Światło i mrok - Soseki Natsume - ebook + książka

Światło i mrok ebook

Soseki Natsume

4,7

Opis


Światło i mrok” Natsume Sōsekiego to książka, która otwiera nam drogę do poznania obyczajów panujących w japońskim małżeństwie. A są one inne od tych, które znamy z własnego „europejskiego podwórka”

Onobu i Tsuda wydają się być całkiem normalnym młodym małżeństwem. Jako że są na początku swej małżeńskiej wędrówki, ich relacja zdaje się mieć jakieś niedociągnięcia w postaci chociażby niedomówień czy niedostatecznej dozy zaufania. Ich małżeńskie stosunki zostają wystawiona na próbę w momencie, gdy Tsuda musi udać się do szpitala, aby poddać się niegroźnemu zabiegowi. Wiadomość o konieczności udania się na leczenie zbiega się w czasie z nadejściem listu od ojca Tsudy. Informacja w nim zawarta nie napawa optymizmem, bowiem mężczyzna odmawia pomocy materialnej Tsudy i jego żony, właśnie teraz, gdy tego wsparcia najbardziej potrzebują. Przyzwyczajone do całkiem wygodnego życia małżeństwo będzie musiało stawić czoła problemom. Tym czasem okazuje się, że owe kłopoty są niczym w porównaniu do skrywanej przez Tsudę tajemnicy.

Długie, aczkolwiek ciekawe dialogi stanowią okazję do poznania mentalności Japończyków, dotarcia do relacji panujących w rodzinie i poza jej granicami. Powieść dla wytrwałych, którzy z tej podróży z książką wrócą bogatsi o wiedzę na temat realiów japońskiego życia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 656

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,7 (3 oceny)
2
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
agnieszka3201

Dobrze spędzony czas

Warto się jednak z powieścią zapoznać, szczególnie jeśli jest się wielbicielem japońskiej kultury i historii. Pod tym względem Światło i mrok to prawdziwa skarbnica wiedzy.
00

Popularność




Natsume Sōseki
Światło i mrok

Wersja Demonstracyjna

Wydawnictwo Psychoskok

Natsume Sōseki „Światło i mrok”

Copyright © by Natsume Sōseki, 2016

Copyright © by Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o. 2016

Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej publikacji nie

 może być reprodukowana, powielana i udostępniana w 

jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy.

Skład: Jacek Antoniewski

Projekt okładki: Robert Rumak

Korekta: Karolina Cieślak, Marlena Rumak

Tłumaczenie z języka japońskiego: Barbara Andrasik

Ilustracje na okładce: © – Ogawa Kazumasa

ISBN: 978‒83‒7900‒652‒6

Wydawnictwo Psychoskok sp. z o.o.

ul. Spółdzielców 3, pok. 325, 62-510 Konin

tel. (63) 242 02 02, kom. 695-943-706

http://www.psychoskok.pl/ e-mail:[email protected]

1

Po badaniu lekarz pomógł Tsudzie podnieść się ze stołu.

–   Tak jak się obawiałem, przetoka sięga aż do jelita. Przy poprzednim badaniu wziąłem naderwaną błonę za jej koniec, i tak też powiedziałem – dzisiaj jednak, gdy zlikwidowałem błonę, okazało się, że kanalik jest znacznie dłuższy.

–   I ciągnie się aż do jelita?

–   Tak. Myślałem, że ma około piętnastu milimetrów, faktycznie jednak mierzy aż ze trzy centymetry.

Na twarzy Tsudy, w cieniu gorzkiego uśmiechu, pojawił się wyraz bolesnego rozczarowania. Lekarz, skrzyżowawszy przed sobą ręce na luźnym, białym fartuchu, nieco niepewnie przechylił głowę. Zupełnie jakby mówił: „Przykro mi, ale nie ma rady, takie są fakty. Lekarz nie może okłamywać pacjenta”.

