam… A gdzie on nas potem znajdzie? Panie naczelniku, panie naczelniku… – Szła na kolanach, pod nogi ująć chciała. Jeden z żołnierzy zastawił Wiktę karabinem.
– Uspokójcie się, kobieto! Uspokójcie! To jest decyzja władzy radzieckiej i musi być wykonana. Nikt jej zmienić nie może.
– Panie naczelniku, męża nie ma, jak on nas tam znajdzie?
– Znajdzie, znajdzie! Pomożemy mu znaleźć, jak się tylko tutaj zjawi.
– Taras! Kumie! – Wysocka, nie wstając z klęczek, odwróciła się do Tarasa i w błagalnym geście uniosła ręce do góry. – Kumie, ratuj nas, wstaw się za nami, powiedz dobre słowo, zrób coś, znasz nas przecież! Co ja takiego zrobiłam, co te moje biedne sieroty komu winne?
Grobelny nie śmiał podnieść oczu, bełkotał:
– Wstań, wstań, Wikta… Co ja tu mogę zrobić… Widzisz przecież… Wstań, Wikta… Wstań… co ja tu…
– Jałówka lada moment ma się ocielić! Jałówka! – Wikta przerwała lament w pół zdania, zerwała się z kolan i przygarnęła do siebie dzieci. I nagle głosem zmienionym raczej wysyczała, niż wymówiła: – A niech was wszystkich Pan Bóg za moje krzywdy i za te biedne sieroty pokarze! – I zamaszyście splunęła Tarasowi pod nogi.
Jeszcze zeszłego dnia pod wieczór Florek Ilnicki zabrał się do pędzenia samogonu. Tej zimy po całej okolicy chłopi nagminnie pędzili samogon. Nowa radziecka władza niezbyt gorliwie im w tym przeszkadzała, bo nie tylko, że sama za kołnierz nie wylewała, ale wychodziła ze słusznego skądinąd założenia, że z otumanionymi pijanicami łatwiej sobie radzić. A chłopi, jak to chłopi – jedni pędzili samogon, żeby sobie popijać, inni z chytrości, na sprzedaż. Jeszcze inni znów, jak zwyczaj każe, na święta, na wesela, stypy, chrzciny, imieniny czy na świniobicie. Porzekadła nowej rosyjskiej władzy, że „biez wodki nie rozbieriosz”, nie trzeba już było nikomu tłumaczyć.
Niezbyt skomplikowaną aparaturę zainstalował Florek w stajni. Z interesowną gorliwością pomagał Florkowi w tym gorzelnianym przedsięwzięciu Bronek Szuszkiewicz, już nieco przechodzony kawaler, obieżyświat i obibok, znany hulaka i pies na baby.
Czerwony Jar od dawna pogadywał, że kto jak kto, ale Honorka Ilnicka chłopa, który potrafiłby jej dogodzić, na pewno spod swojej pierzyny by nie wyrzuciła. Nawet takiego włóczykija jak Bronek. Plotki – plotkami, a prawda polegała na tym, że Honorka, baba ładna, zgrabna, wysoka i zbudowana jak łania, zgodziła sobie za męża Florka, owszem chłopa nie z biednych, zaradnego i pracowitego jak mróweczka, ale od niej dużo starszego i postury tak mizernej, że wyglądał przy niej jak wysuszona ulęgałka. A do tego, choć to ich niedobrane małżeńskie stadło trzymało się już ładnych parę lat, Ilniccy nie mogli doczekać się potomka. Nie pomagały ofiary dawane na msze ani leki sprowadzane przez Żyda aptekarza aż z samego miasta Warszawy, ani wróżby wędrownych Cyganek, ani zamawianie ślepej Wasilisy spod Husiatyna; Honorka i Florek dziecka jak nie mieli, tak nie mieli. „Jałowa musi być ta Honorka, i tyle – orzekły miejscowe baby – bo gzi się to z byle kim jak, nie przymierzając, sposoczona sobaka i nic z tego! Jałowa musi być, jałowa i tyle!…”
Honorka Ilnicka miała wszystkiego dość! I tego zazdrosnego plotkowania, i tych chłopskich obleśnych spojrzeń, zalotów i poklepywania. Wśród ludzi głowę hardo zadzierała do góry, ale w samotności, zwłaszcza w puste i długie bezsenne noce – zagryzała wargi do krwi i wypłakiwała do poduszki żal na swój nieudany babski los. A to, że bez grzechu nie była? Fakt! Nie tylko z Bronkiem tarzała się spleciona w miłosnej rozkoszy. Świadomie wychodziła na tarło do tych, którzy jej się podobali. Rozgrzeszała się tym, że z Florka, od czasu kiedy parę lat temu przeziębił się przy wywózce drzewa z lasu, żadnego męskiego pożytku w łóżku nie miała. No i to dziecko, dziecko, dziecko! Boże! – jak ta Honorka chciała mieć dziecko!
Długo tej nocy nie mogła usnąć, przewracała się pod rozparzoną pierzyną. Nagle usłyszała, jak cicho skrzypnęły drzwi do sieni, podciągnęła pierzynę pod samą brodę. Do izdebki, cichutko jak cień, wsunął się Bronek i nachylił się nad łóżkiem.
– Śpisz, Honorciu? – Był podpity, śmierdział stajnią i nieprzetrawionym samogonem. Na piersi poczuła jego chciwą pieszczot, lodowatą z mrozu dłoń. Wściekła odrzuciła ją ze wstrętem.
– Won mi stąd! Ale to już! Buhaju zatracony!
– Coś ty, Honorciu, nie bój się… Florek śpi w stajni, pijany całkiem. Posuń się, daj się odrobinę zagrzać, nie bądź taka…
Odepchnęła go, zwaliła na podłogę.
– Wynoś mi się stąd, ale to już, bo ci lampę na tym głupim łbie rozwalę!
I nagle rozpłakała się na głos, żałośnie. Speszony Bronek niezdarnie gramolił się z podłogi i mamrocząc coś pod nosem, wyniósł się z izby. Słyszała jeszcze trzask zapieranych drzwi i skrzyp jego kroków na mrozie zmierzających do stajni.
W półśnie, w półjawie zaskoczyło ją mocne pukanie do okna.
– Otwierać, szybko, tu milicja z Tłustego!
Widocznie zorientowali się, że drzwi do domu są niezamknięte, bo ledwie zdążyła wstać, już wdarli się do izby i oślepili Honorkę latarką.
– Ruki w wierch! Nie ruszać się!
Nie bardzo wiedziała, o co chodzi, czy to do niej się odnosi. Ale kłujący dotyk bagnetu pozbawił ją złudzeń.
– Ruki, ręce, ręce do góry!
Uniosła ręce, przykrótka halka odsłoniła jej nagie, zgrabne uda. Strumień światła, oślepiając oczy, przesunął się z jej twarzy przez pierś, brzuch i sięgnął bosych stóp. Oślepiona nie rozpoznawała twarzy, ale zorientowała się, że w izbie jest ich kilku.
– Gdzie mąż? Czy w domu nie ma nikogo obcego?
– Nie ma, nie ma – odpowiedziała i opuściwszy ręce, pośpiesznie wciągała sukienkę.
Drasnęła zapałka, ktoś zapalił lampę. Wtedy dopiero zobaczyła w izbie dwóch żołnierzy z karabinami i młodego oficera w białym kożuchu, który jedną rękę miał zabandażowaną, aw drugiej trzymał pistolet. Razem z nimi był Dyśko Borma, przewodniczący rady wiejskiej z Worwoliniec. Honorka pomyślała sobie, że pewnie ktoś doniósł o pędzeniu samogonu. „E tam, co nam mogą zrobić; wszyscy gonią samogon! Najwyżej niech go sobie zabierają. Bormę muszę jakoś na bok odwołać i pogadać!” Tymczasem żołnierze zdążyli zrewidować chatę.
– Nie ma nikogo – zameldowali temu w białym kożuchu.
– Tak, charaszo, zobaczymy… Wy, obywatelko, jak się nazywacie?
– Ilnicka, Honorata Ilnicka… Toć przecież Dmytro, pan Borma mnie zna… – zdziwiła się Honorka.
– Ale ja was pytam! – przerwał oficer. – Honorata Stanisławowna, tak?
– Tak, córka Stanisława…
– Charaszo… charaszo… Wasz mąż nazywa się Ilnicki, Florian Jakubowicz… Tak?
