Święto nieważkości. Morawy - Michał Tabaczyński - ebook

Święto nieważkości. Morawy ebook

Michał Tabaczyński

4,1

Opis

Morawy – w cieniu Pragi, dumnie prowincjonalne. Nawet czechofile łatwo zapominają o ich istnieniu, lecz one wydają się obojętne na ten brak uwagi. Ojczyzna poetów – to tu tworzyli Jan Skácel, Otokar Březina, Jakub Deml, Ivan Blatný. Szkoła pisarzy – stąd do stolicy wyruszyli Bohumil Hrabal i Milan Kundera. Dom wizjonerów – to tu pracowała Helena Bochořáková-Dittrichová, pierwsza na świecie autorka powieści graficznej, a swoje utopijne miasto wznosił Tomáš Baťa, prorok nowoczesności.

Michał Tabaczyński właśnie tę część Czech wybrał sobie, by uprawiać flaneryzm – doskonałe hobby na czasy zarazy. Snuje się więc nieśpiesznie po ulicach morawskich miast i zagląda w zakamarki ich historii, podziwia gmachy i pomniki, wsłuchuje się w rytm kroków na chodnikach, dyskretnie zerka w morawskie dusze.

Święto nieważkości to nie tylko reportaż o Czechach, ale także literacki esej wędrowny, a może sebaldowska z ducha – więc apokaliptyczna i melancholijna – medytacja.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 278

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (8 ocen)
4
2
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
TBekierek

Całkiem niezła

Może być. Mało tu Moraw, najwięcej Brna (i długi rozdział o mieście Baty) . Na pewno wielbiciele literatury czeskiej będą zadowoleni bo najwięcej tu pisarzy. Na razie Morawy mnie nie kuszą.
00
Robert69S

Nie oderwiesz się od lektury

Przepyszny język autora pozwalał zanurzyć się w treści, niczym w ulubionej potrawie. Piszę „w potrawie”, a mam na myśli w „Morawach”.
00

Popularność




Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Projekt okładki Agnieszka Pasierska

Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś

Fotografia na okładce © Alamy / Indigo Images

Fotografie wewnątrz tomu Michał Tabaczyński

Copyright © by Michał Tabaczyński, 2023

Opieka redakcyjna Jakub Bożek

Redakcja Filip Fierek

Korekta Krystyna Stobierska / d2d.pl, Kinga Kosiba / d2d.pl

Skład pismami Warnock Pro i Calibri Robert Oleś

Mapy Michał Tabaczyński i Bogdan Prus

Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl

ISBN 978-83-8191-741-4

WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.

czarne.com.pl

Wydawnictwo Czarne

@wydawnictwoczarne

Wołowiec 2023

Wydanie I

1 Świętowanie nieważkości

1

W ostatnim dniu sierpnia 2021 roku, dokładnie dwa tygodnie po tym, jak kanikuła, zwana też Psimi Dniami, oficjalnie dobiegła końca, znalazłem się na Morawach i postanowiłem, że wyruszę w pieszą podróż po tej umęczonej upałami, suszą i nawet incydentalnymi tornadami krainie, w nadziei, że uda mi się zapełnić pustkę, którą kilkanaście ostatnich miesięcy wydrążyło w nas i naszych czasach. Wielka Zaraza zdawała się dobiegać końca, co pozwalało sądzić, że – nawet jeżeli świat nie wróci do swojej (i tak dość wątpliwej) wcześniejszej formy – zostało nam trochę czasu przed kolejnym morem, wielką katastrofą, ostateczną zagładą. Nad naszą – tak bardzo przecież ludzką – naiwnością nie ma się co specjalnie znęcać: o mojej kondycji świadczy najlepiej to, że pustce i beznadziei mijającego (no, oby!) czasu postanowiłem dać odpór z pomocą jednej z najbardziej melancholijnych krain, jakie są mi dostępne; piszę o melancholii, żeby przed melancholią uciec w to zajęcie, żeby, jak człowiek ukąszony przez skorpiona, jad leczyć jadem – jak to ujął Robert Burton, największy pisarz szaleństwa w dziejach literatury.

U Burtona też pojawiają się Morawy – i także, co może nieistotne, ale przecież urocze, w kontekście podróży. Cytuje on gdzieś Jana Skálę z Doubravki (u niego w zangielszczonej i zlatynizowanej jednocześnie wersji, bo tak się to tam miesza – a więc Jamesa Dubraviusa), który był biskupem Ołomuńca i autorem łacińskiej historii Czech, Historia Bohemica. Przytoczenie pochodzi jednak z innego zupełnie dzieła tego autora, Libellus de piscinis et piscium, qui in eis aluntur natura, poświęconego rybom i ich hodowli w rybnych stawach. Biskup Jan, podróżując przez Morawy na Śląsk, spotyka – jak sprawozdaje, a Burton za nim powtarza – pewnego arystokratę, który obuty w wędkarskie kalosze sięgające po samo krocze brodzi w wodzie i zarzuca sieci, pracując wespół z resztą rybaków, a na krytykę, że taka praca nie przystoi wielkiemu panu, odpowiada: „Skoro inni mogą polować na zające, czemuż by mnie nie było wolno polować na karpie?”. (Jeśli to nie jest dobry przyczynek do badań nad owym osławionym „czeskim charakterem”, jeżeli to nie jest tego charakteru dobra metafora, to co nią może być?)

Powiedziałbym za tym morawskim margrabią tak: skoro tylu innych może po pandemicznym sezonie szukać wytchnienia na Zanzibarze i innych egzotycznych wyspach, czemu ja nie miałbym spróbować znaleźć pocieszenia na melancholijnych Morawach? Można, oczywiście, próbować, chociaż nie warto mieć wielkich nadziei: Zanzibar pomoże mniej więcej tyle, co i Morawy. Czyli niewiele. Ale to niewiele czasami bywa wszystkim.

