Świetlna układanka - Anna Głuszczak-Turska - ebook + książka

Świetlna układanka ebook

Anna Głuszczak-Turska

0,0

Opis

W Irysie, małym polskim miasteczku, zaczynają stopniowo znikać dzieci oraz ludzie nauki i sztuki. Zjawisko rozszerza się na cały świat, a właściwie na dwa światy… Pewnego dnia znika ojciec bliźniaczek — Gosi i Ani — które, przeszkolone przez znających tajniki dwóch światów nauczycieli, wyruszają na poszukiwania… Z pomocą przychodzą im poznani rówieśnicy, a przede wszystkim ich własna babcia, jedna z niewielu osób mających moc łączenia zagubionych bratnich dusz i posiadających klucz do świetlnej układanki.

Czy uda się im dotrzeć do przerażającej Próżni, gdzie utknął ich ojciec? Jakie tajemnice odkryją po drodze?

www.swietlnaukladanka.pl

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 434

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

 

,,Zdarza ci się czasami, że czujesz się nie na miejscu? Wydaje ci się, że jesteś inny od wszystkich, zawsze wyobcowany, bo nie wiedzieć czemu, ludzie uwielbiają się z ciebie śmiać? Gdyby mogli, wykreśliliby cię ze swojego życia jednym niewzruszonym gestem? Nie przejmuj się, najprawdopodobniej zagubiłeś się w alternatywnym świecie. Nasi szukający pomogą ci trafić do swoich!”.

Takie informacje można znaleźć na stronie internetowej www.swietlnaukladanka.pl. Oprócz tego znajduje się tam wiele praktycznych porad, na przykład to, jak rozpoznać objawy zagubienia (wyobcowanie, lęk, przesadna nieśmiałość, piękne sny, apatia, senność), czy to, jakie są doraźne środki pomocy (dobry film, najlepiej komedia, ciekawa książka, spotkanie z przyjacielem, joga, aromatyczna kąpiel itp.).

Na samym starcie wita cię grupa młodych ludzi. Patrzą prosto na ciebie z krzepiącym uśmiechem, jakby mówili: „Nie martw się, jesteś w dobrych rękach”. I po prostu przestajesz się martwić.

***

W jednym z tych światów, w kraju zwanym Polską, w miasteczku Irys, mieszkały dwie siostry: pierwsza podobna do drugiej (albo odwrotnie, jak kto woli). Obie miały takie same włosy – sprężynki w kolorze miedziano-brązowym. Dziewczynki zawsze dbały o to, żeby mieć inne fryzury – jeśli jedna zapuszczała włosy, druga je obcinała. Bliźniaczki różniły się również kształtem oczu i twarzy. Dla wytrawnego widza te różnice były widoczne na pierwszy rzut oka, przeciętny obserwator musiał się jednak bardzo długo przypatrywać i – jeśli nawet zauważył różnicę – nie potrafił twarzy przypasować do imienia.

Kiedy dziewczynki zamykały oczy, widziały twarze smutnych ludzi. Oczy tych osób patrzyły błagalnie, jakby prosiły o pomoc. Dziewczynki jednak widziały, że nie mogą nic zrobić. Coś ich dzieliło, jakby kraty, szklana ściana lub inny świat. Coś nieuchwytnego, przynajmniej nie dla nich, nie teraz.

Dziewczynki mieszkały w ogromnym domu z mamą i młodszą siostrą Pyzą. Tatuś któregoś dnia wyszedł z domu i dotąd nie wrócił. Nie wiadomo, co się stało, kroniki policyjne milczą na ten temat. Telefon też.

Dom był zdecydowanie za duży na ich czwórkę. Choć dziewczynki dzielnie pomagały mamie w codziennych obowiązkach i cotygodniowym wielkim sprzątaniu, mama pewnego dnia postanowiła zamknąć całe piętro. Wszystkie meble przykryły białymi prześcieradłami, rzeczy użytkowe zniosły na dół, a drzwi zamknęły na klucz.

Następnego dnia dzieci cichcem wywiesiły na drzwiach kartkę z napisem: „Zamknięte do momentu powrotu tatusia”. Ani na chwilę nie zwątpiły, że pewnego dnia tata wróci.

***

Miasteczko Irys tak naprawdę niczym się nie różni od innych polskich miasteczek. Zimą jest szare i nijakie, jesienią całe w błocie i bylejakości, tylko miejscami błyska złotem, sytą czerwienią i pomarańczą. Dopiero wiosną zakwita wszystkimi możliwymi kolorami, jakby nagle odkryło, że nie warto się martwić, że trzeba żyć chwilą, cieszyć się życiem, kwitnąć. Latem natomiast całe miasto cieszy wzrok dojrzałym pięknem. Jak to bywa w małych miasteczkach chyba w każdym świecie, w Irysie wszyscy wiedzą więcej o twoim życiu niż ty sam. Kiedy zaginął tata dziewczynek, cała szkoła wrzała od plotek.

– Na pewno poszedł do innej – szeptały koleżanki.

– Mówię wam, widziałam, jak wsiadał do tego samochodu. Schował się tak, że prawie go nie było widać, ale ja jestem pewna, że to był on! Nikt inny przecież nie musiałby się ukrywać!

Ania na początku strasznie się przejmowała wszystkimi uwagami. Cały czas chodziła z zapuchniętymi od płaczu oczami. W szkole nie znalazł się prawie nikt, kto by ją pocieszył. No cóż – myślała – to chyba prawda, że prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie. Ale to by znaczyło, że ja nie mam żadnej przyjaciółki.

Ania miała jednak to szczęście, że od urodzenia znała swoją bratnią duszę.

***

Bratnia dusza to osoba, którą każdy z nas musi odnaleźć. Inaczej będzie się czuł niepełny. Bratnia dusza to duchowy bliźniak. Musisz go zacząć szukać jak najwcześniej i nigdy nie możesz zwątpić w to, że go znajdziesz. A poszukiwania wcale nie są łatwe. Taka osoba zwykle czeka na ciebie w świecie tobie przeznaczonym. A jeśli nie trafiłeś do swojego świata? Jeśli jesteś puzzlem, który się zagubił i nie potrafi się odnaleźć? Albo jeśli twój bliźniak trafił nie tam, gdzie trzeba? Nie, to nie jest łatwa gra, ale jest warta świeczki.

***

Najgorsze jest to, że większość ludzi nie zdaje sobie sprawy z obowiązku szukania. Czeka, aż poczucie braku przejdzie samo. Myśli, że wystarczy znaleźć męża lub żonę, urodzić i wychować dzieci, albo że będzie imprezować przez całe życie – wtedy nie ma czasu na myślenie. Uczucie braku nie przechodzi, wręcz przeciwnie – z biegiem lat się nasila. Z tego powodu tyle osób wpada w alkoholizm, choroby, popełnia samobójstwa.

Wy, którzy wiecie, mówcie o tym innym. Nie ustawajcie w wysiłku. Wszyscy muszą się dowiedzieć. Wtedy świat będzie szczęśliwszy.

***

Ania wiedziała. Wydawało jej się, że wie o tym od urodzenia. Ale to nieprawda. Babka dziewczynek należała do szukających. Wiedziała wszystko. Stąd jej ogromna radość, gdy się dowiedziała, że urodzą się dwie, dwie prawie naraz.

– Jesteście najszczęśliwszymi dziećmi na świecie! – śmiała się babcia. – Nie musicie się szukać. Bóg obdarzył was łaską.

Ania na początku nie wiedziała, o co babci chodzi… Jaka łaska? Co ona mówi? Przecież jej siostra jest wredna, złośliwa i wkurza ją chyba najbardziej ze wszystkich istot na tym świecie. Ale od zniknięcia taty wszystko się zmieniło. Już wie.

Gosia miała podobnie. Kiedyś w trakcie podróży samochodem stwierdziła jakby od niechcenia:

– Chciałabym mieć starszego brata. Nie siostrę, brata.

Babcia rzuciła jej wtedy piorunujące spojrzenie, po czym uśmiechnęła się pogodnie i stwierdziła:

– Pogadamy, kochana, za parę latek.

Dziewczynki bardzo lubiły, jak tata opowiadał o dniu ich narodzin. Robił przy tym takie zabawne miny, że nie mogły przestać się śmiać. Tata musiał to opowiadać obowiązkowo w każdą rocznicę ich urodzin.

– Zamknijcie oczy. Już? Na pewno nie podglądacie? (Dziewczynki kręcą głowami). Wyobraźcie sobie teraz, że dzwonię do szpitala i dowiaduję się właśnie, że moja żona urodziła. Uwaga, dzwonię. (Udaje, że wykręca numer). „Panie doktorze, czy moja żona już urodziła? Tak? (Śmieje się). Dziewczynka czy chłopiec? (Tu robi wielkie oczy i otwiera szeroko usta). Co? Panie doktorze, to wreszcie ile? Dwoje czy jedno – to jest zasadnicza różnica! Panie doktorze, czy umie pan liczyć? Bo mam pewne podejrzenia… To proszę mi teraz policzyć do dziesięciu. Nie, nie żartuję. W takim razie niech się pan skonsultuje. Albo przekona naocznie. Bo mam pewne podejrzenia, że jest pan bardzo chory. Skąd wiem? Stąd, skąd pan nie wie. Z książek, proszę pana! Był taki pacjent, który widział wszystko podwójnie. I co? I nic! Zmarło mu się niestety! Panie doktorze! Panie doktorze! (Udaje dźwięk rozłączonego połączenia: pip, pip, pip). Co to, do cholery, ma znaczyć?” (Tu robi wściekłą minę i rzuca niewidzialną słuchawką).