Tsuda w milczeniu poprawił pas obi i sięgając po przewieszone przez oparcie krzesła spodnie hakama, ponownie zwrócił się w stronę lekarza:

–   Skoro sięga aż do jelita, to już nie da się tego wyleczyć?

–   Nic z tych rzeczy.

Lekarz z ożywieniem, z miejsca zaprzeczył słowom Tsudy, a zarazem także i jego samopoczuciu.

–   Tylko że teraz już nie możemy ograniczać się do samego czyszczenia przetoki, jak to robiliśmy do tej pory. Ponieważ niezależnie od upływu czasu, mięśnie nie zrosną się same, nie ma innej rady, jak zmienić metodę leczenia i przeprowadzić radykalny zabieg.

–   Radykalny? To znaczy?

–   Będziemy ciąć. Po nacięciu przetoka połączy się z jelitem tak, że obie strony całkowicie naturalnie do siebie przylgną. Wtedy będzie pan, praktycznie rzecz biorąc, wyleczony.

Tsuda w milczeniu skinął głową. Obok niego, na stole przymocowanym do parapetu wychodzącego na południe okna, stał mikroskop. Ponieważ dobrze znał lekarza, podczas poprzedniej wizyty w gabinecie, w drodze wyjątku, otrzymał pozwolenie, by sobie przez niego z ciekawości popatrzeć. Wtedy, w osiemsetpięćdziesięciokrotnym powiększeniu, w jasnych, czystych barwach, zupełnie jakby był to rysunek, zobaczył znajdujące się na winogronie bakterie.

Kiedy już po włożeniu spodni, sięgnął po skórzany portfel – który wcześniej odłożył na ten właśnie stół – mimowolnie przypomniał sobie tamte bakterie. To nagłe skojarzenie na nowo go zaniepokoiło – wiedział, że powinien już wyjść z gabinetu, włożył nawet portfel do wewnętrznej kieszeni, mimo to na nowo się zawahał.

–   A jeśli to zmiany gruźlicze, to nawet gdy przeprowadzi się ten zabieg, o którym pan wspomniał, i przetoka połączy się z jelitem, to i tak nie będę wyleczony, prawda?

–   Jeśli to gruźlicze, to faktycznie nie. No, ale ponieważ przetoka sięga w głąb, leczenie samego otworu na nic się nie zda.

Tsuda mimowolnie zmarszczył brwi.

–   I u mnie nie ma zmian gruźliczych?

–   Nie, nie ma.

Tsuda skierował na lekarza uważne spojrzenie, upewniając się, ile w jego słowach może być prawdy. Lekarz nawet nie drgnął.

–   Skąd pan wie? Można to wywnioskować ze zwykłego badania?

–   Tak. To widać.

W tym momencie pielęgniarka stanęła w drzwiach, wywołując imię następnego pacjenta. Ten od razu pojawił się za plecami Tsudy, zmuszając go do szybkiego wycofania się.

–  A więc kiedy mógłbym się stawić na ten zabieg?

–  W każdej chwili. Kiedy tylko będzie panu wygodnie.

Ustaliwszy, że wybierze termin po dokładnym zastanowieniu, Tsuda wyszedł z gabinetu.

2

Gdy wsiadł do tramwaju, jego nastrój znacznie się pogorszył.

W środku było tak tłoczno, że prawie nie mógł się poruszyć i wisząc na zamocowanej przy poręczy rączce, pogrążył się we własnych myślach. W jego wspomnieniach odżył pulsujący ból, jaki odczuwał zeszłego roku. Przed oczami ujrzał własną żałosną postać, leżącą na białym łóżku. Wyraźnie słyszał swój głos, skowyczący jak u pozbawionego możliwości ucieczki, uwiązanego na łańcuchu psa. Zaatakowały go wspomnienia zimnego blasku skalpela, szczęku uderzającego o siebie metalu, ciśnienia o straszliwej sile, które nagle wycisnęło powietrze z obu jego płuc, i wreszcie wspomnienia gwałtownego bólu, który nie mógł mieć innej przyczyny jak ta, że sprężone powietrze, mimo całego tego ciśnienia, nie mogło już zmniejszyć swej objętości.