– Tak się nazywa, syn Jakuba.
To mówiąc, Honorka, a zdawało jej się, że robi to chytrze, starała się krok po kroku zbliżyć do Bormy. Szepnęła:
– Florek samogon w stajni goni. Zrób coś… – Borma usłyszał i wzruszył tylko ramionami.
– Nie porozumiewać się, obywatelko! Odpowiadać tylko na moje pytania. Gdzie jest wasz mąż?
– A bo ja to wiem? Z wieczora gdzieś poszedł, pewnie na wieś i chyba jeszcze nie wrócił.
– Do kogo poszedł?
– A skąd ja mogę wiedzieć, gdzie te chłopy łażą? Pewnie gdzieś w karty gra albo samogon żłopie… – Mówiąc to, kątem oka zauważyła, jak Dmytro szepnął coś żołnierzowi, a ten zaraz wybiegł z izby. „Zdradził, świnia!”
I wcale się nie pomyliła. Nie upłynęło wiele czasu, jak żołnierz przyprowadził pod karabinem ledwie trzymającego się na nogach, ubabranego w sianie i nielicho wystraszonego – Bronka Szuszkiewicza.
– Jest tam jeszcze jeden, ale całkiem pijany, towarzyszu naczelniku, i w żadnym razie przebudzić się go nie da. Samogon pędzili – meldował młody żołnierz.
– To wasz mąż? – Oficer wskazał na Szuszkiewicza.
– Jeszcze tego brakowało! – Oburzyła się Honorka.
– Nie, nie. To ich sąsiad, nazywa się Szuszkiewicz Bronisław – podpowiedział usłużnie Borma. I dodał: – Jego też mamy na liście…
Szuszkiewicz trzeźwiał w okamgnieniu, a i Honorata zaczęła rozumieć, że przybyszom wcale nie chodzi o pędzenie samogonu.
Niezbyt okazały dom Bialerów, z przybudówką służącą gospodarzowi za podręczny warsztat, stał na wzgórku, prawie w samym środku chutoru.
Rachela zbudziła się w środku nocy, nękana jakimś sennym koszmarem, w którym uciekała i uciec nie mogła. Nie zdążyła jeszcze dobrze ochłonąć, jak usłyszała za oknem gwałtowne ujadanie psów, ludzkie wrzaski i wystrzały. Zaczęła tarmosić śpiącego obok męża.
– Josele! Josele! Zbudź się, zbudź…
– Co jest, co? Co się stało?
Rozespany Josele usiadł, przecierając oczy.
– Posłuchaj! Nie wiem, co to jest, ale na wsi coś się dzieje! Może znowu jacyś bandyci? Co robimy? Co my teraz zrobimy!
– Sza, kobieto, sza! Co ma być, to i tak będzie. A może nawet nic nie będzie…
– Mądrala mi się znalazł. Obudzę dzieci, niech się lepiej w komorze ukryją.
Zaczęli się ubierać. Josele przyznał w duchu rację żonie. Pamiętał dobrze, jak wkrótce po wkroczeniu Rosjan napadła na ich dom banda rezunów. I nie wiadomo, co by się stało, gdyby nie skuteczna odsiecz sąsiadów. Janek Kalinowski, za którym Cynia wypatruje oczy, prawie cały Czerwony Jar poderwał na równe nogi. Złapali nawet jednego z napastników, niejakiego Daniłę Filipiuka z Worwoliniec. Sprali go i, związanego jak parciuka, w postronkach zawieźli rano do Tłustego. Tam jednak nie bardzo było go komu oddać, bo starej polskiej policji już nie było, a nowa, radziecka milicja jeszcze się nie zorganizowała. A o tym Filipiuku cała okolica wiedziała, że „samostijnik” z niego zawzięty i wystarczyło, że zamroczył się samogonem, jak zaczynał publicznie wykrzykiwać, że niedługo już będzie „rizał Żidiw, ta Lachiw, jak czornu swynynu!” Bialer nie tyle się zdziwił, co wystraszył nie na żarty, kiedy za parę dni ten sam Daniło zmienił się z rezuna w milicjanta w Tłustem.
– Jeszcze ty mnie, żydowski parchu, popamiętasz! Ty polski szpiegu! – odgrażał się Bialerowi.
Rachela zbudziła dzieci i kazała im się ubierać. Cynia, siedemnastoletnia panna, urodziwa i smagła, z oczami spłoszonej sarny, i dziewięcioletni Herszel, ponad swój wiek wyrośnięty i chudy jak szczapa.
– Sza! – uciszył wszystkich ojciec. Usłyszeli wtedy charakterystyczny poświst płóz na zmrożonym śniegu, parskanie koni i ludzkie głosy. Nie ulegało wątpliwości, że ci na zewnątrz zatrzymali się przed ich domem. – Schowajcie się do komory! Już, już! Nie! Lepiej po drabinie na strych. Ty też, Rachela, razem z nimi. No już, już!
– A ty, a ty! Panie Wszechmocny, ratuj lud Izraela!
– Tato! Chodź z nami, tato! – prawie płakał wystraszony Hersz.
Josele wypchnął ich do komory, skąd było wejście na strych. Ledwie zdążył odstawić drabinę, jak zaczęto dobijać się do drzwi. Po doświadczeniach tamtego napadu Bialer miał wejście do sieni zabezpieczone solidną, żelazną sztabą. Nie reagując na gwałtowne walenie do drzwi, wycofał się do izby, zabarykadował komodą i, zdecydowany na wszystko, stanął z siekierą przy okiennej framudze. Nie opuszczała go nadzieja, że i tym razem sąsiedzi nie zostawią go w niebezpieczeństwie. Przybysze przestali kołatać do drzwi, słyszał, jak któryś szpetnie zaklął. Podeszli do okna. Pukali w szybę.
– Otwieraj, Bialer, tu milicja z Worwoliniec!
Z przerażeniem poznał głos Daniły Filipiuka. Mocniej ścisnął stylisko siekiery. Milczał. Za chwilą ponowili walenie w szybę. I znów rozwścieczony głos Daniły:
– Wiem, że tam jesteś, Żydzie! W imieniu władzy radzieckiej mówię ci, otwieraj, bo inaczej pożałujesz! Drzwi wywalimy, i tak cię dostaniemy.
– Poczekaj, Daniło, ja z nim pogadam. – Josele poznał po głosie Bormę.
– Bialer, to ja, Borma! Poznajesz mnie?
– Poznaję… Ciebie, Borma, poznaję. Czego chcesz po nocy?
– Sprawę mamy do ciebie: urzędową, porozmawiać trzeba.
– A nie można do rana poczekać? Żonę i dzieci mi straszycie.
– Widać nie możemy. A ty się władzy radzieckiej nie bój. Otwieraj!
– A to niby czemu mam się bać władzy? Ale Filipiukowi nie otworzę.
– Otwórz, otwórz, Josek, nie opieraj się. Jest tutaj z nami sam towarzysz komisarz z Tłustego. To towarzysz komisarz chce z tobą pogadać, a nie Filipiuk.
– Otkrywaj, grażdanin Bialer, myk tiebie ot imieni sowieskoj własti, a sowietskuju włast uważać nada! Otkrywaj, nie bojsia.
– Zrozumiałeś? – Włączył się Borma.
– Nikomu nie otworzę, dopóki nie przyprowadzicie tutaj któregoś z sąsiadów. Po tamtym napadzie nie wierzę już nikomu. Nawet tobie. A po rosyjsku to byle kto może gadać…
Naradzali się chwilę. Pomyślał też Bialer i doszedł do wniosku, że skoro jest Borma, to pewnie nie bandyci. I odryglował drzwi. Żołnierz, który stanął w progu, uderzeniem kolby karabinu powalił Bialera na ziemię. Rozsierdzeni jego oporem, dali mu na zbiórkę do wywózki tylko piętnaście minut. A do tego jeszcze zagrozili sądem za stawianie oporu radzieckiej władzy.
Josele Bialer wyrzucał sobie czasami, że nie jest dostatecznie pobożnym Żydem. Ale tego ranka, wypędzony ze swojego rodzinnego domu, nakazał swoim i sam z czcią ucałował starą mezuzę. Oderwał ją z futryny i schował za pazuchę. Na progu, wyruszając w nieznane, przypomniał rodzinie słowa Pisma świętego: „Żaden człowiek na do lenie zrani sobie palca, jeśli tego nie postanowiono na górze”…
Do domu Daniłowiczów enkawudowcy wdarli się wzmocnionymi siłami. Domowników traktowali z nieustępliwą surowością, przeprowadzili drobiazgową rewizję. Jerzego Daniłowicza trzymali cały czas pod ścianą z rękami do góry.
