Świerszcz za kominem - Charles Dickens - ebook

Świerszcz za kominem ebook

Dickens Charles

0,0
14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

„Świerszcz za kominem” to nastrojowa opowieść Charlesa Dickensa o domowym cieple, miłości i nadziei. W skromnym domu prostych ludzi strażnikiem szczęścia staje się magiczny świerszcz, który czuwa nad rodziną w chwilach zwątpienia i pokus. To baśń o zwycięstwie dobra nad intrygą, pełna uroku, humoru i wzruszeń. Dickens przypomina w niej, że prawdziwe szczęście kryje się w sercu i bliskości z innymi.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 123

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



I.

Samo­wa­rek pierw­szy pieśń zanu­cił.

Niech sobie co chce mówi pani Piri­bingl, ja wiem lepiej. Niech do końca świata utrzy­muje, że nie pamięta, kto pierw­szą podał nutę, samo­wa­rek czy świerszcz, ja twier­dzę sta­now­czo, że samo­wa­rek, a mogę prze­cież to dobrze wie­dzieć. Podług wska­zó­wek na ema­lio­wa­nym cyfer­bla­cie holen­der­skiego zegara, który stoi tam w kącie, samo­wa­rek o całe pięć minut wcze­śniej zaczął swą pieśń, zanim dało się sły­szeć ćwier­ka­nie świersz­cza.

Czyż zegar nie prze­stał wybi­jać godzin, a mały kosiarz na jego wierz­chołku, macha­jąc kosą w prawo i w lewo przed pała­cem mau­re­tań­skim, czyż nie zdą­żył sko­sić pół akra malo­wa­nej trawy, zanim świerszcz przy­łą­czył się do kon­certu?

Z natury nie jestem uparty, to wie­dzą wszy­scy. Nie spie­rał­bym się też i z panią Piri­bingl, gdy­bym nie był prze­ko­nany o swej słusz­no­ści. Nic nie zmu­si­łoby mnie do tego. Ale tu idzie o fakt, a fakt widoczny: samo­wa­rek zaszu­miał o pięć minut wcze­śniej, nim świerszcz dał znak ist­nie­nia.

Trzeba zauwa­żyć, że zaszło tu coś w rodzaju współ­za­wod­nic­twa w sztuce mię­dzy samo­wa­rem i świersz­czem. A oto, co było tego powo­dem i jak się to stało. Wyszedł­szy z domu chłod­nym wie­czo­rem, stu­ka­jąc po mokrych kamie­niach drew­nia­nymi sabo­tami o żela­znym pod­ku­ciu i zosta­wia­jąc na dwo­rze nie­zli­czone, grube ślady pierw­szego zagad­nie­nia Eukli­desa, pani Piri­bingl napeł­niła samo­wa­rek wodą z beczki. Po powro­cie do domu, już bez sabo­tów (a więc o wiele niż­sza, bo saboty były wyso­kie a pani Piri­bingl mała), posta­wiła samo­wa­rek przy ogniu. Czy­niąc to, na chwilę znie­cier­pli­wiła się, gdyż woda była bar­dzo zimna i przy wil­got­nej tem­pe­ra­tu­rze zda­wała się wszystko prze­ni­kać, nawet saboty, przez które wil­goć dostała się do pal­ców pani Piri­bingl, obry­zgu­jąc jej nogi. Ponie­waż zaś ona chlu­biła się swymi nogami (i cał­kiem słusz­nie), a wielce dbała o czy­stość swych poń­czoch, łatwo zro­zu­mieć, że trudno jej było opa­no­wać nie­za­do­wo­le­nie.

W dodatku samo­war zacho­wy­wał się nie­zno­śnie i prze­kor­nie. Nie chciał usta­wić się na rusz­cie komina i dobro­dusz­nie przy­sto­so­wać do nie­rów­nych gru­dek kamien­nego węgla; musiał koniecz­nie sztur­chać dziób­kiem jak pijany i roz­le­wać wodę w spo­sób nie­roz­sądny. W napa­dzie swar­li­wo­ści ponuro syczał na ogień. Na domiar złego pokrywka, nie­po­słuszna pal­com pani Piri­bingl, naj­pierw się wykrę­ciła, a potem bokiem dała nura pro­sto na samo dno samo­warka. I jesz­cze samo­warek dąsać się nie prze­sta­wał; to wygi­na­jąc uszko w spo­sób wyzy­wa­jący, to szy­der­sko i hardo kie­ru­jąc swój dzió­bek wprost na panią Piri­bingl, zupeł­nie jakby chciał powie­dzieć: „otóż nie będę się goto­wał. Za nic nie będę!“

