Święty od ćpunów - Michał Kotliński - ebook + książka

Święty od ćpunów ebook

Michał Kotliński

2,8

Opis

Młodzi bohaterowie Michała Kotlińskiego mogliby wyjść na ulice i place – w odruchu buntu. Mogliby założyć na twarze słynne białe maski. I protestować. Gorycz i melancholia wypełnia ich po brzegi – i toczy na podobieństwo rakotwora. Niektórzy frustrację rozładowują instynktowną agresją, inni snują się w miejskiej przestrzeni, sączą tanie drinki albo trochę droższą wódkę z prozakiem, wypełniają godziny i minuty opowieściami. Czasem chwytają się jakichś zajęć, na przykład sprzedają książki. A potem wydają całą tygodniówkę na chwilowy odlot, napędzany narkotykami, które nazywają bożą opatrznością. Niektórzy tylko marzą – o ucieczce, o byciu kimś innym, o wyjściu poza. Jakby świat, o którym jeden z tych nadwrażliwców mówi, że „jest jak igła z przyspieszonym aidsem”, był jedynie potężnym wysypiskiem śmieci. Zużytych produktów przemysłowych, wypalonych uczuć, zdradliwych idei.

 

Michał Kotliński urodził się w 1985 roku. Mieszka w Olsztynie. Ukończył studia licencjackie z dziennikarstwa i komunikacji społecznej. Zadebiutował  w 2008 roku książką „Miłość zwija się w bibułkę”, za którą otrzymał pierwszą nagrodę w konkursie na powieść dla młodzieży wydawnictwa TELBIT.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 179

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
2,8 (21 ocen)
2
3
8
5
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Michał Kotliński

Święty od ćpunów

Święty od ćpunów

Marzena zatracała się.

Rzeczywistość jednej z tych niepewnych dzielnic Warszawy, zalana czernią nocy, ograniczała się do ledwo widzialnych trzech niekończących się ścian i wylotu, wyjścia poza.

Ale to „poza” zdawało się czymś absolutnie abstrakcyjnym.

Marzena, mimo usilnych prób, nie mogła sobie przypomnieć żadnego „poza”.

Nawet na Sądzie Ostatecznym nie potrafiłaby powiedzieć, od jak dawna na wpół klęczała w ani na moment nie gęstniejącym przez permanentny deszcz błocie.

W leżącym obok niej plastikowym pojemniku oprócz wody wymieszanej z błotem znajdowały się jedyne przedmioty, które rejestrowała jej świadomość, to jest jedyne rzeczy we wszechświecie: dwie mocno sfatygowane strzykawki i trzy niepełne fiolki jasnozielonej syntetycznej substancji, znanej jako valkyr.

Valkyr. Tego słowa i odpowiadającej mu rzeczy trzymała się niczym tonący brzytwy, przy czym – żeby pozostać przy tejże przenośni – brzytwa nieubłaganie ciągnęła ją w dół.

Poza valkyrem nie pamiętała już niczego. Nie pamiętała twarzy człowieka, od którego go kupiła. Całe życie przeszłe rozmywało się w jej umyśle niczym słowo napisane patykiem na wodzie.

Myśli, nie przerywając snu, łagodnie krążyły po przestrzeniach umysłu.

Ledwo pamiętała swoje imię.

Snu?

Ktoś powiedział, że życie jest snem; Sean Penn w „21 gramów” nawet podrywał na podobną sentencję Naomi Watts, ale u Marzeny jawa była od snu nieodróżnialna.

Leżała w błotnistym zaułku, odkąd pamiętała. Czy to jej się śniło, czy też uprzednie życie było snem? Czy to ona komuś się śniła? A może oba te doświadczenia były marą, a jeśli tak, to co było rzeczywiste? Czy kiedykolwiek choćby otarła się o tę całą rzeczywistość? Déjà vu? Sen? Życie?

Nie czuła ciała.

Im mocniej padało, tym ona zapadała się głębiej w ową studnię świadomości, której dna nie było widać. Studnia nie miała drabiny, po której można by wspiąć się z powrotem, i w niektórych sekundach czy też godzinach przebłysków Marzenę to przerażało; od czego jednak był słodziutki valkyr?

W rogu zaułka, poza zasięgiem wszechświata Marzeny, nieruchomy ludzki kształt, oparty o ścianę, zaciągał się papierosem.

W sterylnym, pedantycznie wręcz czystym i uporządkowanym biurze do zajęcia się Marzeną, do „uratowania” jej oddelegowany został przystojny, posłuszny i próżny młody, acz doświadczony Mariusz Bodlewicz.