Kapral rezerwy, Jerzy Daniłowicz, dopiero na same święta Bożego Narodzenia wrócił z wrześniowej wojny do domu. Znękany trudami wojny, ucieczką aż spod Lwowa z radzieckiej niewoli, szczęśliwie dotarł do Czerwonego Jaru. W domu zastał swoją ukochaną Natałkę… „Żono ty moja czarnobrewa, kochanie ty moje nieustające. Wierzyłaś, że z tej wojny do ciebie wrócę! Wierzyłaś!” I obsypywał ją pocałunkami. Natałka brzuch miała duży, wysklepiony. Gładził, pieścił go delikatnie. Zatrzymała na chwilę jego dłoń: „Czujesz? Rusza się, kopie już… o tu, z boku, tutaj kopie. Czujesz teraz? Słyszysz?”
W styczniu Natałka urodziła Daniłowiczowi syna. Na imię dali mu Andrzej, ale przez te mrozy i śnieżyce jeszcze go nawet nie ochrzcili i zarejestrować w urzędzie nie zdążyli. Najważniejsze, że mały był zdrowy, ai Natałka kwitła po dawnemu. Natałka Wieliczko była Ukrainką i pochodziła z Kasperowiec nad Seretem. W Czerwonym Jarze było kilka małżeństw polsko-ukraińskich. Polacy często brali sobie za żony Ukrainki. Były to udane rodziny, a jedyny kłopot, jaki miały, to rokroczne obchodzenie podwójnych świąt: katolickich i prawosławnych. Zresztą, spokrewnieni czy nie, wszyscy na Podolu tego podwójnego świętowania nie omijali. Natałka była bogatą jedynaczką. A jej ojciec słusznie liczył na to, że mu dobrego, gospodarnego zięcia ukochana donia do domu przyprowadzi. Nie brakowało krasawicy Natałce godnych ukraińskich kawalerów. Ale serce nie sługa, donia Lacha polubiła…
Rewizja u Daniłowiczów trwała długo. Natałka bajukala synka otulonego w poduszkę. Teściowa siedziała obok, przebierając paciorki różańca. Za stołem usadowił się, znany Jerzemu, enkawudzista z Tłustego, komisarz Leonow. Milczał i palił papierosa. Jerzy był pewien, że w domu niczego nie znajdą, co najwyżej mogą mu coś prowokacyjnie podrzucić. Pewnie znowu zabiorą go na posterunek do Tłustego, na przesłuchanie, i jak zwykle komisarz Leonow zacznie mu wmawiać ukrywanie broni, spiskowanie przeciwko władzy radzieckiej. No i, po raz nie wiadomo który – każe mu opowiadać życiorys, a zwłaszcza ten ostatni, wojenny epizod. Daniłowicz zważał wtedy na każde słowo, żeby się nie pomylić, bo zataił przed komisarzem pobyt w radzieckiej niewoli i swoją ucieczkę spod Lwowa. Trzymał się stałej wersji o rozbiciu jego jednostki przez Niemców pod Tomaszowem Lubelskim, skąd, jak wielu szeregowych żołnierzy wrześniowej wojny, przywędrował do Czerwonego Jaru…
– Odwróćcie się i opuśćcie ręce, Daniłowicz. – Głos Leonowa wyrwał Jerzego z zadumy.
Komisarz wstał zza stołu i zbliżył się do Jerzego.
– Nic nie znaleziono… Jak zwykle, prawda, panie Daniłowicz?
– Bo nigdy z niczym podejrzanym nie miałem do czynienia, panie komisarzu.
– Tak mówisz? I myślisz sobie pewnie, że nas przechytrzyłeś, że możesz sobie bezkarnie kpić z władzy radzieckiej?
– Ani mi to przez myśl nie przeszło, panie…
– Już sto razy ci mówiłem, Daniłowicz, że panowie to byli w pańskiej Polsce! – przerwał komisarz. – Mylisz się, Daniłowicz. Tym razem my ciebie przechytrzymy! – To mówiąc, Leonow wyciągnął z raportówki decyzję o wywózce i zaczął ją ogłaszać. – Wyczytane osoby mają pół godziny na spakowanie się, wolno im ze sobą zabrać worek bagażu na osobę. Decyzja ta jest nieodwołalna i podlega natychmiastowemu wykonaniu! No zbierajcie się, zbierajcie, i tak już za dużo czasu zmitrężyliśmy – ponaglał Leonow.
Matka i Natałka bezradnie patrzyły na Jerzego. Podszedł do nich. Przytulił Natałkę.
– Wywożą nas. Zbierać się musimy… O dzieciaka zadbaj, opatul go ciepło. I ty, mamo, dobrze się ubierz, bo mrozy.
– Jak to, synku, wywożą? Dokąd?
– Nie wiem, mamo, nie wiem… Jakoś sobie poradzimy. Małego, Natałko, no, sama wiesz, co tam trzeba… Stefan, Krzysiu, ubierajcie się, pomagajcie mamie, Natałce. Zaraz jakichś worków poszukam.
– Chwileczkę, Daniłowicz – wtrącił się komisarz – bo coś mi się zdaje, że nie wszystko tu u ciebie jest w porządku.
To mówiąc, jeszcze raz wyciągnął złowieszczy dokument.
– No tak, tak! – Trzepnął o kartkę palcami. – A wy, obywatelko, kim tu właściwie jesteście? – Pokazał na Natałkę.
– Ja? – Zdziwiona spojrzała na Jerzego. – Żoną jestem.
– Żona, mówicie? – mruknął Leonow. – A jak wy się nazywacie?
– Natalia Daniłowicz, córka Wasyla, z domu Wieliczko.
– Natalia Wieliczko, córka Wasyla – powtórzył rozwlekle komisarz.
– Ukrainka?
– Ukrainka.
– A to dziecko?
– To dziecko? – Zdziwiła się. – To dziecko to mój, to nasz synek, Andrijko.
– Andrijko, mówicie, ładne imię. – Ponownie potrząsnął papierem, popatrzył na Jerzego. – A mówiłem, Daniłowicz, że coś tu u was nie jest w porządku! Was, obywatelko Wieliczko, decyzja o przesiedleniu nie dotyczy. I waszego syna też nie dotyczy. Wy zostajecie w Czerwonym Jarze.
– Jak to? – Jednogłośnie zdziwili się Jerzy i Natałka. Przerażony Daniłowicz zrozumiał, ku czemu zmierza komisarz. – Nie rozbijecie mi przecież rodziny?
– Rodzina, rodzina!… Z dokumentu nie wynika. Nic na to nie poradzę, Daniłowicz.
– Panie komisarzu, ślub braliśmy w kościele. A że to moja żona, mój syn, cała okolica może wam potwierdzić.
– Ale w dokumencie tego nie ma! Nie moja wina, Daniłowicz. Ale nie martw się na zapas. Zajedziesz na miejsce, załatwisz, co trzeba, i ściągniesz żonę do siebie. No, szkoda czasu, zbierajcie się, zbierajcie!
Daniłowicz tulił szlochającą żonę, a bezradna myśl nie umiała podpowiedzieć mu żadnego wyjścia z tej zda się beznadziejnej sytuacji.
Jedna wielka trwoga wisiała tej nocy nad Czerwonym Jarem. Ogłuszeni nagłym nieszczęściem ludzie poruszali się jak w malignie. Wraz ze zbliżającym się świtem tężał mróz. Psy ochrypły od wściekłego ujadania na obcych. Kłęby pary waliły z chałup, pootwieranych stajni, chlewów i kurników. Żołnierze i ukraińscy milicjanci porozstawiani w opłotkach pilnowali, żeby nikt z otoczonej wsi nie uciekł. Na drodze biegnącej przez chutor czekały zaprzężone sanie. Konie trzęsły oszronionymi pyskami, starając się wypluć przymarzające do warg wędzidła. Marzli okoliczni ukraińscy chłopi, ściągnięci z podwodami do Czerwonego Jaru. Dreptali, podskakiwali dla rozgrzewki, obijali rękawicami baranie kożuchy, dymili skrętami tabaku, a kto miał – pociągał samogon. I gadali, gadali:
– Z całej okolicy Lachów zabierają…
– No i dobrze im tak, Lachom zarozumiałym; rozpanoszyli się na naszej Ukrainie jak na swoim.
