Światło, które zgasło - Iwan Krastew, Stephen Holmes - ebook

Światło, które zgasło ebook

Iwan Krastew, Stephen Holmes

4,4

Opis

Po upadku Muru Berlińskiego rozradowani obywatele Europy Środkowej z nadzieją spoglądali w przyszłość licząc, że już wkrótce na pełnych prawach dołączą do Zachodu. Kraje takie jak Polska czy Węgry rozpoczęły proces demokratycznych i kapitalistycznych reform, które miały je do wyśnionego celu przybliżyć. Rzeczywistość okazała się jednak mniej kolorowa niż zakładano, a imitacyjna ścieżka rozwoju okazała się pełna wybojów i ślepych zaułków.

Wciąż łatwiej wyjechać na Zachód niż sprowadzić zachodni dobrobyt do siebie. Obywatele pytają więc, dlaczego nie wszyscy na demokracji zyskali tak samo i kto jest temu winien. A politycy sięgnęli po o ksenofobiczny język, populistyczne recepty, a nawet autokratyczne metody rządzenia. „Światło, które zgasło” to błyskotliwa analiza przemian ostatnich trzydziestu lat, autorstwa wybitnych myślicieli z dwóch stron dawnej Żelaznej Kurtyny. Krastev i Holmes, Bułgar i Amerykanin przekonują, że kryzys liberalnej polityki to nie problem Wschodu, lecz proces globalny. A Węgry i Polska to jego awangarda, a nie bastion zacofania.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 381

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (22 oceny)
11
9
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wstęp: Imitacja jako źródło cierpień

Wszyscy rodzimy się oryginałami – dlaczego tak wielu umiera jako kopie?

Edward Young

Wczoraj przyszłość była piękniejsza. Wierzyliśmy, że 1989 rok oddzielił „przeszłość od przyszłości prawie tak wyraźnie, jak mur berliński dzielił Wschód od Zachodu”[1]. „Trudno [było] nam wyobrazić sobie świat zdecydowanie lepszy od naszego oraz przyszłość bez demokracji i kapitalizmu”[2]. Dziś nie myślimy w ten sposób. Większości z nas, nawet na Zachodzie, trudno wyobrazić sobie przyszłość stabilnie demokratyczną i kapitalistyczną.

Po zakończeniu zimnej wojny sądzono, że kapitalistyczna demokracja liberalna obejmie cały świat[3]. Wydawało się, że na geopolitycznej scenie stoją dekoracje do przedstawienia podobnego Pigmalionowi George’a Bernarda Shawa – optymistycznemu i pouczającemu dramatowi prezentującemu historię profesora fonetyki, który w krótkim czasie z powodzeniem uczy biedną kwiaciarkę wypowiadać się niczym królowa angielska i czuć się swobodnie w kulturalnym towarzystwie.

Zainteresowani nim obserwatorzy przedwcześnie ucieszyli się z przyjęcia Wschodu do Zachodu. Wreszcie jednak zrozumieli, że przedstawienie nie przebiega zgodnie z zapowiedzią na afiszu[4]. Jak gdyby światu, który kupił bilety na Pigmaliona, pokazano sceniczną adaptację Frankensteina Mary Shelley, też pouczającą, ale pesymistyczną opowieść o mężczyźnie, który postanowił zabawić się w Boga, zszywając części ludzkiego ciała tak, by powstał człekopodobny stwór. Okaleczony potwór czuł się skazany na samotność, niewidzialność i odrzucenie. Zazdrosny o nieosiągalne dla niego szczęście stwórcy, obrócił się brutalnie przeciwko rodzinie i przyjaciołom naukowca, zrównując z ziemią ich świat, a zostawiając za sobą jedynie żal i złamane serca. Oto spuścizna po nierozważnym eksperymencie z dziedziny samopowielania człowieka.

Podjęte w tej publikacji rozważania stanowią próbę udzielenia odpowiedzi na pytanie, jak to się stało, że liberalizm padł ofiarą własnego głośnego zwycięstwa w zimnej wojnie. Na pierwszy rzut oka może się wydawać, że winę za to ponosi seria głęboko destabilizujących wydarzeń politycznych: ataki na nowojorskie World Trade Center z 11 września 2001 roku, druga wojna w Iraku, kryzys finansowy 2008 roku, aneksja Krymu przez Rosję i interwencja Władimira Putina we wschodniej Ukrainie, nieudolność Zachodu w obliczu kryzysu humanitarnego rozgrywającego się w Syrii, kryzys migracyjny w Europie, począwszy od roku 2015, referendum o brexicie oraz wybór Donalda Trumpa na prezydenta Stanów Zjednoczonych. Zwycięską aurę, która emanowała od demokracji liberalnej po zimnej wojnie, przyćmił także cud gospodarczy Chin, osiągnięty przez przywództwo polityczne ostentacyjnie niebędące ani liberalne, ani demokratyczne. Próby ratowania dobrego imienia demokracji poprzez korzystne porównania z niezachodnimi autokracjami zostały zaprzepaszczone przez nieodpowiedzialne naruszanie norm liberalnych, na przykład torturowanie więźniów, oraz dobrze widoczną niesprawność demokratycznych instytucji w obszarze samego Zachodu. Bardzo wymowny jest zresztą fakt, że dzisiejszych liberalnych uczonych najbardziej zajmuje właśnie kwestia atrofii i rozkładu demokracji[5].

Dawny blask utraciła nawet sama idea „społeczeństwa otwartego”[6]. Dla wielu pozbawionych złudzeń obywateli otwartość na świat dziś jest raczej powodem do niepokoju niż źródłem nadziei. Kiedy obalano mur berliński, na całym świecie znajdowało się tylko szesnaście barier granicznych. Dziś grodzenia − gotowe bądź w budowie − stoją w sześćdziesięciu pięciu miejscach. Według ekspertki z Uniwersytetu w Quebecu, Elisabeth Vallet, prawie jedna trzecia krajów świata wznosi bariery wzdłuż granic[7]. Trzydziestolecie następujące po 1989 roku okazało się okresem intermurum, krótkiej bezgrodzeniowej przerwy pomiędzy ekscytującą fantazją o świecie bez granic, której realizacją było dramatyczne zburzenie muru berlińskiego, a globalnym szaleństwem wznoszenia murów, w ramach którego egzystencjalne (choć czasem nieuzasadnione) lęki materializują się poprzez cement i drut kolczasty.

Większość Europejczyków i Amerykanów uważa też dziś, że życie ich dzieci będzie mniej dostatnie i mniej satysfakcjonujące niż ich własne[8]. Społeczna wiara w demokrację gwałtownie słabnie, a tradycyjne partie polityczne albo się rozpadają, albo są wypychane na margines przez bezkształtne ruchy polityczne i populistów silnej ręki. Nie można więc mieć pewności co do tego, czy zorganizowane siły polityczne będą walczyć o przetrwanie demokracji w dobie kryzysu[9]. Wystraszone widmem masowych migracji elektoraty części Europy i Ameryki coraz bardziej pociągają przywódcy autorytarni, retoryka ksenofobiczna i militaryzacja granic państw. Zamiast ufać, że emanujące z Zachodu idee liberalne zapewnią światu lepszą przyszłość, ludzie obawiają się, że na historię XXI wieku spadnie plaga milionów ciągnących na Zachód[10]. Prawa człowieka, niegdyś wychwalane jako szańce przeciwko tyranii, regularnie oskarża się dziś o ograniczanie możliwości krajów demokratycznych w skutecznej walce z terroryzmem. Kryzys samozwątpienia liberalizmu jest tak poważny, że w 2016 roku odniesienia do wiersza Williama Butlera Yeatsa Drugie przyjście publicyści niemal obowiązkowo powtarzali niczym refren[11]. Sto lat po tym jak wyszły spod pióra Yeatsa, słowa te stały się mantrą niepewnych obrońców demokracji liberalnej na całym świecie: „Wszystko w rozpadzie, w odśrodkowym wirze; / Czysta anarchia szaleje nad światem”[12].

Ben Rhodes, najbliższy współpracownik prezydenta Baracka Obamy i jego przyjaciel, w swoich wspomnieniach pod tytułem The World as It Is wyjawia, że kiedy Obama opuszczał Biały Dom, najbardziej prześladowało go pytanie: „Co jeśli się pomyliliśmy?”[13]. Niepokój dotyczył więc nie tego, „Co poszło źle?” albo „Kto źle uczynił?”. Tytułowe „Co się stało?” z książki Hillary Clinton również nie stanowiło najpilniejszej tajemnicy do rozwiązania. Obamę bardziej niepokoił fakt, że on i jego doradcy mogli nie mieć racji. To znaczy: co jeśli liberałowie źle zrozumieli historyczny charakter okresu po zimnej wojnie? „Co jeśli się pomyliliśmy?” to dobre pytanie. Mamy zamiar odpowiedzieć na nie w tej książce.