2

Pieszą podróż? Tak powiedziałem? Przesadziłem. Republika Czeska, która tymczasem przyjęła i promuje swoją nową międzynarodową nazwę Czechia, nie jest może krajem rozległym ani wielkim (znając losy imperiów, trzeba chyba powiedzieć: na całe szczęście – nasze, ale także swoje własne), może jest nawet ową legendarną lilipucią krainą, tym bardziej więc Morawy, które z wielkością łączy tylko prehistoryczna nazwa Księstwa Wielkomorawskiego (alternatywnie: Wielkie Morawy), ale żeby na serio przyjmować projekt ich obejścia na piechotę, trzeba mieć za mało instynktu samozachowawczego i za dużo czasu, o żelaznej kondycji nawet nie wspominając. Nadmiar czasu przy niedoborze tego instynktu jest przepowiednią nieuniknionego szaleństwa, któremu zresztą czas kanikuły, czas dominacji Psiej Gwiazdy, nadzwyczaj ponoć sprzyja – i chociaż dobiegł końca, chyba nie warto nadmiernie kusić losu.

To może chociaż: częściowo pieszą podróż? Już lepiej, już trochę bezpieczniej. Gdzie się ta podróż zaczyna? W centrum?

Pojęcie jakiegoś centrum (pisanego nawet wielką literą, która nadaje owemu zwykłemu, wytartemu w tych wszystkich „centrach kultury”, „centrach handlowych”, „centrach rozrywki” słowu jakiś fundamentalny ciężar) jest problematyczne już choćby z tej przyczyny, że idea centrum (Centrum!) tak radykalnie kłóci się z perspektywą peryferii, że tę peryferyjność unieważnia. W przypadku Moraw jednak tylko pozornie – istnieje bowiem taka peryferyjność, której unieważnić się nie da, choć da się ją ośmieszyć. Nic śmieszniejszego nad prowincję, która sama sobie wyznacza grawitacyjne centrum – jej cały powab zasadza się przecież na tym, że jest grawitacji doskonale pozbawiona. Istotą prowincji jest nieważkość.

Brněnský orloj na placu Wolności

Mnie akurat przypadek wyznaczył centrum najbardziej banalne – Brno; skądinąd może i dobrze, bo punkt startu w miejscu największego banału daje nadzieję na ciekawsze od niego ucieczki. Z taką nadzieją i z pełną premedytacją ten banał dociążam: moją częściowo pieszą podróż będę niezmiennie rozpoczynał od Náměstí Svobody, placu Wolności, biorąc jego nazwę za jedyną wskazówkę, przewodniczkę, jedyny podróżny imperatyw. Postanowiłem stawać przed granitowym obeliskiem noszącym oficjalną nazwę Brněnský orloj i bez szczególnego planu rozpoczynać wędrówkę – od tego dokładnie miejsca, które mogłoby się wydawać centrum tego wyobrażonego centrum i zarazem banałem najzjadliwszego banału. Oficjalna nazwa orloja oficjalną nazwą, ale i tak wszyscy mówią: „fallus”, „kutas”, „wibrator”. Tak to się kończy, kiedy konstrukcję z czarnego granitu, która kształtem przypomina wielki pocisk albo gotową do startu rakietę balistyczną, stawia się pośrodku melancholijnej prowincji i – chcąc nie chcąc – wyznacza się jej środek, jej centrum. Dajcie jej jeszcze wypluwać o określonej godzinie kolorowe kuleczki, a z powagi Centrum niewiele zostanie.

Postanowiłem każdego dnia, kiedy to tylko będzie możliwe, kiedy pozwolą na to – jak to się mówi – obiektywne okoliczności, pojawiać się tam punktualnie o jedenastej, czyli w chwili, kiedy ten osobliwy zegar będzie wytryskiwał kolorowymi kulkami, żeby w tej nabrzmiałej potencji zbliżającego się południa wyruszać przed siebie, zaspokajając postpandemiczny pociąg do podróży.

3

Podróż, zawsze przecież częściowo piesza, rozpoczyna się oczywiście gdzie indziej, bo do Brna przyjeżdżam z własnej prowincji, może bardziej nawet peryferyjnej – och, licytacja na większą peryferyjność jest ulubionym sportem mieszkańców cywilizacyjnych opłotków, i staję do niej z pełną świadomością groteskowości tego gestu, z całą beznadziejnością tego przetargu, który jest przecież zasadniczo nierozstrzygalny i potwierdza tylko jedno: oto mówi prowincjusz, obywatel zaścianka, jednocześnie z tego dumny i tym zawstydzony. Najoczywiściej moje miasto jest prowincją bardziej peryferyjną, chociaż z Brnem łączy je wiele: od inicjalnej litery w nazwie, przez liczbę mieszkańców (niemal dokładnie taką samą; no, niby taką samą, ale jednak – i już wygrałem! – trochę mniejszą), podobny obszar, istotną obfitość secesyjnej zabudowy śródmieścia poprzetykanej mniej lub bardziej wyrafinowanym modernizmem, germański odcisk na charakterze miasta (w którym jeszcze sto lat temu niemieckich mieszkańców była może więcej niż połowa i których się w tym samym czasie i z podobną gorliwością pozbywaliśmy), aż po dwie płynące przez miasto rzeki, resztki industrialnej potęgi, dużo zieleni (i u nas, i w Brnie jest dzielnica o niemal takiej samej nazwie: Lesná, osiedle Leśne). Nie, nie mamy tam – przynajmniej na razie – sterczącego w niebo totemu pokazującego środek świata, ale w krainie obelisków, kapliczek, konnych pomników, cenotafów i innych pamiątkowych nieruchomości, którymi z takim zapałem stroimy nasze miasta, miasteczka, wsie, a nawet szczere pola, trzeba ten brak uznać za tymczasowy. Czyli, można powiedzieć, byłem u siebie.