– Naściągali kolonistów z całej Polski, ziemie nam zabierali.
– Akurat tobie zabrali, gołodupcu jeden!
– Mnie, nie mnie, ale zabierali!
– Prawdę Wasyl mówi! Kolonista polski mógł ziemię z parcelacji kupić, a ty, ciemny hajdamaku, choćbyś czystym złotem płacił, ot, takiego byś dostał!
– Teraz też takiego dostaniesz, jak cię do kołchozu zagonią!
– Ja się tam kołchozu nie boję; wszędzie trzeba robić. Ciebie jak rozkułaczą, to dopiero zapłaczesz.
– A ty swojego siwka im oddasz?
– Koń to koń, trochę szkoda będzie… A ciekawe, co z tutejszą chudobą się stanie?… Konie, krowy, świnie… Tyle tu dobra wszelakiego… Bogaty ten Czerwony Jar.
– Nie martw się, tobie na pewno nie dadzą. Ty lepiej o ludziach pomyśl, co się z nimi stanie. Zima taka, a tu staruchy, dzieci…
– Lachy, nie Lachy, ale takie same chłopy jak my, całe życie grzbiety na roli zginali…
– Sąsiedzi bądź co bądź, z niejednym się kumało, moharycz w Tłustem piło.
– No, niby tak… Ale „moja chata skraja”, nie nasza wina przecież, że ich wywożą.
– Nawet tego Żyda Joska wywożą!
– A niech spierdala do tych swoich komisarzy! Tam u nich, w Rosji, Żyd na Żydzie siedzi, krzywdy mu nie zrobią.
– Głupiś jak but, Mykoła! Co ci taki Josek zawinił? Okna teraz sam będziesz sobie szklił albo do Zaleszczyk jeździł…
– Ciekawe, dokąd ich zabierają?
– Mówią, że Niemcom ich oddadzą, do starej Polski, za San pogonią…
– Albo na Sybir! Mało to razy Moskale Lachów na Sybir gnały?
– Ukraińców też nie żałowali!… Niedawno do Dmitruka krewniak aż spod Żmerynki przyjechał, a jak sobie dobrze podjadł i popił, to takie rzeczy opowiadał, że strach mówić. Uwierzyć trudno, włos się jeży… Tam u nich, opowiadał, w trzydziestych latach w tych kołchozach głód był taki, że, człowieku, do ludożerstwa dochodziło! A jak ich rozkułaczali, to całe ukraińskie wsie na Sybir gonili, żywego krzywego, tak jak tych z Czerwonego Jaru.
– Hospody pomyłuj! Hospody pomyłuj, co za czortowe czasy na tym świecie nastały!
– Tylko jeden Pan Bóg wie, bracie, co nas jeszcze czeka! Jeden Bóg tylko wie…
– Podwody! Dawaj podwody! Podjeżdżać pod chałupy! Podjeżdżać! Bystro! Bystro!
Chłopi brali za lejce, klęli gęsto i na koniach grzęznących w zaspach wyładowywali nagłą złość.
Wschodzące słońce pokazało się nad Czerwonym Jarem tylko na chwilę, a jego purpurowa tarcza zwiastowała śnieżne zamiecie.
Długi konwój sań, z trudem przedzierający się przez kopne śniegi na stację do Worwoliniec, co chwila grzązł w głębokich jarach i wąwozach. Oszronione, buchające parą konie nie radziły sobie z drogą i ciężarem przeładowanych sań. Ciemne chmury zasłoniły niebo, zerwał się wiatr, sypnęło gęstym śniegiem. Widać było tyle, co na wyciągnięcie ręki. Konwojenci pogubili się na tym rozszalałym żywiole i w obawie, żeby im ludzie nie pouciekali, co chwila palili z karabinów w powietrze.
Daniłowicz był po swojemu szczęśliwy w tym całym nieszczęściu, bo niemal w ostatniej chwili udało mu się ubłagać komisarza, żeby pozwolił zabrać się razem z nimi Natałce z synkiem. Jak będzie, tak będzie, ale grunt, że jesteśmy wszyscy razem”. Otulony pierzyną synek smacznie spał, chroniony troskliwie matczynymi objęciami. Na uśmiech Natałki Jerzy musnął jej zarumieniony policzek, poprawił matce koc na kolanach i kroczył obok sań, chroniąc je od wywrotki i przechyłów.
Tuż za Daniłowiczami wlokły się sanie z rodziną Kalinowskich. Tym znowuż, kiedy żegnali się z domem i wynosili sparaliżowaną babcię za próg, przydarzyła się jeszcze jedna bieda: babcia Kalinowska zmarła. Co teraz począć, co z pochówkiem?
– Pozwólcie, panie naczelniku, zawieziemy babkę na cmentarz do Tłustego, pogrzebiemy po chrześcijańsku, a potem już pojedziemy, dokąd tam każecie.
Komisarz Leonow, kierujący całością akcji wysiedlenia Czerwonego Jaru, nie zgodził się na to.
– To tu się pożegnacie. A z pochówkiem sami damy sobie radę. Gmina to załatwi. Władza radziecka ze wszystkim sobie poradzi. Nie pierwszyzna. No, żegnajcie się z babką, dłużej nie będę przez was całego konwoju wstrzymywał.
„Wieczne odpoczywanie racz jej dać, Panie.”
Klękali na śniegu Kalinowscy, klękali sąsiedzi. Przed majestatem śmierci ukraińscy woźnice też zdejmowali z głów wysokie baranice.
Komisarz pozwolił dokończyć modlitwy, ale zaraz potem sanie ze zwłokami babki Kalinowskiej ruszyły w stronę Tłustego.
Szalejącą śnieżycę wykorzystał Janek Kalinowski. Przykucnął w wąwozie pod śnieżnym nawisem, a kiedy ostatnie sanie go minęły, pomknął polami w stronę Worwoliniec. Janek miał dwie sprawy do załatwienia: zadbać o pochówek babki Łucji i pożegnać się z Oksaną. A potem niech go wiozą, gdzie tam chcą. Zresztą i tak im ucieknie.
Worwolińce, rozległa ukraińska wieś. Znajoma chata Olijników. Przystanął. Poczuł zapach dymu, pewnie już wstali. Gdzie teraz może być Oksana. Pewnie jeszcze śpi. Ileż to razy pukał do tego okna umówionym znakiem, ileż to razy wciągały go do izdebki spragnione pieszczot dziewczęce ramiona. Nie zdążył zapukać w szybę, jak usłyszał skrzyp stajennych drzwi. Oksana wyszła ze stajni ze skopkiem mleka. Kwiecista chusta na głowie, barani serdak na ramionach. Przywołał ją po cichu:
– Oksana! Oksana!
Spłoszona, upuściła skopek; białe mleko wsiąkło w biały śnieg. Zagarnął ją ramieniem i wciągnął do ciepłej stajni.
Oksana nie wiedziała o niczym. Teraz dopiero zrozumiała, dokąd ojciec w nocy został zabrany na podwodę.
– W Czerwonym Jarze go nie było. Pewnie na Worwoliniecką Kolonię albo do Jakubówki pojechali.
– Dokąd was wywożą? Dlaczego?
– Dokąd, dlaczego?… Myślisz, że ci powiedzą? Ech, dziewczyno ty moja… Wszystkich Polaków wywożą i już.
Gładził jej krucze włosy, scałowywał z policzków łzy.
– Będziesz o mnie pamiętał?
– Pamiętał? Ja tu wrócę, Oksano, wrócę! Ucieknę i wrócę do ciebie. Nawet z końca świata im ucieknę! Byleś ty tylko o mnie pamiętała!
– O Janku, Janku, sokoliku mój ridnyj…
Z pośpiechu gubili się w chaosie słów, przysiąg, pożegnalnych pocałunków. Oderwał się od niej rozpaczliwie i skoczył za drzwi. Gęsta śnieżyca wchłonęła go, ukryła i wichrem pogoniła w stronę miasteczka.
Kościół w Tłustem stoi na wzgórku, w samym środku miasteczka. Plebania obok. Ale posterunek policji też niedaleko. Teraz urzęduje tu NKWD i ukraińska milicja. Rozjechali się po okolicy wywozić Polaków, to pewne, ale trzeba uważać. Korytem Dubnej Janek przekradł się pod kościół. Przystanął za kasztanem.
