Świętałowie czyli w krainie zielonej miłości - Waldemar Ciekalski - ebook

Świętałowie czyli w krainie zielonej miłości ebook

Waldemar Ciekalski

0,0

Opis

Świętałowie czyli w krainie zielonej miłości” to saga rodzinna o tematyce wiejskiej w trzech częściach. Pierwsza część obejmuje okres 20-lecia międzywojennego w Polsce od odzyskania niepodległości do roku 1939.

Druga część to okres II wojny światowej i okupacji niemieckiej. Kiedy mieszkańcy wsi oprócz trudów przezwyciężenia nędzy i głodu biorą udział w akcjach partyzanckich narażając siebie i swoją wieś na bestialską pacyfikację przez okupantów.

Trzecia część to okres powojenny do roku 1970.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 576

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Waldemar ‌Ciekalski

ŚWIĘTAŁOWIE

czyli w krainie zielonej ‌miłości

© Waldemar Ciekalski, 2017

„ŚWIĘTAŁOWIE ‌czyli w krainie zielonej miłości” ‌to saga rodzinna ‌o tematyce wiejskiej w trzech ‌częściach. Pierwsza część obejmuje ‌okres ‌20-lecia międzywojennego w Polsce ‌od ‌odzyskania ‌niepodległości do ‌roku ‌1939. ‌Druga część ‌to okres II wojny ‌światowej i okupacji ‌niemieckiej. Kiedy ‌mieszkańcy wsi ‌oprócz trudów ‌przezwyciężenia nędzy i głodu biorą ‌udział w akcjach ‌partyzanckich narażając siebie ‌i swoją ‌wieś na bestialską ‌pacyfikację ‌przez okupantów. Trzecia część ‌to okres powojenny do ‌roku 1970.

ISBN 978-83-8104-912-2

Książka powstała w inteligentnym ‌systemie wydawniczym ‌Ridero

Projekt okładki i opracowanie graficzne: ‌Waldemar Ciekalski

Skład: Waldemar Ciekalski

Korekta: ‌Waldemar Ciekalski

Tytuł powieści: ‌ŚWIĘTAŁOWIE czyli ‌w krainie zielonej miłości

Imię ‌i nazwisko autora: ‌Waldemar ‌Ciekalski

Wszelkie prawa ‌zastrzeżone.

Rozpowszechnianie ‌i kopiowanie ‌całości lub części ‌publikacji

zabronione

bez pisemnej zgody autora.

Wszystkie ‌postacie w książce są ‌fikcją literacką.

Jakiekolwiek podobieństwa do osób ‌rzeczywistych

są całkowicie ‌przypadkowe

Tego samego ‌autora ‌dostępne również:

„Zagubione dusze”

„Kobiety ‌polskie i ich imiona”

„Pamięć o czasach ‌Solidarności —

wspomnienia z lat 1980 — 1989”

„Wynalazek”

Słowo ‌wstępne autora

Przedstawiając losy ‌rodziny Świętałów i ich współmieszkańców, ‌starałem się nakreślić ich ‌sytuację wtedy, gdy ‌mieszkali w Polsce na ‌wsi w ówczesnym województwie ‌kieleckim, w okresie ‌dwudziestolecia międzywojennego, ‌okupacji niemieckiej i lat powojennych ‌do ‌roku 1970. ‌Tylko fragmentarycznie wracałem do ‌lat wcześniejszych oraz ‌do sytuacji ‌w innych krajach. Tymczasem jest ‌to dość istotne, chociaż ‌niestety uchodzi często ‌uwadze i ludzie — ‌także w Polsce — ‌dziwią się niekiedy, ‌że kraj nasz był ‌w ówczesnych okresach i jest jeszcze ‌teraz, ‌opóźniony w rozwoju gospodarczym ‌i pod względem infrastruktury, ‌w porównaniu z innymi krajami, zwłaszcza Zachodniej Europy.

Cofnąć należałoby się do czasów „potopu” szwedzkiego z lat 1655 — 1656, kiedy to wojska szwedzkie i najemne oddziały brandenburskie, siedmiogrodzkie, kozackie oraz z Niemiec, Szkocji i Irlandii dokonały w Polsce zniszczeń większych, niż dwie wojny światowe razem wzięte — jak to powiedział prof. Mirosław Nagielski w wywiadzie pod tytułem „Karol Barbarzyńca” na portalu Onet — HISTORIA NEWSWEEK w dniu 26 listopada 2014. Żołnierze szwedzcy i najemnicy zapłatę brali sobie sami, rabując wszystko co tylko się dało, gwałcąc młode dziewki — jak je wówczas nazywano, a rezydencje magnackie i setki dworków szlacheckich obrócono w popiół.

Polska była wówczas państwem zamożniejszym i na wyższym poziomie cywilizacji niż Szwecja, ale za panowania króla Jana Kazimierza pojawiały się już pierwsze symptomy rozpadu ustroju Rzeczypospolitej, a obrady sejmów były zrywane przez „liberum veto”. Ponadto Rzeczpospolita Obojga Narodów była osłabiona powstaniem Chmielnickiego na Ukrainie.

Król Szwecji Karol X Gustaw marzył o podbojach i uderzył na słabnącą Rzeczypospolitą.

W czasie „potopu” śmierć poniosło około czterech milionów obywateli Korony i Litwy. Straty ludności w niektórych rejonach wyniosły od czterdziestu do siedemdziesięciu procent. W stolicy Polski Warszawie z osiemnastu tysięcy mieszkańców zostało po „potopie” około sześć tysięcy, a miasto było w ruinach. Zamek Królewski został zdewastowany i ograbiony z bogactw. Także w innych miastach i miasteczkach oraz wsiach widać było kupy gruzów i stosy trupów. Wśród tych, którzy przeżyli było wiele kalek i chorych. Budynki mieszkalne, świątynie i pałace były spalone i zrujnowane. Wszędzie panował głód, słychać było jęki i cierpienia. To, czego nie zniszczono i spalono, zostało zagrabione i wywiezione do Szwecji.

Najazd Szwedów był dla Rzeczypospolitej katastrofą cywilizacyjną. Zapanowała nędza i głód.

Kiedy po około stu latach od „potopu” szwedzkiego Polska odrodziła się mniej więcej do stanu poprzedzającego te lata zniszczeń i śmierci, zaczęły się zbliżać czasy rozbiorów. Po trzecim rozbiorze w 1795 roku Polska ostatecznie zniknęła z mapy Europy i świata. Trzej zaborcy: Rosja, Prusy i Austria czerpali korzyści z pracy rąk Polaków, starając się nawet wykorzenić polską mowę w ramach rusyfikacji, germanizacji i „Kulturkampf”.

W tym czasie wiele krajów Europy Zachodniej miało kolonie w różnych częściach świata, z których czerpały wielkie korzyści dla siebie kosztem tubylców i bogactw naturalnych na ich ziemiach.

Największym imperium kolonialnym było królestwo Wielkiej Brytanii, które miało kolonie niemal na całym świecie, a niektóre były terytorialnymi kolosami, jak Kanada, Australia czy Indie, które uzyskały niepodległość dopiero w 1947 roku. Były brytyjskie kolonie, protektoraty, dominia i terytoria zależne. Nowy Jork był kolonią brytyjską ponad sto lat i stał się niepodległy dopiero w 1776 roku jako część Stanów Zjednoczonych. Miała też Wielka Brytania kolonie w Afryce, a w jednej z nich pewien Anglik Francis Rhodes miał kopalnię diamentów i potem nadał nawet nazwę podbitemu krajowi od swojego nazwiska, a mianowicie Rhodesia (po polsku Rodezja). Kraj ten dopiero w 1979 roku uzyskał pełną niepodległość i zmienił nazwę na rodzimą — Zimbabwe.

Drugim największym imperium kolonialnym była Francja — od początku XVII wieku, tocząc wojny kolonialne z Wielką Brytanią w Ameryce. Podbita w latach 1830 — 1847 przez Francję Algieria uzyskała niepodległość dopiero w roku 1958 po dojściu do władzy generała de Gaulle’a.

Królestwo Niderlandów czyli holenderskie imperium kolonialne miało kolonie w Azji, Afryce i obu Amerykach od XVII do XX wieku.

Niemcy miały kolonie w Afryce na przełomie XIX i XX wieku: Niemiecka Afryka Południowo-Zachodnia i Niemiecka Afryka Wschodnia.

Belgijskie imperium kolonialne miało kolonie w Afryce, z których największe było Kongo Belgijskie — już od 1877 roku do czasu odzyskania niepodległości w 1960 roku. Rdzenni mieszkańcy Konga pracowali ciężko na plantacjach kawy, kakao, trzciny cukrowej oraz w kopalniach złota i diamentów i musieli dostarczać kolonizatorom kość słoniową i kauczuk. Przy tych ciężkich pracach śmierć poniosło ponad pięć milionów rdzennych mieszkańców Konga, a według niektórych szacunków nawet do piętnastu milionów ludzi.

Hiszpańskie imperium kolonialne istniało od XV do końca XIX wieku. W skład Królestwa Hiszpanii wchodziły terytoria i kolonie w Europie, obu Amerykach, Afryce, Azji oraz Oceanii.

Portugalskie imperium kolonialne miało tereny w Afryce, Indiach i na Dalekim Wschodzie. W XIX wieku głównymi koloniami portugalskimi były: Angola, Mozambik i Gwinea Portugalska oraz kilka innych małych obszarów.

W tym czasie, kiedy imperia kolonialne czerpały olbrzymie zyski z podbitych krajów — z pracy rąk tubylców i bogactw naturalnych — Polska była traktowana jak kolonia przez trzech zaborców: Rosję, Prusy i Austrię.

