Świniaki - M. Grossman - ebook + audiobook

Świniaki ebook i audiobook

M. Grossman

3,1

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Ten tomik to najprawdziwsza biżuteria. Perełki satyry napisane błyskotliwie i zabawnie. Prześmiewcze historyjki ocierają się o purnonsens, niestety mają jednak korzenie w rzeczywistości. Udowadniają, że świat od wieków jest rządzony przez trzy namiętności KASĘ, WŁADZĘ I SEKS. Autor zastosował tu ironiczny cudzysłów, czasem przesadne (zgodnie z prawem satyry) przerysowanie. Czytając, doznajesz uczuć określanych przez naszych sąsiadów jako „i śmieszno, i straszno”! Dobrze, że „śmieszno”, bo tylko takie traktowanie zdarzeń i sytuacji może złagodzić kontury tego co straszne. Śmiech zaś, jak wiadomo, jest dobry na wszystko, z wyjątkiem… rozwolnienia.
Obyta z zabawnym słowem wychowanka rozlicznych kabaretów,
Lidia Stanisławska,
piosenkarka, felietonistka, aktorka i pisarka

M. Grossman - godło literackie pisarza i dziennikarza urodzonego w 1974 roku na Pomorzu. Pod prawdziwym nazwiskiem publikował w tygodniku "NIE", "Faktach i Mitach" oraz "Dzienniku Trybuna". W wolnych chwilach podróżnik i muzyk, któremu nieobce są gitara i saksofon tenorowy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 73

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 1 godz. 29 min

Lektor: Jarosław Milewczyk

Oceny
3,1 (8 ocen)
1
2
2
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




M. Grossman

ŚWINIAKI

Epitafium

Zbiór satyr politycznych

drukowanych w „Dzienniku Trybuna”

w okresie kwiecień–lipiec 2014 oraz tych

nieopublikowanych nigdy wcześniej,

z rysunkami Michała Graczyka.

Pamięci mistrza Jacka Sawaszkiewicza.

M. Grossman

17.09.2014

Spieprzaj, dziadu!

Dobrze się prowadził. Po chrześcijańsku bzykał żonę, nawet spłodził potomka. Do kościoła, w dzielnicy, w której żył, uczęszczał regularnie. Był pewny, że trafił, gdzie trzeba. Jednak nerwowo szczypał rąbek niedopiętej marynarki, a wzrok niepewnie spuścił na czubki butów. Robił to tylko przez ułamek sekundy, bo widok był ohydny. Lepszych nie zdążył wzuć. Sprawa była niecierpiąca zwłoki.

Wstał z ławki, by kołatką zastukać do bramy, której nikt mu nie otwierał. Zrezygnowany spojrzał w górę i spróbował dosięgnąć ręką do tego staroświeckiego urządzenia przywoławczego. Nie sięgał. Wspiął się na palce. Bez powodzenia. Kołatka była zbyt wysoko.

– Ożeż kuchwa – wysyczał z francuska i rozejrzał się dookoła, czy aby nikt nie usłyszał.

Spojrzał na zegarek. Minęła godzina. Nie przywykł do takiego traktowania. Był przecież kimś. I to, że nie żył od kilku godzin, nie powinno mieć, jego zdaniem, żadnego znaczenia. Nerwowo się rozejrzał. Nie było nikogo w pobliżu, kto usłużnie przyznałby mu rację. Nawet kota.

Podrapał się po własnej głowie. Nie mógł po innej, bo był sam.

– To nawet logiczne – powiedział w myślach i ucieszył się. Lubił swoją logikę. Nigdy go nie zawiodła.

Krótko po tych rozważaniach wpadł na pomysł. Te pomysły też lubił. Jego współpracownicy zawsze twierdzili, że są świetne. Ci, co mieli inne zdanie, szybko przestawali być jego współpracownikami. To też było logiczne. Znów się uśmiechnął i ucieszył jednocześnie. Tak, tak. Potrafił jednocześnie robić wiele rzeczy. Jak Napoleon.