Kiedy wymyty, wypachniony i stylowo ubrany Mariusz Bodlewicz pojawił się w uliczce Marzeny, pierwsze słowa, jakie wypowiedział do leżącej w błocie, z twarzą i ubraniem umazanymi błotokrwią dziewczyny brzmiały:

– Boże, jaka ty jesteś piękna!…

Marzena spojrzała półżywym wzrokiem na „doktora” i już było wiadomo, że jest jego.

Niewyraźny kształt w rogu zaułka żachnął się, z niesmakiem pokręcił głową i powoli oddalił się poza.

1. Boga nie ma. 2. Zresztą i tak Bóg jest głupi.

Philip K. Dick, „Valis”

1

Miłość dosłownie rozsadzała Anitę.

W czwartkowy wieczór po upiększeniu się przed lustrem przed wyjściem z mieszkania połknęła nielegalną małą tabletkę z czerwonym serduszkiem. Dojechała tramwajem do centrum, zamówiła drinka w przytulnym staromodnym pubie, usiadła przy stoliku w kącie, aby móc obserwować lokal, zapaliła cienkiego mentolowego papierosa i z wolna zaczęła to czuć.

Za coś takiego warto było płacić krajową dniówkę.

Smakowite spowolnienie czasu. Niesamowicie ciepłe kolory rzeczywistości. Sącząca się z głośników muzyka („It Could Be Sweet” Portishead) delikatnie, pieszczotliwie głaszcząca opony mózgowe. I to ciepło… Rozpływające się po całym ciele i przechodzące dalej, ku otoczeniu… Miłość w czystej postaci, jak to nazywała. Miłość do rzeczy. Miłość do ludzi. Miłość do świata.

Siedzący dwa stoliki dalej dwaj nieco starsi faceci, twardo pijący wódkę pod papierosy i zażarcie dyskutujący, rzucający kurwami na prawo i lewo, wydali jej się tak męscy, że zrobiło jej się mokro; zmieniła punkt widzenia, łyknęła alkoholu i szeroko się uśmiechnęła, mrużąc szkliste oczy. Barmanka, z uśmiechem dyskutująca z siedzącym przy kontuarze garniturem, miała krótkie czarne włosy, delikatną drobną twarzyczkę, szczuplutką figurę… Bezgłośne „uuu…” wydobyło się z ust Anity.

Już chciała podejść i zagaić, ale w tej samej chwili znów zauważyła mężczyznę, któremu jeszcze cztery minuty wcześniej z uwagą się przyglądała; przypływ czystej ekstatycznej miłości nieco ją jednak zdekoncentrował.

Siedział zgarbiony, oparty o blat stolika w najciemniejszym kącie sali, przed kuflem piwa, i palił papierosa za papierosem, wpatrzony w martwy punkt z miną… znudzenia ostatecznego? nihilizmu maniakalnego? Dosłownie zlewał się z otoczeniem. Wyglądał jak – poeta? aktor teatralny?

Dyskretnie poprawiła się w kroku, wzięła drinka i dosiadła się.

Był wysoki i chudziutki, miał potwornie bladą cerę, kruczoczarne, niesamowicie seksowne włosy, pociągłą twarz z wyrazistym nosem oraz kozią bródką; i wręcz płonące oczy. Czarna koszula, na niej czarna marynarka. Malutki srebrny kolczyk u szczytu prawego ucha. Anicie od samej zmysłowej rozkoszy patrzenia zakręciło się w głowie.

Kruk siedział w snobującym się na awangardę niewielkim pubie przy Chmielnej, paląc skręta za skrętem i wpatrując się w reprodukcję „Krzyku” na czarnej jak smoła ścianie.

Nie wiedział, od jak dawna tak siedzi.

Ale jakie to miało znaczenie? Jakie to ma znaczenie, gdy masz cały czas na ziemi i żadnego, choćby najmniejszego – celu? marzenia? sensu? Gdy całym sensem jest sensimilla?

Ludzie od zawsze marzyli o nieśmiertelności. Wampiry. Kruk fuknął. Wampiry to najnieszczęśliwsze istoty wszechświata, mógł pomyśleć; już upadłe anioły miały więcej… No właśnie – czego? Zabawy? Sensu istnienia? Kurwa, szczęścia?