Ale pani Piri­bingl odzy­skała już dobry humor; zatarła wesoło swoje pulchne rączki i sia­dła, śmie­jąc się, na wprost samo­warka. Tym­cza­sem wesoły pło­mień to pod­no­sił się, to opusz­czał, rzu­ca­jąc ruchliwy, jaskrawy odblask na maleń­kiego kosia­rza na wierz­chu holen­der­skiego zegara. Przy jego bystrym migo­ta­niu wyda­wało się, że drew­niana figurka przed mau­re­tań­skim pała­cy­kiem stoi bez ruchu, że wszystko zamarło prócz tego rzu­ca­jącego się, nie­okieł­za­nego ognia. Ale kosiarz się ruszał; z nie­zmienną punk­tu­al­no­ścią wstrzą­sały go dresz­cze dwa razy na sekundę. Gdy zegar bić poczy­nał, dresz­cze te sta­wały się prze­ra­ża­ją­cymi, a gdy kukułka, wyj­rzaw­szy spoza spusz­czo­nych drzwi­czek pała­cyku, zaku­kała sześć razy, bie­dak wił się w skur­czach, jakby usły­szał zagro­bowy głos widma lub jakby nie­wi­dzialne druty szar­pały go za nogi.

I dopiero, gdy straszne ude­rze­nia, chry­pie­nie i sycze­nie wag i mecha­ni­zmu zega­ro­wego cał­ko­wi­cie mil­kło, wystra­szony kosiarz wra­cał do stanu nor­mal­nego. A lękał się nie bez powodu, bo te chra­pliwe, krzywe szkie­lety, zwane zega­rami, wydają nad­zwy­czaj nie­miły hałas. Nie mogę wydzi­wić się, jak ludzie, a w szcze­gól­no­ści Holen­drzy, zdo­łali dojść do takiego wyna­lazku. Wia­domo powszech­nie, że Holen­drzy lubią dostat­nią odzież i sze­ro­kie spodnie, trudno zro­zu­mieć wobec tego, dla­czego uwa­żali za konieczne pozo­sta­wić swoje zegary bez przy­bra­nia i ochrony.

I oto – patrz­cie – samo­war zaczął się oży­wiać. W szyjce dało się sły­szeć kle­ko­ta­nie, potem zaczął wyda­wać urwane sap­nię­cia, dość nie­śmiałe, jakby jesz­cze nie był zde­cy­do­wany roz­we­se­lić się i roz­hu­lać na dobre. Naresz­cie, po dwóch lub trzech próż­nych wysił­kach owład­nię­cia żądzy wywnę­trze­nia się, pozbył się wszel­kiej melan­cho­lii, wszel­kiej wstrze­mięź­li­wo­ści i zaśpie­wał tak wesoło, tak od duszy, że żaden płacz­liwy sło­wik nie mógłby mu dorów­nać.

A jakie to było pro­ste! Sądzę, że zro­zu­mie­li­by­ście pieśń samo­wara nie gorzej niż książkę, a nawet lepiej niż nie­jedną książkę, dobrze nam i wam znaną. Wyda­jąc gorący oddech, który wesoło i kształt­nie, jak lekki obło­czek pod­no­sił się na parę stóp w górę i pod sufi­tem zgęsz­czał się w chmurki, samo­war śpie­wał swą pieśń z takim rado­snym zapa­łem, że jego mie­dziany kor­pus drgał i dźwię­czał przy ogniu; nawet pokrywka – taki jest wpływ dobrego przy­kładu – puściła się w pląsy i zabrzę­czała na podo­bień­stwo mie­dzianych tale­rzy­ków orkie­stry. Nie było wąt­pli­wo­ści, że pieśń samo­warka dźwię­czy przy­zwa­niem i powi­ta­niem dla kogoś dale­kiego, kto spie­szy w tej chwili do przy­tul­nego domu i pło­ną­cego ogni­ska. Pani Piri­bingl wie­działa o tym, wie­działa dosko­nale, sie­dząc zamy­ślona przy ogniu.