Przed posterunkiem stały sanie, a na nich po kraciastym kocu poznał, przysypane śniegiem, zwłoki babki Łucji. Dymiący parą koń potrząsnął workiem z obrokiem. Woźnicy, milicjantów nie ma. Niedawno przyjechali, są pewnie na posterunku. Wichura kręci śnieżnym tumanem. Ciemnawo, na krok nie widać. Skoczył ku saniom. Koń parsknął i łypnął przekrwionym ślepiem. Ciało babki Łucji, sztywne od śmierci i od mrozu, było zadziwiająco lekkie. Janek zarzucił je na ramię i biegł do kościoła. Na głównym ołtarzu migotała czerwona lampka oliwna. Kościół był pusty. Skradał się boczną nawą, bo tam było wejście do zakrystii. Omijając konfesjonał, zauważył kapłana. Ksiądz Bochenek zdawał się drzemać, przysłoniwszy oczy stułą. Janek złożył zwłoki babki obok konfesjonału, przeżegnał się i przykląkł jak do spowiedzi. Nim zdążył coś powiedzieć, ksiądz Bochenek delikatnie zapukał w kratę.
– W imię Ojca i… Mów, synu, co cię do mnie o tej porze sprowadza. Tyś chyba Kalinowski z Czerwonego Jaru?
– Tak, proszę księdza…
Ksiądz Bochenek już wiedział, że w okolicy coś złego z Polakami się dzieje. Z Tłustego też w nocy ludzi wywożono. Ale u niego w kościele, na plebanii, jeszcze nie byli. Ksiądz zdał się na wolę Bożą, choć też był przygotowany na najgorsze.
– Jeśli po mnie zaraz nie przyjadą, jeśli zdążę i Bóg pozwoli, to w święconej ziemi świętej pamięci babkę twoją Łucję pochowam. Modlitwy też nie poskąpię, pobożna była niewiasta. Będzie ci to kiedyś przed Bogiem policzone, mój synu.
Wyszedł z konfesjonału i razem z Jankiem zanieśli zwłoki do zakrystii.
– A co ty, biedaku, ze sobą zrobisz?
– Na stację do Worwoliniec pójdę. Cała nasza rodzina tam przecież…
– Tak, tak, rodzina… No to z Bogiem, z Bogiem, mój synu. Ani niczym pomóc, ani niczego innego doradzić ci nie potrafię. Niech się dzieje wola nieba.
– Tyle kłopotu księdzu narobiłem.
– Idź już, synu, idź! Chrześcijański uczynek wobec babki spełniłeś: „Zmarłych pogrzebać”… A o mnie się nie martw, wszystko na tym ziemskim padole w ręku Boga.
Konwój zesłańców z Czerwonego Jaru zbliżał się powoli do Worwolinieckiej Kolonii, którą tuż przed wojną zaczęto zasiedlać przybywającymi z głębi Polski chłopami. Księżna Lubomirska parcelowała swoje podolskie dobra i sprzedawała je Polakom. Wyłącznie Polakom. Na kolonii w Worwolińcach zakładała swoje nowe gniazdo, pochodząca aż z Rzeszowskiego, rodzina Dolinów. Usytuowano Warwoliniecką Kolonię między Tłustem, Karołówką i Worwolińcami, tuż przy państwowej szosie z Czortkowa do Zaleszczyk. Na czarnoziemnej równinie w karnym ordynku stawały zgrabne, czerwoną dachówką kryte domy polskich kolonistów. Przed wojną nie wszystkie zostały zasiedlone. Gospodarskie obejścia, stajnie, stodoły koloniści budowali sobie sami, według gospodarskiej potrzeby i możliwości. Sami kopali studnie, grodzili płoty i sadzili sady. Kościół i szkołę mieli w pobliskim Tłustem. „Koloniści” albo „Mazury”, tak ich miejscowi Ukraińcy nazywali i tak się na Podolu przyjęło: „Didkowy Madzury prijszły naszu ukraińsku zemlu zabiraty!”
Ten groźny pomruk niezadowolenia ukraińskich sąsiadów często docierał do kolonistów. Jan Dolina też go nieraz słyszał. Spytał nawet kiedyś o to Martyniuka, światłego Ukraińca, sąsiada z Worwoliniec.
– Powiedz ty mi, Piotrze, o co wy, Ukraińcy, o co ty do mnie, jako chłop do chłopa, masz pretensje? Przecież widzisz, jak żyję? Żyję tak jak ty i twoja rodzina, ty i ja harujemy pod tym samym słońcem, grzbiet zginamy od świtu do nocy. A wy nic, tylko wciąż nam wymawiacie, że jakąś ziemię wam zabieramy? Za swoją krwawicę te parę hektarów od Lubomirskiej kupiłem.
Piotr skręcił papierosa, przypalił i pokazał ręką w kierunku Worwoliniec.
– Widzisz tam moją chałupę, poznajesz?
– No, poznaję?
– To dobrze wiesz, że pola pani księżnej Lubomirskiej, na których teraz stoimy, na których stoi twój nowy dom, przylegają przez miedzę do mojego pola. Nie przelewa mi się, ale trochę grosza zaoszczędziłem, córkę pora za mąż wydawać… Pomyślałem sobie, kiedy te wasze domy zaczęto tu stawiać, ziemie parcelować, że dobrze by było dokupić sobie kawałek ziemi. Pasowało mi te parę morgów po sąsiedzku, no i dla Kseni, córki, by na posag było. Niewiele myśląc, poszedłem do Tłustego, do wójta, żeby się go zapytać, jak to trzeba załatwić. I u kogo. Wójt, pan Dzięgielewski, czekać chwilę kazał, ale nie powiem, przyjął mnie, wysłuchał grzecznie. Potem wstał, klepnął mnie nawet po ramieniu i powiedział tak: „Bardzo żałuję, panie Martyniuk, ale pan tej ziemi kupić nie możesz”. „Dlaczego, panie wójcie? Pasuje mi bardzo, akurat koło mojego domu pola parcelują? Choć ze dwie morgi”. „Przykro mi, Martyniuk – powtarza wójt, drzwi otwiera, kapelusz sobie nakłada i dokądś się śpieszy – z parcelacji ziemi Ukraińcom nie sprzedajemy”. Rozumiesz teraz, Dolina? Ukraińcom ziemi nie sprzedajemy. Z tego wynika, że Polak jest lepszy. A co, czy ja nie jestem polski obywatel?
Dolinowie, chłopi z dziada pradziada, pochodzili z Kalinowej. Jest taka wioska niedaleko Rzeszowa, w malowniczych lesistych rozłogach Dynowskiego Pogórza. Nie należeli do najbiedniejszych. Jan z Antoniną zaraz po ślubie dom nie najgorszy w Kalinowej pobudowali. Ziemi, co prawda, za dużo nie mieli, ale dla nich i dla dwojga dzieci chleba nigdy nie brakowało. Co ich na to Podole z rodzinnych miejsc pogoniło?
Jan Dolina, kiedy się w myślach sam o to pytał – niezmiennie odpowiadał: „Ziemia! I to jaka! Czarnoziem. Więcej tam jej będzie niż w Kalinowej. O dzieciakach, kiedy dorosną, trzeba myśleć”. Dolina nie mógł zapomnieć wrażenia, kiedy pierwszy raz tu właśnie, pod Worwolińcami, schylił się i wziął do garści podolskiej ziemi. Było akurat parno, po krótkiej wiosennej ulewie. Ziemia była ciepła, wilgotna, tłusta i czarna jak sadza! A pachniała rosiście i korzennie. Ta dopiero będzie rodzić!