Do stolika w kącie sali powolnym, tanecznym krokiem podeszło i dosiadło się pachnące dyskretnie i kusząco smukłe dziewczę dobrze przed trzydziestką. Długie tlenione włosy, zadbana ciemna cera, pastelowy ubiór, naćpane ekstazą oczy. Dłonią z długimi różowawymi tipsami postawiła przed sobą szklankę z różowawym drinkiem, założyła długą nogę na długą nogę, spojrzała na srebrny zegarek na lewym przegubie, i patrząc na mężczyznę narkogrzesznym wzrokiem, z uśmiechem założyła włosy za ucho.

– Masz nagrzane ekstazą, niezwykłe szare oczy – powiedział Kruk niskim głosem, zaciągając się papierosem, który pachniał jak marihuana.

Anitę przeszył dreszcz. Przygryzła wargi, spuściła wstydliwie wzrok i zaczęła powoli jeździć tipsem po brzegu szklanki z alkoholem.

– Dziękuję. Ale moje oczy są piwne – niemal wyszeptała śpiewnie. – Studiowałam przez dwa lata anglistykę; w staroangielskiej tradycji literackiej szare oczy…

– …były uważane za synonim piękna – dokończył Kruk, patrząc na włosy dziewczyny.

Anita była mokrusieńka. Powoli oblizała wargi.

– Masz może papierosa? – zapytała leniwie, patrząc na Kruka tak, jakby pytała: „Spuścisz mi się do buzi?”.

Z braku lepszego zajęcia zrobił to w pokoju hotelowym godzinę później.

2

– Przysięgam ci, piłka nożna ma w sobie nieskończony potencjał metafizyczny! Przysięgam, kurwa!…

Brązowe jak heroina chmury wisiały niczym klątwa nad cent­rum Warszawy; zdawały się tak ciężkie, że tylko cud albo Bóg (jeśli istniał) pozwalał im utrzymać się nad budynkami. Na ulicach zwyczajowa popołudniowa gonitwa trwała w najlepsze. Naprzeciwko wielkiej sztucznej palmy, przed dwupiętrowym budynkiem z wykutym napisem „Cały naród buduje swoją stolicę”, oprócz standardowych rozdawaczy ulotek i turystów opychających się tak smacznymi, jak niezdrowymi calzone z lokalu gastronomicznego szybkiej obsługi, stało i rozmawiało dwóch mężczyzn. Pierwszy mógłby mieć równie dobrze dwadzieścia, jak czterdzieści lat; wszystkie heroludy wyglądają tak samo. Zarośnięta brudem i włosami głowa, pseudogrunge’owe łachmany, które stały się prawdziwie grunge’owymi przez złachmanienie, chorobliwa chudość, przykry odór niemytego tygodniami ciała, żałosny wzrok zbitego kundla. Palił papierosa, połykając dym. Drugi był szczupły, miał grubo ciosane, ale intrygujące rysy, kilkumilimetrowy zarost równomiernie pokrywający głowę i twarz; ubrany był w szarą zapinaną bluzę dresową marki Adihash, szerokie szare dżinsy i szare sportowe buty. Mógł być przed trzydziestką. Stał wyprostowany, z kpiarską miną. Jedynym niepasującym do całości elementem były oczy: przekrwione, podkrążone, szkliste, przejmujące oczy starca. Również palił papierosa.

– Nie wiem – powiedział ten drugi ochrypłym głosem, patrząc przed siebie. – Nigdy nie patrzyłem na nogę pod tym kątem. Chociaż nie przeczę… Ale na czym polega ta metafizyka?

Pierwszy zatrząsł się i spuścił głowę.

– Kurwa… Przysięgam, Janek, że jeszcze wczoraj pamiętałem… Zawsze to gubię… Zawsze!…

Krótko ostrzyżony nazwany Jankiem fuknął.

– Mniej heroiny, stary, tyle mogę ci poradzić.

Zarośnięty zatrząsł się i zbliżył pokornie.

– Kurczę, naprawdę nic nie masz?

Janek powoli odwrócił głowę w stronę pytającego i spojrzał mu w oczy; tamten się wzdrygnął.

– Trzeci raz ci powtarzam i nie powtórzę po raz czwarty: jak nie chcesz dobrego zioła, to nie masz o co mnie pytać. Ale trawa to dla ciebie jak kaszka z mleczkiem, nie?

Splunął za siebie i zdeptał niedopałek, robiąc to jak najdokładniej. Gdy z powrotem odwrócił głowę, obok heroluda stał wysoki, chudy, blady jak ściana ubrany na czarno mężczyzna ze zwichrzoną szopą smoliście czarnych włosów i szeptał mu coś do ucha. Po chwili zarośnięty wyprostował się, wyszczerzył pozostałości uzębienia i dziarskim krokiem oddalił się w stronę niewidocznego słońca.