Dziewczynki śmieją się głośno. W pewnym momencie tata krzyczy:

– Cicho! – Znów udaje sygnał telefonu. Podnosi niby-słuchawkę. „Halo? – krzyczy i szybko zasłania sobie ręką usta. – Nie, mamo, jeszcze nic nie wiadomo. Raz mówią o dwojgu, innym razem o jednym. Boję się dzwonić, bo jeszcze wypatrzą trzecie. A czemuż nie miałbym żartować? Przecież nikt nie umiera! Dobra, mamo, zaraz tam pojadę. Tak, wiem, zadzwonić jak najszybciej, bo będzie się mama denerwowała. No, pa”. – Odkłada niby-słuchawkę. – Po tym telefonie – opowiada tata – przez chwilę stałem w bezruchu, o tak (staje na baczność i się nie rusza).

Dziewczynki wtedy zwykle wdrapywały mu się na ramiona i próbowały go łaskotać. Chichotały jak szalone, kiedy udało im się sprawić, że tata się poruszył.

– No, dość już tego. – Tata zdejmował je z ramion bez wysiłku, jakby były kruszynkami chleba. – Jak chcecie słuchać dalej, to musicie usiąść grzecznie na miejscu. Gotowe?

– Taaakkkk!!! – krzyczały dziewczynki.

– A więc potem złapałem szybko pierwszą lepszą kurtkę i wybiegłem z domu. Musiałem się przekonać na własne oczy, o co tu chodzi. No i okazało się, że jesteście dwie. Ale narobiłyście zamieszania! Wszystkie kobiety w naszej rodzinie zamartwiały się, w co też was ubiorą. Wasza ciotka już obmyślała strategię szycia: jak najwięcej ubranek w jak najkrótszym czasie. A dziadek długo nie mógł wstać z fotela, na którym usiadł pod wpływem zasłyszanej informacji. Ale była draka!

– Tatusiu, a opowiedz teraz o twoich narodzinach – szepnęła mu Gosia do uszka.

– Nie, skarbie, nie teraz. Nie czujesz tych rozkosznych zapachów? Chyba mama pichci dla nas obiadek…

Nigdy nie chciał rozmawiać o swoich urodzinach, jakby specjalnie unikał tematu. Po jego zaginięciu, dokładnie rok temu, Ania zaczęła się poważnie zastanawiać, czy przez te wszystkie lata tatuś nie skrywał jakiejś STRASZNEJ TAJEMNICY.

***

Właśnie minęły dwa miesiące od ich urodzin, dwa całe miesiące od zniknięcia taty. Dwunastego kwietnia rodzice przyszli do pokoju dziewczynek. Chóralnie odśpiewali im Sto lat (tata strasznie fałszował, ale przynajmniej było zabawnie). A potem wręczyli prezenty, jak zwykle pięknie zapakowane. Nigdy nie dostawały tego samego. Tata zwykle mawiał, że wystarczy, że wyglądają tak samo. Reszta powinna być inna.

Ania dostała swoje pierwsze wieczne pióro. Było w kolorze hebanu, w kolorze jeszcze niezapisanych tajemnic. Ania czuła, że nie może się doczekać, by nakreślić pierwszą literę na kartce, zapisać niezapisany dotąd świat. Chciała, żeby to całe zamieszanie związane z przyjęciem urodzinowym już się skończyło, żeby mogła zostać tylko z piórem i kartką, ze światem, który chciałaby zapisać, stworzyć.

Gosia dostała zestaw ołówków do szkicowania. Na opakowaniu biegły konie, niby tylko zarysowane, niewyraźne, a jednak wyglądały jak żywe, zatrzymane w biegu. Gosia chciała zatrzymywać świat, chwile, które coś znaczą. Zapisać, ale w zupełnie inny sposób, świat już istniejący.

– Tatusiu, czy mogę cię narysować? – spytała od razu po rozpakowaniu prezentu.

Tata się roześmiał.

– Tak od razu? Może wpierw potrenujesz trochę? Nie wiem, zaczniesz od prostszych rzeczy? Ludzie są trudni do rysowania. Chyba nie chcesz, żebym wyszedł z koślawym nosem i jedną wargą? – Skrzywił się zabawnie. – Czy uważasz, że nie jestem już wystarczająco brzydki? – Wszyscy się roześmiali. Gosia nie dawała za wygraną.

– A ciebie, mamusiu?

– Tata ma rację, kochanie. Powiedzmy, że za dwa miesiące o tej samej porze. – Uśmiechnęła się. – A teraz może pojedziemy na basen ze zjeżdżalnią?

– Hurra! – krzyknęły dziewczynki. Zaczęły się prześcigać, która pierwsza znajdzie strój kąpielowy i dobiegnie do łazienki, żeby się przebrać.

***

– Dziś miałam go narysować – szepnęła Gosia. – I co? Co to za tata, który nie dotrzymuje obietnic?! – Tupnęła nogą ze złości.

– Narysuj mnie – poprosiła Ania. – Ja się nie boję krzywych nosów. – Roześmiała się gorzko.

– Aniu, może byśmy go poszukały, co?

– Jak ty to sobie wyobrażasz? – Ania pokręciła głową. – Myślisz, że, jak to bywa w bajkach, weźmiemy na plecy worki z prowiantem i wyruszymy w daleką, niebezpieczną podróż? Przecież jesteśmy bezbronne, prawie jak te nasze chomiki.

– Ale ja tak nie mogę tylko czekać. – Gosia pociągnęła nosem. Milczała przez chwilę, a potem spytała: – Czy ty naprawdę myślisz, że on wróci? Gdzie on teraz jest? Co robi?

– Śpi – odpowiedziała Ania z taką pewnością, że nie można było jej nie posłuchać.

***

Tamtego dnia po basenie wybrali się na płonące lody do Hortexu. Potem do domu zjechała się cała gwarna rodzina. Zrobiło się głośno i duszno, tak duszno, że dziewczynki razem ze swoją siostrą cioteczną Kamilką większość czasu przesiedziały na balkonie, popijając zimną lemoniadę.

– A kto to? – W drzwiach balkonu stanął tata w przebraniu klauna. – Moje słodkie cukiereczki, zaraz któreś schrupię! – Zaczął ganiać dziewczynki. – No, dajcie się schrupać, proszę. Alfredo jest bardzo głodny! – Dziewczynki z piskiem uciekały.

Ania z Gosią schowały się w swoim pokoju w szafie. Były pewne, że tylko one znają tę kryjówkę. Nie minęło nawet kilka minut, a drzwi zaczęły się powolutku otwierać. Pojawiła się najpierw ręka, która wymacała nogę Ani. Dziewczynki usłyszały głos pełen triumfu:

– Aha! Chyba tu coś mamy!

Potem pojawiła się głowa, aż wreszcie cały Alfredo zaczął się wtarabaniać do szafy. Dziewczynki głośno piszczały.

– Tato! – krzyknęła Gosia. – Nie zmieścisz się tu!

– Cii! – Tata przyłożył palec do ust. – Jak się ścieśnicie trochę, to wejdę.

Wszedł i zamknął za sobą szafę.

– I co? Teraz będziesz nas jeść? – Dziewczynki zaczęły chichotać.

– Cicho! – uspokajał je tata. – Chcę wam coś powiedzieć.

Zamilkły.

– Muszę dzisiaj na chwilę wyjść. Nie pytajcie dokąd, musiałbym skłamać. Ale to nic takiego, naprawdę. Po prostu obiecałem komuś… poufność. Mówię wam to, żebyście się nie przestraszyły, że mnie nie ma. Być może tak dobrze byście się bawiły, że nawet nie zauważyłybyście mojego zniknięcia. Ale tak na wszelki wypadek wolę powiedzieć.

– Mama wie? – spytała Ania.

– Tak, kochanie. Ona wie wszystko.

***

Mama jednak nie wiedziała wszystkiego. Dziewczynki przynajmniej nie wierzyły, że potrafiłaby je okłamać, patrząc im prosto w oczy.

***

Tata wyszedł. W swoim przebraniu klauna. Dziewczynki rzeczywiście bawiły się wspaniale. Razem z Kamilką zrobiły przedstawienie dla całej rodziny. Opowiadało o rycerzach, którzy zakochali się w tej samej dziewczynie. Bliźniaczki jako rycerze miały wąsy i drewniane miecze.

Przez cały wieczór nikt nie wspomniał ani słowem, że od kilku godzin brakuje jednej osoby. Dopiero następnego dnia rano, gdy dziewczynki razem z mamą przygotowywały śniadanie w kuchni, Ania nagle zamarła wpatrzona w zegar. Wykrztusiła dopiero po chwili:

– Patrz, mamo! Zegar stanął!

– Ano rzeczywiście – stwierdziła mama. – Trzeba będzie wymienić baterie.

– A to nie znaczy – Ania zamilkła na chwilę, jakby się zastanawiała, czy kontynuować – że ktoś umarł?