Dla nas dwóch jest to również pytanie boleśnie osobiste. Starszy z nas, Amerykanin, urodził się w rok po rozpoczęciu zimnej wojny. W liceum uczył się, że stawiany właśnie wtedy mur to wcielenie nietolerancji i tyranii. Młodszy, Bułgar, urodził się po drugiej stronie tego podziału na Wschód i Zachód około cztery lata po wzniesieniu muru i dorastał, wierząc w to, że droga do osiągnięcia swobód politycznych i wolności osobistej biegnie przez obalone podziały.

Chociaż mamy inne pochodzenie, obaj żyliśmy przez wiele lat w cieniu tego muru. Teatr telewizji przedstawiający jego obalanie okazał się przełomowym momentem życia politycznego i intelektualnego każdego z nas. Najpierw istnienie muru berlińskiego, a potem jego nieistnienie, trwale naznaczyły naszą myśl polityczną. Iluzja, że koniec zimnej wojny stanowi jednocześnie początek Wieku Liberalizmu i Demokracji, również stała się naszym udziałem.

Publikacja ta stanowi próbę zrozumienia nie tylko tego, dlaczego niegdyś tak chętnie chwyciliśmy się tej iluzji, lecz także tego, jak myśleć o świecie, który zaraz skryje się pod wielkim przypływem nieliberalnej i antydemokratycznej „anarchii”.

Poczucie końca

Trzydzieści lat temu, w roku 1989, ducha tamtego czasu celnie ujął pewien urzędnik Departamentu Stanu USA. Chociaż pisał te słowa na kilka miesięcy przed tym, jak Niemcy wykonali taniec radości na gruzach muru berlińskiego, ogłosił, że zimna wojna w gruncie rzeczy się skończyła. Wszechstronne zwycięstwo liberalizmu nad komunizmem zostało przypieczętowane dekadą reform gospodarczych i politycznych, zainicjowanych w Chinach przez Deng Xiaopinga, a w Związku Radzieckim przez Michaiła Gorbaczowa. Eliminacja „marksowsko-leninowskiej alternatywy do liberalnej demokracji”[14] – przekonywał ów urzędnik, Francis Fukuyama – oznaczała „całkowite wyczerpanie się sił żywotnych alternatyw systemowych zachodniego liberalizmu”[15]. Najpierw marksiści ogłosili komunizm kulminacją „Historii” w sensie heglowskim, a następnie został on zdetronizowany jako „historia” w sensie amerykańskim, czyli jako coś, co utraciło ważność. W tych okolicznościach „zachodnia liberalna demokracja” mogła zostać uznana za „punkt końcowy ideologicznej ewolucji ludzkości”[16]. Po upadku „faszystowskich i komunistycznych dyktatur tego wieku jedyną formą rządów, która nietknięta przetrwała do końca XX wieku, jest demokracja liberalna”[17]. Ponieważ „podstawowych zasad liberalnego państwa demokratycznego” zdaniem Fukuyamy „nie można było już udoskonalić”[18], liberalni reformatorzy mieli zająć się jedynie „rozszerzeniem w efekcie tych zasad tylko przestrzennie, tak iż rozmaite prowincje cywilizacji ludzkiej zostały podniesione do poziomu jej najbardziej zaawansowanych rejonów”[19]. Fukuyama zapowiadał, że „ideał ten z biegiem czasu zawładnie światem materialnym”[20]. Chodziło mu tak naprawdę o to, że od tego momentu nie mogą pojawić się „rozwiązania alternatywne, które miały być doskonalsze od liberalnej demokracji”[21].

Co w praktyce oznaczało uznanie demokracji kapitalistycznej za ostatni etap politycznego rozwoju ludzkości? Na to pytanie Fukuyama nie odpowiedział wprost. Jego wywód bez wątpienia jednak sugerował, że demokracja liberalna w zachodnim stylu była jedynym osiągalnym ideałem, do którego powinni dążyć reformatorzy z całego świata. Kiedy pisał, że ostatnią pochodnię sił nieliberalnych zgasili reformatorzy w Chinach i Związku Radzieckim, miał na myśli, że drogę ludzkości w przyszłość oświetla wyłącznie kaganek amerykańskiego liberalizmu[22].

Zaprzeczenie, że może istnieć jakakolwiek atrakcyjna globalnie alternatywa dla modelu zachodniego, wyjaśnia, dlaczego teza Fukuyamy nie tylko przemówiła do miłości własnej Amerykanów, lecz także zdawała się oczywista dla dysydentów i reformatorów bloku wschodniego[23]. Mniej niż rok wcześniej niektórzy z najbardziej żarliwych zwolenników pluralizmu demokratycznego w Związku Radzieckim wydali zbiór artykułów pod tytułem Innego nie dano[24]. Ta biblia sowieckiego reformatorstwa również mówiła, że nie ma trwałych alternatyw dla zachodniej demokracji kapitalistycznej.

Rok 1989 zapowiadał więc rozpoczęcie trzech dekad Wieku Imitacji – by użyć proponowanej przez nas terminologii. W ten sposób nowy, zdominowany przez Zachód porządek świata o jednym biegunie przekształcił domenę ideałów moralnych. Z kolei ta ideologiczna supremacja nadała zachodnim formom instytucjonalnym taką normatywistyczną legitymizację, że kopiowanie ich zdawało się obowiązkiem każdego, kto był do tego zdolny. Jednak kiedy przygasły nadzieje na to, że Zachód da się imitować, stopniowo zaczęło się upowszechniać obrzydzenie do polityki imitacji. Taka reakcja na świat pozbawiony alternatyw politycznych i ideologicznych była najprawdopodobniej nieuchronna. Naszym zdaniem to ten brak alternatyw, a nie magnetyzm przeszłości autorytarnej czy zakorzeniona w historii wrogość wobec liberalizmu, najlepiej wyjaśnia, dlaczego w społeczeństwach postkomunistycznych dominuje dziś etos antyzachodni[25]. Sam pomysł, że „niczego innego nie dano”, dostarczył niezależnej motywacji fali populistycznej ksenofobii i reakcyjnego natywizmu, która wezbrała w Europie Środkowo-Wschodniej, a teraz omywa niemal cały świat. Brak przekonującej alternatywy dla demokracji liberalnej stał się bodźcem do buntu, ponieważ na pewnym elementarnym poziomie „istoty ludzkie potrzebują wyboru, a chociażby jego iluzji”[26].

Populiści buntują się nie tyle przeciwko konkretnemu (liberalnemu) typowi polityki, ile przeciwko zastępowaniu ortodoksji komunistycznej ortodoksją liberalną. Przekaz buntowniczych ruchów i z prawej, i z lewej strony polega więc w zasadzie na tym, że podejście typu „wszystko albo nic” jest niesłuszne i że sprawy mogą wyglądać inaczej, bardziej znajomo i bardziej autentycznie.

Oczywiście żaden pojedynczy czynnik nie wyjaśni, dlaczego w drugiej dekadzie XX wieku w wielu krajach o tak różnorodnym położeniu jednocześnie doszły do władzy rządy autorytarne i antyliberalne. Jesteśmy jednak przekonani, że decydującą rolę w tym procesie odegrał resentyment wobec kanonicznego statusu demokracji liberalnej oraz polityki imitacji w ogóle, nie tylko w Europie Środkowej, lecz także w Rosji i Stanach Zjednoczonych. Zaczniemy uzasadniać to przekonanie, powołując na swoich pierwszych świadków dwóch najwymowniejszych krytyków liberalizmu. Polskiego filozofa i konserwatywnego posła Parlamentu Europejskiego Ryszarda Legutkę denerwuje fakt, że demokracja liberalna nie ma alternatywy, że „wyznaczała naturalny sposób istnienia życia zbiorowego”[27], a „w ciągu ostatnich kilku dekad udało się liberałom i liberalnym demokratom wyciszyć i zmarginalizować niemal wszystkie alternatywne sposoby myślenia o państwie”[28]. Wtóruje mu wpływowa węgierska historyczka: „Nie chcemy kopiować tego, co robią Niemcy czy Francuzi” – mówi Maria Schmidt, czołowa intelektualistka Viktora Orbána. „Chcemy dalej wieść życie na swój własny sposób”[29]. Oba stwierdzenia sugerują, że uparta niechęć do uznania „całkowitego wyczerpania realnych systemowych alternatyw dla zachodniego liberalizmu” przyczyniła się do tego, że miękka władza Zachodu polegająca na wywoływaniu naśladownictwa z silnej i autorytatywnej obróciła się we władzę słabą i podatną na wstrząsy.