– Co mu powiedziałeś? – zapytał Janek.

– Przypomniałem mu, na czym polega metafizyka futbolu.

Krótko ostrzyżony uśmiechnął się, spojrzał na posrebrzany zegarek na przegubie prawej ręki i pokręcił głową.

– Czy ty zawsze musisz się spóźniać, Kruku?

– Gdybyś był w mojej sytuacji, też nie obchodziłby cię czas…

– Zadziwiasz mnie – rzekł Janek z grymasem, który można było wziąć za zgryźliwy uśmiech.

– …ale wiem, że dla biznesmena czas to pieniądz, więc przepraszam – dokończył Kruk.

– Jak zwykle. Takie ciągłe przepraszanie nie ma żadnej wartości.

– Wiem… – Cień uśmiechu na twarzy Kruka nieco się powiększył. Sam blady osobnik schylił się i podniósł z chodnika leżącą przy nogach Janka plastikową reklamówkę, a następnie podał mu na pożegnanie drugą rękę z wsuniętym w nią pliczkiem banknotów.

– Nie będę ci zajmował czasu, panie Janie. Dzięki i do następnego.

Janek klepnął drugą dłonią w dłoń Kruka i schwycił ją.

– O nie, tak łatwo się nie wywiniesz. I spróbuj powiedzieć, że nie masz czasu.

– Mam ocean czasu.

– Więc chodź ze mną; obiecuję, że nie będzie bolało. Tak bardzo.

– Kruku, powiem tak: jesteś w zasadzie moim źródłem utrzymania; więcej – moim żywicielem. – Janek z uśmiechem podrapał się po zarośniętym policzku i nalał siedzącemu przed nim trupioblademu osobnikowi wódki. Kruk wyjął z reklamówki paczkę lucky strike’ów, wyciągnął jednego z  białym filtrem i  „nadrukiem” Janex Gear, wetknął go do ust i podpalił. Wydmuchany dym miał woń najczystszej marihuany.

Siedzieli w przytulnym pubie z bilardem, rzutkami i stojącym w kącie wielkim akwarium z kilkunastoma rybami przy największej ulicy na warszawskiej Ochocie.

– Stoję na tej ulicy, sprzedaję róże i pomidory w zasadzie z przyzwyczajenia. Inaczej… – Janek skrzywił się. – Z poczucia pewnego jakby obowiązku wobec społeczeństwa. Że nie tylko sprzedaję trawę, która jest nielegalna, ale też robię coś pożytecznego. Utrzymuję się w praktyce z tego, co ci sprzedaję. Nie muszę sprzedawać nikomu innemu, narażać się na przypał… Jesteś moim osobistym zbawicielem, Kruku. Twoje zdrowie.

– T w o j e zdrowie. Mnie już nic nie pomoże.

Obaj wychylili po kieliszku. Janek zapalił zwykłego papierosa, popatrzył na Kruka i z uśmiechem pokręcił głową.

– Kurwa mać, palisz te jointy jak ja szlugi, a nigdy nie wyglądasz na najaranego. Snoop Dogg czy Włodi pewnie też tak mają, ale oni nie są rzeczywiści. Jak ty to robisz?

Kruk wypuścił dym.

– Wiesz, to tak jak z twoimi papierosami. Palę, bo muszę…

– Ja lubię palić.

– …albo inaczej: palę, by pozbyć się permanentnego bólu głowy.

– Nie do końca pojmuję, ale spróbuję zrozumieć.

Janek napełnił kieliszki.

– Wiem już, że wyglądasz jak Sandman i wypalasz tygodniowo sto pięćdziesiąt gramów czyściutkiego ziółka – powiedział, gdy wypili kolejną lufę. – Ale kim ty w zasadzie jesteś, Kruk?

Czarnowłosy zapatrzył się w dal.

3

Marcin sądził, że ma szerokie perspektywy zarówno dzięki wychowaniu i intelektowi, jak i częstemu paleniu skrętów.

Po dobrze zdanej maturze bez problemów dostał się na filologię polską w Warszawie.

Zawsze dużo czytał i nieźle pisał; lubił oddawać się obydwu czynnościom, będąc najaranym. Z pomarihuanowych wędrówek myśli czerpał inspiracje, a przynajmniej tak mu się wydawało.