Opanowało go jakieś nieprzyjemne uczucie. Nagle, budząc się z rozmyślań, rozejrzał się dookoła, ale żaden z tych obojętnych ludzi, którzy go otaczali, nie zwrócił nawet uwagi na jego istnienie. Tsuda pogrążył się z powrotem w poprzednich rozważaniach.

„Dlaczego spotkało mnie coś takiego?”

Kiedy podczas drogi powrotnej z hanami na brzegu rzeki Arakawa, bez żadnego ostrzeżenia po raz pierwszy zaatakował go ten pulsujący ból, zrobiło mu się ciemno przed oczami. A przyczyna była zupełnie inna niż cokolwiek, co mógłby sobie wyobrażać. Było to nawet bardziej straszne niż dziwne.

„Nie jest powiedziane kiedy, ani jak zmieni się moje ciało. Mało tego, może nawet teraz, w tej chwili, gdzieś w jego wnętrzu coś się zmienia. A ja żyję, nic o tym nie wiedząc. To przerażające”.

Doszedłszy do tego punktu rozważań, nie potrafił już się zatrzymać. Tramwaj zatrząsł się i Tsuda nagle pochylił się do przodu, jakby coś silnie pchnęło go w plecy. Jednocześnie w głębi serca wydał bezgłośny okrzyk.

„Z ludzkimi uczuciami jest tak samo. Dokładnie tak samo. Nie wiemy, jak i kiedy się zmienią. A ja widziałem, jak się zmieniają”.

Mimowolnie zaciskając usta, skierował na swoje otoczenie wzrok taki, jakim patrzy człowiek, którego duma została właśnie boleśnie zraniona. Mimo to, pozostali pasażerowie tramwaju nie zwrócili najmniejszej uwagi na jego spojrzenie, zupełnie jakby nie wiedzieli, co się dzieje w jego sercu.

Jego umysł poruszał się do przodu po swoich własnych, oddzielnych szynach, dokładnie tak jak tramwaj, którym jechał.

Przypomniał sobie to, co jakieś dwa, trzy dni temu słyszał od pewnego przyjaciela na temat poglądów Poincaré. Wyjaśniając mu znaczenie słowa „przypadek”, zwrócił się do niego tymi słowami:

– To dlatego codziennie mówisz przypadek to, przypadek tamto. W ogóle samo określenie „przypadkowe zdarzenie” według Poincaré używane jest wtedy, gdy przyczyna jest choć odrobinę zbyt skomplikowana i nie możemy jej pojąć. Żeby mógł się urodzić Napoleon, musiał się połączyć jakiś szczególny plemnik z jakimś szczególnym jajeczkiem, a żeby to z kolei było możliwe, musiały być spełnione kolejne warunki… jakby spróbować się nad tym zastanowić, to przekracza możliwości naszej wyobraźni.

Nie mógł tak po prostu puścić słów przyjaciela mimo uszu, jako kolejnego strzępka nowej wiedzy. Dokładnie je przeanalizował, odnosząc do swojej sytuacji. I wtedy pomyślał o jakiejś tajemniczej, mrocznej sile, która spycha go na lewo, gdy powinien iść na prawo, i zawraca do tyłu, gdy powinien posuwać się naprzód. A przecież nigdy do tej pory nie zdarzyło się, by jakikolwiek człowiek przeszkadzał mu w jego działaniach. Bez wątpienia wszystko co robił, robił z własnej woli, i wszystko, co mówił, mówił z własnej woli.