Odmowa klękania przed liberalnym Zachodem stała się znakiem rozpoznawczym rewolucji nieliberalnej w całym świecie postkomunistycznym i poza nim. Takiej reakcji nie można od niechcenia podsumować banalnym spostrzeżeniem, że „obwinianie Zachodu” to tani sposób niezachodnich przywódców na unikanie odpowiedzialności za swoją własną nieudaną politykę. Opowieść ta jest znacznie bardziej skomplikowana i fascynująca. A wiąże się między innymi z tym, że liberalizm porzucił pluralizm na rzecz hegemonii.

Słowa i konieczność dziejowa

Podczas zimnej wojny najbardziej brzemienną w polityczne skutki schizmą był rozłam między komunistami a demokratami. Ziemia podzieliła się na totalitarny Wschód i wolny świat Zachodu, a społeczeństwa zaludniające peryferie głównego konfliktu miały − albo wyobrażały sobie, że miały − prawo i możność wybrać, po której stronie się opowiedzieć. Po upadku muru berlińskiego ten układ się zmienił. Od tamtej pory najważniejszy podział geopolitycznego świata dotyczył naśladowanych i naśladowców, stabilnych demokracji i krajów mających trudności z transformacją ustrojową. Relacje Wschodu z Zachodem z zimnowojennego remisu między dwoma wrogimi sobie systemami przemieniły się w trudny związek pomiędzy naśladowcami a wzorcami; nie było już dwóch biegunów, a tylko jeden.

Dążenie krajów postkomunistycznych po 1989 roku do naśladowania Zachodu nazwano różnorako: amerykanizacją, europeizacją, demokratyzacją, liberalizacją, powiększeniem, integracją, harmonizacją, globalizacją i tak dalej. Każde z tych słów zawsze znaczyło jednak modernizację przez imitację oraz integrację przez asymilację. Według środkowoeuropejskich populistów po upadku komunizmu demokracja liberalna stała się nową ortodoksją, przed którą nie było ucieczki. Skarżą się, że imitowanie wartości, postaw, instytucji i praktyk Zachodu stało się nakazane i obowiązkowe. Jak pisał cytowany już Legutko, drwiąc z transformacyjnej mentalności wielu swoich rodaków:

Nie wymyśliliśmy więc ani jednej instytucji, ani jednego obyczaju, ani jednego rozwiązania. Wszystko, co u nas robiono – w zakresie edukacji, prawa, ustroju, mediów, społeczeństwa obywatelskiego – było naśladownictwem tych, co przed nami. […] Imitowanie skazuje na wieczne pozostawanie w ogonie. […] Ale model kopiowania w Polsce zatriumfował, i to nie tylko na poziomie systemowym, lecz także na poziomie indywidualnych zachowań Polaków[30].

Pełna napięć asymetria pomiędzy tymi, którzy moralnie wyprzedzali, a tymi, którzy moralnie zostawali w tyle, to znaczy między naśladowanymi a naśladowcami, stała się definiującą i bolesną cechą relacji Wschodu z Zachodem.

Po upadku muru berlińskiego wszechobejmujące naśladowanie Zachodu zostało powszechnie przyjęte jako najskuteczniejszy sposób demokratyzacji społeczeństw wcześniej niedemokratycznych. W dużej mierze z powodu implikowanej w takim układzie sił moralnej asymetrii koncepcja ta stała się teraz jednym z głównych obiektów wściekłości populistów.

Odmiany imitacj

Nie trzeba tłumaczyć, że naśladownictwo jest wszechobecne w życiu społecznym. Znany dziewiętnastowieczny teoretyk socjologii Gabriel Tarde pisał nawet, że „społeczeństwo jest imitacją”[31]. W kontekście „imitowania zaraźliwego” użył nawet słowa „somnambulizm”, co oznaczało naśladowanie spontaniczne, bez celów strategicznych czy planów, w żaden sposób przy tym nieprzymuszone, tak jak w przypadku przestępstw inspirowanych[32].

Kiedy populiści z Europy Środkowej pomstują na rzekomy Nakaz Naśladowania jako najbardziej nieznośną cechę hegemonii liberalizmu po 1989 roku, chodzi im bez wątpienia o coś mniej ogólnego i bardziej politycznie prowokacyjnego. Ten rodzaj wszechobejmującej imitacji instytucjonalnej, o którym mowa, wiąże się po pierwsze z uznaniem moralnej wyższości naśladowanych nad naśladowcami, po drugie z zaistnieniem modelu politycznego, o którym zwolennicy twierdzą, że wyeliminował wszystkie realne alternatywy, po trzecie z oczekiwaniem, że naśladownictwo będzie bezwarunkowe – niedostosowywane do miejscowych tradycji, a po czwarte z założeniem, że przedstawiciele krajów naśladowanych (a zatem domyślnie lepszych) mają prawo stale nadzorować i oceniać postęp krajów naśladujących. Z zachowaniem wszelkich proporcji warto zauważyć, że transformacyjny styl naśladowania ustrojów politycznych niepokojąco przypomina wybory parlamentarne w krajach komunistycznych, kiedy to wyborcy, nadzorowani przez oficjeli partyjnych, udawali, że wybierają jedynych kandydatów na listach do głosowania.

Musimy przeprowadzić jakieś wstępne rozróżnienia, jeśli chcemy lepiej opisać, o jaką stawkę toczy się gra. Tak jak już sygnalizowaliśmy, odróżniamy całkowite naśladownictwo jednego ortodoksyjnego modelu, nadzorowane (ale nie narzucone) przez krytykanckich obcokrajowców, od zwykłego trybu uczenia się, dzięki któremu państwa mogą skorzystać z doświadczeń innych[33]. To pierwsze wzbudza resentyment, a to drugie nie, co zazwyczaj przypisuje się Veblenowskiemu efektowi demonstracji, wywoływanemu przez uznanie sukcesu lub porażki danego państwa.

Co więcej, powinniśmy odróżnić naśladowanie środków od naśladowania celów. To pierwsze nazywamy zapożyczaniem, a nie imitacją. Klasyczne ujęcie tego rozróżnienia zaproponował wielki socjolog gospodarki Thorstein Veblen, który na początku XX wieku napisał, że Japończycy zapożyczyli od Zachodu „sztuki przemysłowe”, ale nie zachodni „światopogląd duchowy” czy „zasady postępowania i wartości moralne”[34]. Zapożyczenie środków technicznych nie wpływa na tożsamość, przynajmniej nie w krótkim okresie, natomiast naśladowanie celów moralnych sięga głębiej i może zapoczątkować proces znacznie bardziej radykalnej transformacji, bliskiej niemal „nawróceniu”. Odbudowując społeczeństwa w okresie transformacji ustrojowej, mieszkańcy Europy Środkowej starali się odtworzyć style życia i postawy moralne zaobserwowane na Zachodzie. Z kolei Chińczycy poszli ścieżką podobną do opisanej przez Veblena, przyjmując zachodnie technologie, by napędzały wzrost gospodarczy i powiększały prestiż Partii Komunistycznej dla jasno sprecyzowanego celu oparcia się syreniej pieśni Zachodu.

Imitacja ideałów moralnych, w przeciwieństwie do pożyczania technologii, sprawia, że człowiek jednocześnie zaczyna przypominać to, co podziwia, ale też być coraz mniej podobny do siebie, i to akurat w czasie, kiedy własna wyjątkowość i integralność grupy stanowią samo sedno walki o godność i uznanie. Trwały kult innowacji, kreatywności i oryginalności leżący w sercu liberalnej nowoczesności oznacza, że nawet mieszkańcom krajów, którym powiodło się gospodarczo, na przykład Polski, projekt realizowania modelu zachodniego pod nadzorem Zachodu wydaje się jakoby wyznaniem, że nie zdołali uwolnić się od historycznej podległości wobec zagranicznych instruktorów i inkwizytorów.