Studia rozczarowały go. Wykładowcy byli nihilistycznymi, niemającymi krzty nadziei czy poczucia jakiegokolwiek sensu swej pracy parodiami wykładowców, studentki – wzorowymi uczennicami liceów z ambicjami bycia polonistkami w tych samych pieprzonych liceach, studenci – pedałami, marnymi wierszokletami albo nie lepszymi pseudopisarczykami. Oni byli wannabes; on czuł się jak player.

Musieli czytać stosy bezwartościowych książek, rozkładali na części beznadziejne wiersze, uczyli się jakiegoś staro­-cerkiewno-słowiańskiego.

Na początku uczył się niechętnie; potem w ogóle przestał się uczyć; w końcu zupełnie zignorował studia.

Warszawski skun miał superkopa; Marcin palił coraz więcej.

Palił, grał w japońskie gry wideo, czytał komiksy albo, godzinami leżąc na dywanie wynajętego pokoju i słuchając starego jazzu, nowego trip hopu i polskiego rapu, przemyśliwał całe wszechświaty.

Podczas jednej z takich upalonych nocy w głowie Marcina zaczęła układać się konstrukcja fabularna, początkowo niespójna. Palił więc coraz więcej, próbując w ten sposób zdopingować się do uporządkowania historii.

Zmącony umysł podpowiadał mu, że powieść będzie genialna. Miała zawrzeć w sobie wszystko: ulicę i klub; uczelnię i klatkę schodową; biedę i blichtr; szczurzą gonitwę i kontestację; udrękę i ekstazę.

Palił.

Geniusz jego nadchodzącego, wielowątkowego, totalnego dzieła momentami wręcz go przerażał, ale dopingowało go to do dalszych podróży w głąb podświadomości.

Rzucił studia, ale przed finansującymi go rodzicami utrzymywał, że nadal się uczy.

Praktycznie przestał wychodzić z mieszkania – opuszczał je tylko, aby uzupełnić zapasy skuna, papierosów, mrożonych pizz i zupek błyskawicznych.

Z wolna, ale nieubłaganie zaczęły pojawiać się paranoje; co będzie, jak mi się nie uda? Jak książka się nie spodoba?

Palił dalej. Żywił się chemiczną trawą, pizzą, zupkami chińskimi i tytoniem; pozostałe pieniądze przeznaczał na wszelkie wytwory kultury, które pochłaniał w poszukiwaniu inspiracji.

Wychudł i zmizerniał.

Palił dalej, ale pomysły, z początku tak wybitne i wspaniałe, zaczęły się kłębić i piętrzyć; zaczęły go przerastać; zaczął się ich bać.

Z czasem w ogóle przestał spać.

Zaczął od studiów polonistycznych, trawy i pomysłu na książkę wszechczasów.

Skończył wychudły, trzęsący się, siedzący na nieposłanym łóżku, obłożony stosami komiksów, książek, gazet, filmów, gier wideo i płyt; zbyt przerażony, otumaniony i ogłupiały, by ich dotknąć; z podartym na tysiące kawałeczków rękopisem rozrzuconym po pokoju.

Kruk cały czas stał poza zasięgiem wzroku, paląc w milczeniu.

4

– Jestem tłumaczem Neila Gaimana. Pod pseudonimem. Tłumaczę go też na niemiecki i francuski. Z samym Neilem od czasu do czasu piję absynt; świetny gość.

– Jestem bibliotekarzem Widmowej Biblioteki Pawła Dunina-Wąsowicza.

Żartuję.

– Jestem bibliotekarzem jednej z osiedlowych bibliotek Warszawy; w wolnych chwilach piszę beznadziejne wiersze po łacinie i angielsku.

– Jestem tłumaczem najgorszych polskich, francuskich, angielskich i niemieckich poetów. We wszystkie grafomańskie strony.

– Jestem skrzypkiem.

– Jestem ghostwriterem polskich raperów. Tede. Sokół. Pono. Gural. Ostry. Mes. Fokus. Eldo. Pezet. I oczywiście Fisz. Najbardziej lubię pisać teksty Tedeefowi – wystarczy gruby lolek i pięć minut – i te wykręcone, jazzowe abstrakty Ostremu. Najdumniejszy jestem z „Nieważne” i „Niebo” O.S.T.R-a i, rzecz jasna, z „Każdy ponad każdym”. Chłopaki dobrze płacą, więc mam na skręty, palę je, piszę kolejne teksty, mam na następne skręty i tak w kółko.

– Naprawdę?

Siedząca przed Krukiem dama zrobiła wielkie oczy i patrząc mu w źrenice, napiła się kawy.