– Noc ciemna – śpie­wał samo­war – zżół­kłe liście leżą przy dro­dze, w górze wszystko zachmu­rzone i we mgle, a pod nogami błoto i lepka glina. Jedno tylko raduje oko w tym smut­nym zmierz­chu a i to nie­wiele, bo jest to tylko odblask: zbita gniewna czer­wo­ność w miej­scu zetknię­cia się słońca z wia­trem; piętno, leżące na chmu­rach, spraw­czy­niach burzy; cała oko­lica zewsząd okryta czar­nym płasz­czem; słup wior­stowy zapró­szył szron, na dro­dze kałuże z lekka dotknięte mro­zem, lecz nie zamar­z­nięte; nie można nic doj­rzeć w ciem­no­ści. Ale on nad­jeż­dża, nad­jeż­dża, nad­jeż­dża…

Tu świerszcz przy­łą­czył się do pie­śni, zabraw­szy się wtó­ro­wać swym ćwier­ka­niem, na kształt chóru i to gło­sem wcale nie odpo­wied­nim do wiel­ko­ści w porów­na­niu z samo­wa­rem. I gdyby tu zaraz na miej­scu padł ofiarą swego zapału, gdyby jego ciałko roz­pa­dło się w kawałki, jak oręż prze­peł­niony pro­chem przy wystrzale, wyda­łoby się to natu­ral­nym i nie­unik­nio­nym następ­stwem jego nad­mier­nych usi­ło­wań. Solo, jakie roz­po­czął samo­war, zamie­niło się w duet; samo­war z nie­słab­ną­cym żarem cią­gnął dalej swą nutę, ale świerszcz zawład­nął pierw­szymi skrzyp­cami i placu nie ustę­po­wał. Boże miło­sierny, jak on zawo­dził! Jego cienki, ostry, prze­ni­kliwy głos dźwię­czał w całym domu, migo­tli­wie, jak gwiazdy w mroku noc­nym za oknami.

Wyko­ny­wał nie­moż­liwe trele, rzu­cał wyso­kie tony w chwi­lach naj­wyż­szego naprę­że­nia, a z pew­no­ścią wycią­gał nóżki i poska­ki­wał w zapale zachwytu. Obaj arty­ści jed­nakże nie prze­szka­dzali sobie wza­jem­nie. Ich śpiew zle­wał się har­mo­nij­nie w ciszy wie­czor­nej, a sta­ra­jąc się prze­wyż­szyć jeden dru­giego, śpie­wali coraz gło­śniej i gło­śniej.

Mała słu­chaczka naprawdę była ładna i młoda, choć tro­chę za pełna i przy­sa­dzi­sta, ale podług mego zda­nia, nie ma w tym nic złego; zapa­liła świecę, spoj­rzała na kosia­rza na wierz­chu zegara, który tym­cza­sem zdą­żył sko­sić pokaźną liczbę minut i pode­szła ku oknu, z któ­rego w ciem­no­ści nie dostrze­gła nic prócz odbi­cia wła­snej twa­rzy w szy­bie okien­nej. Według mego zda­nia (sądzę, że i wy na to zgo­dzi­li­by­ście się) mogłaby ta kobieta długo patrzeć w prze­strzeń i nie ujrzeć nic nawet o połowę tak miłego. Gdy powró­ciła i sia­dła na daw­nym miej­scu, świerszcz i samo­war cią­gnęli dalej swój kon­cert z wysił­kiem współ­za­wod­nic­twa. Słabą stroną samo­wara widocz­nie było to, że nie uzna­wał swej porażki, gdy został pobi­tym. Były to praw­dziwe wyścigi. Czi­rik, czi­rik, czi­rik… Świerszcz wyprze­dził współ­za­wod­nika o milę. Hem, hem, hem, m-m-m! Samo­war pod­śpie­wy­wał za nim z dala, sił oszczę­dza­jąc. Znowu czi­rik! Świerszcz okrą­żył kącik. Hem, hem, hem! Rwał się ku niemu samo­war na swój spo­sób, nie myśląc ustą­pić. Czi­rik, czi­rik! Cią­gnął świerszcz gło­sem czyst­szym niż kie­dy­kol­wiek. Hem, hem, hem, m-m-m! śpie­wał samo­war z upo­rem i nie śpie­sząc się. Czi­rik!… Świer­czek gotów był osta­tecz­nie pobić współ­za­wod­nika. Hem, hem, hem, m-m-m! Samo­war nie ustę­po­wał. Skoń­czyło się na tym, że z ich współ­za­wod­nic­twa wytwo­rzyła się taka mie­sza­nina, że już nie można było roz­róż­nić czy szumi świerszcz, a samo­war świer­go­cze, czy też prze­ciw­nie samo­war szumi, a świerszcz świer­go­cze, lub czy oboje razem szu­mią i świer­go­czą. Aby to okre­ślić, trzeba by zna­leźć głowę spryt­niej­szą od mojej i waszej. Jedno tylko pewne, że samo­war wraz ze świersz­czem, ule­ga­jąc sile zjed­no­cze­nia, im samym tylko zna­nej, śpie­wali rów­no­cze­śnie swoją roz­koszną pieśń ogni­ska domo­wego, pły­nącą w jed­nym kie­runku ze świa­tłem świecy, które z okna padało na daleką rów­ninę. A to świa­tło, doszedł­szy do czło­wieka, który się w ciem­no­ści ku niemu przy­bli­żał, w jed­nej chwili opo­wie­działo mu wszystko, co się w domu działo, ten zaś zawo­łał z rado­ścią: „Witaj, stary! Witaj, ser­deczny!”.