Z niewesołymi myślami wlókł się Jan Dolina za saniami. A na tych saniach, zaledwie w dwóch workach, chybcikiem i byle jak zebranych – cały dobytek jego chłopskiego żywota. „Ziemia, ziemia!” Tosia trzyma na kolanach czteroletniego Tadka. Starszy syn, dziesięcioletni Staszek, potykając się w głębokim śniegu, wytrwale maszeruje obok ojca. Kiedy wyjeżdżali na Podole, to właśnie Staszek z całej rodziny cieszył się prawdziwie; pierwszy raz w życiu miał jechać pociągiem! A do tego jeszcze gdzieś tam, na tym dalekim i tajemniczym Podolu, dojrzewają podobno ogromne, do dyni podobne – arbuzy, miąższ mają czerwony, a smaczniejsze są od najsmaczniejszego jabłka! I jeszcze są tam winogrona, których dotąd nigdy nie próbował i nie bardzo nawet mógł je sobie wyobrazić. Więc czemu niby miał się martwić tym wyjazdem? Razem z mamą i tatą jadą, nie mówiąc już o tym, jak mu chłopcy tego wyjazdu zazdrościli. Tylko Trota było mu żal; zadusiło się psisko, za nic nie chciało iść za wozem na łańcuchu, nie chciał odejść od swojej kalinowsklej budy… Mama się rozpłakała i uznała śmierć wiernego psa za zły znak. Zresztą mama najbardziej ten wyjazd na Podole przeżywała. Płakała i żegnała się ze wszystkimi jakby na zawsze.
Dolinka, Tosia, tak na nią w Kalinowej wołano, była kobietą rzadkiej urody. Smagła, rumianolica, piwnooka, wysoka i po dziewczęcemu smukła, nie nadawała się do ciężkiej, chłopskiej harówki. Miała w sobie coś, co wyraźnie odróżniało ją od kalinawskich rówieśnic; lubiła nosić się z miejska, a cały dookolny świat interesował ją bez reszty. A może właśnie ta zachłanna ciekawość świata i ludzi sprawiła, że Tosia zgodziła się ostatecznie z rodzinnej Kalinowej na Podole wyruszyć?
Mieszkający na Kolonii, tuż przy zaleszczyckim trakcie, Dolinowie ciężko przeżyli wybuch wrześniowej wojny. A wejścia Rosjan omal życiem nie przypłacili. Tłumy uciekinierów z głębi kraju przewałiły się przez ich dom, z których większość, tuż przed nadejściem Sowietów, zdążyła uciec przez Zaleszczyki do Rumunii.
Dolinowie też byli o krok od decyzji, żeby uciekać do Rumunii. A właściwie to nawet już się zdecydowali. Dobytek, jaki się dało, spakowali, konie były zaprzęgnięte do wozu. Tosia z dziećmi już na wozie siedziała. Dolina lejce w ręku trzymał, nogę oparł na kole, żeby na wóz wskoczyć… ale nie wskoczył. Nie ruszyli. Nie uciekli do Rumunii, bo akurat w tym momencie w stajni zaryczała krowa. Jan Dolina zdecydowanie zeskoczył z koła i… bez słowa zaczął wyprzęgać konie. Chłopu z dziada pradziada nie mieściło się w głowie, że można krowę-karmicielkę na pastwę losu zostawić.
Działo się to wszystko w sobotę po obiedzie, a w niedzielę pod wieczór, na Worwonieckiej Kolonii, od strony Tłustego pojawił się pierwszy zwiad sowieckich kawalerzystów. A już w poniedziałek rano Jana Dolinę i dwóch polskich pilotów, rannych w potyczce z ukraińskimi dywersantami – inny sowiecki patrol, tym razem pieszy, prowadził do akacjowego przylasku blisko Jakubówki – na rozstrzelanie.
Z Tadkiem na ręku, ze Staszkiem przy boku biegła za mężem zrozpaczona Dolinka. Nie zdążyli ich sołdaty rozstrzelać. Kiedy prowadzono skazanych po zaleszczyckiej szosie – nadjechał osobowy samochód, chroniony przez dwie ciężarówki z obstawą. Wysiadł z nich jakiś wyższy sowiecki dowódca w otoczeniu całej świty. Rzuciła się Dolinka przed nim na kolana, Staszkowy kark do ziemi przygięła. Oficer, starszy, postawny pan, z mnóstwem czerwonych zygzaków na rękawach, kazał jej wstać, a dowódcy konwoju zameldować, o co tu chodzi.
– Niech pani nie płacze. Armia Czerwona nikogo nie skrzywdzi. Niech pani weźmie dzieci i wraca do domu. Mąż pani też jest wolny.
Rannych lotników Sowieci zabrali na ciężarówkę. Powiedzieli, że to żołnierze i biorą ich do niewoli.
Na Kolonii nie było spokoju ani w dzień, ani w nocy. Zaleszczycką szosą ciągnęły kolumny sowieckich czołgów, tabuny kawalerii i taborów, niezliczone bataliony piechurów w długich do ziemi szarych szynelach. W dzień po niebie brzęczały eskadry samolotów, latających nisko, jakby na pokaz. Jeszcze kilka razy po Jana Dolinę przychodziły sołdackie patrole, grozili rozstrzelaniem, żądali wydania broni i polskich oficerów, o przechowywanie których go nieustannie podejrzewali. Parę dni po wkroczeniu Sowietów zaczęła się na Kolonii gęsta strzelanina. Okopani wzdłuż zaleszczyckiej szosy krasnoarmiejcy ogniem karabinów maszynowych ostrzeliwali pobliskie zalesione wzgórze, gdzie znajdowało się kilkudziesięciu okrążonych polskich żołnierzy. Polacy co jakiś czas odpowiadali ogniem. Krzyżujące się kule gwizdały u Dolinów na podwórku. Prysnęła szyba w oknie. Zaczął się palić bróg ze zbożem.
– Tosiu, bierz dzieci i uciekaj! – Głos Doliny nie znosił sprzeciwu.
– Dokąd? Jak się ma coś stać, to niech już razem…
– Nie ma ani chwili czasu! Uciekaj wąwozami do Czerwonego Jaru. Nie martw się o mnie… Dzieci ratuj, siebie… Ja tam do was dołączę, dobytku trzeba dopilnować.
Wepchnął ją z dziećmi do porosłej burzanem fosy. Czołgała się, zasłaniała Tadka własnym ciałem, ciągnęła Staszka za rękę. Bała się gwiżdżących nad ich głowami kul, drżała na myśl, co się stanie, jeśli ich zauważą, dopadną. Co się tam dzieje z Jankiem, czy go jeszcze żywego zobaczy. Kiedy następnego dnia Jan Dolina szczęśliwie dotarł do Czerwonego Jaru i odnalazł rodzinę u pani Wysockiej, kruczoczarne włosy jego żony były przyprószone gęstą siwizną.
Stacja kolejowa, a ściślej: przystanek w Worwolińcach, leżący na linii kolejowej Zaleszczyki – Czortków – Tarnopol, miał tylko jedną towarową bocznicę. Głucha, zapadła stacyjka, na której nawet nie wszystkie pociągi osobowe się zatrzymywały. Przystanek był na odludziu, z jednej strony Jakubówka, z drugiej Worwolińce. A do tego obrastały go gęste akacjowo-czereśniowe przylaski. Może dlatego NKWD wybrało ten przystanek na jeden z punktów etapowych lutowej wywózki okolicznych Polaków. Zwożono tu ludzi z Uścieczka, Jakubówki, Tarskiego, Karolówki, Berestek, Uchrynkowiec, Charłamowiec, Chinkowiec i Worwoliniec.
Przed południem śnieżna wichura zelżała. Zza pierzastych niskich chmur od czasu do czasu wyglądało zaczerwienione słońce. Mróz nie ustępował. Przy worwolinieckiej bocznicy stało kilkadziesiąt wagonów, takich, jakimi zwykło się przewozić bydło. Stację otaczał kordon krasnoarmiejców, nie licząc specjalnych milicyjnych posterunków rozlokowanych na drogach dojazdowych. Zadaniem ich było zapobiegać ucieczkom deportowanych i nie dopuszczać do zbiegowiska okolicznej ludności. Sztab operacji „wywózka” na czas załadunku ulokował się w niewielkim stacyjnym budynku. Śnieżyca sprawiła, że kolumny sań z wysiedlonymi nadjeżdżały na stację z opóźnieniem. Z każdą też chwilą pogłębiał się panujący tu chaos. Stłoczone na małym zaśnieżonym placu dziesiątki załadowanych tobołkami sań, koni i ludzi – tworzyły trudne do uporządkowania kłębowisko. Bił w niebo ludzki gwar, płacz wystraszonych i przemarzniętych dzieci, lamenty kobiet i przekleństwa mężczyzn.