Kiedy wybuchła druga wojna światowa i Polska jako pierwszy kraj przeciwstawiła się zbrojnie hitlerowskim Niemcom, które podzieliły się jej terytorium ze Związkiem Sowieckim na mocy paktu Ribbentrop-Mołotow, a potem przez ponad pięć lat była pod wrogą okupacją, sytuacja w innych krajach była zupełnie inna. Kilka krajów europejskich było sprzymierzeńcami hitlerowskich Niemiec: Włochy, Węgry, Bułgaria, Rumunia, Słowacja, inne przystąpiły do wojny później i utworzyły rządy kolaboracyjne, jak Francja i Norwegia, jeszcze inne kraje były neutralne, jak Szwajcaria, Turcja, Hiszpania, Portugalia i Szwecja.

Hitler rozkazał swoim generałom traktować Słowian z największym okrucieństwem jako „Untermenschen” czyli podludzi. Czy Hitler wiedział o tym, że słowo „niewolnik” (Slave) pochodzi od „Słowianin” (Slav), tego nie wiadomo, ale kazał Słowian traktować gorzej, niż niewolników. Na pierwszej linii tego rozkazu znaleźli się Polacy. Taki rozkaz — traktowania z największym okrucieństwem — wydał Hitler później jeszcze tylko przed atakiem na Związek Radziecki i Grecję. Natomiast nie wydał Hitler takiego rozkazu w stosunku do krajów zachodnich i skandynawskich, których narody uważał za bliskie narodowi germańskiemu.

Z powyższych względów straty ludnościowe i zniszczenia wojenne w wielu krajach europejskich i na świecie były o wiele mniejsze w porównaniu z Polską. Na przykład straty ludnościowe Wielkiej Brytanii w czasie drugiej wojny światowej wyniosły 0,1 procent, podczas gdy w Polsce straty takie wyniosły około siedemnaście procent. Mieszkańcy Stanów Zjednoczonych i wielu krajów w Ameryce i na świecie nie wiedzieli co to są zniszczenia wojenne oraz cierpienia i śmierć ludności cywilnej pod wrogą okupacją.

Warszawa była jedyną stolicą wśród krajów europejskich, którą Hitler kazał zrównać z ziemią po powstaniu warszawskim jakie wybuchło pierwszego sierpnia 1944 roku i pochłonęło około sto pięćdziesiąt tysięcy ofiar wśród ludności cywilnej i około szesnaście tysięcy powstańców.

Kiedy zakończyła się druga wojna światowa, Polska odnalazła się w innych granicach i zniewolona na długie lata przez swojego wschodniego sąsiada.

Fakty powyższe przytoczyłem w tym celu, aby zwrócić uwagę Czytelnika na sytuację, w jakiej znalazła się rodzina Świętałów w chwili odzyskania przez Polskę niepodległości w listopadzie 1918 roku po zakończeniu pierwszej wojny światowej oraz później — w okresie okupacji niemieckiej i po drugiej wojnie światowej.

Losy i przeżycia członków rodziny Świętałów oraz ich współmieszkańców i rodaków w latach 1918 — 1970 znajdzie Czytelnik na kartkach tej książki.

Część Pierwsza

DRUGIE NARODZINY

Rozdział 1

Motto: Ziemia matka

jest w tobie na zawsze.

Wczesną wiosną 1919 roku polną drogą, biegnącą z północy na południe szedł młody piechur, ubrany w na wpół podniszczony już nieco uniform, z zarzuconą na ramieniu torbą podróżną. Na twarzy jego, jakkolwiek młodej jeszcze, znaczyły się ślady przebytych zdarzeń, a w oczach widać było zadumę i jak gdyby niepewność.

Bo też miał o czym rozmyślać Wojciech Świętała — tak bowiem nazywał się ów człowiek. Wracał właśnie w swoje rodzinne strony po kilkuletniej tułaczce wojennej, w czasie której różne przechodził koleje losu. Walczył najpierw w szeregach żołnierzy Romanowych, bo tak mu kazano, chociaż nie bardzo wiedział, kim są jego domniemani wrogowie. Widział ich wprawdzie — byli takimi samymi albo też młodszymi lub starszymi od niego ludźmi, którzy tak jak on strzelali, zdobywali okopy, bili się i zażarcie walczyli o własne życie.

Nie trwało to jednak długo, gdyż on czuł się Polakiem i chciał walczyć dla swojego kraju, a nie dla kogoś innego. Kiedy w drugim tygodniu sierpnia 1914 roku wszedł z rosyjską kawalerią do Kielc i dowiedział się, że ma walczyć ze strzelcami Legionów Polskich, to coś się w nim zaczęło buntować.

— Toć ja jestem Polak. I Polaków mam bić? Dla Rusków? Ja tak nie chcę.

Zaczął dyskretnie rozmawiać z mieszkańcami i dowiedział się, że w kieleckim magistracie i w pałacu biskupim mieści się sztab tych legionów i biuro werbunkowe. Postanowił się tam jakoś dostać. Było to ryzykowne, ale mu się udało. W ten sposób został żołnierzem Legionów Polskich i dowiedział się, że dowódcą jest jakiś Józef Piłsudski. Potem walczył już przeciwko swoim niedawnym kolegom z armii carskiej i modlił się o to, żeby nie zrobić krzywdy Polakom. Na polityce się nie znał, ale był przekonany, że walczy dla Polski, chociaż w rzeczywistości Legiony Polskie walczyły po stronie Austrii, która była jednym z zaborców, przeciwko Rosji, która była innym zaborcą — taka była polityka Józefa Piłsudskiego, gdyż w tamtych czasach nie widział innej możliwości i miał nadzieję na wywalczenie w ten sposób niezależności dla Polski. W pierwszym okresie wojny wraz z wojskami austriackimi i Legionami Piłsudskiego odnosili sukcesy i dotarli nawet do Warszawy widząc po drodze jak Rosjanie zostawiali za sobą zgliszcza spalonych domostw i pędzili ludzi na wschód. Później sytuacja się zmieniła i wojska austriackie i sprzymierzone z nimi wojska niemieckie zaczęły ponosić klęski. Na około rok przed końcem pierwszej wojny światowej wraz z większością innych polskich żołnierzy odmówił złożenia przysięgi wiernopoddańczej austriackiemu monarsze i znalazł się w obozie dla internowanych. Po zwolnieniu tułał się po świecie, aż wreszcie postanowił wrócić do rodzinnego domu w swojej wsi Wieśniowie.

Idąc tak, wspominał między innymi zdarzenie, które tyle zamętu i sprzecznych odczuć wywołało w jego głowie.

Było to w czasie jednej z wielu utarczek wojennych, w jakich razem z innymi rekrutami brał udział jako żołnierz Legionów Piłsudskiego walcząc po stronie armii austriackiej. Po gwałtownej strzelaninie, w czasie której zostało zabitych wielu żołnierzy, doszło pod koniec bitwy do walki wręcz. W pewnym momencie młody Wojtek ujrzał przed sobą kudłatą twarz starego wojaka w mundurze żołnierza armii carskiej i nie namyślając się wiele zamierzył się bagnetem, aby ratując własne życie odebrać go temu drugiemu. I wtedy z ust tamtego usłyszał coś, co powstrzymało zadanie ciosu.

— Nie zabijoj dobry cłowieku! — były to słowa normalne na wojnie. Ale dla Wojtka oznaczały co innego, gdyż były wypowiedziane tym samym językiem, którym on władał — polską mową.

— Ktoś ty? — zapytał.

— Polok, panie — usłyszał w odpowiedzi.

— I ja Polak — słowa te jak gdyby same wydobyły się z ust Wojciecha Świętały.

Przez chwilę patrzyli na siebie w milczeniu, wzajemnie się obserwując i jeszcze nie bardzo sobie dowierzając.

— To my łobydwa Poloki — powiedział wreszcie starszy — i my się ze sobą bijem? Jagze to jest panie?

— Nie nam o tym myśleć — odrzekł młody. Nam robić to, co każą.

Wypowiedziawszy te słowa, które znów przeraziły stojącego przed nim, zdał sobie od razu sprawę z ich bezsensu. Bo już wiedział, że nie zabije starego wojaka, a tak przecież powinien zrobić wedle rozkazów.

Rozeszli się potem bez słowa, spoglądając tylko na siebie ciekawie.

Wspominając to zdarzenie Wojciech Świętała uzmysłowił sobie, że to było to, o czym opowiadał mu jego ojciec i jego znajomi. Wierzył w to i wiedział, że to jest prawda, ale nie czuł tego. Dopiero tam — wtedy — poczuł to i miał zapamiętać na zawsze i nosić to w sobie.

Tak — była więc kiedyś nasza kraina, jedna kraina, wspólna dla wszystkich, którzy mówili tym samym językiem. Dawno to było — ponad sto dwadzieścia lat temu. Różnie wtedy bywało — raz lepiej, raz gorzej. Żyli ludzie w zgodzie, ale było i tak, że kłócili się między sobą. Ale gdy przyszła wojna, wszyscy jak jeden stawali razem i bili tych, co inną mowę mieli.

A potem nie było już naszej krainy — rozpadła się na trzy części, zabrane przez trzech zaborców: Rosję, Prusy i Austrię. Mówić kazali różnymi językami, rodzonej mowy zabraniali, a wreszcie postawili naprzeciwko siebie i kazali się nawzajem zabijać.

I oto pod koniec tego zabijania dziwne wieści zaczęły krążyć wśród żołnierzy. Szeptano najpierw, a potem mówiono coraz głośniej, że podobno ma być znowu tak jak kiedyś, że się połączymy wszyscy, że będziemy sami sobą rządzić, razem się trzymać, w razie potrzeby wspólnie się bronić i dbać o swoją krainę.

Bo przyznać trzeba, że zaniedbana była strasznie. Co się dziwić? Kto miał o nią dbać? Tamci? Oni mieli swoją i o niej myśleli, dla niej żyli i pracowali. Niby to mówili inaczej — że ta też jest ich, ale w gruncie rzeczy to gardzili tymi nie swoimi ziemiami. Były one jak zaszczepione na obcym drzewie gałęzie, które nie chcą się przyjąć, chorują i niejednokrotnie wolą zginąć, niż rodzić owoce dla kogoś innego.