– Nie, dziecko, nie umarł. Zasnął.

– Ale zasnął tak, że się jeszcze obudzi?

– Tak, maleńka, z pewnością.

Ania milczała przez chwilę, jakby próbowała zebrać wystarczająco dużo odwagi. Wreszcie wykrztusiła:

– Myślisz, mamuń, że to przez tatusia?

Mama spojrzała na córkę z troską.

– Ja myślę, że on już wraca do domu. – Pogładziła Anię po włosach. – Chcesz poznać mój sekret? Jeśli się czegoś bardzo, bardzo boisz, weź kilka głębokich oddechów, o tak. A jak już się trochę uspokoisz, wyobraź sobie sytuację, którą chciałabyś ujrzeć: że na przykład witasz się z tatusiem. Dobrze? Zobaczysz, że wszystko się spełni.

Ania zamknęła oczy. Próbowała wyobrazić sobie spotkanie z tatą, ale nie dała rady. Jego twarz nie chciała się pojawić, jakby zamazał ją złośliwy chochlik. Zamiast tego Ania bardzo wyraźnie zobaczyła twarz babci.

– Hallo! Hallo! No co się patrzysz z takim zdziwieniem? – mówiła babcia. – Chodźcie do mnie szybko! Zamierzam umierać, tu tyle spraw niezałatwionych, a wy myślicie o bzdetach. No, prędzej tu do mnie!

Ania otworzyła oczy.

– Słyszałaś to? – spytała mamy bardzo cicho.

– Nic nie słyszałam.

– Babcia mówi, że chce umierać!

Mama się zaśmiała.

– To lećcie do niej szybko!

– Jak to tak? – zdziwiła się Ania. – A ty nie idziesz? A jeśli ona naprawdę…?

– Moim zdaniem ta wasza babcia nie umrze jeszcze przez kolejne pół wieku. Już ja ją znam – zaśmiała się mama.

– To dlaczego ona tak do mnie mówi?

– Dziecko kochane. Czy ty myślisz, że jakby powiedziała inaczej, byłabyś gotowa od razu do niej biec?

– No nie, chyba nie.

– No widzisz, sama sobie odpowiedziałaś. A teraz biegnijcie do niej. Pewnie chce wam powierzyć jakiś straszny sekret – mówiąc to, mrugnęła do Ani znacząco.

 

 

Zgubił się. Normalnie się zgubił. Nie miał pojęcia, jak to się stało, przecież doskonale znał tę drogę. Po lewej stronie płynęła rzeka Irys, po prawej ciągnęła się ścieżka rowerowa, która prowadziła prosto na osiedle domków jednorodzinnych. Jego osiedle.

Te domy wyglądały prawie tak samo, a jednak inaczej. Gdyby ktoś miał przed sobą zdjęcia dwóch miejsc i musiał odgadnąć różnice między nimi, byłoby mu naprawdę trudno. Marek dał się nabrać. Zapukał do drzwi domu, który powinien być jego. Otworzyła mu stara kobieta z twarzą tak pooraną zmarszczkami, jakby ktoś opisał na niej mapę dróg, którą przeszła przez całe swoje życie. Marek nie mógł nic powiedzieć. Zamarł w bezruchu, jakby na coś czekał. Kobieta też milczała. Patrzyli na siebie przez chwilę. To on pierwszy dał za wygraną. Odwrócił się i podszedł do najbliższej ławki w parku.

Dziwna sprawa – mówił do siebie szeptem. – Bardzo dziwna.

Tydzień temu dostał list. Elegancka papeteria pachniała różami. Cała była pokryta zamaszystym, ale równym pismem. Przeczytał go wiele razy, aż zniknął cały ten zapach. Nie mógł do końca zrozumieć. Kobieta, której nie znał, prosiła o spotkanie. Pisała, że to sprawa życia i śmierci, że jeśli on nie przyjdzie, nie będzie dla niej odwrotu. Przyszedł więc o wyznaczonej porze. „Usiądź pod tym największym dębem w parku i czekaj tam na mnie. Przyjdę na pewno” – pisała. Usiadł, czekał. Siedział tak chyba ze dwie godziny. Czekał, aż kobieta z listu wyłoni się z mgły. Nikt się nie pojawiał. Marek czuł się jak ostatni głupek, że dał się tak zbałamucić. W pewnym momencie zobaczył jednak kobiecą postać. Szła ku niemu. Sposób, w jaki się poruszała, był równie zamaszysty jak jej pismo. Kiedy wydawało mu się, że przy nim siada, kobieta zniknęła. Jakby zapadła się pod ziemię albo po prostu jakby jej wcale nie było. Wstał gwałtownie, wytężał wzrok, chciał krzyczeć, ale nie wiedział jak. Proszę pani? Parę razy okrążył okolicę. Nie zobaczył już nikogo. Wtedy właśnie zaczął wracać do domu.

Sprawa życia i śmierci. Czy to znaczy, że już umarła? A może wystarczy, że przyszedł na spotkanie? Marek przypomniał sobie, że czytał kiedyś artykuł o kobietach-chochlikach. Zwabiały one ofiary w wyznaczone miejsce, usypiały je, a potem okazywało się, że ktoś jest na drugim krańcu kraju lub nawet na innej półkuli. I zawsze, bestie, robiły to tak sprytnie, że po pobudce miało się wrażenie, że jest się u siebie. Zasypiałeś w parku i budziłeś się w parku. To by się zgadzało.

– Mamo, mamo, popatrz! Klaun! – krzyknęło dziecko, wskazując na niego palcem.

Kobieta nic nie odpowiedziała. Markowi wydawało się jednak, że znacznie przyśpieszyła kroku.

Stwierdził, że zapuka jeszcze raz do „swojego” domu. Może mu się przywidziało, może to okrutny sen, który zaraz zniknie? Znów otworzyła mu stara kobieta.

– Znam cię – stwierdziła na wstępie. – Wejdź. No wchodź! – krzyknęła, widząc jego niezdecydowanie. Przez chwilę mierzyli się wzrokiem. – Nie pamiętasz mnie, prawda?

Marek pokręcił głową. Skąd niby miał ją znać? Czy kiedykolwiek był w tym dziwnym miejscu pachnącym wanilią? Skąd się wziął ten zapach? Wszedł do środka. Kobieta zaprowadziła go do dużego, przestronnego salonu pełnego kwiatów i dostojnych antycznych mebli. Na ścianach wisiały obrazy w złoconych ramach, na kanapie wylegiwał się ogromny biało-czarny kocur. Coś to Markowi przypominało. Te obrazy. Skąd znał tego pana z długą siwą brodą w wojskowym mundurze?

– Jesteś już dorosły! – śmiała się kobieta. – Jakie to dziwne, że tak mało się zmieniłeś! Urosłeś i zmężniałeś, ale buźka została ta sama. Szkoda – westchnęła – że stara Pola nie dożyła tej chwili!

– Czy mogłaby pani mówić jaśniej? – Starał się nie podnosić głosu, ale wkurzała go ta cała sytuacja. Czuł się tak, jakby kobieta bawiła się jego kosztem.

Staruszka spoważniała.

– Naprawdę nic nie pamiętasz? – spytała cicho.

– W ogóle nie wiem, o czym pani mówi.

Kobieta otworzyła szufladkę w komódce. Przez chwilę w niej grzebała, aż w końcu wyjęła ramkę ze zdjęciem.

– A to pamiętasz? – Podała ją Markowi.

To było zdjęcie ślubne. Małżonkowie stali zwróceni do siebie, tylko twarze patrzyły w obiektyw. Kobieta miała długie kręcone włosy. Na zdjęciu wydawały się kruczoczarne, kontrastowały z bielą sukni i welonu. Bił od niej spokój. Markowi wydawało się, że ten spokój zrodził się ze szczęścia. Kogoś mu ona przypominała, ale kogo? Mężczyzna był w eleganckim garniturze, włosy miał zawadiacko podniesione do góry, wyglądał jak dorosła wersja Piotrusia Pana.

– Piękna fotografia – westchnął Marek. – Dziś już takich zdjęć nie robią. W odcieniach szarości ci młodzi wyglądają jak bogowie.

– Tylko tyle masz do powiedzenia? – Kobieta była widocznie rozczarowana. – Niczego ci to nie przypomniało?

– Ta kobieta… – Marek zawahał się na chwilę – …wydaje się dziwnie znajoma. Tak mi się zdaje, że ona jest podobna… do mnie.

Kobieta roześmiała się serdecznie.

– Herbatki? Widzę, że czeka nas długa opowieść.

Nie czekając na odpowiedź, zniknęła w kuchni.

Marek patrzył na fotografię i coraz bardziej widział w tej kobiecie siebie. Nagle zagrzmiał zegar z kukułką. Była dziewiąta. Jego ulubiona godzina. Czas tylko dla siebie. Dziewczynki grzecznie już spały, żona przysypiała obok z jednym okiem wpatrzonym w książkę. Marka zawsze to bawiło.

– Ty coś pamiętasz z tego następnego dnia? – droczył się z nią, próbując wyciągnąć książkę z jej rąk. Wtedy jej oczy robiły się ogromne. Trzymała książkę kurczowo.

– Jasne, że pamiętam – mówiła głośno i odwracała się na drugi bok, by kontynuować lekturę. Zwykle nawet nie zauważała, kiedy gasił światło.