Wewnętrznie sprzeczne wymaganie, by być zarówno oryginałem, jak i kopią, musiało skończyć się stresem psychicznym. Poczucie, że nie jest się szanowanym, podżegała jeszcze naczelna ironia promocji demokracji w krajach postkomunistycznych w kontekście integracji europejskiej: kraje Europy Środkowo-Wschodniej, które rzekomo demokratyzowano, aby spełnić wymogi członkostwa w Unii Europejskiej, musiały realizować politykę narzuconą im przez biurokratów z Brukseli i międzynarodowe instytucje pożyczkowe, chociaż nie wybrały ich w sposób demokratyczny[35]. Polakom i Węgrom dyktowano, jakie ustanawiać prawa i wprowadzać przepisy, a jednocześnie polecano im, by udawali, że rządzą sami. Wybory zaczęły przypominać „pułapkę dla głupców”[36], jak powiedziałby Rudyard Kipling. Owszem, wyborcy regularnie wyrzucali ze stanowisk osoby aktualnie je zajmujące, ale polityka – dyktowana z Brukseli – nie zmieniała się znacząco. Udawanie, że się rządzi samemu, chociaż w rzeczywistości rządzą zachodni decydenci, już dawało się tym państwom we znaki. Kroplą, która przelała czarę goryczy, było lekceważenie ze strony wizytujących przedstawicieli Zachodu. Goście zarzucali krajom Europy Środkowo-Wschodniej, że jedynie markują procedury demokratyczne, a elity polityczne w tym regionie myślały, że przecież właśnie tego się od nich wymaga.

Upadek komunizmu wywołał problematyczną psychologicznie, a nawet traumatyczną przemianę relacji Wschodu z Zachodem, ponieważ – z różnych powodów – wzbudził oczekiwanie, że kraje wychodzące z komunizmu będą naśladować nie środki, a cele. Ci przywódcy polityczni na Wschodzie, którzy zapoczątkowali sprowadzanie modeli z Zachodu „na twardo”, chcieli, żeby ich rodacy zinternalizowali sobie cele tych modeli i przyjęli je w całości, a nie tylko fragmentarycznie. Głównym zarzutem, z którego bierze się dziś polityka antyliberalna w regionie, jest to, że próba demokratyzacji krajów postkomunistycznych polegała na swego rodzaju kulturowym nawróceniu na wartości, nawyki i postawy uważane za „normalne” na Zachodzie. Jako że ta polityczna i moralna „terapia wstrząsowa” przeszczepiła na grunt rodzimych tradycji niejeden obcy element, naraziła ona na szwank tożsamość dziedziczoną przez mieszkańców Europy Środkowo-Wschodniej. Ponieważ liberalizm naśladowczy nieuchronnie musiał być częściowy i wypaczony, wielu z tych, którzy początkowo chętnie przyjęli zmiany, poczuło się jak kulturowi uzurpatorzy, co z kolei wywołało łatwo dającą się wykorzystać politycznie tęsknotę za utraconym autentyzmem.

Trzeba przyznać, że próby naśladowania silnych i dobrze prosperujących przez słabych nie są wśród państw i narodów niczym wyjątkowym. Imitacja ta ogranicza się zazwyczaj jedynie do płytkiego papugowania i nie staje się psychologicznie ani społecznie stresującym przeobrażeniem, do którego dążono w Europie Środkowej w okresie transformacji. Francja Ludwika XIV, jako dominujące mocarstwo siedemnastowiecznej Europy, inspirowała wielu naśladowców właśnie w tym powierzchownym sensie. Jak zauważył politolog Ken Jowitt, w Niemczech, Polsce i Rosji wybudowano repliki Wersalu, kopiowano francuskie obyczaje, a językiem francuskim zaczęły posługiwać się elity całej Europy. W wieku XIX przyszła kolej na powierzchowne i ornamentalne naśladowanie parlamentu brytyjskiego, a „po drugiej wojnie światowej w Europie Wschodniej powstał szereg reżimów stalinowskich, od Albanii po Litwę, wszystkich poznaczonych identycznie brzydką stalinowską architekturą – polityczną i materialną”[37]. Ważnym powodem powszechności tej naśladowczej kosmetyki w życiu politycznym jest fakt, że pozwala ona słabym wydawać się silniejszymi, niż są w rzeczywistości. To przydatny rodzaj mimikry służący do przetrwania w nieprzyjaznym środowisku. Dzięki niej naśladowcy stają się też czytelni dla tych, którzy w przeciwnym razie mogliby im chcieć pomagać, krzywdzić ich bądź marginalizować. W świecie pozimnowojennym „uczenie się angielskiego, układanie na półkach egzemplarza Federalisty, napisanego przez założycieli Stanów Zjednoczonych, ubieranie się w garnitury od Armaniego, przeprowadzanie wyborów” oraz „gra w golfa”[38], ulubiony przykład Jowitta, umożliwiają elitom nie z Zachodu nie tylko sprawianie, żeby ich zachodni rozmówcy poczuli się komfortowo, lecz także wysuwanie roszczeń gospodarczych, politycznych i wojskowych. Przedrzeźnianie potężnych pozwala słabemu krajowi pośrednio współdzielić najwyższą rangę i prestiż autentycznego „Wersalu”, bez konieczności znoszenia narodowych upokorzeń i bez specjalnego ryzyka dla tożsamości narodowej.

Kiedy mówimy o niezamierzonych konsekwencjach jednobiegunowego Wieku Imitacji i uznajemy zjawisko odbierane jako transformacyjny Nakaz Naśladowania za ważny powód tego, dlaczego sen o liberalizmie zmienił się w koszmar, mamy na myśli wzorce zachowań naśladowczych i zachłyśnięcie naśladownictwem, które są bardziej emocjonalnie obciążające i zmieniające niż banalne symulanctwo. Chodzi tu o wszechobejmujące polityczne przeobrażenie, które – częściowo dlatego, że dokonuje się nie na rozkaz Zachodu, ale „pod okiem” Zachodu − wywołuje uczucie wstydu i resentymentu i podsyca obawy o wymazywanie rodzimej kultury.

W Europie Środkowo-Wschodniej jedni z najbardziej wpływowych przywódców politycznych chętnie uznali imitatorskie przyjęcie kultury zachodniej za najkrótszą drogę do reform bezpośrednio po 1989 roku. Imitację uzasadniano tak, że jest „powrotem do Europy”, czyli do autentycznej tożsamości tego regionu. W Moskwie jednak myślano o tym inaczej. Wszak komunizmu nigdy nie uznawano tam za porządek narzucony z zagranicy, toteż naśladowania Zachodu nie przedstawiano jako odzyskania autentycznej tożsamości narodowej.

Jakkolwiek szczerze czy nieszczerze przyjęte na wstępie modele zachodnie wreszcie straciły swój urok nawet dla ich początkowo najzagorzalszych wschodnich naśladowców. Reforma po linii liberalno-demokratycznej przestała zadowalać z wielu powodów, oprócz tych już wymienionych. Po pierwsze, zachodni doradcy o nawet najlepszych zamiarach nie potrafili ukryć domyślanej wyższości wzorca nad imitacją. Co gorsza, zagraniczni promotorzy reformy politycznej na Wschodzie wciąż idealizowali „prawdziwą” demokrację liberalną nawet po tym, jak oznaki jej wewnętrznej dysfunkcyjności stały się nie do przeoczenia. Właśnie w tym kontekście globalny kryzys finansowy 2008 roku zadał dobremu imieniu liberalizmu ostateczny coup de grâce.

Francuski filozof René Girard argumentował obszernie, że historycy i socjolodzy zwodniczo i niebezpiecznie zaniedbali istotność imitacji dla kondycji ludzkiej. Swoją karierę poświęcił na badanie, jak imitacja potrafi rodzić traumę psychologiczną i konflikt społeczny. Twierdził, że dzieje się to, kiedy naśladowany wzorzec staje się przeszkodą dla poczucia własnej wartości i samorealizacji naśladującego[39]. Formą imitacji, która z największym prawdopodobieństwem doprowadzi do resentymentu i konfliktu, jest zdaniem Girarda imitacja pragnień. Naśladowane są nie tylko środki, lecz także cele, nie tylko instrumenty techniczne, lecz także wyniki, zamiary, intencje i sposoby życia. Naszym zdaniem taka właśnie immanentnie stresująca i kontrowersyjna forma naśladownictwa wywołała obecną rewoltę antyliberalną.

Według Girarda istoty ludzkie chcą czegoś nie dlatego, że jest to samo w sobie pociągające czy pożądane, ale dlatego, że chce tego ktoś inny. Obserwacja ta sprawia, że ideał ludzkiej autonomii zaczyna się wydawać iluzoryczny. Hipotezę tę można zweryfikować przez obserwację dwójki małych dzieci w pomieszczeniu pełnym zabawek: „najbardziej upragniona” znajduje się zazwyczaj w rękach drugiego dziecka[40]. Imitowanie celów innych − przekonuje Girard − wiąże się też z rywalizacją, resentymentem i zagrożeniem tożsamości osobistej. Im więcej pewności naśladowcy pokładają w naśladowanych, tym bardziej tracą pewność siebie. Imitowany wzorzec staje się nieuchronnie rywalem i zagrożeniem dla szacunku własnego. To zwłaszcza prawda, kiedy naśladowanym wzorcem jest nie Jezus Chrystus, ale sąsiad zza zachodniej granicy.