Tymczasem zbliża się jedenasta. Wybija godzina. Czas na świętowanie nieważkości.

4

Tłum gęstnieje i ze wszystkich zakątków placu Wolności, z trzech narożników tego trójkątnego rynku, nadciągają w grupach, parami i w pojedynkę poranni pątnicy, amatorzy kolorowych kulek, ich namiętni zbieracze, którzy po drodze w najwyższej ekscytacji wymieniają się prognozami, oczekiwaniami i nadziejami: wypadną tym razem czy nie, uda się je złapać czy nie, ile ich tym razem będzie? Idą turyści i idą miejscowi, w restauracyjnych ogródkach ustaje na chwilę dopiero co rozbudzone życie, to znaczy: ustaje konsumpcja, zawieszona zostaje możliwość dokonywania płatności zarówno kartą, jak i w gotówce, niespieszni i tak zazwyczaj kelnerzy teraz po prostu zastygają w bezruchu. Plac zaczyna mówić obcymi językami, niesie się rozentuzjazmowany gwar, materializuje się fraza o tłumie podającym sobie wiadomości z ust do ust.

Ja też pojawiam się w okolicy orloja, chociaż nie podchodzę za blisko, żeby nie powiększać tłumu chętnych, nie zaostrzać rywalizacji, nie wzmagać konkurencji, nie dokładać się do ogólnego zamieszania. Pod obeliskiem jest już pełna obsada amatorów tego osobliwego hazardu: starsza kobieta siedząca na składanym wędkarskim krzesełku, oparta na razie plecami o czarny granit, matka z przejętym siedmiolatkiem, para starszych Amerykanów, którzy wyglądają dokładnie tak, jak powinni wyglądać amerykańscy turyści w podróży przez Europę, biegająca wokół pomnika mała dziewczynka, której prawnych opiekunów na próżno próbuję zlokalizować. Cały sześcioosobowy tłum.

W tej krainie nieważkości, w nieważkiej, najdoskonalej pozbawionej grawitacji godzinie, kilka osób oczekujących na ową przezabawną ejakulację obelisku oblepia pomnik, przylega doń całym ciałem i wsuwa dłonie w jego szczeliny, którymi będą się toczyć kolorowe kulki: wyglądają jak ochotnicza straż pomnika, która ma go w tej ryzykownej chwili, w owej godzinie próby, przytrzymać, żeby nie odleciał. W ostrym słońcu przedpołudnia wygląda on rzeczywiście tak, jakby miał unieść się, zakołysać niepewnie (jakby nie był z granitu, ale ze styropianu albo z rozgrzanego powietrza, albo – jako że to w końcu zegar – ze stężałego czasu, który, jak wiadomo, rzadko jest od powietrza cięższy) i opuścić na zawsze tę krainę. Może więc dobrze, że ci natchnieni społecznicy trwają przy swoim straceńczym rzemiośle – orloj wciąż jeszcze stoi, wciąż wyznacza prowincji jej wątpliwe centrum. Ale któregoś dnia, myślę sobie, kiedy zapał ochotników przygaśnie – ktoś zaśpi, ktoś się spóźni, kto inny jeszcze umrze – obelisk leniwie uniesie się ponad płytę placu Wolności, zawiśnie jeszcze na moment nad tramwajowym torowiskiem, ponad na wpół dopiero obudzonymi ogródkami restauracji, ponad oznaczonym innym kolorem brukowej kostki obrysem nieistniejącego od dawna kościoła, jakby jeszcze czekał, aż ktoś go zatrzyma. I leniwie odleci.

Ale nie tym razem. Tym razem są na posterunku, trzymają dłonie w szczelinach, mimo że żadna kulka nie wypada, a skoro nie wypada, to nie wiedzą, jak długo jeszcze mają czekać: nadzieja walczy z rozczarowaniem, orloj bezczelnie igra z ich bezgranicznym oddaniem, bezinteresownym poświęceniem, ślepą i naiwną wiarą. Wreszcie rezygnują, bo jak długo można czekać, i po kolei odchodzą. Godzina szczytowej nieważkości mija. Obelisk – ten melancholijnie falliczny, finezyjny zegar – pozostaje na swoim miejscu.

2 Jureczku, gdzie jesteś?

1

Pierwszy dzień września, dzień ponurych rocznic.

Ale i pierwszy dzień roku szkolnego, co widać po zmasowanym szturmie, jaki przypuścili rodzice z dziećmi na sklepy papiernicze, przed którymi – jako że wciąż panują pandemiczne ograniczenia liczby kupujących i stojące w drzwiach dyżurne panie restrykcyjnie a usłużnie wydają ściśle zarachowane koszyki – ustawiają się kolejki, zbierają małe tłumy. Trudno się przedrzeć – jeżeli potrzebujesz akurat ołówka, notesu, klipsów do papieru, daj sobie, człowieku, spokój. Pierwszy września nawet tu nie rezygnuje ze swojej wojennej symboliki: składnice galanterii papierniczej przeżywają tego dnia intensywne – tak to trzeba przecież powiedzieć – oblężenie. Oblężenie i w sklepie na Masarykovej, i na Kobližnej, i na Českiej. Wymieniać dalej? Obszedłem je wszystkie. To może jeszcze nie wojna, jeszcze nie powstanie, ale już niepokoje, niemal zamieszki. W każdym razie dla kogoś, kto ma akurat pilną potrzebę coś napisać i w tym celu zdobyć długopis, atrament, blok piśmienniczy, stan ów ma znamiona wyjątkowego. Pospieszne, nieskładne notowanie w telefonie uciekającej myśli, ważnej wiadomości czy ulotnej obserwacji zyskuje zaś gorzki posmak bezwarunkowej kapitulacji.