Kopnął delikatnie w bramę. Niby przypadkiem. Odpowiedziało mu echo. Kopnął raz jeszcze. I jeszcze raz. Nic. Zero reakcji. Zazgrzytał lekko nadpsutymi zębami. Nic. Nawet nie zgrzytnęły.

– Może tu panują inne prawa fizyki? Gdyby był tu Kazik – gadał do siebie, dokładnie analizując każde słowo. Słowa układały mu się w logiczną całość. Mimo wszystko lekko wykrzywił twarz w grymasie, który wprawny psychoanalityk mógłby wziąć za uśmiech. Wrota zaskrzypiały. Nerwowo odskoczył w tył. W drzwiach stanął stary człowiek. Dziad można by powiedzieć. Tylko lepiej od przeciętnego dziada ubrany.

– Czego tu? Spieprzaj, dziadu! Porządnych towarzyszy z samego rana niepokoić? – powiedział odźwierny lekko wkurzony.

– Jak ty do mnie, dziadu jeden?! Jestem bratem mojego brata. Premierem czy prezydentem... – wybełkotał po dłuższej chwili. Nie był pewny, którym bratem jest. Tak go wnerwił dziad w bramie.

– I jakich towarzyszy? Tutaj jest napisane. Napis jest NIEBO. Tak?

– No jest napis. I są towarzysze. – Odźwierny był zniecierpliwiony.

– Towarzysze w niebie? – Premier albo prezydent zdradzał objawy nielichego zdenerwowania.

– Mamy tu taką komunę, jełopie. Od samego początku. A teraz paszoł won! I nie kopać w bramę, bo ci dupę skopiemy z Gabrielem.

– Janowskim? – Premier albo prezydent zgłupiał. Nie zdążył bardziej, gdyż starzec jak się pojawił, tak zniknął.

Nie miał jednak zbyt wiele czasu na rozmyślania, bo nie był już sam. U jego boku stał Rokita.

09.02.2004

Powiesili prezydenta

Andrzej jakoś tak dziwnie się poczuł. Niby nic. Kwiaty, gratulacje, wywiady. Do gabinetu, bez pukania, jak to miał w zwyczaju, wpadł Tymoteusz.

– Andrzeju! Gratulacje. Strzał w dziesiątkę – zawył Tymek, jak pieszczotliwie nazywał go Andrzej.

– Co masz na myśli?

– No jak to co? Zobacz!

Na biurku Andrzeja wylądowały papiery. Wykresy i tabele.

– Poparcie stabilne od tygodnia! Na poziomie 68 procent! – Tymek wydawał się być przeciwieństwem swojego pana.

– Eee, Tymek. Czego innego mieliśmy się spodziewać? Lewica miała go od dawna dość. Płaszczył się przed klechami, aż dostawali torsji.

– No, masz rację, prawica przebierała nogami, by zastąpił go ktoś z ich ekipy. Widziałeś wywiad w Jedynce z Józefem Marią Boruckim? Myślisz, że dasz radę? Borucki, choć bledziutki, ostatnio w mediach wypada nieźle.

– Na każdego złodzieja znajdzie się bat. Kurde…

– Albo sznur – ściszonym głosem dorzucił Tymek.

Andrzej spojrzał na niego spode łba. Poprawił krawat, wciągnął głęboko gluty w głąb jamy nosowo-gardłowej…

– A ty myślisz, że ja tego chciałem? To społeczeństwo, kurde. Ja zawsze będę robił i mówił to, czego chcą ludzie. Bo ja zawsze dla ludzi…

– Tak, Andrzeju, wiem. Opozycja też tego chciała. Może mimo wszystko starczyłoby dożywocie? Po co odwieszałeś karę śmierci?

– Tymek, do diabła! Ja tego nie chciałem. Społeczeństwo. Upodlony, umęczony naród się domagał.

– Mówisz o bandzie skinów, kiboli i byłych pracowników PGR- -ów? To im sprawiłeś największą przyjemność.