***

Poczuł intensywniejszy niż wcześniej zapach wanilii. Stara kobieta szła, niosąc w rękach tacę. Postawiła przed nim parującą filiżankę.

– Waniliowa. Moja ulubiona – stwierdziła z uśmiechem. Usiadła na ogromnym skórzanym fotelu naprzeciwko Marka.

– Dlaczego tak bardzo lubi pani wanilię? Czuć ją wszędzie.

– Kojarzy mi się z młodością – zaśmiała się. – Pewnie nie wiesz, że wanilia to roślina wiecznie zielona. Wyobrażasz to sobie? Nie przekwita, jest stała. Trwa, a życie się zmienia. Polubiłam ten kwiat. Rośnie w moim domu.

Marek parsknął śmiechem.

– Jak to możliwe? Przecież te rośliny u nas nie rosną, nie ma możliwości, żeby…

– Uwierz mi, że są – przerwała mu delikatnie. Zdjęła z szafki roślinę i przyniosła mu ją. Miała żółto-białe kwiaty. Marek schylił się, żeby ją powąchać. Nic nie poczuł.

– Ona nie pachnie – zaśmiała się kobieta. – Pachnie tylko jej owoc – laska wanilii – i to też jedynie, gdy pęknie. Ale dość już o tym – powiedziała, odstawiając doniczkę na miejsce. – Chciałeś zapytać o coś zupełnie innego, prawda?

Marek czuł, że robi się cały czerwony. To była udręka jego dzieciństwa. Chwila wystarczała, żeby spąsowiał od stóp do głów.

– Co to za miejsce? Kim pani jest? Czy ja tu byłem? Dlaczego nic nie pamiętam? – zasypał kobietę gradem pytań.

– Powoli, powoli – powiedziała kobieta spokojnie. – Nie wiem jak ty, ale ja wolę zaczynać od początku. Wtedy historie żyją swoim życiem, wszystko się układa, jakby wskakiwało na swoje miejsce w puzzlach. – Mrugnęła do niego. – Rozsiądź się wygodnie, bo trochę to potrwa.

– Ale ja nie mam czasu. – Marek poruszył się w swoim fotelu. – Muszę wracać do dzieci, do żony… To przecież nieodpowiedzialne! One nie wiedzą, co się dzieje!

– Uspokój się wreszcie! – Kobieta podniosła głos. – Wszystko ma swoją porę, a uwierz mi, że twojej rodzinie niczego nie ubędzie, jeśli chwilę na ciebie poczeka.

– Ale one myślą, że zaraz wrócę.

– Obiecuję ci, że dam im znać.

 

 

Dwa tygodnie po zniknięciu taty przyszedł do domu dziwny list. Napisany został na eleganckiej papeterii. Bardzo intensywnie pachniał wanilią.

„Rodzino Marka – pisał ktoś, pismo było koślawe, jakby osoba, która kreśliła te słowa, nie mogła utrzymać długopisu w ręku – nie martw się o niego. Wróci. Nie wiem jeszcze kiedy, ale obiecuję wam to. Kwiat, który znajdziecie w kopercie, zasadźcie w dużej doniczce. Dbajcie o niego, proszę. Jeśli jego liście zżółkną, musicie jak najszybciej odnaleźć Marka. Jeśli będą zielone, czekajcie na niego cierpliwie. Pozdrawiam serdecznie i życzę wiecznie zielonych liści.

PS Nie będę się podpisywać, bo po co? Jeśli się czegoś bardzo pragnie, odnajdzie się to lub wyjaśni”.

***

– Jakoś mnie to nie pociesza – westchnęła mama, patrząc na zieloną roślinę. Zrobiła tak, jak przykazano jej w liście. Roślina przyjęła się bardzo dobrze, rozrosła się, miała mnóstwo kwiatów.

– Jak to możliwe – dziwił się każdy, kto widział tę roślinę – że wanilia tak pięknie kwitnie w tych warunkach?

– Wszystko jest możliwe – odpowiadała Grażyna filozoficznie. Miała już dość tych pytań. Czasami czuła się jak bestia z bajki Disneya, jakby tylko czekała, aż wszystkie liście opadną, a ona na zawsze pozostanie bez męża.

***

– Chodźcie, chodźcie – krzyknęła babcia, nie odwracając się nawet.

– Babciu – powiedziała Gosia z pretensją w głosie – czemu nigdy nie dasz się zaskoczyć? Mogłabyś przynajmniej udawać.

– Nie mogę się powstrzymać – zaśmiała się kobieta. Wciąż jeszcze była piękna. Z jej twarzy biła szlachetność i pogoda ducha, oczy patrzyły tak, jakby widziały więcej. Największą ozdobą były jednak jej włosy, choć siwe już, wciąż jeszcze gęste. Zawsze nosiła je rozpuszczone. „Te fale na mojej głowie – lubiła powtarzać – przypominają mi, że życie nie jest takie proste, jak czasami nam się wydaje” – śmiała się.

– Dlaczego nas straszysz, że umierasz? – krzyknęła na nią Ania.

– A co, to nieprawda? – zdziwiła się babcia. – Ależ to, skarbie, najszczersza prawda. Z każdym dniem coraz bardziej umieram, zbliżam się do śmierci, nie oddalam. Co nie zmienia faktu, że zamierzam jeszcze pożyć ładnych parę latek. No to co? – Klasnęła w dłonie, po czym wstała z fotela. – Przyszłyście tu poznać sekret, więc go dostaniecie. Chodźcie za mną!

Poprowadziła je po krętych, rzeźbionych schodach. Minęły długi korytarz, aż dotarły do pokoju znajdującego się na samym jego końcu.

– To przecież… – zdumiała się Gosia. – To przecież ten pokój, do którego nie można wchodzić, bo ciągle jest w nim bałagan.

– Posprzątałam – zaśmiała się babcia i otworzyła drzwi.

W pokoju panowała ciemność. Okna zostały zasłonięte czarnymi roletami. Ledwie można było rozróżnić zarysy krzeseł, których w tym pokoju było mnóstwo.

– A teraz patrzcie. – Babcia pstryknęła palcem. W tym momencie po pokoju zaczęły tańczyć świetlne punkciki. Dziewczynki patrzyły zafascynowane, jak stopniowo każdy z tych punkcików nabiera kształtu, przeistacza się w…

– To przecież są puzzle! – krzyknęła zdumiona Ania.

– Obserwujcie dalej. – Babcia się uśmiechnęła.

To, co zaczęło się teraz dziać, wyglądało jak świetlna układanka, jakby jakaś niewidzialna ręka kierowała każdy element na przeznaczone mu miejsce. Te punkciki, które znalazły swoją przystań, zatrzymywały się i rozświetlały jeszcze mocniej, inne latały w popłochu po całym suficie, jakby rozpaczliwie szukały miejsca i nie mogły go znaleźć. Puzzle nie były kompletne. Było w nich mnóstwo czarnych, niezamieszkałych jeszcze plam.

– Babciu – spytała Gosia – a czemu niewidzialna ręka nie może ich wszystkich umieścić we właściwych miejscach? Przecież ja sama widzę, gdzie który powinien pasować.

– Ho, ho, ho! – śmiała się kobieta. – To ty masz, dziecko, sokoli wzrok! Ja po tylu latach praktyki tak szybko tego nie widzę! Przecież tych puzzli jest tutaj ładnych parę tysięcy! Tak naprawdę – dodała już poważniej – to nie jest niestety takie proste. Ale to już wam opowiem – w tym momencie pstryknęła palcem, w pokoju nagle zrobiło się ciemno i nieprzyjemnie – gdy zejdziemy na dół na cappuccino. Co wy na to?

Dziewczynki nie potrzebowały słów zachęty. Same z siebie wystrzeliły do przodu, żeby tylko znaleźć się jak najdalej od tego ponurego miejsca. Usiadły, zapadając się w dwa razy większych od nich fotelach.

– Hmm – usłyszały chrząkanie – hmm…

Gosia pierwsza odwróciła głowę.

Za nimi stała babcia. Gosi wydała się jakaś dziwnie duża, jakby przez te parę minut urosła kilkanaście centymetrów.

– Lekcja numer jeden – powiedziała kobieta, grożąc im palcem – chcecie pomagać ludziom, zacznijcie od pomocy w domu. No już! Wstawać mi tu i do roboty!

Dziewczynki zerwały się z foteli jak oparzone. Babcia jakby nigdy nic zajęła miejsce Gosi.

– No – stwierdziła zadowolona – osiem czubatych łyżeczek poproszę.

– Masz pojęcie, o co w tym wszystkim chodzi? – szepnęła Gosia w drodze do kuchni.

– No jasne – prychnęła Ania. – A ty nie wiesz?

Gosia pokręciła głową.

– To ja ci tłumaczyć nie będę! Strasznie tego nie lubię! Poczekaj na babcię!

– Ale jesteś! – W głosie Gosi słychać było urazę. – Foch! – Odsunęła się od siostry.

– Przecież wiesz, jak nie cierpię czegoś tłumaczyć… – usprawiedliwiała się Ania. – Ja sama wolałabym dopiero dziś się wszystkiego dowiedzieć. Ty, gdzie babcia trzyma kawę? – spytała, rozglądając się po przestronnej kuchni. Zaśmiała się nagle. – Wiesz co? Przeglądałam ostatnio katalog IKEA i normalnie babcia ma kuchnię jakby wyjętą z tego katalogu. Ale mamy nowoczesną babcię, co nie?