Siedzieli w przytulnym, trochę klasycznym, trochę dekadenckim lokalu Punkt Widzenia zaraz za kinem Awangarda na starówce Olsztyna.

Kruk na tyle, na ile mógł lubić cokolwiek, musiał lubić to miasto. Nie miało napinki czy napuszenia w stylu „jestem stolicą świata”. W Olsztynie wszystko płynęło jakby nieco wolniej; ludzie wydawali się bardziej zrelaksowani; można by nawet powiedzieć, że było tu przytulnie.

Na drewnianym stoliku oprócz dwóch kaw i popielniczki stała niewielka świeczka. Z głośnika umieszczonego nad sufitem płynęła najcieplejsza z płyt, „18” Moby’ego.

Martyna mogła być chwilę przed albo chwilę po trzydziestce. Była ubrana stylowo, wręcz klasycznie; skromna elegancja: stonowany pomarańczowy sweter, czarna spódnica do kolan, ciemnobrązowe kozaczki; na prawym nadgarstku korale. Miała długie, proste, błyszczące kasztanowe włosy spływające na plecy. Jej twarz była symetryczna i proporcjonalna, z wąskimi ustami, wyrazistym nosem i skupionymi oczyma, w których po chwili dało się zauważyć… smutek? melancholię?… O, spleen. Miała długie palce ze ślicznymi długimi paznokciami.

Gdy masz do dyspozycji niewyczerpany bezmiar czasu, odległości przestają mieć znaczenie – jak zresztą wszystko. Kruk na swój sposób chętnie, i względnie często, spacerował po całym Olsztynie, obserwując, jak gęstość budynków stopniowo się zmniejsza; przeszedłszy przez tory kolejowe i minąwszy dwa piękne jeziora, wchodził w końcu w urokliwy las, gdzie na skraju nowobogackiego osiedla stało seminarium duchowne z uniwersyteckim wydziałem teologii. Znajdowała się tam obszerna, nowoczesna (jak na Polskę, rzecz jasna) biblioteka z komputerami i dużą, wygodną czytelnią. Kruk lubił atmosferę tego miejsca; lubił patrzeć, jak przyszli księża mizdrzą się do siebie i łakomie spoglądają na świeckie studentki; lubił obserwować starszych duchownych, już pogodzonych z wybranym przez siebie losem.

Tamże, czytając, surfując po sieci i przeglądając gazety, zwrócił uwagę na jedną z bibliotekarek, a dokładniej zwrócił uwagę, że jedna z bibliotekarek zwróciła na niego uwagę.

Dyskretnie, ale wyraźnie na niego patrzyła.

Ludzie, którzy z kimś są, nie patrzą w ten sposób. Nie, żeby Kruk był dobrą partią, nie żeby był jakąkolwiek partią. Ale patrzyła na niego za każdym razem.

Kruk jeszcze pamiętał, jak potwornym cierpieniem jest podobna sytuacja.

Odczekał do zamknięcia biblioteki; usiadł na murku przed budynkiem, próbując uchwycić ulotny, wręcz transcendentalny moment przechodzenia dnia w noc ponad lasem. Gdy bibliotekarka wychodziła, zapytał, czy nie poszłaby z nim na kawę.

To była Martyna.

– Naprawdę. – Kruk zapalił skręta. – A jaka jest twoja historia?

Dama uśmiechnęła się pod nosem, równie delikatnie stawiając filiżankę na spodku.

– Naprawdę nic specjalnego. – Spojrzała na niego sarnim wzrokiem. – Poszłam na teologię… w trakcie studiów zrobiłam kurs bibliotekarski… i pracuję w bibliotece wydziału teologii. Jak wiesz…

Kruk powoli wydmuchał dym, spuścił głowę i przejechał dłonią ze skrętem między palcami po bujnych, rozczochranych włosach; szybkim ruchem podniósł wzrok i spojrzał Martynie w oczy z taką intensywnością, że się lekko wzdrygnęła.

– Czemu teologia?

– Czemu? Nie dostałam się na polonistykę…

Kruk spuścił głowę; po chwili ją podniósł, przechylił na bok i popatrzył na Martynę z ukosa.

– Nie. To nie jest odpowiedź. To nie jest takie… proste. Jakbyś się nie dostała tam, gdzie chciałaś, poszłabyś na jakąś pedagogikę albo ochronę środowiska…

Dama się zamyśliła.

– Może… To na pewno nie było powołanie… Ale…

– Tak! Właśnie o to „ale” mi chodzi.

– Nie rozumiem?