– Tymek… odwal się! Tymoteusz poczuł, jak oblewa go zimny pot. Dreszcze, które przeszły mu po plecach, wykręciły kręgosłup w literę „S”.

– No co ty! Ja zawsze z tobą. Przecież wiesz.

– Lepiej dla ciebie, by tak było.

– Andrzej, spoko. Do samego końca. Udzielisz wywiadu przed dzisiejszą retransmisją egzekucji?

– Pewnie, że tak. Zawsze robię to, czego chce naród…

30.05.2004

Koń, który mówił

Stał na czterech łapach, nogach nawet można powiedzieć. Paskudne były i dlatego wyglądały jak łapy. Dostojny łeb ozdobiony wieńcem z liści laurowych. Z tą dostojnością przesadziłem. Też był paskudny...

– Czemu jesteś smutny, koniu? – zapytał niedźwiadek wtulony w kąt stajni, między kupą nietoperza a norą szczura.

– Zobacz, niedźwiadku. Dali mi owies w jeden żłób, a w drugi siano. Mam dylemat – barytonem niskim i aksamitnym zajechał koń.

– No to chyba dobrze. Masz wybór. Muszą cię lubić, no nie?

– Ja już nie wiem, co kosztować i kiedy. Jak stanę nad sianem, to żal mi owsa, bo a nuż szczur się podkradnie i zeżre kilka ziaren z mojego, powtórzę, z mojego żłoba!

– Spieprzaj na drzewo, jebańcu! – dało się słyszeć piskliwą i zdecydowaną wypowiedź z nory szczura.

– No widzisz? Tylko czeka, jak stanę nad sianem. – Koń był bliski płaczu.

Niedźwiadek postanowił rozwiązać spór na sposób demokratyczny. Zajrzał w głąb nory szczura i mimo nieznośnego smrodu, poprosił jej mieszkańca o opuszczenie rezydencji.

– Nie wyjdę. Konia podkuli nowymi złoconymi podkowami zaraz po uroczystości zwieńczenia łba wieńcem laurowym. Jednym machnięciem kopyta może mi zrobić z kręgosłupa grzechotkę.

– Wyjdź, a przywalę zdrowo – potwierdził obawy szczura koń.

– Tak nie można, przyjaciele. Nie na tym polega demokracja – obficie gestykulując, zawrzeszczał zdenerwowany niedźwiadek. Dla podkreślenia zalet demokracji kopnął zleżałe guano nietoperza.

– Ile może zjeść owsa szczur, koniu? Doprawdy żałujesz garści ziarna dla współmieszkańca naszej stajni? Nie wstyd ci?

– Masz rację, niedźwiadku. To chyba niezgodne z WS (Wartości Stajenne – dopisek autora). – Łzy spłynęły po paskudnym pysku konia.

Uradowany niedźwiadek nakłonił szczura do wyjścia z nory. Biedne zwierzę zatraciło instynkt. Trudno powiedzieć, czy to na skutek głodu, czy indoktrynacji niedźwiadka bądź WS. Pewnym krokiem zmierzało w kierunku żłobu z owsem, gdy nagle jakby błyskawica, iskry i głośne jeeeeb...

Ogłupiały szczur już żegnał się z tym światem, już witał Jezuska, gdy jednak dotarło do jego świadomości, że nie umiera, że jego kręgosłup cały jest i nie grzechocze... Spojrzał w bok i zobaczył kilka centymetrów od swojej mordki, że w kałuży juchy leży jego niedawny druh, niedźwiadek. Przygwożdżony do klepiska kopytem konia zdobionym pozłacaną podkową.

– Zajebałeś niedźwiadka. Naszego przyjaciela, mentora i skarbnicę wiedzy o WS – szczur strzelał słowami z prędkością odwrotnie proporcjonalną do szybkości słów wypowiadanych przez Giertycha, posła zresztą. Oczy z wściekłości zaszły mu bielmem o bieli proszku z systemem aktywnej bieli.

– Nie chciałem – wymamrotał koń, który zaczął się trząść jak w febrze.