W Czechach i na Morawach pierwszowrześniowa rocznica początku ogólnoświatowej apokalipsy nie ma może aż tak wielkiego znaczenia, bo wojna – pod postacią stosunkowo bezkrwawej z początku okupacji – zaczęła się dla nich już w połowie marca 1939 roku. Inny tu 1 września jest istotny: 1 września roku 1941. Ten fatalny dzień przyniósł prawdziwy pomór wśród twórców młodej czeskiej poezji. Odeszli wówczas poeci: Karel Jílek, Jiří Jakub, Zdeněk Adámek i Jiří Orten. Odeszli nagle, zniknęli w jednej chwili, a oprócz ostatniego nazwiska ich wszystkich czas z całą charakterystyczną dla siebie bezwzględnością wymazał z historii literatury (a przynajmniej, powiedzmy, że z braku gumki do mazania, której tego dnia nigdzie nie mógł kupić, przesunął ich gdzieś głęboko do przypisów, co właściwie na jedno wychodzi).

Wygląda to na spis ofiar jakiejś dramatycznej katastrofy komunikacyjnej albo – skoro mowa tu już o wojnie – listę rozstrzelanych w masowej egzekucji, ale prawda jest inna. Dziwniejsza i banalniejsza jednocześnie: umarł bowiem tylko jeden człowiek, Jiří Ohrenstein. Zabrał ze sobą do grobu całą czwórkę, bo też był panem ich życia i śmierci, był – mówiąc wprost – nimi wszystkimi, jako że tymi nazwiskami podpisywał swoje książki. Jego główny pseudonim, ten, który ostał się w historii literatury, ów „Orten”, naznaczony przez swoją brzmieniową bliskość z czeskim słowem „ortel”, tłumaczącym się jako „wyrok”, nie przyniósł mu raczej szczęścia. Ale kto mógł to przewidzieć?

2

Kiedy przedwczoraj w nocy przekraczałem granicę Republiki Czeskiej, mogłem świętować sto drugą rocznicę jego urodzin. Ale dzisiaj trudno już mówić o jakimkolwiek świętowaniu – od śmierci Ortena mija właśnie równe osiemdziesiąt lat. To jest arytmetyka dla początkujących, warto jednak ten wynik podać, bo – szczególnie gdy się zna dzieło Ortena – trochę trudno w niego uwierzyć: w chwili śmierci pisarz miał dwadzieścia dwa lata i dwa dni. A owo dzieło, którego wydawanie w oficjalnej edycji pism zebranych ukończono ledwie przed trzema laty, zamyka się w dziewięciu woluminach o łącznej objętości (nawet gdy nie wliczymy do niego obszernego, liczącego ponad siedemset pięćdziesiąt stron tomu korespondencji, który jednak zawiera także listy kierowane do niego, więc to w części usprawiedliwione opuszczenie) przekraczającej dwa tysiące stron. Matematyka robi się coraz prostsza, bo wychodzi niemal po sto stron na każdy rok tego krótkiego, właściwie: ledwo co rozpoczętego na poważnie, życia. No a jako że pisać zaczął w wieku lat szesnastu, to z kolei na jeden rok twórczej aktywności przypada średnio około trzystu pięćdziesięciu stron – tak jest, prawie stroniczka na dzień.

Nie dość, że ta statystyka – jak zwykle ze statystykami bywa – jest bałamutna, to nie mówi nic o jakości, zupełnie wyjątkowej, tego pisania.

3

Kto mógł przewidzieć, że ten nieszczęsny przydomek przyniesie mu pecha, że wyda na niego wyrok? Sam Orten, jedynie on by mógł – apokaliptyczny pesymista i namiętny kochanek słów, które to połączenie czyni z niego jeśli nie wieszcza, proroka czy choćby wróżbitę, to na pewno jasnowidza: kogoś, kto widzi jaśniej i przenikliwiej. A dokładnie: ciemniej, mroczniej, a więc i przenikliwiej. On właśnie mógłby to przewidzieć, bo niby kto, jak nie on?

I w jakimś sensie, rzecz jasna, to przewidział. Cała jego twórczość jest zrobiona z ekstatycznego zachwytu nad życiem, który jest możliwy tylko w perspektywie przedwczesnego końca. Cień śmierci, wojny i zagłady – a także Zagłady, zanim się ona jeszcze na dobre rozkręciła (nazwisko Ohrenstein, które ukrywał pod pseudonimami, mówi wiele, mówi prawie wszystko: nawet dzisiaj, a może szczególnie dzisiaj, bo nasza teraźniejszość znów stała się wyczulona na semickie brzmienia nazwisk, znów je z obrzydliwym zapałem tropi i demaskuje) – nadaje jego ekstazie szczególną intensywność. Żyć w cieniu śmierci to jest i jednocześnie nie jest sprawa prosta: jest, bo pachnie łatwizną młodego umysłu, który przybiera nieznośną, dekadencką pozę; nie jest, bo to straszne, skażone życie, niezależnie od tak lekko czy nawet nie do końca świadomie przybranej pozy. Nie daje ono jednak gwarancji intensywności, a tym bardziej – wybitności.