– Gdybyś zobaczyła, na czym polegają te studia, i uznała, że to nie dla ciebie, zrezygnowałabyś po semestrze czy dwóch.

Martyna niepewnie kiwnęła głową.

– Do czego zmierzam? Do tego, że masz… że czujesz… Że masz coś do powiedzenia w tej kwestii. Że masz jakąś opinię na ten temat.

– Chodzi ci o Boga?

– Tak! – Kruk zaciągnął się skrętem. – Jak zwał tak zwał, ale o to właśnie mi idzie.

Zgarbił się, założył nogę na nogę i przechylił głowę na drugi bok.

– Przepraszam za pytanie: czy jesteś osobą głęboko wierzącą?

Martyna lekko się uśmiechnęła i spuściła wzrok.

– Nie wydaje mi się.

– Nie jest mi przykro, bo sam jestem małej wiary. Jeśli w ogóle jakiejkolwiek. Ale zostawmy mnie w spokoju. Idziemy dalej: czemu nie jesteś głęboko wierząca? Przecież studiowałaś teologię!

Martyna powoli napiła się kawy.

– Bo to nie jest taka prosta sprawa, jak…

– …jak głosi kler i większa część naszego społeczeństwa w podeszłym wieku – dokończył Kruk. – Jak myślisz, czy oni rzeczywiście w to wierzą?

– Heh. Dobre pytanie; punkt dla ciebie. – Janek wyszczerzył się, zapalając kolejnego papierosa. – Czy w  c o  wierzą? – zapytał, wydmuchując dym. – W Piekło, Czyściec i Niebo? W Sąd Ostateczny? W Życie Wieczne?

Kruk mimowolnie parsknął.

– To znaczy tak – ciągnął Janek. – Któryś ze świętych powiedział: „Wierzę, bo to absurdalne”, ale dla mnie to zbyt pokrętna logika. To trochę jak „wyjątek potwierdza regułę”, nie? Ale, przyjacielu, chodzi ci o wiarę czy o religijność? Bo to według mnie dwie całkiem różne rzeczy, chociaż teoretycznie powinny się łączyć… Heh. Z tą naszą polską religijnością to jest w ogóle piękna historia, jak zresztą sam wiesz… – Janek pociągnął łyk piwa z kufla stojącego obok pustego kieliszka i pustej butelki po wódce. – Dwa słowa: hipokryzja i skurwienie. Kocham to. Najlepiej podsumował to Frank Miller w „Powrocie Mrocznego Rycerza” i co śmieszniejsze, albo smutniejsze, wcale nie miał na myśli Polaków. Scena: telewizyjny reportaż; jakiś statysta w średnim wieku mówi do kamery telewizyjnej: „Jestem wierzący, ale staram się okazywać swoją religijność tylko w kościele”. Wspaniałe. Lepiej nie może pasować, co? – Janek parsknął; Kruk ponuro się uśmiechnął. – Jest dokładnie tak. „Maryjo, Królowo Polski, miej nas w Swej opiece i strzeż nas od Żydów i pedałów”.

– No tak… – Kruk kiwnął głową i zaciągnął się skrętem.