„Ciekawe, dlaczego ona wyszła za mąż właśnie za niego? Bez wątpienia dlatego, że tego chciała. Ale przecież, pod żadnym pozorem, nie powinna była tego robić. No i znowu ja, dlaczego ożeniłem się akurat z tą kobietą? Bez wątpienia do tego małżeństwa też doszło dlatego, że sam tego chciałem. Ale przecież ani razu do tej pory nie zdarzyło mi się pomyśleć, że jej pragnę… Przypadek? Skomplikowana przyczyna, o której wspominał Poincaré? Jakoś nie mogę tego pojąć…”

Wciąż pogrążony w myślach wysiadł z tramwaju i skierował się w stronę domu.

3

Tsuda, kiedy skręcił na rogu w wąską uliczkę, spostrzegł postać żony, stojącej przed bramą domu. Patrzyła w jego stronę, ale gdy tylko jego cień pojawił się na rogu uliczki, odwróciła się i przykładając szczupłą, białą dłoń do czoła, udała, że wpatruje się w coś po drugiej stronie ulicy. Stała tak, dopóki Tsuda nie podszedł blisko niej.

–   Hej, czego tak wypatrujesz?

Żona, gdy tylko usłyszała jego głos, szybko obróciła się w jego stronę, jakby z zaskoczenia.

–   Przestraszyłeś mnie… Witaj w domu.

Jednocześnie skierowała na męża takie spojrzenie, jakby chciała zawrzeć w nim naraz cały blask swoich oczu, a potem skłoniła się lekko.

Tsuda zatrzymał się w miejscu, trochę w odpowiedzi na kokieterię żony, a trochę z wahaniem.

–   Co ty wyprawiasz, stojąc w takim miejscu?

–   Czekałam na twój powrót.

–   No, ale przecież w coś się tam usilnie wpatrywałaś?

–   Tak. Podpatrywałam sobie wróbelka. Tam, na piętrze tego domu po drugiej stronie ulicy, wróbel wije sobie w rynnie gniazdko.

Tsuda zerknął na dach budynku naprzeciwko, ale nie zauważył tam nawet cienia czegoś, co mogłoby przypominać wróbla. Żona szybko wyciągnęła w jego stronę otwartą dłoń.

–   O co ci znowu chodzi?

–   Laska.

Tsuda podał żonie laskę, jakby dopiero teraz spostrzegł, że ją w ogóle ma. Wziąwszy ją do ręki, żona z własnej inicjatywy otworzyła drewnianą furtkę prowadzącą na ganek i przepuściła męża przodem, po czym sama wspięła się na górę po tkwiącym w ziemi kamieniu.

Poleciła mu zdjąć kimono, i gdy wciąż jeszcze się zastanawiał, czy usiąść przy piecyku hibachi, czy nie, znów z własnej inicjatywy przyniosła mu zawinięte w ręcznik mydło.

–   Póki co, lepiej idź się wykąpać. Jak już się rozsiądziesz, to nie będzie ci się chciało wstać.

Tsuda ze zrezygnowaniem wyciągnął rękę po ręcznik, jednak nie wstał od razu.

–   Może dziś dałbym sobie spokój z gorącą wodą?

–   Dlaczego? Idź, od razu poczujesz się rześko. A jak wrócisz, podam obiad.

Tsuda nie miał innego wyboru, jak znowu podnieść się na nogi.

Kiedy wychodził z pokoju, na chwilę jeszcze obrócił się w stronę żony.

–   Dzisiaj w drodze powrotnej wstąpiłem do Kobayashiego.

–   Aha, i co, jak wyniki badań? Już chyba niedługo powinieneś wyzdrowieć…

–   Na razie jeszcze nie. Sprawa zrobiła się dosyć poważna.

Powiedziawszy to, wyszedł na korytarz, nie zwracając już uwagi na pytania zaniepokojonej żony.

Ten sam temat rozmowy powrócił między nimi wczesnym wieczorem, gdy byli już po kolacji, a Tsuda jeszcze nie zdążył wycofać się do swojego gabinetu.