Geniusz to jest rzecz niezwykle rzadka. Josef Hiršal, jeden z najważniejszych czeskich twórców poezji eksperymentalnej, miał napisać kiedyś do bratanka poety, Jiříego Ornesta (bracia Ortena dla odmiany przybrali bowiem nazwisko Ornest, które okazało się jednak o wiele szczęśliwsze: obaj przeżyli wojnę, dożyli nawet upadku komunizmu, a jeden – ten starszy zresztą – niemal doczekał wstąpienia Republiki Czeskiej do Unii Europejskiej): „Musisz się, krótko mówiąc, pogodzić z faktem, że mieliście w rodzinie geniusza!”.

Geniusz w rodzinie – to rzeczywiście brzmi jak problem, z którym trzeba się zmierzyć, a nawet ostatecznie pogodzić. Geniusz w literaturze – podobnie, tyle że skala jest o wiele większa, bo o wiele większa jest ta rodzina: mierzyć się z tym musimy wszyscy. Geniusz zakłóca porządek rzeczy. A geniusz wcześnie umarły? Ten dodatkowo rozbija w proch i pył literaturoznawcze hierarchie i specjalistyczne rozpoznania, prowokuje pytania: o możliwą przyszłość (co by się stało, gdyby nie umarł? dokąd by go jego szalona maestria doprowadziła? kim by się stał w wieku lat, powiedzmy, pięćdziesięciu? i tak dalej), ale i o przeszłość (kiedy ten nadprzyrodzony dar się objawił? kiedy doszło do tego cudownego przepoczwarzenia? i gdzie na przykład się kończą Ortenowskie juwenilia?).

W tym krótkim życiu kwestia twórczości juwenilnej jest wyjątkowo problematyczna, bo w przypadku większości pisarzy ich próby podejmowane do dwudziestego drugiego roku życia hurtem można zaliczyć do wczesnych, niedojrzałych pierwocin. W przypadku Ortena przyjęło się, że pierwsze trzy lata to etap poszukiwań, a kolejne trzy – spełnienia. Podział umowny, jak wszystkie tego typu przymiarki. Gdybym miał wybrać jeden utwór, który pokaże jednocześnie Ortena dojrzałego, w pełni jego genialnych możliwości, ale też zaprezentuje sedno jego ewolucji, postawiłbym na Ostatni wiersz (Poslední báseň z trzeciego tomu Ohnice [Łopuchy]). Wbrew tytułowi nie jest wcale wierszem ostatnim, nie zamyka nawet ostatniej wydanej za życia poety książki. Napisany został niemal rok przed śmiercią i datowany jest na dzień 24 września 1940 roku. Nie wiem, czy to akurat jego wiersz najlepszy, najciekawszy i tak dalej, wiem jednak, że na przestrzeni tych dwudziestu czterech wersów pokazuje całość poetyckiej techniki Ortena, jest nie tyle wierszem ostatnim, ile ostatecznym: wskazuje punkt dojścia, kres jego poszukiwań, wyznacza horyzont jego sztuki. Od tej pory, przez następny rok, poeta będzie się poruszał w tak zakreślonych granicach:

Wokół sama ciemność, nikt tu nie przydrepcze.

Nagle wraca wszystko z dawno przeszłych pór.

Znów patrzę krzywo i znów przyprawia mnie o dreszcze

moje serce zeschłe na wiór.

Rękoma zakryję głowę. Jęknę tylko. Ale z gardła

krzyk się już nie wyrwie. Cień jedynie, strzępek

dawnego głosu, jak ta łąka za sprawą mrozu stężała,

cień, z którym tak się męczę.

– Przez góry, przez rzeki, przez gorzkie wrzosowiska

mu przyszło

długo się przedzierać. Ale już teraz wie,

w jakich to katakumbach zamurowali mu przyszłość.

Jak dziecko, które brzoskwinki łaknie,

och, tak łaknie, Boże, ty wiesz? jak tęsknota duszy

do przepastnej czułości, co gaśnie tak prędko:

niech weźmie na siebie winę!

– Biorę na siebie winę: za ten zapach duszny,

za żałobę po ojcu daremną,

za wiersze, no wiem, wiem, za miłość, którą utraciłem,

za chłód i za ciszę, i za tę ziemię pełną grozy,

za niebo i za Boga, który resztę moich dni w mogiłę

ułudnego raju bez litości złożył –

a jednak! Dasz wiarę? A jednak gdzieś głęboko skryta

odnajduje się we wnętrzu mych ran

co rusz nowa piosenka, którą już tylko chłód przeczyta;

i to jej wciąż się pytam, jej pytam.

Tak, Ostatni wiersz jak w soczewce skupia całą ewolucję poetyki Ortena – takie przynajmniej mam przeczucie graniczące z przekonaniem. Tyle że ta przemiana nie jest wcale oczywista – z jednego, dość banalnego powodu: juwenilia tego cudownego dziecka czeskiej literatury są już kłopotliwie, frapująco dojrzałe i pomiędzy niektórymi dziecięcymi niemal wierszami a późnymi, czyli młodzieńczymi, bo pisanymi na przykład w roku śmierci, elegiami, istnieje więcej podobieństw niż różnic. Podobne tematy, paralelne techniki, te same obsesje, zbliżona odwaga w szaleńczym rymowaniu i tak dalej. Jeżeli gdzieś poczynił jakiś wyraźny postęp, to w prozodii swojego wiersza – jeśli gdzieś da się tę ewolucję zobaczyć, to w rozwoju jego poetyckiego słuchu. Tak jest, narządem, który w tym niezwykłym organizmie podległ na tyle przyspieszonej ewolucji, że uczyniła ona Ortena nowym zupełnie gatunkiem, było jego poetyckie ucho.