– Ale powtarzam, oddzielmy wiarę od religijności. Bo fenomen, jeśli nie obrażam tego słowa, fenomen Radia Maryi polega w skrócie na tym, że większość jego słuchaczy to ludzie w tak zwanym podeszłym wieku. Emerytura czy renta, dzieci dorosłe i poza domem, morze wolnego czasu, z którym nie wiadomo co zrobić. Nuda. Nuda, Kruku. – Janek zapalił lucky strike’a. – Powiedz mi, Kruku, czy kiedykolwiek się nudziłeś? Nie odpowiadaj; wiem, że nie. Ja nudzę się tylko, jak mam okres, w którym dużo palę, a potem postanawiam zrobić sobie przerwę. Siedzę wtedy w fotelu w absolutnej ciszy, bo wszystkie płyty mnie nużą, filmy tak samo, nie chce mi się w nic grać ani nic czytać. Ale też nie nazwałbym tego nudą; to raczej ten cały ból egzystencjalny. Spleen. Nieważne. Ludzie inteligentni nigdy się nie nudzą. Ale chuj; Bóg nie wszystkich obdarował po równo. – Janek dopił piwo i poszedł po następne. Po chwili wrócił z dwoma kuflami; jeden dał blademu przyjacielowi. – Więc siedzi taki ziomek czy ziomalka w fotelu i straszliwie się nudzi. I co wtedy robi? Pograłoby się w piłeczkę, ale kości już nie te; napiłoby się wódeczki, ale wątroba już nie ta; poszłoby się poplotkować do kum, ale nogi już nie te. Lektura książki to czynność zbyt angażująca intelektualnie. Więc co robi ziom lub ziombelka? Telewizorek bądź radyjko. Jak proste, jak genialne w swej prostocie rozwiązanie! – Janek niebezpiecznie się uśmiechnął. – A w radyjku bądź szkiełku o Bogu Ojcu i Spółce. Modlitwa, pogadanka, modlitwa, pogadanka. Temat najważniejszy; temat ostateczny… – Janek wziął łyk piwa. – Nie zrozum mnie źle, Kruku: nie mam nic do modlitwy jako takiej, bo rozumiem, że to może być ludziom potrzebne; zwłaszcza starszym, gdy Śmierć macha kosą coraz wyraźniej. Ale mam coś do propagandy i sączenia gówna do uszu podatnych ludzików… – Janek trzema łykami spunktował kufel piwa i uderzył nim o stół. – Ale zostawmy ojca dyrektora i jego świtę dolarów i euro, szkoda marnować zdarte struny głosowe. Pytanie brzmiało: czy w to wierzą? Rzecz jest cholernie niejednoznaczna. Ale co ja ci mogę powiedzieć, Kruk? Nie jestem Miliony; mogę mówić za siebie i co najwyżej przypuszczać… A co przypuszczam, pytasz? Odpowiadam… Każdy w coś tam wierzy. Karma, Trójca Święta, Allach, Pieniądz, Szatan… Człowiek jako jedyny sędzia, kat i zbawca… To też jakaś wiara, nie?… Matka Natura… Duchy…

– Dobra – przerwał mu, wydmuchując dym, nieco zniecierpliwiony Kruk. – Nie bądź taki analityk i relatywista.

Janek zaniósł się pijackim śmiechem.

– I tu mnie masz… Za relatywizm to ja dostałem wyrok.

– W sensie, że nie uważałeś sprzedawania trawy studentom za nic obiektywnie złego, wiem.

– Właśnie. A sąd miał na ten temat inne zdanie. Ale o co ci w końcu idzie?

– Oczywiście, że to niejednoznaczna sprawa, Martyno. – Kruk nachylił się przez stolik; w głośniku Dianne McCaulley śpiewała melancholijne „One of these Mornings” pod kojące instrumentarium Moby’ego. – Tyle religii, ilu ludzi i tak dalej; nawet byłbym skłonny się zgodzić. Ale Bóg (wielką literą), nasz Pan i Władca, nieskończenie mądry? miłosierny? nieomylny? s p r a w i e d l i w y?… – Kruk zgarbił się, głośno wydmuchując dym. – Powiedz mi, gdzie jest ta sprawiedliwość? Widziałaś ją kiedyś? Ktokolwiek kiedykolwiek ją widział?… Wiem, po śmierci, w niebiosach i tak dalej… Ale czy nie jest to mydlenie oczu biedakom przez tłustych księży jeżdżących zachodnimi autami?

– To jest doktryna marksistowska… – zauważyła dama, popijając kawę tak nieśmiało, jakby była to czynność wstydliwa.

– Zgadzam się. – Kruk kiwnął głową, zaciągając się łapczywie. – Więc szatan. W ogóle zło. Rzekomo niższe od dobra… Czemu Bóg w swej wszechmocy na to pozwala? Przecież mógłby jednym pstryknięciem to zniweczyć. Ale… bawi Go to? Nudził się, więc niczym J.F. Sebastian w „Blade Runner” stworzył sobie zabaweczki, żeby nie być tak samotnym?… Czy może szatan nie jest wcale od Niego słabszy?

– A to doktryna gnostycka, Kruku – zauważyła Martyna, delikatnie odgarniając długimi palcami kosmyk włosów z czoła.

– Taak, doktryna, nie doktryna. Idea… – Kruk ujął nagle garść swoich włosów. – Boże Igrzysko. W pierwszej części filmu „Matrix” agent Smith mówi do związanego Morfeusza, że Matryca na początku była „urzeczywistnieniem” Raju, Arkadii, krainy wiecznego szczęścia, ale ludzie sobie z tym nie radzili. Że to do nich niepodobne, że to nierealne, że się męczyli; że to nie ich środowisko; że to nie to. Ludzie m u s z ą się miotać. Niebo nie istnieje. Piekło też. Istnieje tu i teraz. Wierzysz?… – Spojrzał na kobietę. Ta zamyśliła się.

– To