–   Nie podoba mi się, że będą cię kroić, to straszne… Nie można by tego zostawić tak, jak do tej pory?

–   Lekarz mówił, że to byłoby niebezpieczne.

–   Ależ, kochanie, nie podoba mi się to. A co, jeśli wda się infekcja?

Żona spojrzała na niego z uczuciem, marszcząc swoje gęste, kształtne brwi. Tsuda roześmiał się zamiast odpowiedzieć, ona zaś spytała już spokojniejszym tonem:

–   Jeśli zdecydujesz się na ten zabieg, znowu będziesz musiał iść w niedzielę, prawda?

W następną niedzielę byliśmy zaproszeni przez krewnych do teatru.

–   To jeszcze nic pewnego, więc się nie przejmuj, odmówimy im.

–   Ale tak nie można, kochanie. Nie możemy im odmówić, kiedy już nas tak serdecznie zaprosili.

–   Możemy. Skoro mamy istotny powód, żeby odmówić…

–   Ale przecież ja chcę iść.

–   Skoro chcesz, to idź.

–   Dlatego ty też chodź ze mną, dobrze? Tak bardzo nie chcesz?

Tsuda spojrzał na twarz żony i krzywo się uśmiechnął.

4

Żona Tsudy miała bardzo jasną karnację. Z tego też powodu jej kształtne brwi wyraźnie rysowały się na tle nieomal białej twarzy. Często nimi poruszała – taki już miała nawyk. Niestety jej oczy były zbyt wąskie, a przez to, że powieki płynnie schodziły od brwi do rzęs, nie były również szczególnie czarujące. Za to błyszczące zza nich smoliście czarne źrenice nadzwyczaj dobrze jej służyły. Czasami tak sprawnie zmieniała ich wyraz wedle chęci, że można było wręcz powiedzieć, iż pracują całkowicie podług jej upodobania. Niekiedy zdarzało się, że mimo woli pociągało Tsudę światełko płonące w głębi tych wąskich oczu. Zdarzało się też jednak, że nagle bez żadnego powodu zaczynało go odpychać.

Gdy nagle, podnosząc wzrok, spojrzał na żonę, przez chwilę czuł dziwną siłę czającą się w głębi jej źrenic. Był to nieokreślony blask, zupełnie niepasujący do jej wcześniejszych, słodkich słów. Wtedy nagle uśmiechnęła się, odsłaniając śliczne, białe zęby. I w tym samym momencie poprzedni wyraz jej oczu znikł, nie pozostawiając po sobie nawet śladu.

–          Żartowałam. Mogę nie iść do teatru, wcale mi na tym nie zależy.

Droczyłam się tylko.

Tsuda jeszcze przez chwilę przyglądał się jej w milczeniu.

–          No i co mi się tak przyglądasz, z takim wyrazem twarzy… Już zrezygnowałam z przedstawienia, więc idź w następną niedzielę na zabieg do pana Kobayashiego. Tak będzie chyba najlepiej. A jeśli chodzi o Okamotów, to w ciągu najbliższych paru dni wyślę im kartkę pocztową albo sama się przejdę i wszystko im wyjaśnię.

–          Ty możesz iść. No w końcu tak serdecznie nas zaprosili…

–          Nie, ja też zostanę. Przecież twoje zdrowie jest ważniejsze niż jakieś tam przedstawienie.

Tsuda musiał jeszcze powiedzieć żonie, na czym dokładnie polegałaby operacja, której miał się poddać.