Argumenty z etymologii są znane ze swojej słabości. Warto jednak pamiętać, że słowo „emulacja” znaczyło dawniej nie pełne podziwu naśladowanie, ale bezwzględne współzawodnictwo [również w języku polskim – przyp. tłum.]. Syn chce być jak ojciec, ale ojciec wysyła podświadomy komunikat, że ambicja chłopca jest niemożliwa do spełnienia, co wzbudza w synu nienawiść do ojca[41]. Taki wzorzec zachowań niewiele różni się od tego, co obserwujemy w Europie Środkowo-Wschodniej, gdzie – według populistów – Nakaz Naśladowania Zachodu sprawił, że porzucenie świętej przeszłości i przyjęcie nowej tożsamości liberalno-demokratycznej, która tak naprawdę nigdy nie będzie w pełni należała do nich, zdało się tamtym państwom ich przeznaczeniem. Wstyd płynący z tego, że ktoś zmienił swoje preferencje zgodnie z obcą hierarchią, i to w imię wolności, a potem patrzono na niego z góry z powodu rzekomej nieudaczności tej próby – to są emocje i przeżycia, które napędzają rewoltę antyliberalną rozpoczętą w krajach postkomunistycznych, zwłaszcza na Węgrzech, a teraz przerzucającą się na cały świat.

Wiedza Girarda o związku przyczynowo-skutkowym pomiędzy imitacją a resentymentem, chociaż wywodzi się prawie wyłącznie z analizy tekstów literackich, jest wyjątkowo przydatna do zrozumienia istoty rewolty antyliberalnej w krajach postkomunistycznych[42]. Przykuwając uwagę do wewnętrznie konfliktogennej natury imitacji, Girard rzuca nowe światło na kwestię demokratyzacji po komunizmie. Jego teoria sugeruje, że problemy, z którymi mierzymy się dziś, biorą się nie tyle z naturalnego powrotu do złych nawyków z przeszłości, ile z reakcji na Nakaz Naśladowania obowiązujący rzekomo po upadku muru berlińskiego. Chociaż Fukuyama był przekonany, że Wiek Imitacji będzie nieskończenie nudny, Girard przepowiedział przyszłość trafniej, przewidując potencjał naśladownictwa do wywoływania takiego rodzaju egzystencjalnego wstydu, który potrafi wybuchnąć z siłą przewrotu.

Kwiaty resentymentu

U podstaw dzisiejszej rewolty antyliberalnej na całym świecie leżą trzy równoległe, połączone i powodowane resentymentem reakcje na rzekomo kanoniczny status modeli politycznych Zachodu po 1989 roku. Taką tezę chcemy rozpatrzeć i obronić ze świadomością jej jednostronności, niekompletności i niedostatków empirycznych. Nie zamierzamy zdać całościowej i rozstrzygającej relacji z przyczyn i konsekwencji współczesnego antyliberalizmu, ale chcemy podkreślić i zilustrować pewien aspekt tej opowieści, na który jeszcze nie zwrócono tyle uwagi, na ile naszym zdaniem zasługuje. Organizując naszą analizę porównawczą nieprzewidzianego pojawienia się reakcyjnego natywizmu i autorytaryzmu na całym globie, bazowaliśmy na elastycznie sformułowanej i – przyznajemy – opartej na przypuszczeniach, ale mamy nadzieję, że spójnej i odkrywczej koncepcji imitacji politycznej. W tym celu podzieliliśmy naszą książkę w następujący sposób.

Zaczynamy od zbadania nietolerancyjnego komunitarianizmu populistów Europy Środkowej, zwłaszcza Viktora Orbána i Jarosława Kaczyńskiego, próbując wyjaśnić, jak to się stało, że znaczna część elektoratu zaczęła uważać naśladownictwo za zgubne, chociaż w tych krajach elita liberalna jeszcze niedawno uznawała imitację zachodnich modeli za najszybszą drogę do dostatku i wolności. Przyglądamy się temu, jak w tym regionie pojawiła się antyzachodnia kontrelita o głównie prowincjonalnym pochodzeniu i jak zaczęła zyskiwać znaczące poparcie wśród ludzi, zwłaszcza poza ośrodkami miejskimi należącymi do globalnej sieci, monopolizując symbole tożsamości narodowej, zaniedbywane i dewaluowane w procesie „harmonizacji” do postnarodowych standardów i przepisów Unii Europejskiej. Chcemy pokazać, w jaki sposób proces depopulacji Europy Środkowo-Wschodniej po upadku muru berlińskiego[43] pomógł populistycznym kontrelitom zawładnąć wyobraźnią słuchaczy przez odrzucenie uniwersalizmu praw człowieka i liberalizmu otwartych granic jako wyrazów wyniosłej obojętności Zachodu na narodowe tradycje i dziedzictwo ich krajów[44]. Nie twierdzimy, jakoby populiści z Europy Środkowej byli niewinnymi ofiarami Zachodu ani jakoby walka z tym, co uważają za Nakaz Naśladowania, była jedynym punktem ich programu, ani jakoby nieliberalizm stanowił jedyną możliwą odpowiedź na rok 2008 i inne kryzysy Zachodu. Nie zapominamy też o heroicznej walce przeciwko nieliberalnemu populizmowi toczącej się w tym regionie. Przekonujemy jednak, że politycznego awansu populizmu nie da się wytłumaczyć, nie biorąc pod uwagę wszechobecnego resentymentu wobec tego, że (narzucony) niedopuszczający alternatyw komunizm radziecki został w trakcie transformacji zastąpiony (zaproszonym) niedopuszczającym alternatyw zachodnim liberalizmem.

Następnie zwracamy się ku Rosji i jej rozgoryczeniu tym, co uznała za jeszcze jedną rundę narzuconej westernizacji. Dla tamtejszych władz rozpad Związku Radzieckiego oznaczał utratę przez Moskwę statusu supermocarstwa, a zatem jej globalnej równorzędności wobec amerykańskiego rywala. Rosja prawie z dnia na dzień przemieniła się z budzącego grozę godnego przeciwnika w kłębek nerwów błagający o wsparcie i zmuszony udawać wdzięczność za porady udzielane przez chcących dobrze, ale nieprzygotowanych amerykańskich konsultantów. Dla Rosji imitacja nigdy nie miała być równoznaczna z integracją. W przeciwieństwie do krajów Europy Środkowo-Wschodniej nie była poważnym kandydatem do NATO czy Unii Europejskiej. Jest zbyt duża, zgromadziła zbyt wiele broni atomowej i ma poczucie swojej „historycznej wielkości”, które nie pozwoliłoby jej stać się niskim rangą partnerem w zachodnim sojuszu.

Pierwszą odpowiedzią Kremla na globalny prymat liberalizmu był rodzaj symulacji, na wzór tej praktykowanej przez względnie słabą zwierzynę, by nie atakowały jej niebezpieczne drapieżniki. Tuż po upadku Związku Radzieckiego elity polityczne Rosji nie były bynajmniej jednorodne. Jednak większość z nich uznała symulowanie demokracji za coś całkowicie naturalnego, skoro komunizm udawały przynajmniej przez 20 lat przed 1991 rokiem. Liberalni reformatorzy Rosji, tacy jak Jegor Gajdar, szczerze podziwiali demokrację, ale uważali, że ze względu na rozległość kraju oraz tradycję autorytarną, która przez wieki kształtowała społeczeństwo, wprowadzenie gospodarki rynkowej byłoby niemożliwe, gdyby rząd naprawdę odpowiadał na wolę polityczną obywateli. Za utworzeniem „demokracji imitacyjnej” w Rosji lat 90. nie stała żadna ciężka praca prawdziwego rozwoju politycznego. W zasadzie należało jedynie wznieść potiomkinowską fasadę, tylko z wierzchu przypominającą demokrację. Maskarada była tak skuteczna, że w trudnym okresie transformacji zmniejszyła presję ze strony Zachodu, by wprowadzać reformy, które – chociaż nie powołałyby odpowiedzialnego rządu – mogłyby zakłócić już i tak traumatyczny proces prywatyzacji.