Gosia milczała. Wyjęła cappuccino z szafki nad zlewem, nasypała po osiem łyżeczek do trzech jednakowych filiżanek, nastawiła czajnik bezprzewodowy. Stała z założonymi rękami, patrząc przez okno. W pewnym momencie stężała, wszystkie mięśnie jej się napięły, wyglądała, jakby była gotowa do skoku.

– Co się dzieje? – Ania błyskawicznie wyczuła zmianę w zachowaniu siostry.

– Ktoś nas obserwuje – wycedziła Gosia przez zęby. Bez słowa zaczęła szybko iść w kierunku wyjścia.

– Zaczekaj no! – krzyczała za nią siostra.

Gosia szła dalej, ani przez chwilę nie zwalniając. Dopiero na podwórku przystopowała trochę, starała się iść jak najciszej. Ania podążała tuż za nią. W końcu go zobaczyły. Przy dużym świerku od strony kuchni stał chłopak.

– Strasznie mi przypomina – szeptała Ania – Włóczykija z Muminków. Popatrz, ma nawet taki sam kapelusz – zachichotała. Gosia spojrzała na nią karcącym wzrokiem.

– Cześć – powiedziała najgłośniej, jak umiała. Chłopak aż podskoczył z przerażenia, odwrócił się w ich stronę, po czym w popłochu uciekł. – Dziwna sprawa. – Gosia pokręciła głową. – Kto to mógł być?

– Nie wiem – stwierdziła Ania – ale na pewno ktoś z naszych.

Gosia spojrzała na nią ze zdziwieniem.

– Czy ty cały czas musisz być taka tajemnicza? O co wam wszystkim chodzi? Chyba mi się to nie podoba.

Ania chwyciła ją za rękę i pociągnęła w stronę domu.

– Chodź do babci, zaraz się wszystkiego dowiesz.

Babcia była w kuchni. Kiedy weszły, rzuciła im piorunujące spojrzenie.

– Skaranie boskie z takimi dziećmi – zrzędziła. – Nawet nie można im powierzyć zrobienia głupiego cappuccino, bo od razu przepadają jak kamień w wodę. Przez was musiałam podźwignąć z fotela moje stare kości, czajnik bulgotał jak szalony, cała kuchnia paruje, a dziewczynki sobie spacerki urządzają! – Przy ostatnich słowach podniosła głos. – Zastanawiam się, czy powinnam wam powierzać tę tajemnicę. Ciągle jeszcze jesteście smarkulami!

– Ktoś nas podglądał – wyrwało się Gosi.

– Co? – zdziwiła się babcia.

– Zobaczyłam przez okno, więc postanowiłam go… przyłapać – jąkała się Gosia.

– Kto to był? Jak wyglądał? – dopytywała się babcia.

– No… jak ten…Włóczykij – odpowiedziała Ania.

Kobieta wybuchnęła śmiechem.

– A to skurkowaniec jeden! – Speszyła się wyraźnie. – Ups, przepraszam za wyrażenie. – Roześmiała się znowu. – Wygląda na to, że te gagatki są bardzo was ciekawe. W ogóle chłopcy są strasznie ciekawscy z natury.

– Dlaczego tak się nami interesują? – zdziwiła się Gosia.

– A do tego to my dopiero dojdziemy – powiedziała powoli babcia. – No, bierzcie kawę i idziemy!

 

 

Kobieta westchnęła głęboko, poprawiła poduszkę na kanapie i zaczęła mówić. Coś nieuchwytnego w jej głosie kazało Markowi zapomnieć o całym świecie. Istniała tylko ta opowieść tkana jak pajęcza nić, od miejsca do miejsca aż do osiągnięcia celu.

– Czy pamiętasz te czasy, kiedy zimy były tak śnieżne i mroźne, że na wsiach i w małych miasteczkach nieomal zamierało życie? Ludzie za żadne skarby świata nie chcieli wyściubiać nosów z domów, to musiała być naprawdę wielka rzecz, żeby wyjść. Szkoły były pozamykane, bo nie było jak dojechać. W ogóle koniec świata! – zaśmiała się. – Pamiętasz? – Marek pokiwał głową, a ona kontynuowała: – W każdym razie w jedną z takich zim urodził się Kamil. W tym miasteczku, ze dwa domy dalej. Mama nadała mu imię na cześć wielkiego poety wojennego.

– Krzysztofa Kamila Baczyńskiego – powiedział Marek monotonnym głosem.

– Tak. – Spojrzała na niego z zainteresowaniem. – A skąd wiesz?

– To też mój ulubiony poeta.

– Ciekawe – pokiwała głową – bardzo ciekawe. Wracając do tematu, Kamil urodził się w Wigilię, dwudziestego czwartego grudnia. Pamiętam to jak dziś. Dziecko było wcześniakiem, więc razem z mamą przebywało w szpitalu gdzieś koło miesiąca. Całe święta i Nowy Rok, to dopiero się działo. – Uśmiechnęła się na wspomnienie. – Ojciec Kamila był u nas codziennym gościem, tak mu się przykrzyło samemu. A tu ani pojechać do szpitala, ani nic. Więc siedzieli tu z moim świętej pamięci mężem i grali w karty. Czasami ja się do nich przyłączałam, ale oni nie chcieli ze mną grać, bo zawsze ich ogrywałam – zaśmiała się. – To dziecko – powiedziała już poważnie – było dla rodziców cudem. Już stracili nadzieję, że kiedykolwiek będą mieli potomstwo, a tu taka niespodzianka! Zawsze mi się wydawało, że narodziny w Wigilię do czegoś zobowiązują. Do wielkich czynów i wielkiego poświęcenia. Do bycia dobrym człowiekiem, co nie jest takie łatwe, jak by się mogło wydawać w tych cukierkowych czasach. Nieprawdaż? – Mrugnęła do niego. – Ty coś o tym wiesz.

– Dlaczego pani mówi o mnie tak, jakby doskonale mnie znała? A nawet lepiej niż ja siebie? Długo musiałbym się zastanawiać, żeby nazwać siebie dobrym człowiekiem. A pani ot tak – pstryknął palcami – rzuca słowami.

– Wcale nie trzeba tak wiele, żeby być dobrym – powiedziała cicho kobieta. – Czasami wystarczy po prostu nie skupiać się na sobie, ale na innych. Dostrzegać świat wokół innych ludzi. Rozumiesz?

– Proszę opowiadać dalej – odpowiedział Marek wymijająco.

– Nie domyślasz się, do czego zmierzam, prawda?

Mężczyzna pokręcił głową.

– Po miesiącu dziecko z matką wróciło do domu. Nigdy nie widziałam tak szczęśliwego człowieka, jak jego tata. Wydawało się, jakby unosił się w powietrzu, jeździł jak wariat rowerem do sklepu, spełniał wszystkie zachcianki żony, zapomniał o tej strasznej zimie, która grasowała po kraju i zbierała śmiertelne plony.

– Jak to? Chyba nie zamierza mi pani powiedzieć, że umarł? Jeśli tak, nie chcę tego słuchać. Nienawidzę smutnych historii. Życie jest wystarczająco niewesołe.

– Naprawdę tak myślisz? – Spojrzała na niego z uwagą znad okularów. – A dlaczego?

– Przecież tak wiele pani o mnie wie. A tego akurat nie? Jak to możliwe?

– To jest smutna historia – kontynuowała – ale nie dlatego, że on umarł. Tak się bowiem nie stało. Cała rodzina żyła szczęśliwie aż do pewnego dnia. Powiadają, że trzynastka to nieszczęśliwa liczba. Dla mnie zawsze to będzie piątka. Piątego nigdy nie wychodzę z domu. Zapewniam cię, że tego dnia dzieją się dziwne rzeczy. Znikają ludzie. I najczęściej nie wracają. Czasami ich słyszę. Wiesz, gdy zamkniesz oczy, możesz zobaczyć więcej. Ja widzę ich, jak znikają ze ścieżek, a ślady po nich się zacierają. Nieraz przychodziłam w to miejsce, które widziałam w wizjach. Ani razu nie zobaczyłam żadnego znaku, niczego, co świadczyłoby o tragedii. Ty jesteś pierwszym śladem. Dałeś mi nadzieję na rozwiązanie zagadki. – Położyła dłoń na jego ręce.

– Ale dlaczego… ja? – zdziwił się Marek. Delikatnie zdjął dłoń kobiety ze swojej i wstał.

– Ty pierwszy wróciłeś. – Podeszła do niego. – Nadal nie rozumiesz, prawda? Jesteś jednym z nich. Tych, co zniknęli.

– Ja? – zdumiał się Marek. – Ja? Przecież miałem rodziców, miałem swój świat. To był mój świat, czułem to.

– Tak? A opowiedzieli ci kiedykolwiek o twoich narodzinach?

– Tak. Nie… – Zamyślił się. – Faktycznie nigdy tego nie zrobili. Zawsze mnie zbywali. Zawsze. I nie miałem czego przekazać córkom, gdy mnie o to prosiły.

– Opowiem ci tę historię do końca, jeśli chcesz – powiedziała kobieta, siadając na swoim miejscu.