Widać to było na każdym kroku, a po tej wojnie — strasznej i bezlitosnej, która zasiała śmierć i zniszczenie na skalę niespotykaną dotychczas — szczególnie to się rzucało w oczy. Sterczące ruiny spalonych, ubogich domostw, zburzone mosty, porujnowane drogi, połamane drzewa i nie obsiane pola.

I ludzie — obszarpani, zaniedbani, nierzadko z bosymi nogami i ponurymi, steranymi twarzami, w których czaiła się nieśmiała nadzieja na lepsze. Bo przecież to, o czym mówili jeszcze niedawno tylko ukradkiem, stawało się faktem — mieli znów swoją krainę! Wprawdzie dźwigała się dopiero z ruin i walczyła jeszcze, ale tym bardziej ją kochali i chcieli jej służyć, dla niej żyć i ciężko pracować.

Dzień ten piękny był, ale tylko wtedy, gdy patrzyło się w górę. Drzewa wprawdzie tu i ówdzie okaleczone, pokryte już były zielonymi liśćmi, połyskującymi w słońcu, które świeciło na jasnym bezchmurnym niebie. Gdzieniegdzie widać było zieleniejące się oziminy, chociaż więcej trawą zarosłych, jak gdyby zapomnianych poletek. Wszystko budziło się do życia.

Wieśniów położony był w szerokiej dolinie, obrzeżony ciemną koroną lasów z widocznymi w oddali Górami Świętokrzyskimi. Była to piękna wieś o każdej porze roku — tak przynajmniej zapamiętał ją Wojciech Świętała. Nie miało dla niego znaczenia to, że widział duże różnice w porównaniu do tych wsi z terenów Niemiec i Austrii. Nie było tu wodociągów i kanalizacji, były doły kloaczne umieszczone byle gdzie, studnie — nie dość że rzadkie, to bez hermetycznego zamknięcia i majaczące w oddali — kryte słomianymi strzechami chaty. Nawierzchnia drogi biegnącej do wsi była nierówna, pełna błota, bez rowów i bocznych chodników dla pieszych. Na poboczu drogi była kapliczka z figurą Matki Boskiej, a dalej wysoki krzyż z wizerunkiem Chrystusa u góry. Przy drodze rosły gęsto piękne, stare brzozy, lipy i wierzby płaczące.

Idąc tak skrajem drogi zastanawiał się Wojciech Świętała, co zastanie w swojej wiosce i w domu rodzinnym. Prawdę mówiąc, to nie bardzo miał wracać do czego i nieraz nosił się nawet z zamiarem, aby ruszyć gdzie w świat. Od dawna nie wiedział już bowiem nic o swoich bliskich i sądził nawet niekiedy, że już chyba nikt nie spodziewa się, że wróci z tej strasznej wojny. Dlatego opóźnił się jego powrót do domu, gdyż zatrzymywał się tu i ówdzie, zarabiając przy okazji trochę pieniędzy. Wspominał jednak często swoją matkę, ojca, braci i siostry. Myślał także o starej, ubogiej chacie krytej słomianą strzechą, w której z trudem się jakoś mieścili.

A kiedy na horyzoncie zobaczył zarysy znanych domostw, serce zabiło mu mocniej i zwolnił nieco kroku. Ujrzał właśnie po prawej stronie duży różowy głaz i zdrożony usiadł na nim ciężko. Rozejrzawszy się wokół nie zobaczył nikogo i spuściwszy nisko głowę, pogrążył się w głębokiej zadumie.

Nie należał Wojciech Świętała do bojaźliwych ani też do takich, którzy łatwo poddają się nastrojom — o tym mieli możność przekonać się jego dowódcy w czasie wojny, wysyłając go na najbardziej niebezpieczne akcje. Zresztą już jako młody chłopak dawał się innym we znaki i raczej nie zdarzało mu się płakać.

I oto teraz, po tylu doświadczeniach, po latach ciężkich i twardych walk z przeciwnościami, które zawsze jakoś udawało mu się pokonywać — teraz właśnie — dwie łzy spłynęły po jego twarzy. Bo to było coś innego, niż tamte przeciwności. To było coś, z czym nie wiedział jak walczyć.

W pewnym momencie ocknął się, twarz jego ożywiła się nieco, podniósł głowę, spojrzał swoimi bystrymi oczami przed siebie i ktoś, kto znałby go nieco bliżej wiedziałby już, że myśli inaczej niż przed chwilą.

Bo w istocie tak było.

Oto przypomniał sobie nagle o tych wszystkich opowieściach swoich współtowarzyszy — pełnych otuchy, nadziei i wiary w lepsze. Przecież to musi być prawda! Przecież to jest tak, jak gdyby uwięzionego ptaka z klatki wypuścił na szerokie, pełne strawy pola i lasy.

Toteż zerwał się na równe nogi i ruszył żwawo w dalszą drogę, aby w niedługim czasie znaleźć się na skraju wioski. Stojące przy drodze chaty tonęły w zieleni drzew i sadów, tworząc jak gdyby wieś-ogród, stanowiącą malowniczy widok — bliski i trudny do zapomnienia dla każdego z mieszkańców. Wtulone między drzewami stały zagrody — przeważnie dwubudynkowe, złożone z chałupy pod wspólnym dachem z oborą i osobno stojącej stodoły. Były też zabudowania trój-budynkowe, gdzie dom, budynki inwentarskie i stodoła stały osobno. Dachy były już w większości nie czterospadowe — jak dawniej przed wojną — lecz dwuspadowe, pokryte żytnią słomą na gładko, z narożnikami w schodki. Tylko kilka domów pokryte było gontami. Na niektórych budynkach widać było jeszcze ślady zniszczeń wojennych.

Ranek budził się właśnie dopiero, słychać było dobiegające z zabudowań odgłosy krzątających się ludzi.

W pierwszej i drugiej zagrodzie nie było nikogo na podwórzu, natomiast w trzeciej — po prawej stronie kamienistej, błotnistej i nierównej drogi — stał przy studni stary Pliszka i poił konia. Zobaczywszy idącego człowieka odwrócił głowę i zaczął się podejrzliwie przyglądać. Nie poznał jednak młodego Świętały — tych parę lat tu na wsi może niewiele znaczyło i niewiele by go zmieniło. Tam jednak te same lata jak gdyby liczyły się podwójnie, a może nawet potrójnie i zrobiły z niego poważnego młodego człowieka.

— Dobry dzień — odezwał się Wojtek.

— Na zdrowie — odpowiedział stary Pliszka. A że był to człowiek, który starał się zawsze wiedzieć o wszystkim co się we wsi dzieje, nie poprzestał na tym, lecz zapytał z ciekawością:

— A dokąd to idziecie młody człowieku?

— Do Świętałów, Wojtek jestem, nie poznajecie mnie? — padła odpowiedź.

— A.….. a….. a….., dyć rzeczywiście. Toś się zmienił przez te lata, że trudno cię poznać. A tu już myśleli wszyscy, że cię zastrzelili gdzie na tej wojnie. Matka cię opłakała, a inni to chyba nie bardzo się tym przejęli, bo i bez ciebie miejsca w izbie niewiele mają.

Słowa te ukłuły Wojtka, ale opanował się wspomniawszy, że ludzie we wsi za Pliszkami nie przepadali. Poszedł więc dalej, nie podejmując dłuższej rozmowy, a idąc spotykał co pewien czas inne znajome twarze. Niektórzy nawet go poznawali i witali serdecznym słowem mówiąc, że się domownicy na pewno ucieszą.

Wreszcie stanął przed domem rodzinnym i znów poczuł niespokojne drżenie. Przyglądał się, starając sobie przypomnieć wszystko to, co przed kilku laty opuścił i dostrzec różnice. Niewiele ich jednak było. Tak jak dawniej, stała trochę odsunięta od drogi, mała drewniana, pokryta strzechą chata. Ściany zewnętrzne były już nieco zmurszałe i odrapane. Z drogi widać było małe kwadratowe okno z lewej strony, wychodzące na północ. Wejście do izby znajdowało się od podwórza. Zresztą — nie tylko do izby, bo chata przedzielona ścianą — stanowiła także pomieszczenie dla żywego inwentarza. Od strony zachodniej i północnej ściany pokryte były gacią z liści — nie zdjętą jeszcze po ciężkiej zimie. Z kalenicy wystawał komin, z którego pospadały na słomiany dach odpryski kamienia.

Nieco dalej od drogi stała drewniana, pokryta również strzechą, niewielka stodoła. Spojrzawszy na nią pomyślał od razu Wojtek, czy jest jeszcze w niej coś zboża, zważywszy na to, że przecież był to już przednówek, który zawsze tak bardzo dawał im się we znaki, gdyż przymierali głodem. Od strony zachodniej przylegał do stodoły zbity z desek ustęp, który stanowił jak gdyby przedłużenie drewnianego płotu wykonanego ze sztachet. Z drugiej strony była otwarta przestrzeń, na której rosły dwie wierzby, brzoza oraz czereśnia, która zawsze na wiosnę sprawiała dzieciom wiele uciechy swymi dorodnymi owockami.

I jeszcze jedna rzecz była, którą od razu każdy przybysz musiał zauważyć — choćby z racji głośnego szczekania — to buda dla Burka, stojąca pod czereśnią. Było to stworzenie, które cieszyło się u domowników specjalnymi względami z racji swoich umiejętności w łowieniu szaraków. Teraz również Burek był pierwszym, który wyczuł przybysza i przycupnąwszy na tylnych łapach zaczął poszczekiwać, początkowo głośno, później zaś coraz bardziej nieśmiało i przekręcając głowę to na lewą, to na prawą stronę. Coś mu się nie zgadzało i nie wiedział jak ma reagować. Zachowywał się zresztą trochę podobnie do przybysza, który również stąpał nieśmiało.