Do lat 2011/2012 ta demokratyczna farsa przestała być użyteczna. Wtedy przywódcy Rosji przerzucili się na pełną resentymentu politykę brutalnej parodii − styl imitacji, który jest bezczelnie wrogi i intencjonalnie prowokujący. Z pewnością nie można go zamknąć w nijakich analizach naśladowania polityki zagranicznej jako „uczenia się przez obserwację”[45]. My nazywamy go lustrzanym odbiciem. Cierpiąc z powodu tego, co Rosja odbierała jako apodyktyczne i daremne żądanie, by imitować wyidealizowany obraz Zachodu, insiderzy Kremla postanowili naśladować to, co uważali za najbardziej odpychające we wzorcu zachowań amerykańskiego hegemona, tak by skierować lustro na oblicze Zachodu i pokazać tym niedoszłym misjonarzom, jak naprawdę wyglądają, kiedy odrze się ich z udawanego samouwielbienia. Lustrzane odbicie to sposób na zemstę dawnych naśladowców na odrzuconych wzorcach poprzez ujawnienie ich odpychających wad i hipokryzji. Ten demaskatorski szał jest szczególny zwłaszcza dlatego, że Kreml często traktuje go jako cel sam w sobie, niezależnie od jakichkolwiek towarzyszących mu korzyści, nawet jeśli niemało go to kosztuje.

Ingerencję Rosji w wybory prezydenckie w Stanach Zjednoczonych w roku 2016 − czyli najbardziej znamienny przykład tego jadowicie ironicznego „lustrzanego” podejścia − jej organizatorzy i sprawcy rozumieli jako próbę skopiowania tego, co Kreml uważał za niepożądane wtrącanie się Zachodu w życie polityczne Rosji. Jasno określonym celem ingerencji było nie tyle osadzenie na stanowisku kandydata przyjaznego Kremlowi, ile danie Amerykanom nauczki, jak to jest, kiedy zagranica wtrąca się w czyjąś politykę. Oprócz tego zamierzenia wychowawczego odbicie lustrzane miało też ujawnić chwiejność i słabość butnego reżimu demokratycznego.

Kreml w latach 90. symulował odpowiedzialność polityków przed obywatelami, natomiast dziś stracił wszelkie zainteresowanie farsą demokracji. Zamiast udawać, że imituje ustrój polityczny Stanów Zjednoczonych, Putin wraz ze świtą woli naśladować to, jak Ameryka bezprawnie ingeruje w politykę wewnętrzną innych krajów. Mówiąc bardziej ogólnie, Kreml chce pokazać Ameryce takie lustro, w którym dostrzeże ona swoją własną skłonność do łamania przepisów międzynarodowych, których przestrzeganie markuje. Rosyjskie władze czynią to wszystko pogardliwie, chcąc też przy okazji upokorzyć Amerykanów i utrzeć im nosa.

Resentyment wobec amerykanizacji jest dobitnym (chociażby częściowym) wyjaśnieniem występowania nieliberalizmu w Europie Środkowej i wojowniczej polityki zagranicznej Rosji. A co ze Stanami Zjednoczonymi? Dlaczego tylu Amerykanów poparło prezydenta, który uważa przywiązanie USA do liberalnego porządku świata za ich główną słabość? Dlaczego zwolennicy Donalda Trumpa mieliby w domyśle zaakceptować jego ekscentryczny pomysł, że Stany Zjednoczone powinny przestać być wzorcem dla innych krajów, a może nawet zmienić się na podobieństwo Węgier Orbána i Rosji Putina?

Trump zyskał poparcie zarówno zwykłych ludzi, jak i przedsiębiorców, kiedy oznajmił, że Stany Zjednoczone są w amerykanizacji świata największym przegranym. Znaczna społeczna akceptacja dla tego odpłynięcia od głównego nurtu chwalipięctwa amerykańskiej kultury politycznej prosi się o wyjaśnienie. Ponieważ Rosjanie i mieszkańcy Europy Środkowej odrzucają imitację jako złą dla naśladowców, a dobrą jedynie dla naśladowanych, na pierwszy rzut oka zastanawiający może się wydać fakt, że niektórzy Amerykanie odrzucają imitację jako dobrą jedynie dla naśladowców, a dla naśladowanych – złą. Rzeczywiście, resentyment Trumpa przeciwko światu pełnemu krajów, które chcą nadążać za Stanami Zjednoczonymi, wydaje się nietypowy, dopóki nie zdamy sobie sprawy z tego, że dla jego amerykańskich zwolenników imitatorzy stanowią zagrożenie, bo próbują zastąpić sobą imitowany wzorzec. Ten lęk przed byciem wypartym i wywłaszczonym ma dwa źródła: z jednej strony imigrantów, a z drugiej Chiny.

Naciąganego pomysłu, że Ameryka stała się udręczoną ofiarą swoich wielbicieli i naśladowców, nie brano na poważnie ani wśród przedsiębiorców, ani zwykłych ludzi, kiedy Trump uczynił go swoją wizytówką w latach 80. Dlaczego więc tak mocno przemówił do obu grup w drugiej dekadzie XXI wieku? Odpowiedzią na to pytanie są nieszczęścia, które spotkały białych Amerykanów z klasy robotniczej i średniej oraz wyłonienie się Chin jako konkurenta gospodarczego USA – bardziej niebezpiecznego, niż kiedykolwiek były Niemcy czy Japonia. Przekonanie białego wyborcy, że Chiny kradną Amerykanom stanowiska pracy, oraz przekonanie przedsiębiorców, że Chiny kradną Ameryce jej technologie, pomogły nietypowemu przekazowi Trumpa o USA jako ofierze zyskać jakąś nową, choć niedopracowaną wiarygodność, mimo że stanowił on radykalne zerwanie z tradycyjnym obrazem samego siebie tego kraju.

Ten wstępny przykład ilustruje, jak to możliwe, że również wzorzec, a nie tylko naśladowcy, może żywić niechęć do polityki imitacji, a w tym przypadku: jak przywódca państwa, które zaprowadziło liberalny porządek świata, może postanowić, że zrobi wszystko, co w jego mocy, by ten porządek zburzyć.

Naturalny finał naszego wywodu stanowią Chiny, ponieważ awans Państwa Środka, asertywnego na arenie międzynarodowej, gotowego zakwestionować hegemonię Stanów Zjednoczonych, sygnalizuje koniec Wieku Imitacji, takiego jak my go rozumiemy. W liście rezygnacyjnym do prezydenta USA sekretarz obrony James Mattis napisał, że przywódcy chińscy „chcą kształtować świat zgodnie ze swoim modelem autorytarnym”[46]. Nie chodziło mu o to, że Chińczycy chcieli przekonywać albo zmuszać inne państwa do wyznawania „wartości azjatyckich” albo nadawania „chińskiej specyfiki” swoim własnym systemom politycznym i gospodarczym. Pragną wpływów i szacunku, ale nie ogólnoświatowego nawrócenia na Myśl Xi Jinpinga. Dążą do tego, by – pisał Mattis − „uzyskać prawo do weta wobec decyzji innych krajów dotyczących gospodarki, dyplomacji czy bezpieczeństwa narodowego – promować swoje własne interesy kosztem sąsiadów, Ameryki i naszych sojuszników”[47].

Nadchodzące zderzenie USA z Chinami musi zmienić świat, ale będzie w nim chodziło o handel, zasoby, technologię, terytorium i możliwość kształtowania globalnego środowiska odpowiedniego dla bardzo odmiennych narodowych interesów i ideałów obu krajów. Nie pociągnie za sobą konfliktu pomiędzy konkurującymi wizjami przyszłości człowieka, w ramach którego każda ze stron próbowałaby zjednać sobie sojuszników poprzez ideologiczne nawracanie i rewolucyjną zmianę reżimów. Przy dzisiejszych międzynarodowych układach nagie asymetrie siły zaczęły już wkraczać na miejsce rzekomych asymetrii moralnych. To wyjaśnia, dlaczego rywalizacji chińsko-amerykańskiej nie można nazwać „nową zimną wojną”. Sojusze rozwiązują się i zawiązują jak w kalejdoskopie. Państwa porzucają długotrwałe partnerstwa ideologiczne na rzecz chwilowych małżeństw z rozsądku. Chociaż konsekwencji takiego stanu rzeczy nie da się przewidzieć, na pewno nie będzie to powtórka z czterdziestoletniego konfliktu między USA a ZSRR.