– Pozwoli pani, że pochodzę. Mniej się wtedy denerwuję… – Uśmiechnął się niepewnie.

– Jak wolisz. – Machnęła ręką. – Minęły dwa szczęśliwe lata. Wiesz, byłeś tu częstym gościem. Bardzo lubiłeś siadać mi na kolanach. Czekałeś na łaskotki. Uwielbiałeś je – zaśmiała się. – A ja kochałam patrzeć, jak się śmiejesz. – Spojrzała na niego. – Możesz się uśmiechnąć? No proszę, nadal masz te dołeczki w policzkach!

Marek przystanął na chwilę.

– Nic mnie to nie obchodzi – powiedział dobitnie. – Chcę usłyszeć, jak zniknąłem! Dlaczego? Gdzie moi rodzice? Proszę wreszcie skończyć! – Chodził teraz szybko, rozpaczliwie.

– Masz rację – westchnęła kobieta. – Tyle że nie ma za bardzo o czym opowiadać.

– Jak to? – zdziwił się.

– Po prostu: pewnego dnia wyszedłeś cichcem z domu, korzystając z tego, że mama wieszała pranie. Pewnie zainteresował cię jakiś wróbelek lub zobaczyłeś jakieś inne boże stworzenie. Nie wiem. Faktem jest, że kiedy mama zauważyła twoje zniknięcie, szybko wybiegła na podwórko. Ciebie jednak tam nie było, nie było cię również u nas. Jakbyś zapadł się pod ziemię. Nikt cię nie widział, ostatnim śladem był samochodzik, który zawsze nosiłeś w kieszeni. Leżał w parku przy tym ogromnym drzewie.

– To zupełnie tak jak… teraz! – krzyknął Marek. – Założę się, że również nikt nie widział mojego zniknięcia! Dlaczego ze mnie taki dureń?! Czemu nie słuchałem opowieści mojej teściowej o jakichś alternatywnych światach, o szukających itp.?! Zawsze uważałem, że to bzdury, ale teraz… Wszystko wskazuje na to, że się przeniosłem z powrotem do świata, w którym się urodziłem! Ale jak to się odbywa? – gorączkował się. – Jakim sposobem można się przenieść? Dlaczego wtedy zniknąłem?

– Długo o tym myślałam. Ha! Nieomal pół wieku! – Kobieta mówiła powoli, jakby ważyła każde słowo. – No i doszłam do wniosku, że istnieje kilka wyjaśnień.

– Bardzo odkrywcze – powiedział Marek z przekąsem.

– Pierwsze to takie, że to drzewo jest swoistym tunelem czasoprzestrzennym. Po prostu wciąga niektóre osoby do innego świata. Ale dlaczego te, a nie inne? Zadawałam sobie to pytanie wiele razy, chodziłam do drzewa, mówiłam, jak bardzo chcę się przenieść itp. I nic. Drzewo milczało zupełnie jak… drzewo. Wtedy trafiłam na szukających. Powiedzieli mi, że albo w wieku dwóch i pół roku wiedziałeś już, że to tamten świat jest tobie przeznaczony, albo ktoś bardzo chciał, żebyś się tam znalazł. Rozumiesz, niektórzy ludzie nauczyli się mieszać w tych… tych… puzzlach, czy jak to nazywają. Być może sprawili to twoi nowi rodzice.

– O co to, to nie! – zaprotestował Marek. – Znam ich doskonale, to bardzo dobrzy ludzie. Wszystko by dla mnie poświęcili.

– Chyba nie wiesz, do czego zdolni są ludzie, którzy nie mogą mieć dzieci. Twoi rodzice wcale nie musieli wiedzieć, w jaki sposób do nich trafiłeś. Wcale a wcale. To trochę jak kupno kradzionych samochodów, rozumiesz? Ty zlecasz komuś pracę, ten ją wykonuje. Może opowiadać, że wszystko jest legalne, ale jak jest naprawdę, tylko on wie. Taka jest niestety nasza rzeczywistość – mówiąc to, kiwała głową.

– A co się stało z moimi prawdziwymi rodzicami?

– No właśnie. – Dalej kiwała głową. – I tu pojawia się kolejna zagadka. Rok po twoim zniknięciu wyjechali stąd. Prosili, żebym zajęła się ich domem, mówili, że za miesiąc, dwa wrócą. Że jadą tylko do ciotki nad morze zapomnieć o rzeczywistości. Dzwoniłam tam – nigdy nie dotarli nad morze. Właściwie ślad po nich zaginął. Nie, nie, nie, zaraz, co ja mówię?! Przecież pisali listy. Z różnych miejsc: z Krakowa, Szczawnicy, Białegostoku, zewsząd. Z miejscowości, których nawet nie ma na mapie. Ostatni list dostałam dwa lata temu, ze Świeradowa chyba. I koniec. Odtąd cisza.

– Jak można było zapomnieć o listach, nawet na chwilę?! – krzyknął Marek. – Jakieś to wszystko dziwne. Wydaje mi się, jakby – zamilkł na chwilę – próbowała pani coś przede mną ukryć…

– Hmm – chrząknęła kobieta. – Bo te listy były bardzo dziwne. Suche, prawie same pozdrowienia, bardziej jak pocztówki. Jakby wcale nie chcieli pisać, tylko robili to z przyzwyczajenia. Znam twoją mamę, była wyjątkowo otwartą kobietą, dlatego nie wiem, co o tym myśleć.

***

Nagle stanęła Markowi przed oczami pewna scena z przeszłości. Przyszła znikąd, jak olśnienie. Wyjmował kiedyś z biblioteczki rodziców podniszczoną książkę, Robinsona Crusoe chyba, wersję dla dorosłych. Książka wypadła mu z rąk, kartki rozścieliły się po podłodze. Marek zaczął je składać do kupy. Męczył się przy tym niemiłosiernie, bo każda kartka to była inna strona. Wtedy natrafił na tę pocztówkę. Przedstawiała ruiny zamku i napis:„Pozdrowienia z Mirowa”. Na odwrocie ktoś nakreślił, jakby w pośpiechu, parę słów: „Już nie wiemy, co robić, wszystko jest w liście. Całujemy gorąco. Rodzice”. Marek pamiętał, jak bardzo go ta pocztówka zaintrygowała. Przez kilka kolejnych dni zastanawiał się nad treścią, przeszukał wszystkie książki na półce w nadziei, że znajdzie list, o którym napisali w pocztówce. Nic, żadnego więcej śladu. Bał się zapytać rodziców, bo głupio mu było się przyznać, że czyta cudzą korespondencję. Potem zapomniał. Ale teraz…

***

– Ja… – zaczął, potem zamilkł na dłuższą chwilę. – Chyba… dostałem kiedyś od nich pocztówkę – głos mu drżał z przejęcia – i list. Ale to by znaczyło, że rodzice, znaczy się ci, co mnie wychowali, musieli o wszystkim wiedzieć i ukrywali przede mną prawdę. Nie, to jest nie do pojęcia! – krzyknął.

– Jak oni mogliby cię znaleźć? W innym świecie, w obcej rodzinie?

Marek wzruszył ramionami.

– Zupełnie tak jak pani próbowała, przez szukających. Ale i tak coś mi tu nie gra. Skoro wiedzieli lub przynajmniej się domyślali, to czemu nie przyjechali tego sprawdzić, tylko tak z daleka, na dystans, jakby się czegoś bali?

 

 

– Wyobraźcie sobie świat przepełniony ludźmi – mówiła babcia do zasłuchanych dziewczynek – miliardami małych kropeczek, z których każda musi wejść w odpowiednie miejsce w puzzlach, aby zapanowały harmonia i szczęście. Już? – Popatrzyła uważnie. – Hmm, a może tak byście zamknęły oczy, co? Tak by było chyba łatwiej coś zobaczyć.

– Ja tam wolę z otwartymi. – Gosia wzruszyła ramionami. – Ja, babciu, naprawdę wszystko widzę!

– Tak? – Kobieta się roześmiała. – To teraz wyobraź sobie, że są dwa takie światy o podobnej liczbie ludzi. Wszyscy muszą znaleźć swoje miejsce, a nie każdy człowiek żyje w dobrym świecie. No i co teraz? Mówcie, robaczki, mówcie, co widzicie! – Babcia zatarła ręce.

– Wielką plamę z kropeczek! – krzyknęła Ania i się roześmiała, a Gosia jej zawtórowała.

– Ale bez wygłupów, pleciugi! – Babcia udawała powagę.

– Tak naprawdę – odpowiedziała Ania – trudno to sobie wyobrazić.

– No, nareszcie! – Kobieta się roześmiała. – O to mi chodziło! A teraz wyobraźcie sobie wycinek ziemi, jakąś Polskę lub Anglię, lub cokolwiek tylko chcecie, może być nawet… Disneyland. Pomnóżcie to przez dwa. I co? Łatwiej? Trudniej?

– Ja już wiem, o co chodzi! – Gosia kiwała głową ze zrozumieniem. – Mamy pomóc tym… punkcikom wrócić do domu, tak?

– W dużym skrócie – babcia pociągnęła wielki łyk cappuccino – bo nie każdy wie, że się zagubił, że żyje nie tam, gdzie powinien. Ale jak to rozpoznać, to powiedzą wam już w szkole, dobra?