Nadszedł jednak wreszcie moment, kiedy Wojciech Świętała stanął w progu rodzinnego domu po pięciu prawie latach nieobecności. Drzwi do chaty były już lekko uchylone — ojca bowiem nie było i z przyległej obórki dochodziły odgłosy jego krzątaniny. Pozostali domownicy spali jeszcze.

Pchnięte lekko drzwi otworzyły się na oścież i w chacie zrobiło się od razu jaśniej, tak że śpiące postacie zaczęły się poruszać. Jedna z nich nawet podniosła się i usiadła na łóżku — a była to najstarsza.

— Witajcie mamo! — te dwa proste krótkie słowa, wydawałoby się niewiele znaczące, zostały jednak wypowiedziane tak pełnym i szczerym głosem, że zawierały to co było w tym momencie najważniejsze.

— Wojtek! — odpowiedź była jeszcze krótsza, ale zawierała również wszystko to, co chciała powiedzieć mówiąca. Zerwała się jednocześnie z łóżka i boso, w koszuli podbiegła do syna. Rzadko o nim ostatnio mówiła, ale tylko ona wiedziała, że myśli niemal bez przerwy. Przez krótką chwilę przyciskała do piersi jego głowę, aż musiał się mocno pochylić, a potem trzymając go dalej odsunęła się nieco i patrzyła na jego twarz tak, jak gdyby chciała potwierdzenia, że to jest prawda.

— To ty żyjesz synu! — nie mogła pohamować drżenia głosu i nie mogła uniknąć wypowiedzenia tych słów, które zdradziły jej myśli.

— A po cóż miałbym umierać, mamo? Przecież teraz potrzeba takich jak ja — młodych i silnych. Toć nowy kraj mamy budować. — Chciał jeszcze powiedzieć coś więcej, ale w tym momencie zrobił się ruch na posłaniu — podnosiły się następne postacie i coraz to któraś wypowiadała podobne słowa:

— Wojtek przyjechał! Wojtek jest w domu! Wojtek wrócił z wojny! Wojtek — to słowo słychać było najczęściej.

Powstali wreszcie wszyscy z jego rodzeństwa, a było ich tam razem pięcioro: siostry: Halina, Bronka i najmłodsza Gienia oraz dwaj bracia: najstarszy Kazimierz i ostatni z rodu — najmłodszy Wiesław. Brak było tylko Stefana, który mieszkał z rodziną w sąsiedniej wiosce, która nazywała się Grabiny.

Zrobiło się od razu gwarno, jedni przez drugich zadawali pytania, oczywiście przede wszystkim na temat wojny i Wojtka w nim udziału. Potem ciekawość zeszła na inne tory — jakie są wieści ze świata, czy to prawda, że teraz będzie nam dużo lepiej, że głód już nie będzie zaglądał do chaty.

— Na pewno będzie nam lepiej — mówił Wojtek. — Teraz będziemy panami sami dla siebie.

— A bedziemy, bedziemy — odezwał się nagle w drzwiach jeszcze jeden głos. To gospodarz — Józef Świętała, posłyszawszy gwar z izby wiedział już, kto był tego powodem. Powitanie ojca z synem było bardziej męskie — podali sobie ręce w mocnym uścisku i cmoknęli z dwóch stron.

— To godos, ze teroz bedziemy panami — powtórzył stary. — A no zobocymy –wycedził wolno te słowa, jak gdyby nie bardzo dowierzając, że mogą się one ziścić.

I prawdę mówiąc trudno się było dziwić temu człowiekowi, który urodził się i dorastał w okresie, kiedy kraj znajdował się w niewoli. A i ojciec jego także przecież nie znał czasów świetności swojej ojczyzny i ta świadomość wniknęła w krew płynącą mu w żyłach. I przekazał tę świadomość razem ze swoją krwią swoim potomkom, a w tej świadomości było coraz mniej wiary w to, że znów kiedyś zostaną wypuszczeni z tej klatki na wolne, własne pola i drogi.

Jednocześnie wśród tego niedowierzania rodziły się wątpliwości i niepewność, czy teraz nie zostanie zaprzepaszczona szansa, która się nadarzyła i czy rzeczywiście ta wolność będzie pełna i całkowita.

— Powiedział Piłsudski zagranicy, że teraz to my sami sobą rządzić będziemy i swoją własną armię utworzymy, która naszych ziem będzie bronić — mówił Wojtek z dumą w głosie, jak gdyby chcąc wykazać znajomość rzeczy

— Tak, tak, Piłsudski mówi, Witos mówi, Daszyński swoje tyż godo — odparł ojciec — jest ich tam tylu, a wszyscy tak mądrze godają, ze jak sie słucho to az sie serce raduje jak nom to dobrze bedzie. Zeby sie uni ino w kuńcu dogodali. Bo jak sie między sobą kłócić zacznom, to moze być nie lepi jak przedtym.

— A już byście dali spokój z tą polityką — przerwała gospodyni domu.

— My to Witosa słuchać musimy, bo to jest chłop taki sam jak my — powiedział jeszcze tylko jedno zdanie Wojtek i zgodnie z wolą matki zmienił temat.

— To powiedzcie teraz, co się tu we wsi dzieje? — zapytał rozglądając się wokoło.

— Nic się nie zmieniło, Krystyna czeka na ciebie i na pewno się ucieszy, kiedy się dowie, że wróciłeś — pierwsza odpowiedzi udzieliła Bronka i była to odpowiedź, która chyba najbardziej zadowoliła Wojtka, chociaż próbował z trudem ukryć, że tak nie jest. Przez te ostatnie lata była to bowiem osoba, która zajmowała w jego myślach tyle samo miejsca co i rodzina. Nie zadał jednak na ten temat żadnego pytania, a uniknąć zakłopotania pozwolił mu gwar następnych głosów z informacjami.

— Ziemię podobno mają dawać — wtrąciła matka Julia — może i my coś weźmiemy, bo po prawdzie to nam się nie przelewa. Ale przecież na śniadanie jeszcze się coś niecoś znajdzie. Napal no w piecu Gienia, to usmażymy jajecznicę.

— A co tam u Stefana słychać? — zapytał Wojtek o nieobecnego brata.

Ano gospodarzą z Danką na tych swoich paru hektarach, kunia juz mają i jakoś tam sobie dają radę. Dochowali się juz gromadki, cworo mają — tym razem odpowiedzi udzielił Kazimierz, który też myślał już poważnie o założeniu rodziny.

Rozmawiali tak jeszcze przez dłuższy czas, jedni przysiadłszy na drewnianej ławie lub na brzegu łóżka, inni po prostu stojąc, a pośród tej rozmowy jedna myśl wszystkich trapiła, choć o niej głośno nie mówili. Było ich tu teraz ośmioro i wiedzieli, że długo tak razem żyć nie mogą w tej jednej izbie i na niecałych sześciu morgach ziemi. Ale na razie, chociaż przez tę krótką chwilę, czuli się szczęśliwi, a na twarzach ich widać było ożywienie i radość. Bo oto wreszcie coś zmieniło się w ich monotonnym ubogim życiu, coś zaświtało nowego, z czym będą mogli pokazać się we wsi. I dlatego mówili potem już o wszystkim, wyciągając nawet najdrobniejsze szczegóły, które dotychczas nie miały żadnego znaczenia. Było więc ważne i to, że koza ma małe i dużo mleka daje, że kury coraz więcej jajek niosą, że Halina sama uszyła sobie sukienkę, a młody Wiesio przyniósł jabłonkę, którą mu podarowali we dworze w Dworkowicach — gdzie chodził na zarobek — i zasadził ją za stodołą.

Kobiety zaczęły żwawiej krzątać się po izbie i wkrótce pokazał się ogień, a po pewnym czasie zdrożony Wojtek poczuł przyjemną woń jajecznicy. A kiedy na stole pojawił się bochenek upieczonego przez matkę Julię w chlebowym piecu chleba, wszyscy domownicy oczekiwali z dumą na jego reakcję. Bo przecież to był przednówek i o tej porze nie zawsze było co na stole położyć.

Rozdział 2

Motto: Szczęśliwy ten, kto oczekuje

i jest oczekiwany.

Rozejrzawszy się po gospodarstwie, wyszedł Wojtek Świętała poza zagrodę, gdyż chciał jeszcze na własne oczy zobaczyć dawno nie widzianą rodzinną wioskę i porozmawiać ze znajomymi.

Kiedy tak chodził po wsi, jedna myśl jak gdyby sama go opanowała: to on musi być teraz drugim po Stefanie, a pierwszym z pozostałych, który opuści dom rodzinny. Nie może przecież tam siedzieć i udawać, że coś robi. Bo tej roboty było tyle, że aż za dużo dla tych, którzy tam mieszkali. Wiedział, że na pewno matka będzie go powstrzymywać i przekonywać, że jest tu potrzebny, ale wiedział również, że nie może tam długo pozostać. Zastanawiał się tylko, jak to zrobi. Bo przecież nie pójdzie za parobka do dworu. Musi poza tym pomyśleć o tym, aby miał gdzie mieszkać nie będąc przeszkodą dla innych.

Wkrótce przyszła niedziela i nadarzyła się okazja do bliższych rozmów ze starymi znajomymi, tak z rówieśnikami jak i ze starszymi, którzy też chętnie słuchali tego co mówił. Przynosił bowiem wieści ze świata, który dla nich był znany tylko z domysłów i opowiadań przekazywanych z ust do ust, w które nie wiedzieli czy mają wierzyć.