W końcu samo­war, osta­tecz­nie zwy­cię­żony, zaki­piał i zdjęto go z ognia, gdyż war prze­le­wał się przez brzegi. Wtedy pani Piri­bringl pobie­gła ku drzwiom, gdzie tur­kot kół fur­gonu, tętent koni, głos męski, szcze­ka­nie psa wywo­łało zamęt zwięk­szony zdu­mie­wa­ją­cym i tajem­ni­czym poja­wie­niem się małego dziecka. Skąd się wzięło to dziecko i jakim spo­so­bem pani Piri­bringl zdą­żyła w tak krót­kiej chwili schwy­cić je na ręce, sta­now­czo tego zro­zu­mieć nie mogę. W każ­dym razie żywe dziecko spo­czy­wało na rękach pani Piri­bingl, która widocz­nie nim się chlu­biła, pod­czas gdy tęgi męż­czy­zna, o wiele wyż­szy i star­szy od pani Piri­bingl, deli­kat­nie pocią­gnął ją ku komin­kowi i aby ją poca­ło­wać, dobrze musiał się pochy­lić. Ale wartą była trudu. Olbrzym wyso­ko­ści 6 stóp i 6 cali, chory na dar­cie w kościach nie leniłby się zro­bić to samo.

– Boże mój, Janie – rze­kła gospo­dyni. – Do cze­goś ty podobny!

Rze­czy­wi­ście wyglą­dał strasz­li­wie. Gęsta mgła osia­dła na brwiach bie­daka w postaci szronu, a przy świe­tle ognia zamar­z­nięte fawo­ryty mie­niły się bar­wami tęczy.

– Widzisz, Dot – mówił wolno, odwią­zu­jąc sza­lik z szyi i grze­jąc ręce przy ogni­sku – pogoda nie­wio­senna natu­ral­nie. Nic więc dziw­nego, żem tak prze­ziąbł.

– Chcia­ła­bym, Janie, żebyś mnie nie nazy­wał „Dot.“ Nie lubię tego – prze­rwała pani Piri­bingl, w spo­sób, który widocz­nie prze­czył jej sło­wom.

– A cóż ty jesteś, jeżeli nie Dot1? – odpo­wie­dział Jan, z uśmie­chem przy­glą­da­jąc się jej od stóp do głowy i obej­mu­jąc ją wpół z taką deli­kat­no­ścią, na jaką tylko zdo­być się mogła jego ogromna musku­larna ręka. – Ty jesteś kropka, na rękach zaś ma ta kropka. – Tu spoj­rzał na dzie­ciątko. – Nie, nie powiem, aby nie powie­dzieć w złą godzinę; a już, już chcia­łem zażar­to­wać. Zdaje się, że ni­gdy nie byłem tak bli­skim żartu.

Według swego wła­snego mnie­ma­nia czę­sto „ledwo – ledwo“ nie zro­bił tego lub owego, ten ocię­żały, cichy, uczciwy Jan; taki ogromny, a tak deli­katny ser­cem, taki gruby na pozór, a miękki duszą, taki nie­roz­mowny przy obcych, a wesoły w domu, taki tępy głową, a dobry uczu­ciem. O matko przy­rodo, obdarz twe dzieci tą szczerą poezją serca, jaka kryła się w piersi tego woź­nicy (bo był to tylko pro­sty woź­nica) – a wtedy pogo­dzimy się z prozą życia i oce­niać nauczymy się istotną war­tość czło­wieka.