Zapierający dech w piersiach sukces Chin oznacza, że porażka idei komunistycznej w 1989 roku nie była ostatecznie jednostronnym zwycięstwem idei liberalnej. Tak naprawdę porządek jednobiegunowy był środowiskiem znacznie mniej gościnnym dla liberalizmu, niż ktokolwiek by wtedy przewidział. Niektórzy komentatorzy twierdzili, że rok 1989, ponieważ wyeliminował rywalizację dwóch konkurencyjnych ideologii uniwersalnych, nieodwracalnie skompromitował sam projekt oświeceniowy, czy to w jego liberalnym, czy komunistycznym wcieleniu. Węgierski filozof Gáspár Miklós Tamás poszedł jeszcze dalej, przekonując, że w 1989 roku „zarówno utopia liberalna, jak i socjalistyczna poniosły porażkę”, co oznaczało „koniec” samego „projektu oświeceniowego”[48]. My nie jesteśmy aż takimi fatalistami. Przecież mogą się jeszcze pojawić tacy przywódcy Ameryki i Europy, którzy będą umieli roztropnie zarządzać upadkiem Zachodu. Jeszcze wciąż można odnaleźć ścieżkę do odnowienia liberalizmu na podstawie zarówno znanej, jak i nowej, i nią pójść. Obecnie szanse na to są nikłe. Tym niemniej antyliberalne ruchy i reżimy, o których tu mowa, mogą okazać się przejściowe i historycznie nieistotne. Historia, jak wiadomo, to wtargnięcie tego, co nieznane. Niezależnie od tego, co czeka nas w przyszłości, możemy zacząć od próby zrozumienia, jak doszliśmy do tego miejsca, w którym znajdujemy się dziś.

[1] Robert Cooper, The Meaning of 1989, „The Prospect”, 20.12.1999. Cytaty w przekładzie tłumaczki, o ile nie zaznaczono inaczej.

[2] Francis Fukuyama, Koniec historii, przeł. Tomasz Bieroń, Marek Wichrowski, Zysk i S-ka, Warszawa 1996, s. 81.

[3] Zob. The Global Resurgence of Democracy, red. Larry Diamond i Marc F. Plattner, Johns Hopkins University Press, Baltimore 1996; Timothy Garton Ash, Free World: America, Europe, and the Surprising Future of the West, Random House, New York 2004.

[4] Zob. Democracy in Decline?, red. Larry Diamond, Marc F. Plattner, Johns Hopkins University Press, Baltimore 2015; Authoritarianism Goes Global: The Challenge to Democracy, red. Larry Diamond, Marc F. Plattner i Christopher Walker, Johns Hopkins University Press, Baltimore 2016.

[5] David Runciman, How Democracy Ends, Basic Books, New York 2018; Steven Levitsky i Daniel Ziblatt, How Democracies Die, Crown, New York 2018.

[6]Rethinking Open Society: New Adversaries and New Opportunities, red. Michael Ignatieff, Central European University Press, Budapest 2018. Elisabeth Vallet, Borders, Fences and Walls, Routledge, London 2018.

[7] Elisabeth Vallet, Borders, Fences and Walls, dz. cyt.

[8] David Leonhardt, The American Dream, Quantified at Last, „New York Times”, 8 grudnia 2016.

[9] Yascha Mounk, The People vs. Democracy: Why Our Freedom Is in Danger and How to Save It, Harvard University Press, Cambridge (MA) 2018.

[10] Stephen Smith, The Scramble for Europe: Young Africa on its Way to the Old Continent, Polity, London 2019; Iwan Krastew, Co po Europie?, przeł. Antoni Gustowski, Krytyka Polityczna, Warszawa 2018.

[11] Michiko Kakutani, The Death of Truth: Notes on Falsehood in the Age of Trump, Tim Duggan Books, New York 2018, s. 26.

[12] W.B. Yeats, Drugie przyjście, [w:] Poezje wybrane, przeł. Stanisław Barańczak, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1987.

[13] Ben Rhodes, The World as It Is: A Memoir of the Obama White House, Random House, New York 2018.

[14] Francis Fukuyama, Koniec historii?, przeł. Barbara Stanosz, [w:] Czy koniec historii? red. Irena Lasota, „Konfrontacje” 13, Pomost, Warszawa 1991, s. 22.

[15] Tamże, s. 8.

[16] Tamże.

[17] Francis Fukuyama, Koniec historii, dz. cyt., s. 81.

[18] Tenże, Koniec historii?, dz. cyt., s. 10.

[19] Tamże.

[20] Tamże, s. 8.

[21] Francis Fukuyama, Koniec historii, dz. cyt., s. 81.

[22] Tenże, Koniec historii?, dz. cyt., s. 22.

[23] Amerykanie nie widzieli nic nadzwyczajnego w opisywaniu liberalizmu w amerykańskim stylu jako ostatniego etapu historii, ale podobnie potraktowali Fukuyamę zarówno dysydenci, jak i zwykli ludzie, którzy dorastali za żelazną kurtyną. Było tak dlatego, że Fukuyama uzasadnił przegraną reżimów leninowskich językiem dialektyki heglowsko-marksowskiej. Mieszkańców krajów postkomunistycznych uczono przecież, że historia ma mieć określony kierunek i szczęśliwe zakończenie. Widząc proroctwo zapisane ręką historii na resztkach muru berlińskiego, byli z wykształcenia i z usposobienia gotowi, by przyjąć Fukuyamowskie odczytanie zdarzeń. Przypisy pochodzą od autorów, o ile nie zaznaczono inaczej.

[24]Inogo nie dano, „Progriess”, 1988.

[25] „Wyjaśniając” tendencje polityczne w tym regionie poprzez wskazywanie, o jakich wzorcach z przeszłości komuś przypominają, wielu badaczy postkomunistycznego nieliberalizmu myli wykazywanie analogii z odnajdywaniem ciągów przyczynowo-skutkowych.

[26] „W 2008 roku ekonomista behawioralny z MIT, Dan Ariely, przeprowadził eksperyment, którego uczestnicy grali w grę komputerową. Na monitorze pokazywało się troje drzwi, za którymi kryły się różne sumy pieniędzy. Rozsądną strategią byłoby rozpoznanie, które drzwi płacą najwięcej, i klikanie wyłącznie w nie aż do końca gry. Jednak kiedy gracze dostrzegli, że zaniedbane drzwi się zmniejszają, aż znikną, zaczęli marnować kliknięcia na utrzymanie mniej dochodowych możliwości. To głupie, ale nic na to nie poradzimy. Istoty ludzkie potrzebują wyboru, a chociażby jego iluzji. George Eliot napisała kiedyś, że wybór to «najmocniejsza zasada rozwoju». Jak mamy się rozwijać, jeśli nie możemy o tym postanowić?” Yo Zushi, Exploring Memory in the Graphic Novel, „New Statesman”, 6 lutego 2019.

[27] Ryszard Legutko, Triumf człowieka pospolitego, Zyski i S-ka, Warszawa 2012, s. 37.

[28] Tamże, s. 137–138.

[29] Za: Philip Oltermann, Can Europe’s New Xenophobes Reshape the Continent?, „The Guardian”, 3 lutego 2018.

[30] Ryszard Legutko, Triumf człowieka pospolitego, dz. cyt., s. 72–73. [Oryginalne, polskie wydanie książki Legutki różni się od angielskiego. W tej drugiej wersji cytat brzmi: „the deeper wisdom was to copy and to imitate. The more we copied and imitated, the more we were glad of ourselves. Institutions, education, customs, law, media, language, almost everything became all of a sudden imperfect copies of the originals that were in the line of progress ahead of us”. W: tenże, The Demon in Democracy: Totalitarian Temptations in Free Societies, Encounter Books, New York 2018, s. 41].

[31] Gabriel Tarde, The Laws of Imitation, przeł. Elsie Clews Parsons, Henry Holt and Company, New York 1903, s. 74. [Oryg. Les lois de l’imitation (1890)].

[32] Tarde uznaje jednak, że bodziec do naśladowania może współistnieć z wynalazczością, a w normalnych okolicznościach imitowanie może nawet zasilać twórczość i oryginalność. Por. Kal Raustiala, Christopher Sprigman, The Knockoff Economy: How Imitation Sparks Innovation, Oxford University Press, Oxford (UK) 2012.

[33] Wade Jacoby, Imitation and Politics: Redesigning Modern Germany, Cornell University Press, New York 2000.

[34] Thorstein Veblen, The Opportunity of Japan, „Journal of Race Development” 6:1, lipiec 1915, s. 23–38.