W niedzielny kwietniowy ranek ubrał się Wojtek Swiętała w to co miał najlepszego i skierował w stronę kościoła. Dochodził już niemal do bramy, gdy rozległy się dzwony z wieży kościelnej. Pojedynczo, po dwoje i całymi grupkami szli zewsząd ludzie przyodziani w świąteczne szaty, prowadząc między sobą rozmowy na różne tematy. Odnosiło się wrażenie — a może i było tak naprawdę — że mówią do siebie przyciszonym głosem, jak gdyby obawiali się, aby nie spłoszyć wypowiedzianymi słowami czegoś, co przyniosło im ulgę i trochę szczęścia.

Drzwi do kościoła były szeroko otwarte, a po ich przejściu kobiety kierowały swe kroki na prawo, często z małymi dziećmi, natomiast po lewej stronie ustawiali się mężczyźni. W drewnianych ławkach siedzieli starsi już wiekiem mieszkańcy Wieśniowa, trzymając przeważnie w rękach różaniec, na którym przesuwali co pewien czas paciorki poruszając jednocześnie wargami przy odmawianiu zdrowaśków. Inni stali z boku i za ławkami.

Rozejrzał się Wojciech Świętała dyskretnym wzrokiem — tak, że trudno było nawet zauważyć lekkie ruchy głową — jak gdyby chciał i tutaj odnaleźć swoje wspomnienia i uchwycić zmiany jakie zaszły. Nie zauważył nic specjalnego, natomiast w pewnym momencie głowa jego zatrzymała się nieruchomo, niedostrzegalnie skręcona w prawą stronę, ze wzrokiem wyraźnie utkwionym w jedno miejsce. Początkowo nie był pewien, czy się nie myli, ale wkrótce tamta głowa odwróciła się w lewo i wtedy już wiedział, że to jest ona. Myśli jego cofnęły się naraz o kilka lat i w pewnej chwili uszło nawet jego uwadze, że wszyscy wykonują znak krzyża świętego. Zreflektował się jednak szybko i z niewielkim opóźnieniem nadrobił ten obowiązek chrześcijański, ujrzawszy jednocześnie przy ołtarzu znaną postać proboszcza wypowiadającego łacińskie słowa modlitwy.

Dostrzegł również Wojtek wzrok innych skierowany na siebie, a niektórzy wymieniali nawet ukradkiem jakieś uwagi na jego temat.

A potem wszystko potoczyło się jak za dawnych lat. A więc ofiarowanie, kazanie księdza proboszcza, który podniosłym tonem wzywał swoich parafian, aby myśleli nie tylko o doczesnym, ale i przyszłym życiu, podniesienie, przyjęcie Ciała Pańskiego i po ogłoszeniach parafialnych ta sama pieśń: „My chcemy Boga…”.

I tak samo jak dawniej zaczęli się wszyscy „wysypywać” z kościoła, zatrzymując się tu i ówdzie grupkami i wymieniając między sobą różne uwagi. Wychodzące z kościoła starsze kobiety ubrane były w długie spódnice z przednimi — wiązanymi w pasie — zapaskami oraz koszule z lnianego płótna i odświętne gorsety uszyte przeważnie z materiału wełnianego — tak zwanego kaszmiru lub z aksamitu i pluszu w różnych kolorach. Na głowach miały kolorowe, płócienne chusty, związane pod brodą. Panny ubrane były w spódnice zwane „sorcami”, wykonane z tkaniny granatowej, wiśniowej lub zielonej, dołem podszyte tasiemką. Niektóre miały w środku biały fartuch — płócienny lub perkalowy, ozdobiony haftem. Odświętne gorsety panien uszyte były z turkusowej wełenki. Koszule świąteczne panien — podobnie jak u starszych kobiet — miały kołnierzyk i mankiety wyszywane haftem. Odświętne czarne pantofelki dziewcząt zasznurowane były czerwonymi pasemkami na szklane guziki. Pod szyją miały czerwone korale z krzyżykiem lub medalionem. Panny nie nosiły chustek na głowie. Włosy miały uczesane na gładko — z przedziałkiem lub bez — upięte w jeden lub dwa warkocze, do których wplatały kolorowe wstążki.

Mężczyźni ubrani byli w spodnie uszyte z wełnianych tkanin samodziałowych o lnianej osnowie. Ich świąteczne koszule były z cienkiego płótna, ozdobione haftem na kołnierzyku, przodzie i mankietach. Na nogach mieli założone buty z cholewami, w które wpuszczone były nogawki spodni. Biedniejsi mieli drewniane pantofle. Ubiory odświętne mieszkańców Wieśniowa różniły się znacznie od tych codziennych, które — ze względu na biedę — były szyte przeważnie z płótna zgrzebnego. Chłopi zakładali na nogi trepy, które posiadały grubą drewnianą podeszwę, obitą skórą do połowy stopy albo nosili buty o drewnianej podeszwie i całym wierzchu skórzanym. Kobiety chodziły często do miasta boso i dopiero potem — ze względów oszczędnościowych — wkładały buty. Chłopcy i dziewczynki biegali latem boso, a w porze zimowej zakładali na nogi drewniane trepy.

Wojtek zatrzymał się zaraz po opuszczeniu kościoła, a właściwie został zatrzymany przez jednego z gospodarzy — a był nim Feliks Durlak, który pełnił teraz funkcję sołtysa. Wkrótce przyłączyli się do nich inni i zaczęła się ożywiona dyskusja na temat minionych i obecnych czasów.

Zaczęli od spraw wagi państwowej zastanawiając się nad tym co też Paderewski nowego „przyniesie”, mówili o niedawnych wyborach, a wreszcie doszli do własnych podwórek.

— Muszą ziemię dać tym, którzy jej potrzebują — mówili — dość już się nacierpieliśmy pod zaborami. Teraz mamy swoją władzę i sprawiedliwość być musi.

Słowa te wypowiadali coraz bardziej podnieceni, coraz głośniej, gestykulując rękami i z twarzami, na których widać było jednak obawę, czy rzeczywiście potrafią zmusić „tamtych” do spełnienia ich oczekiwań i żądań. Padające z ust jednych słowa ośmielały innych i dyskusja stawała się coraz bardziej gorąca, a wzajemna nieufność znikała w końcu niemal całkowicie. Zaczęli wreszcie iść powoli wzdłuż drogi w dalszym ciągu prowadząc ożywione rozmowy, ale coraz to kogoś ubywało, gdyż odchodził do swojej zagrody.

Został wreszcie i Wojciech Świętała sam, a idąc dalej rozmyślał o tym co tu usłyszał i zobaczył i zastanawiał się, jaki z tego wszystkiego wniosek dla niego samego wypływa. Niedługo jednak mógł rozmyślać, gdyż wkrótce dojrzał z oddali znajomą sylwetkę, która dopiero co właśnie oddaliła się od swych koleżanek. Przyspieszył kroku, a że w marszu był wprawiony jeszcze w czasie wojny, wkrótce zrównał się krokiem z idącą. Ta zaś odwróciła głowę i uśmiech pokazał się na jej twarzy, a wkrótce potem padły pierwsze słowa.

— To jesteś znowu — powiedziała poprawiając sobie uczesane na gładko ciemno-blond włosy z przedziałkiem w środku głowy.

— Dzień dobry Krystyno, co u ciebie słychać? — nie znalazł jakoś innych słów, chociaż czul, że chciałby powiedzieć coś innego, coś więcej, coś takiego, co zabrzmiałoby inaczej.

Podali sobie ręce i spojrzeli w oczy, jak gdyby chcieli odnaleźć w nich dawne wspomnienia i sprawdzić, czy pamięć o nich pozostała jeszcze. Dojrzeli widocznie wzajemnie to, czego oczekiwali, gdyż twarze ich stały się jak gdyby żywsze. Zaczęli iść wolno wzdłuż drogi i wkrótce posypały się z ich ust coraz śmielej wypowiadane słowa świadczące o tym, że odnaleźli w sobie te same istoty sprzed kilku lat.

— Co tak długo nie wracałeś? — zapytała w pewnym momencie Krystyna. — Przecież wojna się już dawno skończyła. W niewoli byłeś, czy co? — powiedziała z uśmiechem, jak gdyby wiedziała o tym, że tak nie było.

— Widzisz Krysiu — odpowiedział Wojtek z opadającą na czoło czarną czupryną, górując nad nią wzrostem — człowiek to dziwne stworzenie. Nieraz to chciałoby się cały świat zobaczyć i zrozumieć wszystko to, co na nim się znajduje. Ale im się jest dalej od swoich, to tym bardziej ich człowiekowi brakuje.

Twarz Krystyny w tym momencie stała się jak gdyby poważniejsza — szła patrząc prosto przed siebie i czekając na dalsze słowa.

— Był taki czas, że zastanawiałem się nawet — ciągnął dalej Wojtek — czy trzeba mi tutaj wracać. Ale kiedy rozejrzałem się wokół siebie i posłuchałem co inni mówią, to doszedłem do wniosku, że właściwie każdy myśli o tym samym: o tym mianowicie, co wyniósł z najwcześniejszych lat, co wokół siebie widział, słyszał i czuł, co było dla niego całym światem. I chociaż ten świat, najpierw mały — wokół matki, ojca, sióstr, braci, izby i podwórka, potem trochę większy — wioska, sąsiednie wioski, miasto, a potem cały kraj, to ten świat jest dla człowieka najważniejszy i największy. I choćby tamten daleki świat dał prawie wszystko to, co chciałoby się mieć, to i tak nie dałby wszystkiego. Bo to wszystko jest właśnie tutaj i tu jest moje miejsce. Dlatego tu wróciłem.

— Bardzo to zawikłanie powiedziałeś — rzekła Krystyna spoglądając na chaty po obu stronach drogi — ale myślę, że cię rozumiem.

— Wiesz co? — kontynuował Wojtek — wydaje mi się, że najgorzej to jest takim, którzy nie mają po co wracać. Tacy szukają szczęścia w różny sposób: w zawziętej pracy — i wtedy jest z tego pożytek, w draństwie — wtedy wiadomo, co z tego wychodzi, w szukaniu przygód — co czasami ulgę im daje. A są i tacy, którzy nie znalazłszy niczego, do czego lub kogo mogliby wracać, szukają śmierci i często ją znajdują, jeśli im nikt ręki nie poda.