Miło było patrzeć na Dot, ładną, malutką z dziec­kiem – podob­nym do lalki – na ręku. Z zalot­nym zamy­śle­niem utkwiw­szy oczy w ogień, prze­chy­liła śliczną główkę na bok, opie­ra­jąc ją o sze­roką pierś woź­nicy, na poły z natu­ralną, na poły z przy­braną naiw­no­ścią, pełną pocią­ga­ją­cej piesz­czoty. Miło było patrzeć na niego, jak czule, choć nie­zręcz­nie sta­rał się pod­trzy­my­wać swój lekki cię­żar, aby jego doj­rzała męskość słu­żyła za odpo­wied­nią pod­porę roz­kwi­ta­ją­cej mło­do­ści żony. Przy­jem­nie było przy­glą­dać się, jak Tilly, która w głębi kom­naty cze­kała, aby jej oddali dziecko, roz­ko­szo­wała się, choć jesz­cze bar­dzo młoda, tą grupą i stała z otwar­tymi ustami i wytrzesz­czo­nymi oczami, wycią­gnąw­szy naprzód szyję, jakby upo­jona tym wido­kiem. Rów­nież miło było widzieć, jak Jan, woź­nica, przy wzmiance żony o dziecku, chciał z początku dotknąć go, lecz odsu­nął rękę, zapewne bojąc się zgnieść maleń­stwo i nachy­liw­szy się ku niemu, przy­glą­dał mu się z daleka z uczu­ciem zdzi­wie­nia i dumy, jaką zapewne oka­załby dobro­duszny pies podwó­rzowy, gdyby nie­spo­dzia­nie ujrzał się ojcem małego kanarka.

– No, czyż on nie ślicz­notka, Janie? Czy nie milutki, kiedy śpi tak słodko?

– Ma się rozu­mieć, milutki – potwier­dził mąż. – Nad­zwy­czaj miły. On, zdaje się, śpi zawsze, prawda?

– Cóż znowu, Janie? Rozu­mie się, że nie!

– Naprawdę? – wymó­wił Jan w zamy­śle­niu. – A ja myśla­łem, że oczka ma zawsze zamknięte. – Halo!

– Jak można, Janie! Prze­cież prze­ra­zisz ludzi!

– Dziecku zaszko­dzi, jeśli tak oczy zawra­cać będzie – rzekł woź­nica – nie­praw­daż? Patrz, jak mruga obu oczami naraz! A popatrz no także na jego usteczka. Toć otwiera je jak złota i srebrna rybka.

– Nie zasłu­gu­jesz na to, aby być ojcem, nie zasłu­gu­jesz – zawsty­dziła go Dot, z powagą doświad­czo­nej matrony. – Zresztą skądże możesz wie­dzieć, na jakie drobne nie­do­ma­ga­nia nara­żone bywają dzieci. Janie! Ty nawet nazwać byś ich nie umiał, ty nie­mą­dry czło­wieku! – Prze­ło­żyła dziecko na lewą rękę i kle­piąc je po ple­cach, zapewne dla zdro­wia, ze śmie­chem pocią­gnęła męża za ucho.

– Skądże je mogę znać – mówi Jan, zdej­mu­jąc płaszcz z sie­bie – prawdę mówisz, Dot. Nie bar­dzo się znam na tym. Za to wiem, żem dziś wie­czo­rem musiał całą siłą wal­czyć z wia­trem. Dął z pół­noc­nego wschodu wprost na fur­gon przez całą drogę powrotną.

– Biedny stary, to prawda! – prze­rwała pani Piri­bingl, zaczy­na­jąc się krzą­tać. – Bierz prędko drogą kru­szynkę, Tilly, ja tym­cza­sem zajmę się gospo­dar­stwem. Naprawdę, zadu­si­ła­bym je poca­łun­kami, gdyby mi żal nie było. Idź ode mnie, puść, mój psie kochany. Precz, Bok­ser, precz! Daj mi naj­pierw przy­go­to­wać her­batę, Janie, a potem pomogę ci roz­dzie­lać pakunki, jak pra­co­wita psz­czoła. „Mała psz­czółka przy pracy“ i tak dalej, jak wiesz, Janie. Czy uczy­łeś się Małej psz­czółki, gdyś cho­dził do szkoły?

– Nie pamię­tam dobrze – odrzekł mąż. – Byłem zapewne bli­ski tego. Ale popsuł­bym tylko tę bajeczkę.