Doświadczenie komisarza Leonowa przy tego typu przesiedleniach dało znać o sobie. Widząc, co się na przydworcowym placu dzieje, komisarz zatrzymał konwój z Czerwonego Jaru przed stacją. Tutaj kazał sprawdzić listy konwojowanych, żeby po przybyciu na stację przekazać je, rozliczyć się ze sztabem. Enkawudziści szli od sań do sań i według listy sprawdzali osobę po osobie. Rychło też wykryli nieobecność młodego Kalinowskiego. Brakowało również Tomasza Jaworskiego, statecznego gospodarza. Jego żona i trójka małych dzieci znajdowały się na miejscu, w konwoju. Co się z Kalinowskim i Jaworskim stało, gdzie się podziali, o tym ani ich rodziny, ani miejscowi milicjanci, nie mówiąc już o woźnicach – nie umieli nic konkretnego powiedzieć. „Uciekli, swołocze!” Leonow działał szybko i bezwzględnie, zdając sobie sprawę z kłopotów, jakie spadną na niego, jeśli zjawi się w sztabie z niepełną listą wysiedleńców. Po krótkiej naradzie z miejscowymi milicjantami wysłał dwa konne patrole: jeden powrotną drogą do Czerwonego Jaru, drugi do Worwoliniec, do chaty Oksany Olijnik. Ten ostatni trop podpowiedział komisarzowi woźnica, młody Taras Bałaban, sąsiad Olijników, zawzięty rywal Janka Kalinowskiego. Rozwścieczony Leonow przystąpił do przesłuchań rodzin. Zaczął od Jaworskiej, schorowanej, zmaltretowanej życiem suchotniczki.
– Jak mi nie powiesz, gdzie jest twój mąż, to syna ci zabierzemy!
– To mówiąc, Leonow uniósł do góry brodę patrzącego nań spode łba, wyrosłego ponad swój wiek, piętnastoletniego Władka. – I ty też, synu, nie wiesz, co się z twoim ojcem stało?
– Nie wiem! – odburknął chłopak.
– Nie wiemy, panie, nie wiemy. Jezusie święty, żeby się mu tylko coś złego nie stało! Szedł cały czas za saniami…
Jaworska, z wpadłymi, nienaturalnie zaczerwienionymi policzkami, o wielkich gorejących oczach, nie dokończyła, rozkasłała się gwałtownie i sucho, wycierając końcem chusty krople krwi w kącikach spękanych warg.
Tomasz Jaworski uchodził w Czerwonym Jarze za odludka, a nawet dziwaka. Do najbogatszych też nie należał. A bywały i takie lata, jak choćby zaraz po ożenku, kiedy dzieci, jedno po drugim, zaczęły się zjawiać na ten świat, a do tego żona mu na suchoty zapadła, że nie mieli co do gęby włożyć. Małomówny, zamknięty w sobie, honorowy – nie tylko, że nie pożalił się nikomu, ale i o pomoc nie prosił. Czasami tylko jakaś litościwa sąsiadka poza jego plecami nad Jadwigą się ulitowała, wspomagając ją odrobinką mleka dla dzieci. Ziemi miał niedużo, dom lichy, obejście wiatrem podszyte. Do Czerwonego Jaru przyszedł spod Kopyczyniec na sezon, roboty szukać. Potem ożenił się tutaj. Jadwiga mieszkała w Czerwonym Jarze ze starą matką, która niedługo po ich ślubie umarła. Jeśli sąsiedzi czegoś Tomaszowi zazdrościli, to nadludzkiej wprost pracowitości. Rok po roku, krok po kroku, ten przybłęda spod Kopyczyniec stawał się samodzielnym gospodarzem. Własnymi rękami uporządkował rozlatującą się zagrodę, kupił parkę prosiąt, rasową krowę. Na tych swoich paru morgach plony miał dobre i, ku zdziwieniu sąsiadów, nastawił się na hodowlę świń. I za te wieprzki właśnie Tomasz Jaworski kupił sobie pierwszego konia! Od tej pory uniezależnił się od sąsiadów, skończyło się chodzenie na odrobek. Chyba to wtedy rozkochał się w koniach! Nikt z Czerwonego Jaru nie miał ładniejszych i bardziej zadbanych koni od niego. Na wojnę nie poszedł, ale wojsko zmobilizowało mu Gniadego: pięknego, wytrzymałego pięciolatka, zdatnego i pod siodło, i do pługa. Ze łzami w oczach przebolał tę stratę: wojna! Została mu Maleńka. Klacz złocistogniada, z białymi pęcinami i białą gwiazdką na łbie. „Wio, Maleńka, wio!” Tomasz nie przypominał sobie, żeby kiedyś choć raz trzepnął ją lejcami po grzbiecie. Wystarczyło, że cmoknął: „Wio, Maleńka, wio!”, a ta żyły z siebie w pracowitości i posłuszeństwie wypruwała. Maleńka była teraz wysoko źrebna, i lada dzień, lada godzina miała się oźrebić…
Kiedy zaczęła się wywózka, enkawudziści zastali Tomasza w stajni. Czuwał tam od paru nocy, żeby się, broń Boże, Maleńkiej nic złego nie przydarzyło. Nie bardzo rozumiał, czego od niego chcą, czym komu zawinił, dokąd niby ma się zbierać? Ale nie było rady, zaczął więc pakować do worków, co uważał w podróży za najważniejsze, najpotrzebniejsze dla rodziny. Nie prosił, nie błagał o nic, tylko raz jeszcze, jakby nie wierząc własnym uszom, zapytał komisarza Leonowa, który wydał mu się najważniejszym:
– A co z moim gospodarstwem? Co z chudobą? Kobyłę, panie, mam na oźrebieniu, lada moment powinna…
Leonow popatrzył na Jaworskiego jak na wariata, a potem wykrzyczał:
– O dzieciach, chłopie, lepiej pomyśl, a nie o kobyle! O pierzynie dla nich nie zapomnij, żarcia na drogę nie zapomnij. A ten mi tu bredzi o jakiejś kobyle! Nie martw się, twoją kobyłą władza radziecka też się zajmie! I pośpiesz się lepiej, durniu jeden, bo sanie na mrozie czekają!
O nic już więcej Tomasz nikogo nie pytał. W zawziętym milczeniu zbierał, co mu pod rękę wpadło, ale jego myśli nijak z tym poradzić sobie nie mogły. Jak to? Wszystko, co jego, tę chałupę, to łóżko, ten święty obraz na ścianie, tę uprząż, chomąta i kantary mosiądzem wybite, co je niedawno własnymi rękami wyrychtował, krowy, świnie, pszenicę w komorze, kukurydzę na siew przygotowaną, on, gospodarz, ma to na pastwę losu zostawić? Do tego Maleńka lada moment się oźrebi. W głowie huczało mu jak we młynie, samego siebie już nie słyszał, nikogo nie rozumiał, ludzi jakby nie poznawał, coraz bardziej tracił porozumienie z otaczającym go światem.
Mieli już ruszać; Hryćko Tukan, znajomy Ukrainiec z Worwoliniec, trzepnął konia lejcami. Tomasz, zamiast za saniami, zdecydowanie skierował się do stajni.
– A ty dokąd, chłopie? Wracaj do sań, władzy radzieckiej nie słuchasz? Już i tak zmitrężyliśmy przez ciebie tyle czasu. Ruszaj, ruszaj, cała kolumna czeka. Co za człowiek, nic, tylko jakaś kobyła mu się ubzdurała – wściekał się Leonow.
– Chodźcie, tato, chodźcie, bo oni… – Władek prosił ojca, do którego zmierzał krasnoarmiejec z karabinem. Tomasz posłuchał syna. Ale jeśli coś jeszcze w tym momencie dostrzegał, to tylko uchylone, buchające parą stajenne drzwi, i jeśli czegoś słuchał, to cichego, niespokojnego rżenia Maleńkiej. A może mu się tylko tak zdawało?
Nadaremnie komisarz Leonow nękał i straszył Jaworskich. Bo naprawdę żadne z nich nie zauważyło, w którym momencie zabrakło ojca. Nawet Władek, który przez długi czas nie opuszczał go ani na krok. Potem rozszalała się taka zamieć, że prawie ciemno się zrobiło; to tu, to tam wywracały się sanie, rwały postronki, zapadały w zaspy konie. Ludzie biegali, zbierali porozrzucane tobołki, zziębnięte dzieciaki, pomagali sobie. Wtedy to Władek stracił ojca z oczu.