Wkrótce rozmowa zeszła na inne tory: mówili o swoich rówieśnikach, ich zajęciach w gospodarstwie, a niebawem znaleźli się przed domem Krystyny. Spojrzawszy na duże, murowane budynki domu i obory, pokryte gontami, a także stojącą dalej stodołę, poczuł się Wojtek w pewnym momencie trochę niepewnie. Ale trwało to tylko ułamek sekundy i przystanąwszy na wprost Krystyny, która zatrzymała się przed wejściem do domu, zaczął coś mówić o pracy na kolei, patrząc jej śmiało w oczy z nadzieją, że to spotkanie będzie jednym z następnych.

Stojąc tak naprzeciw siebie, nie zauważyli nawet, że w pewnej chwili ukazała się w oknie jakaś kobieca twarz, która zaczęła im się ciekawie przyglądać. A zaraz potem otworzyły się drzwi i stanęła w nich ta sama postać.

Poznał ją Wojtek od razu i skłonił się wypowiedziawszy słowa pozdrowienia. Była to bowiem Sabina Kamińska — matka Krystyny.

— Chodź no Krysiu, bo trzeba obiad gotować — odezwała się odpowiedziawszy zdawkowo na powitanie. Stała przy tym dalej, jak gdyby obawiała się, że jej wola nie zostanie spełniona, gdy odejdzie.

— Zaraz idę — odpowiedziała Krystyna i spojrzała prosto w oczy Wojtka, a w tym spojrzeniu zobaczył wszystko to, czego pragnął i oczekiwał. Toteż z ust jego padły jeszcze tylko dwa słowa:

— Do widzenia.

Wolno odwróciły się ich postacie w dwie różne strony, a odchodzący Wojtek nie zwrócił uwagi na to, że czegoś tu brakowało. Widział się przecież dotąd z wieloma znajomymi i każdy witając go zadawał mu jakieś pytanie na temat jego losów w ostatnich latach, kiedy go we wsi nie było. A ta starsza kobieta nie uczyniła tego jednak.

Rozdział 3

Motto: Nie można żyć tylko

chlebem powszednim.

Minęła wiosna, przyszło lato, a razem z nim nowe nadzieje dla mieszkańców wszystkich wiosek, zwłaszcza zaś tych, którzy odczuwali duży głód ziemi. Ludzie mówili tylko o jednym: o podziale ziemi, którego spodziewano się niemal natychmiast po uchwaleniu przez Sejm odrodzonego państwa polskiego Ustawy o reformie rolnej.

— Przecież mamy teraz swój własny rząd, swoich ludzi w Sejmie — mówili do siebie — Witos, Rataj, Korfanty — wymieniali nazwiska tych i innych, na których oddawali swe głosy w wolnych, demokratycznych wyborach.

— Teraz będzie u nas jak w Ameryce — dodawali inni — przecież nawet sam premier Paderewski spotykał się z prezydentem Wilsonem. A i zagranica pomóc podobno obiecała — szeptali jeszcze inni — aby nam choć trochę wynagrodzić te lata, kiedyśmy w niewoli przebywali. A zaborcy w gruzach teraz leżą i już nas łupić nie będą. Będziemy pracować dla siebie samych.

Myślał i Wojciech Świętała o tych sprawach, a także rozmawiał z innymi. Nie spodziewając się jednak rychłego podziału ziemi — jeśliby taki w ogóle nastąpił — rozglądnął się za pracą i wkrótce nadarzyła się dla niego okazja na kolei. Dawało mu to dużo zadowolenia — tym bardziej, że o pracę nie było łatwo, gdyż Wieśniów — podobnie jak inne wsie — był bardzo przeludniony. Ponadto nie czuł się już niepotrzebny i pomagał rodzinie oddając matce cześć zarobionych polskich marek. Bywało czasami i tak, że miał wolne dni i wtedy pomagał trochę w gospodarstwie, co okazało się szczególnie pomocne, gdyż stary Świętała ostatnio coś niedomagał.

Wydawało mu się czasami, że powinien być szczęśliwy, bo przecież był wreszcie wśród swoich. A jednak czegoś mu brakowało. Bronił się przed tymi myślami, ale one ciągle wracały niczym płynąca rzeka, którą ktoś chciałby zawrócić i skierować jej strumień w odwrotnym kierunku, a ona uparcie wracała z powrotem. W okresie tym widział się parę razy z Krystyną i rozmawiali ze sobą przelotnie. Któregoś dnia, kiedy wracał z pracy — a słońce chyliło się już ku zachodowi — spotkali się znowu.

— Witaj Krystyna — pierwszy odezwał się Wojtek z widocznym zadowoleniem.

— Dzień dobry albo raczej dobry wieczór — odpowiedziała przyjacielskim tonem. — Jak ci się tam pracuje na tej kolei? Słyszałam, że harujesz za dwóch. Jak tak dalej pójdzie, to czuję, że niedługo pół wioski wykupisz. Ale myślę, że mnie oszczędzisz.

— Kpij sobie ze mnie, kpij — to jedna sprawa, a potargować to się możemy. Podobno w niedzielę zabawa ma być w remizie, chętnie bym jeszcze więcej twoich kpinek posłuchał.

— Jak przyjdziesz, to i posłuchasz, ale nie wiem, czy pozwolenie od swojej mamy dostaniesz — spojrzała znacząco na zaskoczonego Wojtka.

— Widzę, że ty jednak nie ta sama jesteś, jak ta, co cię lat temu parę we wsi zostawiłem.

— A pewnie, że nie. Co ty myślisz, że sobie po świecie hulałeś, a ja tu jak zakonnica siedziałam? Niewiele brakowało, a już byś mnie mężatką zastał, tak się bujnęłam niedawno w jednym z Jędrzejowa, który tu przejazdem był.

— No to już mnie całkiem dobiłaś. Musze się chyba dobrze zastanowić nad tym wszystkim.

— Lepiej się nie zastanawiaj, bo jeszcze co mądrego wymyślisz. Widzę, że na tej wojnie tak spoważniałeś, że nawet pożartować z tobą nie można. Tak, że jesteśmy kwita, bo wygląda na to, że i ty nie ten sam jesteś, który w czternastym roku w rekruty poszedł.

— Tak, to jest pewne, że nie ten sam, myślę zresztą, że nie tylko czas nas zmienił. Żyjemy przecież teraz w zupełnie innym świecie. Wolny kraj mamy, a że zrujnowany, to trzeba go z ruin podnieść. Wtedy i jemu i nam będzie lepiej.

— Żebyś tylko znowu wojować nie poszedł, bo przecież się jeszcze nie skończyło. Na wschodzie znowu się biją.

— Może się wreszcie dogadają. Przecież już wszyscy dość mają tego zabijania i kaleczenia się nawzajem.

Rozmawiali tak jeszcze przez dłuższy czas idąc obok siebie wolnym krokiem, a w końcu rozeszli się z zapewnieniem, że się spotkają w niedzielę, a więc za niespełna trzy dni. Były to dla Wojtka dni jak gdyby inne od tych poprzednich i nawet w jego zachowaniu coś się chyba zmieniło.

— Widzę, że ci widać dobrze idzie Wojtuś — zagadnęła go bowiem matka w sobotę — cieszy mnie to bardzo, bo jak widzę że moje dzieci zadowolone, to i mnie lżej na duszy i żyć się chce lepiej. Żeby tylko Wiesiowi się jeszcze poprawiło, bo jak patrzę nieraz na niego, to mi się wydaje, jakby mi w oczach niknął.

— A tak mamo, masz chyba rację — odrzekł syn — nawet nie mogę narzekać ostatnio. A co do Wiesia, to rzeczywiście musimy coś zrobić, bo i ja widzę, że nawet od mojego przyjazdu to on jakby nie ten sam. Blady się zrobił, wychudł i tak ciągle pokasłuje. Wezmę w przyszłym tygodniu pieniądze, to go wyślemy do doktora.

— Daj spokój Wojtuś, toć ty i o sobie musisz pomyśleć. Dorosłyś już przecie i trochę grosza dla siebie też musisz mieć.

— Wystarczy mi, jeszcze się dorobię, a teraz najważniejsze, żeby Wiesio „do siebie przyszedł”.

Wypowiedziawszy te słowa zamyślił się przez chwilę i mruknął jak gdyby do siebie: — Trza brać za rogi ten świat.

Mijały dni i tygodnie i przyszły takie chwile, kiedy myśli Wojtka były już zupełnie inne, a właściwie wyglądało tak, jak gdyby w ogóle ich nie miał i tylko robił to samo co wszyscy — na wiejskiej zabawie. Wypił więc parę kieliszków gorzałki z Antkiem Podgórskim i Jasiem Kalitą, opowiedział im kilka przygód z potyczek wojennych, wysłuchał i on od nich najświeższych wiadomości o tańczących pannach, a wreszcie zaczęli się i oni zabierać do tańca.

— To chodź Wojtek, musisz zobaczyć, jak nasze panny teraz tańcują, boś ich chyba po powrocie jeszcze nie próbował — powiedział niby żartem Jasiu. — A muszę ci powiedzieć, że nawet jest teraz w czym wybierać. Może cię już zapomniały, więc jak chcesz, to cię przedstawię. Przeździk do bębna właśnie podchodzi, to chyba jakiegoś obertasa utną. Jakoż w istocie rozległy się wkrótce dźwięki skrzypiec, a potem klarnetu i głośne uderzenia pałki wybijającej takty skocznej melodii. Zerwali się więc wszyscy z animuszem zwiększonym zawartością wypitych kieliszków

Wojtek zawahał się przez chwilę, sprawiając wrażenie jak gdyby myślał o czym innym, ale również podszedł szybkim krokiem do Ewy Zadrożnej i wkrótce zmieszał się z wirującymi parami. Próbował coś do niej mówić, ale pośród tego hałasu niewiele mogli się dogadać, więc tylko migały ich roześmiane twarze. Przez te kilka chwil zapomniał o wszystkich troskach, o tym co było i co go czeka i tańczył zawzięcie, tak że niebawem poczuł jak koszula przykleja mu się do pleców. Parę minut minęło i wracali właśnie ze środka sali pod ścianę, gdy zamglony nieco wzrok Wojtka napotkał znaną mu sylwetkę. Odprowadziwszy Ewę, skierował swe kroki w tamtym kierunku, a gdy był już w pobliżu, odezwał się przyjacielskim tonem:

— Dzień dobry Krysiu.