– Cha, cha! – zaśmiała się Dot. A śmiech miała tak dźwięczny, jak tylko wyobra­zić sobie można. – Jaki z cie­bie miły, stary głup­tas, Janie.

Nie myśląc prze­czyć temu, Jan wyszedł na podwó­rze popa­trzeć, czy zaopie­ko­wał się koniem jak należy chło­piec, który jak błędny ognik prze­su­wał się z latar­nią w ręku to tu, to tam mimo drzwi i okien. Koń był tak tłu­sty, że nie uwie­rzy­li­by­ście mi, gdy­bym podał wam jego roz­miary, a tak stary, że dzień jego uro­dzin ginął w pomroce wie­ków. Bok­ser, czu­jąc, że powi­nien spra­wie­dli­wie oka­zy­wać swoje przy­wią­za­nie człon­kom rodziny, bie­gał z domu na podwó­rze i na powrót z zadzi­wia­jącą ruchli­wo­ścią; ska­kał z prze­ry­wa­nym szcze­ka­niem koło konia, gdy go czy­ścili przy stajni, to uda­wał, że chce się rzu­cić na swą gospo­dy­nię i nagle się wstrzy­my­wał, to zmu­szał do krzyku Tilly, sie­dzącą na niskim krze­śle bli­sko ognia, doty­ka­jąc mokrą mordką jej twa­rzy, to z natrętną cie­ka­wo­ścią zbli­żał się do dziecka, potem zaczął się krę­cić koło ogni­ska, wresz­cie poło­żył się, jakby zamy­śla­jąc noc tu spę­dzić; w chwilę potem zerwał się i, pod­no­sząc kusy ogon, wybiegł na podwó­rze; wyglą­dało to tak, jakby przy­po­mniał sobie o nazna­czo­nej komuś schadzce i pędził całą siłą, aby się nie opóź­nić.

– Otóż i her­bata gotowa! – oznaj­miła Dot, krę­cąc się jak dziecko, które się bawi w „gospo­dy­nię“.

– Oto szynka, masło, grzanki i wszystko inne. A tu masz koszyk na drobne pakunki, Janie, jeśli je masz. Gdzie się podzia­łeś, Janie! Tilly, uwa­żaj, abyś pod komin nie upu­ściła dziecka.

Trzeba zazna­czyć, że panna Tilly, mimo dość har­dej odpo­wie­dzi na uwagę gospo­dyni, posia­dała rzadką i zadzi­wia­jącą zdol­ność wpa­da­nia co chwila w kło­pot ze swoim wycho­wań­cem. Już nie raz jego krót­kie życie znaj­do­wało się w nie­bez­pie­czeń­stwie z jej powodu. Tilly była chuda, kan­cia­sta, odzież na niej gro­ziła w każ­dej chwili opad­nię­ciem z jej ostrych ramion, na któ­rych wisiała jak na wie­sza­dle. Kostium tej mło­dej damy odzna­czał się jedną oso­bli­wo­ścią; niańka lubiła stroić się we fla­ne­lowy gor­set bla­do­zie­lo­nego koloru, który sznu­ro­wała na ple­cach. Wiecz­nie wytrzesz­cza­jąc oczy na ota­cza­jące przed­mioty, zachwy­ca­jąc się wszyst­kim, a w szcze­gól­no­ści przy­mio­tami swej gospo­dyni i jej dziecka, panna Tilly, cho­ciaż cza­sami tro­chę myliła się w swych sądach, zacho­wy­wała należny sza­cu­nek dla głowy i serca pani Piri­bingl; na nie­szczę­ście nie można tego powie­dzieć o główce dziecka, którą usi­ło­wała wszel­kim spo­so­bem dopro­wa­dzić do zbli­że­nia z kre­den­sem, porę­czami scho­dów, łóżek i innymi obcymi przed­mio­tami. Wszystko to było jed­nakże rezul­ta­tem nie­ustan­nego zachwytu Tilly, która nie mogła nacie­szyć się uprzej­mym obej­ściem swych gospo­da­rzy i swym prze­by­wa­niem w tym wygod­nym domu. A zachwyt ten wypły­wał stąd, że Tilly, pod­rzu­tek, nie miała ni­gdy rodziny ani ze strony ojca, ani ze strony matki i wycho­wała się na koszt gminy w ochro­nie.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. Dot – Kropka (ang). [wróć]