Kiedy będąc jeszcze dzieciakiem, wciąż mieszkał w Kutnej Horze, uprawiał z zapałem sport. Sportowe zaangażowanie miało kilka etapów: najpierw był tenis ziemny, później tenis stołowy, a jeszcze później tenis żaden, bo wykryto u Ortena poważną wadę serca, która go ze sportowej rywalizacji zupełnie wykluczyła (czy literatura była kompensacją tej niemożności, nie wiem, ale można tak przypuszczać). Ta dość trywialna anegdota biograficzna jest przy okazji doskonałą metaforą.

Zaczyna się od treningu na ściance, która usłużnie oddaje piłeczkę tenisową z taką siłą i prędkością, jaką sami jej nadamy. Później, już w grze z partnerem na korcie, dochodzą do tego siła i prędkość jego returnu – długie wymiany na korcie o długości prawie dwudziestu pięciu metrów mają swoją dynamikę, ale jest to dynamika zdefiniowana przez spore rozmiary przestrzeni, w której toczy się gra. Owszem, z czasem zaczyna się odważnie podchodzić do siatki – dynamika się zwiększa, ale bez przesady: gra przy siatce to są chwilowe ekscesy, a nie reguła. Wreszcie dochodzi do zmiany pola gry: już nie kort, ale stół. Ping-pong, którego dźwiękonaśladowcza nazwa oddaje szaleńczą prędkość wymian. Choć to tylko biograficzna ciekawostka, prawdą jest, że ucho Ortena poety przeszło tę samą drogę co i oko Ortena sportowca: trzeba ćwiczyć refleks aż do chwili, kiedy serce odmawia posłuszeństwa, bo nie wytrzymuje szaleńczego tempa.

W juweniliach i wierszach z debiutanckiego tomu nie używa jeszcze interpunkcji – gest zakorzeniony tyle w rewolucji literackich awangard, ile w indywidualnej predylekcji piszącego czy – inaczej mówiąc – jego odczuciu płynącego czasu. A czas się zgęszcza, także dlatego, że Orten przeczuwa własną śmierć. Obsesyjnie, można powiedzieć. Chciałoby się napisać, że stukot metrycznych stóp w jego wierszu i przerywany pleniącymi się pauzami rytm przypomina klekot pingpongowej piłeczki, ale wiadomo, że poetyckie echo wywołują tu inne odgłosy: łoskot żołnierskich butów po bruku, warkot silników i głuchy grzechot gąsienic czołgów, tępy hurkot wystrzałów. Takie jest dźwiękowe tło epoki, taki jest jej akustyczny pejzaż. Orten nie jest w żadnym razie poetą wojny, nie uprawia przecież poezji wojennej, żołnierskiej, powstańczej, tyrtejskiej i tak dalej – jest tylko poetą swojego czasu (który przypadkiem jest czasem wojny, a to ogromna różnica).

W Ostatnim wierszu widać (i słychać!), jak czas się zagęszcza: jeszcze pierwsza strofa operuje dość spokojną, niezakłóconą kadencją, oddech jest długi, wiersz sobie raczej niemrawo płynie, ale od drugiej strofy rytm zaczyna się komplikować, z początku niewinnie i delikatnie, ale za chwilę już wers jąka się na wtrąceniach, wykrzyknikach, wciskanych w tok myśli zawołaniach i pytaniach. Wiersz zachłystuje się nadmiarowymi powtórzeniami, żeby na koniec wyrzucić z siebie to jedno, długaśne – mimo zakłócenia tak należy je traktować – zdanie, które w obrębie dziesięciu linijek próbuje odzyskać jakąś elementarną równowagę, złapać na powrót oddech. Heroiczna to walka. I – oczywiście – z góry przegrana.

Słyszeć wyraźnie swój czas – to w poezji największa trudność i największe osiągnięcie. Orten był w tym bezkonkurencyjny. Wirtuoz gry opartej na niezgodzie między podziałami wierszowymi, metrycznymi a składniowymi. Jakby w ten sposób pokazywał (nie opisywał, lecz właśnie pokazywał!) inwazję historii w ludzkie życie.

Ale poza tym jest to też po prostu piękny wiersz o nadziei w beznadziei, brawurowy wiersz autotematyczny, arcydzielna metapoetycka refleksja, jak również czuła autobiografia – katalog własnych klęsk i strat: śmierć ojca, utrata miłości, utrata wiary.

Podobno pod koniec życia czytał namiętnie już wyłącznie Biblię i Shakespeare’a. Nawet jeżeli to tylko efektowna legenda (a znał doskonale literaturę współczesną, o której błyskotliwie pisał, znał czeską i europejską poezję, którą też próbował przekładać – zbyt był oczytany, żebyśmy mogli przyjmować to świadectwo bezkrytycznie), to w tym wierszu widać ślad tendencji, która uporczywie przybiera na sile w jego późnej twórczości i której źródła można szukać w tych dwu księgach (o ile Shakespeare’a uznamy za jedną wielką księgę, a chyba nie ma przeciwwskazań). Głosy. Obce głosy. Dialogi, dramatyzowane monologi, nadmiar głosów – jakby już jeden głos, ten jego własny, nie wystarczał. Jakby chciał mówić za wielu ludzi, za całą udręczoną ludzkość albo za całą czeską poezję. I w jakimś sensie za nią przecież mówił.