— Dzień dobry — odpowiedziała patrząc w drugą stronę, po czym zwróciła się do stojącej obok niej Zuzi Kaliskiej:

— Jak byłyśmy ostatni raz, to nie było tylu pijanych.

Przerwa trwała krótko i znów rozległy się tony skocznej tym razem polki.

Wojtek ukłonił się przesadnie nisko Krystynie, tak że głowa jego znalazła się niemal na wprost jej kolan i jednocześnie w sposób wyszukanie szarmancki powiedział:

— Czy mogę prosić do tańca?

Spojrzała na niego z poważną miną i zrobiła parę kroków w kierunku środka sali, a wkrótce potem znaleźli się pośród tańczących par.

— Coś mi się wydaje, że nie jesteś dziś w humorze — zbliżył się do jej ucha, chcąc przekrzyczeć hałas.

— Za to ty jesteś bardzo wesoły — usłyszał poprzez krzyki i dźwięki muzyki — i gorzałka ci widzę służy.

— No nie przesadzaj, wypiliśmy trochę z Antkiem i z Jasiem, ale przecież nie jestem pijany.

Tańczyli potem przez pewien czas w milczeniu, od czasu do czasu spoglądając tylko na siebie, jak gdyby chcieli odczytać nawzajem własne myśli. Wkrótce ucichły dźwięki kapeli i znaleźli się znowu pod ścianą.

— Chodźmy lepiej na świeże powietrze — odezwał się Wojtek — bo strasznie tu tłoczno i duszno.

— Myślałam, że z ciebie lepszy tancerz — odparła w odpowiedzi Krystyna — gdzie ty tak siły straciłeś? Po dwóch tańcach już odpoczywać chcesz? — mówiąc te słowa skierowała jednak swe kroki w stronę wyjścia z sali, widząc że muzykanci usiedli do odpoczynku.

Nie byli zresztą jedynymi, którzy wychodzili — wokoło słychać było gwar głosów, śmiechy i wesołe śpiewy podchmielonych młodzianów. Wyszedłszy z sali zaczęli iść wolnym krokiem w milczeniu, aż wreszcie Krystyna przerwała tę narastającą między nimi barierę:

— Co tak nic nie mówisz? Dopiero taki wesoły byłeś, a teraz tak spoważniałeś jak wójt na zebraniu. O czym tak myślisz?

— Zastanawiam się, czy mi kto nogi nie utrąci, jak zobaczy że z tobą spaceruję. Przecież tu na pewno masz wielbicieli nie mało.

— Mam paru, ale możesz się nie obawiać, bo osiłkami nie są. I chociaż ty też na osiłka nie wyglądasz, to myślę, że dałbyś sobie z nimi radę. A jeżeli nie, to w razie potrzeby ja cię obronię.

— Jeśli tak, to co innego. Pozostaje mi tylko mieć nadzieję, że kiedyś i ja będę mógł wziąć cię w opiekę.

— Nadzieja — matka głupich, ale nie przejmuj się; jak będziesz szukał, to i znajdziesz — powiedziawszy te słowa roześmiała się głośno i tak szczerze, że i na twarzy Wojtka ukazał się uśmiech.

— Jak tam u ciebie, po żniwach już jesteś? — zmienił nagle temat, chociaż na pytanie to znał właściwie odpowiedź, bo wiedział przecież, że we wsi jeszcze zwózki zboża nie zaczęto.

— A tak, już niedługo chleb będę piekła z nowej mąki. Nie widzisz, jakie mam spracowane ręce i odciski od sierpa?

— Na razie nie widzę, ale chętnie zobaczę, bo jestem ciekawy czy mówisz prawdę i czy rzeczywiście taka pracowita jesteś — mówiąc to ujął jej dłoń i podniósł lekko do góry, ale ona odsunęła ją grzecznie acz zdecydowanie.

— Muszę chyba uwierzyć na słowo — widząc to powiedział Wojtek.

— Gdybyś był dobry, to przyszedłbyś kiedy do pomocy, bo pogoda coś niepewna, a żyto już suche „na garściach” leży i trzeba go w snopki powrósłami ze słomy wiązać i do stodoły zwozić. Przydałbyś się do podawania tych snopków.

— Jeżeli tylko do tego, to chyba zrezygnuję; wolałbym ciebie nosić.

— Nie uniesiesz, ale na wszelki wypadek to cię w tańcu wypróbuję. Właśnie słychać harmonię, to możesz pokazać, na co cię stać.

— Skoro taka z ciebie baletnica, to chodźmy — odrzekł na to Wojtek i skierowali swe kroki w stronę dochodzącej do ich uszu melodii.

Wkrótce znaleźli się na sali pośród innych wirujących par, później znów była przerwa, zmieszali się z tłumem, spotkali ze swymi rówieśnikami, którzy zaciągnęli ich do bufetu, gdzie i Krystyna napiła się mimo sprzeciwu trochę wódki, namawiana przez innych. Potem znowu tańczyli i bawili się wesoło do późnego wieczora.

— Muszę już iść, bo jutro trzeba wcześnie wstawać do żniw — powiedziała w pewnym momencie Krystyna i mimo próśb, aby jeszcze została, znaleźli się niebawem na drodze wiodącej do jej domu.

Kiedy zniknęli już w ciemnościach nocy, rozjaśnionej tylko blaskiem księżyca i gwiazd, ujął ją pod rękę i wolnym krokiem szli przez pewien czas obok siebie w milczeniu.

— Był taki czas — zagadnął w pewnej chwili Wojtek — kiedy myślałem, że już nigdy nie zaznam nawet odrobiny szczęścia. Ale nie rozczulałem się nad sobą — zresztą na to nie było czasu. A poza tym tacy jak ja byli przecież wszyscy — więc uważaliśmy za normalne to, co się wokół nas działo. Nawet nie przyszło mi wtedy do głowy, że w ogóle można żyć inaczej, tak na przykład jak dziś. Ale pośród tego wszystkiego zawsze w końcu kładliśmy się spać — oczywiście nie zawsze o tej samej porze i nie zawsze na tak długo jak chcieliśmy; ale żeby wyżyć musieliśmy spać.

I nie wiem, czy mi uwierzysz, ale zawsze wtedy, czasami bardzo krotko — na sekundy, bo oczy same się zamykały, a kiedy indziej nieco dłużej — gdy było trochę wytchnienia — wtedy właśnie myśli wracały tutaj, do tych bliskich, znajomych, niezapomnianych. I nie wiem też, czy mi uwierzysz, ale zawsze wśród tych niezapomnianych byłaś i ty. Tylko czasami — niby kuszenie diabła, przychodziła jeszcze jedna myśl — czy ona chociaż raz też tak pomyśli, czy został w niej jakiś ślad?

— Naprawdę tak było, jak mówisz? — zapytała Krystyna, a w głosie jej dało się odczuć wyraźne zadowolenie. — To muszę ci powiedzieć — dodała uśmiechając się — że ja byłam lepsza od ciebie; bo nie tylko wtedy myślałam o tobie, kiedy szłam spać, ale całymi dniami i nocami.

— Ty sobie wyraźne kpiny robisz ze mnie, a ja mówię całkiem poważnie — rzekł Wojtek zaskoczony tymi słowami i wytrącony z nastroju.

— Bo ja nie lubię takich poważnych rozmów — odpowiedziała Krystyna.

— Może masz i rację, na pewno byłoby lepiej, gdybyśmy mogli brać wszystko na wesoło, ale cóż, kiedy nie zawsze się tak daje.

Zamilkli na chwilę oboje, zwolnili jeszcze bardziej kroku, a wreszcie zatrzymali się całkiem na skraju drogi i stali tak przez pewien czas zwróceni twarzami do siebie, patrząc sobie prosto w oczy. Gdyby światła było więcej chciałby ktoś odczytać coś z tych dwóch twarzy, dostrzegłby na pewno coś, co dałoby się określić krótko: wzajemne czegoś oczekiwanie. W pewnej chwili on zbliżył się jeszcze bardziej, przygarnął ją do siebie prawą ręką, a ona położyła swoją głowę na jego piersi.

— Więc nie dowierzasz mi? — padło z jego ust pytanie.

— Wierzę ci, ale nie chcę, abyś ty całkiem mną zawładnął. Chcę pozostać sobą i być równą tobie.

— To dobrze, że tak chcesz, bo tak powinno być. I nie obawiaj się z mojej strony niczego. Jeśli każesz mi iść, pójdę w każdej chwili, chociaż to nie będzie dla mnie łatwe. Ale twoją prośbę spełnię. Jeśli jednak dojrzę swoje szczęście, które ty będziesz podzielać, to wierz mi, że nie ustąpię tak łatwo. I zrobię wszystko, co w mojej mocy, aby to ocalić. Bo w przeciwnym razie niewiele byłbym wart.

— Chodźmy już — powiedziała w pewnej chwili Krystyna i wkrótce wolnym krokiem zbliżyli się do jej domu, a kiedy już tam byli, ona powiedziała pierwsza:

— Dobranoc.

— Dobranoc — odpowiedział i lekko przyciągnął ją do siebie, a potem złożył na jej ustach pocałunek, na co ona nie protestowała. Chwilę później podążali już każde w swoim kierunku.