A Tomasz Jaworski wracał do Czerwonego Jaru. Obojętny na wszystko, przedzierał się przez śnieżycę, tonął po pas w kopnym śniegu. Ocknął się, otrzeźwiał z zadumy, kiedy dostrzegł pierwsze opłotki chutoru. Instynktem ściganego zwierza starał się uniknąć pułapki. Skradał się w stronę domu, wypatrywał ludzi. Opuszczone zagrody, porozrzucane w nieładzie sprzęty domowe, drzwi do chałup uchylone, stajnie pootwierane. U Biegańskiego wył pies uwiązany przy budzie. Od Daniłowiczów z chlewa wymknęła się jakaś skulona postać. W worku pokwikiwało prosię. Z chałupy Unickiego dochodziły hałasy, gwar, śpiewy. Tomasz przyczaił się tuż za płotem, bo akurat ktoś wyszedł stamtąd na ganek. Rozchełstany, w rozpiętym kożuchu, ukraiński milicjant, Iwanko Smyrnyj, chwiejąc się od samogonowego ugaru, załatwiał potrzebę i podśpiewywał:
Oj deś gude, oj deś graje,
Skripka wilinaje, skripka wilinaje,
Skripka…
Do własnego obejścia przekradł się Tomasz od strony głębokiego parowu. Wyjrzał zza rogu stodoły, chwilę przepatrywał zawieję, nikogo nie widział i nie słyszał. Na drzwiach wejściowych do jego chaty wisiała cudza kłódka. Mocna. Otumaniony, zmęczony, mimowolnie przycupnął na schodach. Wichura smagała mu twarz ostrym, mroźnym śniegiem. Myśli znów nie chciały go słuchać i nie dawały się rozsądnie poukładać. Co tu robi, po co tu przyszedł, czemu tak siedzi na tym zimnie? Pies! Burek, uradowany widokiem gospodarza, skomlał radośnie i przysiadł, zamiatał ogonem przy budzie. Tomasz wstał. W drewutni siekierę z pieńka wyszarpnął i przeciął łańcuch. Wystraszony Burek uskoczył na bok, ale zaraz potem przypadł gospodarzowi do butów. Tomasz odrzucił siekierę i wszedł do stajni. Stanął w progu i nim oswoił się z półmrokiem, usłyszał ciche rżenie Maleńkiej. Poznała go! I jakby chciała się gospodarzowi pochwalić. Źrebiątko! Malutkie, jeszcze nie całkiem wyschłe po oźrebieniu, chwiało się na drżących nogach, śmiesznie podrygiwało ogonem i zawzięcie ssało matczyne wymię. Jaworski przyklęknął na jedno kolano, gładził ufną mordę Maleńkiej, przesunął dłonią po mokrym, ciepłym grzbiecie źrebaka.
– Też źrebiczka, też. Gniada, gniada!
Maleńka strzygła uszami i zezowała białkami w stronę gospodarza. Znów lekko zarżała. Tomasz wstał, delikatnie poklepał ją po szyi.
– Nie bój się, nic mu nic zrobię. Nie bój się, nie bój. Zaraz cię napoję, obroku podrzucę.
Przetarł piekące oczy i sięgnął po wiadro. Zaczerpnął wody z beczki stojącej pod schodami. Maleńka piła łapczywie i dużo. Obrok miał pod ręką; kukurydziana śruta zmieszana z burakami. Nasypał do żłobu obficie. Dwa naręcza siana z koniczyny za drabinkę założył. Postał chwilę, popatrzył: Maleńka, zezując na gospodarza, chrupała obrok, źrebiczka wciąż targała matkę za wymię. Może się Tomasz na ten widok nawet uśmiechnął. Potem drzwi stajenne przymknął na wewnętrzny haczyk. Uniósł siekierę spod progu, ważył, pasował stylisko do ręki, ale po chwili ją odrzucił. Burek warował przy drabinie i wiernie wślepiał się w pana. Tomasz, jakby sobie coś przypomniał, jeszcze krowom koniczyny za drabinę założył. Tylko dla pokwikujących prosiaków nie miał przygotowanej karmy; ziemniaki trzeba by było dopiero parzyć. Więc wsypał im otrąb, ile miał w stajni pod ręką. Znowu stał jak skamieniały dłuższą chwilę. Potem spowolnionym ruchem zdjął postronek z haka, ciężko wspiął się na szczeblach przystawionej do sąsieka drabiny, umocował sznur na belce, pętlę założył na szyję i skoczył. Maleńka głośno zarżała, Burek podwinął ogon i zawył…
Mieszkańców Czerwonego Jaru ładowano do wagonów późnym popołudniem. Przez cały dzień trzymano ich na mrozie, nie pozwolono odejść od sań choćby na krok. Czekając na załadunek na mrozie i śnieżycy, ludzie zaczęli coraz wyraźniej zdawać sobie sprawę z ponurego losu, jaki ich czeka.
Na stacji w Worwolińcach zaczęli się gromadzić Ukraińcy z okolicznych wiosek. Komisarzowi ulżyło, bo młody Kalinowski zgłosił się do transportu sam i choć nie przyznał się, gdzie był i co robił, komisarzowi rachunek się zgadzał i to mu wystarczyło. Zwłaszcza, że jego wysłannicy wrócili z Czerwonego Jaru i zameldowali o wisielczej śmierci Tomasza Jaworskiego. Tak! Grunt, że rachunek komisarzowi się zgadzał!
Ludzie z Czerwonego Jaru ładowali się do transportu jako ostatni. Prawie wszystkie wagony były już zajęte. Do dwóch jeszcze wolnych napchano ludzi, ilu się tylko dało. Bez ładu i składu, ponaglani pokrzykiwaniami konwojentów – wdrapywali się do wagonów, podawali sobie z rąk do rąk chorych, starych i dzieci. Swój niebogaty dobytek: tobołki, worki, walizki, wrzucali byle jak i byle gdzie. A sołdaci poganiali:
– Bystrej, bystrej! Dawaj, dawaj!
– W tym wagonie nie ma już gdzie palca włożyć!
– Jak bydło jakie nas traktują!
– Worek, worek! I tobół z pierzynami, o tam leży!
– Marysiu, dziecko, gdzie ty się podziałaś?
– Cynia! Cynia! Cyniaaa!
– Bronek, pomóż tam babci.
– O Boże, jeszcze do nas nowych ładują!
– Przecież my się tu wszyscy podusimy!
– Niczewo, niczewo. Wsio uładitsia. Dawaj, dawaj! Bystreje! Miesta mnogo. Dawaj, dawaj!
Enkawudowcy poganiali, upychali opieszałych, wrzucali do wagonów ostatnie tobołki. Gęsty kordon krasnoarmiejców z trudem trzymał w bezpiecznej odległości od transportu gromadkę Ukrainek przekrzykujących się z odjeżdżającymi. Furmani też nie bardzo wiedzieli, jak się znaleźć. Jedni poderwali konie batem i galopem co prędzej odjeżdżali, byle dalej od tego wszystkiego. Inni wciąż stali, jakby na coś czy na kogoś czekali. Niektórzy zdejmowali baranice i miętosili je w rękach, niczym przed cerkwią.
Komisarz Leonow, zdenerwowany, nakazał przepędzić woźniców, odsunąć napierający tłum.
– Zakrywaj wagony! – krzyknął.
Zgrzyt, świst przymarzniętych drzwi. I trzask! Trzask! Jeszcze mocny skobel od zewnątrz, żeby ci w wagonie nie mogli ich odsunąć.
– Gatowo!
– Zakryto!
– Wsio! – Podsumował swoją udaną akcję komisarz Leonow.
Wagony zamknięte. Powoli dochodzące z ich wnętrza brzęczenie, podobne do odgłosu pszczół rojących się w ulu, zaczęło cichnąć. Słychać było tylko posapującą parą, gotową do drogi lokomotywę. Czerwone słońce skłaniało się ku zachodowi. Nagła cisza nastała na malutkiej, zagubionej w śniegach podolskiej stacji Worwolińce. Gwizd lokomotywy. Jeden, drugi. I wtedy dopiero się zaczęło. W którym wagonie? Nie wiadomo. Fakt, że po nagłej ciszy buchnął śpiew i toczył się od wagonu do wagonu, dopóki nie ogarnął całego transportu:
Boże, coś Polskę przez tak liczne wieki
Otaczał blaskiem potęgi i chwały…
Lokomotywa zagwizdała, buchnęła parą, koła buksowały, kręciły się w miejscu, ale po chwili zesłańczy transport ruszył…