4

Pierwszy dzień września jest w tym roku piękny, słoneczny, niemal upalny, i stanowi – chociaż wtedy jeszcze nie mogę tego wiedzieć – prognozę pogody na cały miesiąc. W sklepach papierniczych trwa wzmożony ruch, który skutecznie zniechęca do zakupów. Nie ma zakupów, nie ma pisania. Literatura chwilowo przegrywa z banalnym niedoborem materiałów piśmienniczych. Pozostaje łakomie patrzeć w wystawowe okna, na których leżą mniej lub bardziej (chyba jednak mniej) finezyjnie zaaranżowane stosy ryz papieru, pudełek z farbami, segregatorów, zeszytów. Zeszyty są znakiem obecności Ortena w tym mieście – innych śladów trudno szukać. Orten bowiem pisał w zeszytach i swoje dzienniki tytułował według koloru ich okładek: księga czerwona, niebieska, prążkowana. Wiersze natomiast pisał w zeszycie z – a jakże! – czarną okładką. Na Morawach żadnych śladów nie zostawił, oprócz może kilku wierszy. Dla kogoś to dość sporo, dla innych – zgoła nic.

Przychodzi na świat 30 sierpnia 1919 roku w Kutnej Horze. Miasto leży na wschodnich krańcach kraju środkowoczeskiego, tuż przy granicy Wysoczyny. Do Moraw nie jest daleko – gdy ktoś mieszka w tym obwarzanku Pragi, bliżej Brna już być nie można. Tyle że Orten wybiera przeciwny kierunek wędrówki. Po gimnazjum w rodzinnym mieście przenosi się na zachód, do stolicy. W roku 1936 jest jednak wciąż za młody, żeby wstąpić do konserwatorium, na czym bardzo mu zależy, bo matka zaraziła synów miłością do teatru. Orten chce teraz dołączyć do brata, który już studiuje na wydziale dramatycznym, ale na razie musi odczekać rok – czeka więc, ucząc się w studium językowym. I chyba nie jest to rzecz bez znaczenia. Ma też w rodzinie poetę – brat matki, Josef Rosenzweig-Moir, napisał dwa tomy wierszy; z wykształcenia doktor praw, ale z temperamentu anarchista, w Pradze obraca się w kulturalnych kręgach, kumpluje się z Haškiem. Orten podobno jest z wuja dumny. To wszystko drobiazgi, ale jakoś znaczące.

W konserwatorium studiuje do roku 1940, kiedy Niemcy zamykają uczelnie Protektoratu przed studentami żydowskiego pochodzenia. To oczywiście fatalny obrót spraw, lecz Ortenowi niewiele może zaszkodzić – już jest geniuszem. Od października 1936 roku publikuje w prasie wiersze, prozę, krótkie teksty krytyczne, a na jesieni roku 1939 debiutuje w serii „Pierwsze Książki”, którą redaguje František Halas. Dość powszechnie uważa się Ortena za najważniejszy głos młodego pokolenia czeskiej poezji. Ale przecież mimo tego wyróżnienia w Pradze pod niemieckim panowaniem czekają go tylko bieda, samotność i strach. Dorywcze zajęcia i krótkoterminowy najem kolejnych pokojów. Desperackie próby utrzymania się na powierzchni. Matka wysyła mu z Kutnej Hory co jakiś czas trochę smalcu, czasem też i masła; nigdzie nie może jednak dostać suchej kiełbasy – tłumaczy się z tego synowi w listach.

Jego starszy brat ucieka za granicę (przez Polskę, a później Szwecję do Anglii), ale Orten taką możliwość odrzuca. Podpiera się podobno tym najgłupszym, chociaż też jakoś pięknie heroicznym argumentem poety: nie chce porzucać czeszczyzny. No to nie porzuca. Wyda jeszcze kilka – coraz bardziej niesamowitych – książek. A kilka innych jeszcze napisze i przygotuje do druku, ale wydać ich już nie zdąży.

5

Parę drobiazgów go jednak łączy z Morawami, mimo że geografię tego krótkiego życia wyznacza owych osiemdziesiąt kilometrów dzielących w linii prostej Pragę od Kutnej Hory. Choćby ten Halas, pod którego skrzydłami debiutuje, do którego będzie się zwracał po pomoc do samego końca, to przecież brneńczyk, tyle że mieszkający w Pradze. Albo inna ikona morawskiej poezji, Otokar Březina, którego wybór poezji matka ma mu przesłać z domowej biblioteki, ale nie może go znaleźć – w ostatnich listach syn coraz szczegółowiej opisuje książkę, ale pani Ohrensteinová jest bezradna, książki na razie nigdzie nie ma (nie zdąży jej zresztą odszukać przed śmiercią Jiříego). I wreszcie tych kilka wierszy (jeden z nich Březinie dedykowany), które sprawią, że Orten znajdzie też miejsce w słowniku pisarzy Wysoczyny.

Ale to błahostki, bo ważniejsze jest coś innego. A dokładniej: ważny jest ktoś inny. Ivan Blatný. Jego rówieśnik i jedyny może poetycki głos, który mógłby stanowić dla pozycji Ortena realną konkurencję. O konkurencji nie ma jednak mowy, chłopcy się przyjaźnią. Może zresztą „przyjaźń” to za mało powiedziane – bardziej na miejscu byłyby „braterstwo”, „najgłębsze pokrewieństwo”, „jedność”. Dość, że na serio planują wspólne samobójstwo, wyznaczają jego datę. Jakby byli syjamskimi braćmi zrośniętymi – bo ja wiem – sercem? umysłem? A może nawet: duszą? Orten lubi patos, w swoich wierszach operuje nim z wielką wirtuozerią, więc niech tak właśnie zostanie. Pisze do Blatnego: „braciszku, któryś mi się podczas włóczęgi zgubił […]. Zostań jeszcze chwilkę ze mną!”. W lutym 1939 roku Blatný odpowiada na tę prośbę jednoznacznym w wymowie telegramem: „Jestem do śmierci z Tobą”.