–          Kiedy mówiłem o zabiegu, nie miałem na myśli czegoś tak prostego, jak choćby nacięcie ropnia. Na początku muszę przyjąć lekarstwo na przeczyszczenie, żeby całkowicie opróżnić jelita, no a potem, już po zabiegu, jeszcze przez jakieś pięć, sześć dni mam leżeć bez ruchu z opatrunkiem, jako że może wystąpić krwotok. Dlatego nawet jeśli pójdę na operację – załóżmy w tę niedzielę, to i tak nie skończy się to na jednym dniu. Nie stanowiłoby wielkiej różnicy, gdybym przeciągnął to do poniedziałku czy wtorku, ani też gdybym poszedł tam wcześniej – jutro czy pojutrze, bo i tak wychodzi na to samo. Gdy tak na to spojrzeć, to – no cóż – całkiem wygodna choroba.

–          Żadna wygodna, kochanie, żeby przez tydzień nie móc się ruszyć…

Żona znowu szybko poruszyła brwiami. Tsuda, trochę tak, jakby to wszystko w ogóle go nie dotyczyło, w zamyśleniu przyglądał się pokrywce żelaznego kociołka, zawieszonego wewnątrz ustawionego między nim a żoną, piecyka hibachi. Pod cynobrową powierzchnią narastał szum gotującej się wody.

–          Czyli, niezależnie od terminu zabiegu, będziesz musiał wziąć tydzień wolnego w pracy?

–          Dlatego wybiorę datę po spotkaniu i rozmowie z panem Yoshikawą. Nie mogę przecież tak sobie zniknąć bez słowa.

–          Porozmawiaj z nim. Tyle już dobrego dla ciebie zrobił…

–          Kiedy z nim porozmawiam, może powiedzieć, żebym zaraz od jutra poszedł do szpitala.

Na dźwięk słowa „szpital” wąskie oczy żony nagle się rozszerzyły. – Do szpitala? Chyba nie zostaniesz w szpitalu… – No, zostanę.

–          Ale przecież mówiłeś, że pan Kobayashi nie pracuje w szpitalu? Że wszyscy jego pacjenci są z zewnątrz…

–          No szpital to może i nie jest, ale pierwsze piętro kliniki jest wolne i można się tam zatrzymać.

–          A czy jest tam czysto?

Tsuda uśmiechnął się kwaśno.

–          Może nawet bardziej niż tutaj.

Tym razem to żona gorzko się uśmiechnęła.

5

Tsuda, który miał w zwyczaju spędzać przed snem godzinę czy dwie za biurkiem, chwilę później wstał z miejsca. Żona podniosła na niego wzrok, cały czas, tak jak wcześniej, siedząc wygodnie i będąc pochyloną w kierunku piecyka.

–          Znów nauka?

Niekiedy zwracała się w ten sposób do wstającego męża. Tsuda miał wrażenie, że zawsze kiedy to mówiła, gdzieś w głębi jej głosu dźwięczało jakieś niezadowolenie. Czasami starał się jej wtedy przypochlebić, jednak chwilami, wręcz odwrotnie, budziło w nim to jedynie niechęć i pragnienie ucieczki. A w obu wypadkach gdzieś na dnie jego serca pojawiało się nieokreślone poczucie wyższości, myśl: „Nie mam czasu, by obijać się całymi dniami z kobietą taką jak ty. Bo ja mam coś do zrobienia”.

Gdy już otworzył przesuwane drzwi fusuma, zamierzając wyjść z pokoju, z tyłu dobiegł go głos żony.

–          A więc nie idziemy do teatru? Zawczasu poinformuję Okamotów, że nie możemy pójść…

–          Dlatego mówiłem, jeśli chcesz iść, to idź. Ja przecież nie wiem, jak to teraz ze mną będzie…

Żona, cały czas pochylona do przodu, nie odwzajemniła jego spojrzenia, nie odpowiedziała też na jego słowa. Już nic więcej nie mówiąc, Tsuda wspiął się po stromych, ażurowych, skrzypiących przy każdym kroku schodach prowadzących na piętro.