– W jakiej szkole? – krzyknęły dziewczynki razem.

– Cha, cha, cha! – wybuchnęła głośnym, niepowstrzymanym śmiechem babcia. – Właśnie dlatego zostałyście wybrane! Bo jest was dwie! A, jak powiadają, co dwie głowy, to nie jedna!

– Naprawdę tylko dlatego? – zmartwiła się Ania.

Babcia gwałtownie spoważniała.

– W dużej mierze. Nie musicie się już szukać, całą energię możecie spożytkować na szukanie innych.

– Ale czy my żyjemy we właściwym świecie? – zapytała Gosia z powagą.

– A jak wam się wydaje? Czy czujecie się zagubione, samotne, niezrozumiane?

– Czasami tak, bardzo – stwierdziła Ania. – Zwłaszcza w szkole. Wszyscy gadają o takich bzdetach, że mi szkoda by było nawet buzię otwierać.

– Nie ma z kim normalnie porozmawiać – dodała Gosia.

– Naprawdę? – zdziwiła się babcia. Potem pokręciła głową. – Nie. Nie wydaje mi się. Chociaż… Ja wiem… Cóż, szukający zawsze mają pod górkę – skwitowała.

***

Gosia pamięta to uczucie strachu. Po drodze do szkoły, na przerwach, w domu. Nie wiadomo skąd, nie wiadomo dlaczego. Irracjonalny lęk przed wszystkim. Światem? Życiem? Ludźmi?

Ania wiedziała, że właśnie przez lęk miała wypadek samochodowy. Przez to, że bała się głupiej klasówki z fizy. Tak bardzo nie chciała iść do szkoły, że wpakowała się pod samochód. Zupełnie niechcący, po prostu świat spełnił jej prośbę. Nie poszła na klasówkę, pojechała karetką do szpitala. Całe szczęście nic się nie stało. To pomogło wygrywać ze strachem. Powoli.

***

– Czasami wyobcowanie nie świadczy wcale o zagubieniu w innym świecie, ale w tym. Po prostu musicie znaleźć wasze miejsce. Wśród szukających – dodała ze śmiechem.

– Babciu, a dlaczego ty jesteś szukającą? Skąd się biorą ci ludzie? Po czym można ich poznać?

– Ja na przykład, śmiechem żartem, odziedziczyłam to. – Roześmiała się kobieta. – Mój ojciec był szukającym. I ja nim jestem, a mój brat już nie. Z tego samego powodu wasza mama nie jest, wasz wujcio zaś – i owszem!

– Wujek Tomek jest szukającym? – zdziwiła się Gosia. – Nie miałam pojęcia.

– Uprzedzając wasze kolejne pytania, odpowiem od razu, że każdy z szukających musi mieć bardzo mocno rozwiniętą intuicję podchodzącą niemalże pod jasnowidztwo. Szukający, którzy mają kilkudziesięcioletnie doświadczenie w swojej pracy, potrafią na pierwszy rzut oka stwierdzić, czy dany człowiek jest na właściwym miejscu. To tak, jakbyście któryś z kolei raz układały wielkie puzzle, już niemal odruchowo wiecie, co gdzie leży, prawda?

– Oj, chyba czuję, że się do tego nie nadaję… – Ania się skrzywiła. – Nie cierpię układać skomplikowanych puzzli. Bo zwykle wtedy zamiast rezygnować, szukam, aż znajdę.

– Ej, Anka – odpowiedziała Gosia – a pamiętasz te puzzle, które układałyśmy pod dywanem? Tatuś je przywiózł, chyba z Niemiec.

– No jasne! Układałyśmy, układałyśmy, aż wreszcie części się pogubiły i chyba spakowałyśmy to w końcu do pudła, nie?

– A ja tak chciałam mieć wiszące puzzle na ścianie…

– Cisza, cisza, skowroneczki! – śmiała się babcia. – Muszę wam coś powiedzieć, bo zapomnę! Już mogę? – Spojrzała wpierw na Anię, potem na Gosię.

Dziewczynki pokiwały głowami.

– Zagubione puzzle to jedne z najtrudniejszych zadań, jakie mogą was spotkać. A moja jak zawsze niezawodna intuicja mówi mi, że takie właśnie was czeka! Niebezpieczne przygody, pojedynki, rycerze, zaklęty książę, ropuchy i inne obślizgłe stwory!

– O, jak fajnie! – Gosia zaczęła biegać po pokoju. – Nareszcie bezkarnie będziemy mogły się bić!

– Bić? Chyba z Anią o księcia! – Babcia się roześmiała. – Wybij to sobie z głowy! U nas się nie używa takiej broni.

– I co, głupio ci teraz? – zażartowała z Gośki Ania. Potem zwróciła się do babci: – Ona to się normalnie z chłopakami na przerwach bije. Z jednym nawet wygrała na rękę, wiesz jak, nie?

– Ohoho! Ale mamy siłaczkę w rodzinie! Dobrze, to też się przyda – stwierdziła radośnie babcia.

– A czym…? Czym tam się walczy? – spytała Gosia.

– Ale z kim…? Przecież nie będziesz nikogo zmuszać do zmiany świata, prawda? Tu trzeba raczej używać główki, i to jak! – mówiąc to, babcia kręciła głową. – No ale myślę, że akurat z tym sobie poradzicie! Bylebyście wierzyły w siebie i w innych. Chociaż nie… – sposępniała – być może jednak broń się przyda… Przecież ostatnio… – zamilkła na chwilę. – Nie, nie powiem wam na razie tego, jeszcze zrezygnujecie, i po co by mi to było? Szukający są potrzebni. A teraz ludzie są coraz bardziej zagubieni. No i jeszcze te ostatnie… – Zakryła sobie twarz ręką i niespodziewanie się roześmiała. – Cicho, głupia babo! Miałaś im tego nie mówić – mówiła przez zakryte usta. – Macie jeszcze jakieś pytania? – zwróciła się do wnuczek.

– Czy musimy iść w wakacje do tej szkoły? – spytała Ania.

– A chcecie odnaleźć ojca?

 

 

Mężczyzna przystanął na chwilę. Kaptur, zakrywający i tak większą część twarzy, zsunął mocniej na oczy. Właśnie pojawiły się przed nim zarysy miasta. Jego miasta. Na ustach człowieka pojawił się uśmiech, który wyglądał bardziej jak grymas niezadowolenia. Nagłym gestem uniósł do góry kij, który dzierżył w dłoni. Kilka razy podnosił go i opuszczał, jakby mówił: „Jeszcze mnie popamiętasz”. Po chwili ruszył dalej, w kierunku najbliższych zabudowań. Nie dotarł jednak do samego miasta. W pewnym momencie po prostu zniknął między ogromnymi skałami, na temat których snuto przeróżne przypuszczenia. Nikt nie miał pojęcia, skąd one się tu wzięły. Okolica była całkowicie równinna i żaden ślad historyczny nie wskazywał, żeby kiedykolwiek w tym miejscu istniały góry.

W skałach była wydrążona duża jaskinia, jednak tylko wtajemniczeni wiedzieli, jak się tam dostać. Przybysz najwidoczniej był jednym z nich, bez problemu znalazł bowiem wejście do ciemnej, pachnącej wilgocią sali. Kiedy tylko przekroczył próg, czyjś głos zwielokrotniony echem krzyknął:

– Hasło?!

– Mistyfikacja – szepnął przybysz.

Wtedy ciemności zostały rozświetlone przez lampę naftową. Wydobyta z mroku twarz strażnika wydawała się upiorna: niezwykle chuda, z długim nosem, wielkimi, głęboko osadzonymi oczami i wystającymi kośćmi policzkowymi. Przybysz aż się zawahał przez chwilę, czy podążać za nim. Potem jednak ruszył pewnie, jakby znał każdy zakamarek jaskini.

– Jesteś ostatni – powiedział strażnik w momencie, gdy doszli do grupy ludzi zgromadzonej w kręgu. Potem zniknął, zupełnie jakby rozmył się w powietrzu.

– Nareszcie, mistrzu. Czekamy na ciebie – przywitał go brodaty mężczyzna w dżinsach i koszuli w kratę.

– Mówiłem ci, Arturze, żebyście zaczynali beze mnie. – Głos przybysza był gardłowy, dudniący. – Mnie wystarczy tylko raport z posiedzenia.

– Ależ, mistrzu, my bez ciebie jesteśmy jak…

– Milcz lepiej, żebyś nie powiedział za dużo! – zdenerwował się mistrz. – Właśnie sugerujesz, że beze mnie jesteście nic nie warci! Czy to prawda?

– Ależ nie… Mistrzu… Nie o to mi chodziło… – Głos Artura drżał. – Miałem raczej na myśli, że bez ciebie nie podejmiemy żadnej decyzji. Musisz ją najpierw zatwierdzić.

Zbliżyli się do reszty zgromadzenia. Znajdowało się tam około piętnastu mężczyzn i pięć kobiet. Wszyscy byli ubrani w dżinsy i kraciaste koszule z naszywką przedstawiającą przekreślony element puzzli. Siedzieli w kręgu na drewnianych krzesłach. Mistrz usiadł na ostatnim wolnym siedzeniu, takim samym jak inne.

– Mówcie – powiedział.