Rozdział 4

Motto: Kto chce poznać smak miodu,

musi najpierw poznać smak goryczy.

Powoli i spokojnie zbierali chłopi z pól swoje plony, jedni więcej, inni mniej, ale praca szła im tego lata jakby raźniej i mimo niedostatku w niejednym domu, waśnie zdarzały się rzadziej, a pogoda chociaż na niebie nie dopisywała, w rodzinach była coraz częstszym gościem. Ciągle słyszało się głosy, że teraz to chce się pracować, bo to wszystko dla siebie, a nie tak jak jeszcze niedawno pod zaborami, a potem bez przerwy wśród zawieruchy wojennej.

Łatwo jednak nie było, gdyż około sześćdziesiąt cztery procent były to gospodarstwa poniżej pięciu hektarów i zajmowały około piętnaście procent ogólnego obszaru ziemi uprawnej — w tym było dużo takich poniżej dwóch hektarów. Natomiast niecały jeden procent wszystkich gospodarstw rolnych stanowiły majątki obszarnicze i skupiały blisko połowę ziemi uprawnej.

Ci chłopi, którzy nie mieli koni, używali do uprawy pól krowy, którym nakładali na karki drewniane jarzmo. Było jeszcze dużo pługów tak zwanych koleśnych, w których tylko „odkładnice” były żelazne — robione przez kowala — a pozostałe części były drewniane. Także brony były często z drewnianymi zębami. Zboże żęto sierpami i robiły to przeważnie kobiety, starając się, aby ziarno nie wysypywało się z kłosów i nie niszczona była słoma. Ścierniska grabiono drewnianymi „grabiorkami”, a potem biegające boso po ścierniskach dzieci zbierały jeszcze pojedyncze kłosy. Czasami także dzieci za zgodą „dziedzica” — jak go nazywano — zbierały także kłosy zbóż z dworskich pól. Tylko do koszenia siana stosowano kosy. Widły też były drewniane o dwóch lub trzech zębach — wykonane z odrośli gałęzi drzew. Do zwożenia zboża i siana chłopi mieli drabiniaste wozy, których koła były często „bose”, to znaczy koła nie były okute żelaznymi obręczami, gdyż właścicieli nie było na to stać. Kiedy zboże było już w zapolach stodół, gospodarze lub ich dorośli synowie młócili go na klepisku cepami.

Ziemniaki sadzono „pod motykę” — sercowatą żelazną z długim drewnianym trzonkiem, a do kopania używano motyki z trzema lub czterema żelaznymi zębami. Potem ziemniaki zwozili chłopi wozem z „dechami” — bocznymi i spodnią.

W miarę upływu czasu — po zakończeniu żniw — rozmowy zaczynały być coraz bardziej nerwowe, a narzekania i skargi słyszało się coraz częściej. Mijały bowiem dni, tygodnie, a potem i miesiące i niewiele się na wsi zmieniało. Ziemi nie przydzielano nikomu, nawet tym najbardziej potrzebującym. Toteż w miarę upływu czasu, rozmowy stawały się coraz cichsze, coraz bardziej niecierpliwili się ludzie — zdezorientowani i niepewni jutra. Liczyli przecież na to, że jeszcze tej jesieni obsieją przydzielone im grunta, a tu się zapowiadało, że znowu będzie taki sam jak zawsze przednówek. Zamiast ziemi, słyszeli znów tylko żądania i agitacje, aby wstępowali ochotniczo do armii dla wspierania wojska, które nie dawało sobie rady z Rosją Sowiecką — jak ją teraz nazywali. Słyszeli też obietnice, że po wygraniu tej wojny będzie im już naprawdę dobrze, a ziemi nie zabraknie dla nikogo. Ale oni mieli już dość tych wyrzeczeń i przestawali wierzyć, że to się kiedyś skończy.

Zawiedziony był również i Wojciech Świętała. Słyszał bowiem, że przy podziale ziemi mają być specjalnie uwzględniani żołnierze, którzy brali udział w wojnie. A on przecież i w Legionach u Piłsudskiego służył, więc tym bardziej liczył na to, że zostanie mu to wynagrodzone. Spotykali się coraz częściej z Krystyną, tak że znajomi zagadywali go już na ten temat, bo we wsi te sprawy zawsze budziły ciekawość i były odwiecznym tematem rozmów.

Któregoś dnia wieczorem Krystyna jak zwykle krzątała się po izbie, a stary Kamiński prowadził dysputę z żoną na temat planowanego obsiewu pól. W pewnym momencie matka odezwała się tymi słowy:

— A mnie się wydaje, że ci się pomoc szykuje, tylko że nikt nas o to nie pyta, czy nam ta pomoc będzie potrzebna. Przecie Krysia z Wojtkiem Świętałowym to się tak prowadzają, jakby już co najmniej po ślubie byli.

— A no przecie dorosła już, to jej zabraniał nie będę, swój rozum ma — odrzekł na to gospodarz i na twarzy jego widać było wyraźnie, że szykuje się przykra rozmowa.

— A ja ci mówię, że dorosła może i ona jest, ale rozumu to chyba za dużo nie ma.

— Co mamusię znowu ugryzło? — wtrąciła gniewnym głosem Krystyna.

— Ty mi z gryzieniem nie wyjeżdżaj, bom ja twoja matka i od małego cię chowam, a com się przy tym namordowała, to ty tego nie wiesz. I ja na zmarnowanie cię nie dam, boś ty moja córka i ja o twoje dobro musze zadbać.

— Jak mama taka dobra, to najlepiej będzie, jeżeli mnie zostawi w spokoju. Ja też potrafię o swoje dobro zadbać; przecież mnie bardziej na tym zależy, niż mamie.

— Zależeć to ci może i zależy — odparła stara Kamińska głosem nie wróżącym nic dobrego — aleś głupia boś młoda i jak głupstw narobisz, to potem z płaczem do mnie przyjdziesz, a wtedy będzie za późno. Dlatego muszę teraz za ciebie myśleć. Nie dam cię za Wojtka i koniec! Już mnie tu pytali o ciebie tacy, którzy potrafią to co potrzeba i gospodarstwa mają jak się patrzy.

— Co kto potrafi to mama nie wie, a gospodarstwo to każdy mieć może — odpowiedziała córka a słowa te do pasji doprowadziły jej matkę.

— Ty się zastanów co mówisz! — wrzasnęła — bo jeśli tak jest jak powiedziałaś, to mu kiedy łeb rozwalę, temu twojemu kochasiowi.

— Przestań matka — wtrącił się do rozmowy gospodarz domu — przecie Krysia nie dziecko, a wychowała się jak należy i ja się o nią nie boję.

— Ty się nigdy o nic nie boisz — zaperzyła się jego żona, ale zagryzła wargi i nie powiedziała nic więcej, nie znalazłszy sprzymierzeńca w mężu.

W tym momencie w oczach Krystyny ukazały się łzy, rzuciła trzymaną w ręce ścierkę i wybiegła z izby, mijając się po drodze ze swym bratem Bogdanem, który właśnie wchodził.

— Co się tu dzieje? — zapytał wszedłszy do środka.

— A dzieje się, dzieje –odpowiedziała mu matka ze złością — nie wiesz to, co Krysia wyprawia z Wojtkiem?

— Nie wiem i nie moja to sprawa — odrzekł Bogdan i wyszedł do sąsiedniej izby.

Pozostali w kuchni tylko starzy Kamińscy i przez pewien czas panowała grobowa cisza, aż wreszcie on powiedział:

— Tym sposobem to nic nie zwojujesz, a tylko sobie wszyscy kłopotu narobimy i na pośmiewisko ludzkie się narazimy.

— To według ciebie dobrze tak będzie? Weźmiesz go tu do nas? Bo przecież tam nie będą gospodarować ani mieszkać. Gdzie i na czym?

— Po prawdzie to muszę powiedzieć, że z tego Wojtka niegłupi chłopak jest, ale i to rację masz, że niełatwo by im było. Ale może się dorobią. Przecież i mój ojciec niewiele miał, a i my jak byliśmy młodzi, też nie mieliśmy tego co teraz. Najważniejsze to rozum swój mieć i dobrze go użyć. A co do tego, to obojgu zarzucić nic nie można. Z tego co ja widzę, to oni prawdziwie się kochają i bez siebie się obejść nie mogą.

— Gadaj co chcesz, ale samym kochaniem żyć nie będą. A na razie niewiele więcej mają — powiedziała na to Kamińska, ale coś się w niej załamało, bo po chwili dodała: — Że mnie złość poniosła to też prawda, bo nie lubię, jak mi własne dzieci pyskują, ale prawdę mówię, że cieszyć się z czego nie mamy. Powiedziawszy to wyszła z izby i zaczęła się rozglądać za córką, a nie widząc jej nigdzie, krzyknęła głośno: — Kryśka! Chodź do domu kończyć to zmywanie, bo trzeba iść spać.

Nie czekając wróciła do domu i sama zajęła się garnkami.

*

Kilka dni po rozmowie z matką Krystyna szła do sklepu, gdyż kończyły się już w domu zapasy nafty, soli i innych drobiazgów, gdy nagle usłyszała za sobą głos:

— Dokąd to się panienka wybiera? Może mogę w czym pomóc?

Odwróciła lekko głowę i zwolniła nieco kroku, ale nie zatrzymała się i nie poczekała na Wojtka — bo on to był właśnie. Ten zaś przyspieszył kroku, a potem niemal biegnąc dopędził ją i chwycił za rękę.

— Poczekałabyś na mnie, bo jeszcze pomyślę, że uciekasz przede mną a ja przecież złych zamiarów nie mam. — To mówiąc spojrzał na nią szukając jej wzroku, ale nie znalazłszy go cofnął rękę, a twarz jego zmieniła się momentalnie. Przez chwilę szli obok siebie nic nie mówiąc, aż wreszcie on przerwał milczenie.