W połowie następnego miesiąca Niemcy anektują Czechosłowację i ustanawiają Protektorat Czech i Moraw. To, że Orten nie przenosi się jednak do Brna, jest przypadkiem: Ivan proponuje mu, żeby tam zamieszkał, i tylko trudny czas oraz historia temu przeszkadzają – plan się odwleka, co w takiej sytuacji jest groźne.

Blatný nie wiedział, nie mógł wiedzieć, mimo tych ich samobójczych planów, które – jak czas pokazał – nie były aż tak pryncypialne, że to jest prośba i zobowiązanie o stosunkowo krótkim terminie ważności. Zachowała się karteczka, którą Blatný wrzucił do skrzynki pocztowej Ortena podczas swojej wizyty w Pradze, kiedy nie zastał przyjaciela w domu: „Jurku, Jureczku, gdzie ty jesteś?”. Pobrzmiewa tu takie tęskne zdumienie – jakby nie zastał samego siebie i nie mógł w to uwierzyć. Najzupełniej przygodny, pragmatyczny banał tej notatki jest jawny, ale niech nie przesłania odczytań przenośnych, bo – rzeczywiście – Orten się wymyka, znika, przepada gdzieś, gdzie trudno go znaleźć. Gdzie jesteś, Jureczku?

6

Od roku 1940, a może i wcześniej, robi to w swoim pisaniu, co łatwo da się wytłumaczyć jego sytuacją egzystencjalną, oczywistym poczuciem narastającego zagrożenia, coraz bardziej dojmującą samotnością, postępującym zamknięciem w stale kurczącym się świecie, który ostatecznie zawęża się mu do otwartego zeszytu w kręgu bladego światła lampy. Ucieczkowy tryb. Roztapianie swojego głosu w innych głosach. Alternatywnych dróg ucieczki po prostu nie ma. Potrzeba nie potwierdza swojego przysłowiowego statusu – w tym przypadku jest przede wszystkim matką bezradności.

Dwa tygodnie po tym, jak napisał swój wiersz ostateczny, zaczyna pisać swój wiersz największy. Wedle dat, które pod nim postawił, pisze go w cztery dni (między 11 a 13, a później jeszcze dokończył go 29 października roku 1940). Jeremiášův pláč [Tren Jeremiaszowy] ma dwadzieścia pięć czterowersowych strof i zaczyna się mottem – dla odmiany i trochę ironicznie – z Księgi Izajasza: „Ponieważ twoja wściekłość na mnie i twoja zuchwałość doszły do moich uszu, włożę moje kółko w twoje nozdrza i moje wędzidło na twoje wargi i zawrócę cię tą drogą, którą przyszedłeś”. To nie jest metapoetycki komentarz – Orten nigdzie nie zawraca, on robi kolejny wielki krok, prześciga sam siebie, sam siebie z niewiarygodną lekkością przeskakuje. Panuje nad materią wiersza, jakby miał nie dwadzieścia jeden, ale – wzorem biblijnych matuzalemów – sto dwadzieścia jeden albo i dwieście dwadzieścia jeden lat.

Znów ukrywa swój własny głos, albo może lepiej: dzieli go na kilka innych, rozszczepia. Znać w tym lektury, wiadomo, Shakespeare i Biblia, ten osobliwy, chociaż przecież niepozbawiony jakiejś logiki zestaw, ale znać też stan osaczenia, z którego ucieczką jest maska, wiele masek:

Każde z pełnych racji zdań wznieci nicości zamieć.

Kraj, dłoń, pokój – to mi życie darować miało?

Wóz zaprzężony w zdradę ma cwałem nas zawieźć

aż do wierności, na co i wieczności mało.

O, ty srogi Panie mój, ty gniewny Boże trwogi,

twój był ten śpiew, co schwycił czas, wstrzymał tę chwilę,

chwilę, ku której wiodły mnie boleściwie drogi,

gdzie wieki chłostałem, z wszechświatem się biłem.

Ja, kraina Ciemni, ja, ciemność, ziemia pomroki,

czekam, aż z twojej srogości miłość wykwitnie,

czekam, drżąc, bo skoro we mnie blask rozświetla mroki,

to jest też w bólu, jest w tobie, w tobie też wzniknie!

To trzy ostatnie strofy tego poematu, a w każdej słychać inny głos: najpierw mówi człowiek swojej epoki (jeden z komentatorów ukuje taką ładną formułę: „rozrastająca się do kosmicznych rozmiarów istota”), później starotestamentowy prorok, na końcu żeński głos – gramatyczny rodzaj może być tu nie aż tak istotny, bo ta trzecia bohaterka jest po prostu krainą albo Ziemią (choćby ta dwuznaczność jest istotniejsza), której na imię Ciemność, i stąd to femininum. Każdy głos jest trochę inny, to prawda, ale każdy ma jedną przynajmniej wspólną cechę, a jest nią zapalczywość (siostra wściekłości i zuchwałości z motta do wiersza). Używam tego słowa ze względu na jego biblijne konotacje, bo tak jest dobrze, bo wiem, że to jest dobre. „Jeszcze chwila bowiem, a skończy się mój gniew i moja zapalczywość – ku ich zniszczeniu” – tak jest u Izajasza. Albo jeszcze lepiej: „Rozglądałem się, ale nie było pomocnika, zdumiałem się, że nikogo nie było, kto by mnie podparł. Dlatego moje ramię przyniosło mi zbawienie, a moja zapalczywość – ona mnie podparła”.

Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.