Zapanowała cisza. Wszyscy patrzyli po sobie, nikt nie śmiał odezwać się pierwszy. W końcu przemówił Artur:

– Już wiemy, które to będzie dziecko.

– Brawo! – zaśmiał się ironicznie mistrz. – Coś jeszcze?

– Mamy kolejne zlecenia – odezwała się kobieta siedząca najbliżej mistrza.

– Kto to taki, Mileno? – spytał mistrz.

– Moja siostra – odpowiedziała.

– Czy ona wie o nas?

– Nie. To znana i szanowana lekarka. W życiu by się nie zgodziła, jakby wiedziała, jak to się odbywa.

– Bardzo dobrze – odpowiedział mistrz. – Ktoś jeszcze chce coś powiedzieć?

– Ja. – Z krzesła podniósł się młody chłopak, prawie dziecko.

– Co takiego? – Mistrz spojrzał na niego z zainteresowaniem.

– Mam wieści na temat szukających. Wpadli na nasz trop. Oni mają… To znaczy… wielu rzeczy się domyślają… – jąkał się.

– Jak wielu, Franciszku? – Mistrz patrzył na chłopaka przeszywającym wzrokiem.

– Zbyt wielu – odpowiedział. Wreszcie odważył się spojrzeć mistrzowi w oczy. – Przede wszystkim wiedzą, że te zaginięcia to nie kwestia przypadku, że dzieci nie trafiają niechcący do tych tuneli, ale że ktoś im w tym pomaga. A odkrycie, kto za tym stoi, to przy tak wysoko rozwiniętej intuicji tylko kwestia czasu.

Mistrz wstał. Zaczął chodzić po kręgu, od krzesła do krzesła.

– Jak – powiedział dobitnie – mogliście dopuścić do takiej sytuacji? To tylko i wyłącznie wasza wina, wasze niedopatrzenia! Już nie pamiętacie, czego was uczyłem? Atakować po cichu, z ukrycia. Objawić się tylko w ostateczności. Moja technika jest doskonała, to wy jesteście niedoskonali! Teraz musicie to naprawić, szybko, nie obchodzi mnie jak, ale musi być błyskawicznie!

– Mistrzu, przepraszam, że przerywam, ale widzę jedyne rozwiązanie tej sytuacji – odezwał się niski, przygarbiony człowieczek.

Mistrz spojrzał na niego z zainteresowaniem.

– Kontynuuj, proszę – powiedział łagodnie.

– Ktoś z nas musi zostać szpiegiem.

– Ha! I ja wiem kto! – wyrwał się Artur.

Wszystkie oczy zwróciły się w jego stronę.

– On! – Artur wskazał ręką na Franciszka.

– Ja? – Chłopiec zadrżał. – Ale dlaczego? Ja się nie nadaję!

– Właśnie doskonale się nadajesz – odpowiedział mistrz. – To już postanowione! Koniec zebrania na dziś! Teraz wyruszam w miasto. – Na jego twarzy pojawił się uśmiech. – Poinstruujcie chłopaka, co ma robić – powiedział i wyszedł. Czekała go piękna noc, tak piękna, że aż się niecierpliwił…

 

 

Tej nocy Marek spał bardzo niespokojnie. Szedł za jakąś dziewczyną, za żadne skarby nie mógł jej dogonić ani nawet zobaczyć jej twarzy. Widział tylko zarysy postaci, słyszał rozpaczliwe szepty:

– Obudź się, Marku! Musisz mi pomóc! Nie ma za dużo czasu! Otwórz oczy i chodź! Biegnij!

Otworzył oczy. Czuł, jak serce łomocze mu w piersi. Nie mógł się uspokoić. Zacisnął mocno powieki.

– Chcę zasnąć, chcę zasnąć – powtarzał bez końca. Aż wreszcie, po kilkugodzinnych zmaganiach, zasnął. Znów szedł za nią. Przez gęsty, ciemny las.

– Biegnij! – krzyczała dziewczyna.

– Ale dokąd? – próbował się dowiedzieć.

– Wystarczy, żebyś zaczął! Wzbudź w sobie pragnienie odnalezienia mnie, a wszechświat ci w tym dopomoże!

– Nie rozumiem! – odpowiedział. – Nie możesz mi po prostu powiedzieć, w którą stronę iść?

– Biegnij! – odpowiedział mu głos. – Biegnij!

Potem znalazł się w zupełnej ciemności. Nie widział dosłownie nic, aż się przestraszył. Jeszcze nigdy nie był w tak całkowitej ciemności, bez żadnej nadziei na światło.

– Biegnij! – usłyszał ostatnie słowa, które go przebudziły.

Zszedł na śniadanie przygnębiony, niewyspany. Nawet widok jajecznicy parującej na talerzu i prawdziwego kakao nie poprawił mu nastroju.

– A pani już po śniadaniu? – spytał kobiety, która siedziała po drugiej stronie stołu z kubkiem herbaty.

– Tak. – Uśmiechnęła się. – Ja na śniadanie tylko owsiankę jadam. Nie mam ochoty na nic więcej.

– Ja w sumie też. – Marek odpowiedział jej uśmiechem.

– No proszę! Nie wiedziałam! – zdziwiła się. – Mogę przygotować, jeśli chcesz.

– Nie, dziękuję, naprawdę. Ta jajecznica jest pyszna. Przez kilka godzin uchroni mnie przed głodem, co będzie mi dziś bardzo potrzebne.

– Ach tak… – Skinęła głową ze zrozumieniem. – Idziesz po nią. Najwyższy czas, najwyższy…

Marek aż przestał jeść ze zdumienia.

– Skąd pani to wie? – spytał.

– Wiem jeszcze więcej. Wiem, kim ona jest i dlaczego cię wzywa. No ale… Zabroniła mi mówić.

– Jak to… zabroniła?! Dlaczego nie mogę wiedzieć?! Może wcale nie mam ochoty jej szukać!

– Zrobisz, jak zechcesz – odrzekła poważnie. – Ale wpierw odpowiedz mi na jedno pytanie: czy byłeś i jesteś szczęśliwy? Jeśli odpowiesz twierdząco, wskażę ci drogę do domu…

Mężczyzna zasępił się.

– Bardzo bym chciał, żeby moja odpowiedź była twierdząca – powiedział ze smutkiem – ale niestety tak nie jest.

***

Bywały dni, że nie mógł znaleźć dla siebie miejsca. Chodził z kąta w kąt. Próbował czytać, oglądać film, rozmawiać z dziećmi, wszystko na nic. Nie mógł się skupić, po prostu odpływał myślami nie wiadomo dokąd, martwił się bez powodu, odczuwał irracjonalny lęk. Żadna praca mu nie szła, rozbijał naczynia. Grażyna już się przyzwyczaiła. W te dni nauczyła się zostawiać go w spokoju, ponieważ żaden znany jej rodzaj pociechy nie skutkował.

Ostatnimi czasy te dni zdarzały się coraz częściej. Marek zaczął myśleć, że popada w depresję. Jako takie wytchnienie przynosił mu jedynie ciężki trening na siłowni albo całodniowa praca w ogródku. Tylko wysiłek fizyczny sprawiał, że był zbyt zmęczony, aby myśleć.

Przypomniał sobie mamę Grażyny. W chwilach najsilniejszych ataków depresji zawsze się zjawiała. Marek nieustannie się dziwił, dlaczego przychodzi akurat w takich momentach.

– Ta twoja depresja tak śmierdzi, że usiedzieć w domu nie mogę – śmiała się. – A wiesz, że to wszystko efekt braku bratniej duszy? – kontynuowała. Marek w tym czasie milczał, siedząc w bezruchu na fotelu w swoim gabinecie. – Już najwyższy czas, żebyś wyruszył w podróż, Marek! Pobudka!

Marek tylko wzruszał ramionami i mówił:

– Babskie gadanie! –Bacznie się jednak przysłuchiwał, już nawet wchodził na stronę szukających (oczywiście ktoś niechcący zostawił karteczkę z adresem na jego biurku), już był blisko przebudzenia. I wtedy stało się to, właśnie to!

***

Kobieta pochyliła się w stronę Marka.

– Kiedy nie wiesz, gdzie iść, po prostu zamknij oczy i słuchaj.

– Niewiarygodne! – zdumiał się Marek. – Ta kobieta to samo mi powiedziała dziś we śnie!

– Śniłeś o niej… – stwierdziła w zamyśleniu. – To dobrze.

– Dlaczego obie musicie być takie tajemnicze?

Kobieta spojrzała mu prosto w oczy i powiedziała:

– Marek, przecież ty doskonale wiesz, kim jest ta kobieta. Wiedziałeś od początku. Dlaczego nie możesz przyjąć tego do wiadomości?

– To brednie… – Skrzywił się.

– Cicho! – Kobieta przyłożyła palec do ust. – Złe licho nie śpi!

– Lepiej już pójdę. – Marek wstał od stołu. – Mam tylko jeszcze jedno, ostatnie pytanie.

– Tak?

– Czy myśli pani, że szukanie rodziców ma jakiś sens?

Kobieta zamyśliła się.

– Czemu nie? – odpowiedziała po dłuższej chwili. – Tylko… Hmm… Jeszcze czegoś ci nie powiedziałam. Mam prawo przypuszczać, że oni… że oni nie żyją.

– Co?