[35] Uwięziona w swoim skupionym na gospodarce rozumieniu polityki Bruksela uważa mesjanistyczny prowincjonalizm Budapesztu i Warszawy jednocześnie za łatwy do wyśmiania i właściwie niemożliwy do zrozumienia. Fakt, że Polska i Węgry należą do największych beneficjentów funduszy unijnych netto, w oczach europejskich biurokratów czyni ich bunt przeciwko UE całkowicie nieracjonalnym. Na przykład w 2016 roku Węgry otrzymały 4,5 miliarda euro z funduszy europejskich, odpowiednik 4 procent wyników gospodarczych tego kraju. Polska otrzymała ponad 11 miliardów euro. To, że tak faworyzowani beneficjenci nie mają prawa narzekać, jest głównym założeniem Ostpolitik Unii Europejskiej.

[36] Cytat pochodzi z wiersza Rudyarda Kiplinga, List do syna (Jeżeli). Nazwisko autora tego przekładu jest nieznane – przyp. tłum.

[37] Ken Jowitt, Communism, Democracy, and Golf, „Hoover Digest”, 30 stycznia 2001.

[38] Tamże.

[39] Zob. René Girard, Prawda powieściowa i kłamstwo romantyczne, przeł. Karolina Kot, Wydawnictwo KR, Warszawa 2001. René Girard, Battling to the End: Conversations with Benoît Chantre, Michigan State University Press, East Lansing 2009.

[40] Za ten przykład dziękujemy Marci Shore.

[41] René Girard, Sacrum i przemoc, przeł. Maria i Jacek Plecińscy, Wydawnictwo Naukowe Brama, Poznań 1993 (cz. I), 1994 (cz. II).

[42] Twierdząc, że pisma Dostojewskiego „doskonale nadają się do interpretacji świata postkomunistycznego”, Girard przekonuje, że „Dostojewski żywił głęboki resentyment wobec służalczego naśladownictwa wszystkiego, co zachodnie, wszechobecnego w Rosji jego czasów. Reakcyjne skłonności pisarza wzmacniała arogancja Zachodu, już chełpiącego się swoją wielką «przewagą» nad resztą świata, którą wtedy nazywano «postępem». Zachód był wtedy niemal tak wulgarny, jak jest dziś, już myląc swój bardzo prawdziwy materialny dostatek z wyższością moralną i duchową, której jednak nie posiadał”. René Girard, Resurrection from the Underground. Feodor Dostoevsky, Michigan State University Press, East Lansing 2012, s. 88–89. [Oryg. Critique dans un souterrain, 1976].

[43] „Według przewidywań ONZ łączna populacja Polski, Węgier, Czech i Słowacji – znanych jako Grupa Wyszehradzka albo V4 – spadnie z 64 milionów ludzi w 2017 roku do zaledwie 55,6 milionów do roku 2050, czyli o około 13 procent. W tym okresie żaden region świata nie dozna szybszej depopulacji”. James Shotter, Central Europe: Running out of Steam, „Financial Times”, 27 sierpnia 2018.

[44] Oto przykład tego, jak wyraża się przekonanie, że tradycje regionalne są szkalowane przez narzucanie im zachodniego liberalizmu: „W Europie Środkowej fala sprzeciwu wobec tak zwanej «ideologii gender» doprowadziła do tego, że 15 lutego Bułgaria, a wczoraj (22 lutego) Słowacja odmówiły ratyfikacji konwencji stambulskiej o zapobieganiu i zwalczaniu przemocy wobec kobiet i przemocy domowej”. Georgi Gotev, After Bulgaria, Slovakia too Fails to Ratify the Istanbul Convention, Agence France Presse, 23 lutego 2018.

[45] Benjamin E. Goldsmith, Imitation in International Relations. Observational Learning, Analogies, and Foreign Policy in Russia and Ukraine, Palgrave Macmillan, London 2005.

[46]Jim Mattis’s Letter to Trump: Full Text, „New York Times”, 20 grudnia 2018.

[47] Tamże.

[48] Gáspár Miklós Tamás, A Clarity Interfered With, [w:] After History?, red. Timothy Burns, Rowman & Littlefield Publishers, Lanham (MD) 1994, s. 82–83.

1 Naśladowczy umysł

Bez wątpienia takie upokorzenia tworzyły Robespierrów.

Stendhal[49]

„Gdy Gregor Samsa obudził się pewnego rana z niespokojnych snów, stwierdził, że zmienił się w łóżku w potwornego robaka”[50]. Pierwsze zdanie Przemiany Franza Kafki mogłoby równie dobrze opisywać osłupienie zachodnich liberałów, kiedy gdzieś około 2015 roku otworzyli oczy i odkryli, że jeszcze niedawno chwalone nowe demokracje Europy Środkowo-Wschodniej przemieniły się nagle w nastawione na teorie spiskowe reżimy pod rządami większości, w których demonizuje się opozycję polityczną, gdzie niepubliczne media, społeczeństwo obywatelskie i niezawisłe sądy pozbawiono wpływów, a suwerenność zaczęto definiować jako determinację przywódców, by oprzeć się jakiejkolwiek presji przestrzegania zachodnich ideałów politycznego pluralizmu, transparencji władz i tolerancji dla obcych, dysydentów i mniejszości.

Wiosną 1990 roku John Feffer, dwudziestosześcioletni Amerykanin, przez kilka miesięcy podróżował po Europie Wschodniej, chcąc zgłębić tajemnicę czekającej na nią postkomunistycznej przyszłości. Napisał książkę o tej odbywającej się na jego oczach epokowej transformacji[51]. Nie był ekspertem, więc zamiast weryfikować hipotezy, zaczepiał tak wielu ludzi z różnych środowisk, jak tylko mógł. Skończył zafascynowany i zdezorientowany sprzecznościami, które napotykał na każdym kroku. Mieszkańcy Europy Wschodniej byli nastawieni optymistycznie, ale ostrożnie. Wielu rozmówców Feffera spodziewało się, że po pięciu, a co najwyżej dziesięciu latach będą żyć jak wiedeńczycy czy londyńczycy. Wybujałe nadzieje mieszały się jednak z niepokojem i złymi przeczuciami. Jak zauważył węgierski socjolog Elemér Hankiss:

Ludzie nagle zorientowali się, że nadchodzące lata zadecydują o tym, kto będzie bogaty, a kto biedny; kto będzie miał władzę, a kto nie będzie; kto zostanie zmarginalizowany, a kto znajdzie się w centrum. I kto będzie mógł założyć dynastię, a kto będzie patrzył na cierpienie swoich dzieci[52].

Feffer ostatecznie wydał swoją książkę i długo nie wracał do krajów, które chwilowo zawładnęły jego wyobraźnią. A potem, dwadzieścia pięć lat później, postanowił, że ponownie odwiedzi ten region i odnajdzie ludzi, z którymi rozmawiał w 1990 roku. Jego druga podróż przypominała przebudzenie Gregora Samsy. Europa Wschodnia była bogatsza, ale zmącona resentymentem. Kapitalistyczna przyszłość nadeszła, ale korzyści i koszty zostały rozprowadzone nierównomiernie, a nawet prostacko. Przypomniawszy swoim czytelnikom, że „dla pokolenia drugiej wojny światowej w Europie Wschodniej komunizm był «bogiem, który zawiódł»”, Feffer stawia tezę omawianą właśnie w tym rozdziale: „Dla dzisiejszego pokolenia tego regionu bogiem, który zawiódł, jest liberalizm”[53].

Gdy światło się mroczy

Zaraz po 1989 roku o globalnym rozpowszechnianiu demokracji opowiadano sobie jak baśń o Śpiącej Królewnie. Książę Wolności miał tylko zabić Smoka Tyranii i pocałować królewnę, by obudzić uśpioną liberalną większość. Pocałunek okazał się jednak gorzki, a zbudzona większość − bardziej rozżalona i mniej liberalna, niż się spodziewano.

Kiedy skończyła się zimna wojna, mieszkańcy Europy Środkowo-Wschodniej zaczęli wypełniać wspólną misję jak najszybszego dołączenia do Zachodu, bo właśnie tę krainę idealizowano zza żelaznej kurtyny. Można powiedzieć, że głównym celem rewolucji 1989 roku było nieodróżnianie się już niczym od Zachodu. Entuzjastyczne kopiowanie wzorców zachodnich, któremu towarzyszyło wycofanie się wojsk radzieckich z tego regionu, początkowo przeżywano jako wyzwolenie. Jednak po dwóch burzliwych dekadach wady politycznego naśladownictwa stały się już zbyt widoczne, by móc im zaprzeczać. Resentyment kipiał, nieliberalni politycy zyskiwali popularność, a na Węgrzech i w Polsce zdobyli nawet władzę.