Na jego biurku leżała dość gruba, wydana na zachodzie książka. Usiadł, otwierając ją w miejscu, gdzie była włożona zakładka i stamtąd zaczął czytać – ponieważ jednak nie zaglądał do niej przez ostatnie trzy, cztery dni, nie za dobrze pojmował ciąg rozumowania autora. Żeby go jakoś zrozumieć, musiałby jeszcze raz przeczytać kilka ostatnich stron, ale że nie starczało mu na to cierpliwości, zamiast tego tylko szybko je przerzucił, wyglądając przy tym trochę tak, jakby martwiło go jedynie to, że książka jest taka skomplikowana. Wtedy też naturalnie obudziło się w nim uczucie, że droga do celu jest jeszcze przed nim bardzo daleka.

Przypomniał sobie, jak trzy, cztery miesiące po ślubie po raz pierwszy wziął tę książkę do ręki. Jak się dobrze zastanowić, to chociaż od tamtej pory minęły już ponad dwa miesiące, nie przebrnął jeszcze przez dwie trzecie jej objętości. Zwykle wyśmiewał przed żoną – jako ostatnich głupców – tych licznych ludzi, którzy, zaczynając pracować, przestawali czytać książki. Spędzał na piętrze stosunkowo dużo czasu – tyle, by słuchająca jego słów, jako takiego sobie mężowskiego gadania, żona mogła uznać go za prawdziwego człowieka nauki. A teraz, wraz z myślą, że daleka jeszcze przed nim droga, pojawiło się również uczucie, że traci wizerunek, co boleśnie ubodło jego dumę.

Mimo to, wiedza którą usiłował sobie przyswoić z rozłożonej przed nim książki, właściwie nie była mu potrzebna w codziennym życiu. Poza tym była aż nazbyt specjalistyczna i zbyt szczegółowa. Można też było śmiało powiedzieć, że nie miała żadnego związku z jego pracą, w czasie której nawet z wiedzy zdobytej na wykładach nie zdarzało mu się korzystać. Chciał dzięki niej podbudować swoją pewność siebie. Przypiąć ją sobie do piersi niczym order, zwracający uwagę innych. Gdy teraz niejasno zamajaczyły mu przed oczami trudności, jakie czekały go na drodze do celu, sam spytał się własnej próżności:

– Może to wcale nie jest takie proste?

W milczeniu zapalił papierosa. Po chwili zaś, jakby nagle sobie coś przypomniał, zerwał się na równe nogi, upuszczając książkę na podłogę. A potem hałaśliwie zbiegł po trzeszczących schodach prowadzących na parter.

6

–      Hej, Onobu!

Wciąż wołając imię żony, szybko otworzył przesuwane papierowe drzwi i stanął w progu pokoju dziennego. Natychmiast rzucił mu się w oczy piękny barwny pas obi i kimono, które żona nie wiadomo kiedy zdążyła przed sobą rozpostrzeć. Ponieważ wszedł do jasno oświetlonego pomieszczenia prosto z ciemnego przedsionka, ubranie to wydało mu się jeszcze bardziej olśniewające, niż było w rzeczywistości. Zatrzymawszy się w miejscu, przez chwilę przenosił wzrok z twarzy żony na wzorzystą tkaninę i z powrotem, jakby je ze sobą porównywał.

–      Dlaczego to teraz wyciągnęłaś?

Wciąż trzymając na kolanach brzeg pasa obi z wzorem wachlarzy, Onobu popatrzyła na niego tak, jakby znajdował się bardzo daleko.

–      Tylko je oglądam. Jeszcze ani razu nie miałam okazji go założyć…

–      Tym razem wybrałaś taki sposób, by mi powiedzieć, żebyśmy poszli na przedstawienie?

W głosie Tsudy dał się słyszeć cynizm, a także pewien chłód. Onobu bez słowa opuściła głowę i tak jak zwykle szybko poruszyła czarnymi brwiami. To charakterystyczne dla niej zachowanie czasem dziwnie poruszało serce Tsudy, innym znów razem, nie wiedzieć czemu, przygnębiało go. W milczeniu wyszedł na werandę i otworzył drzwi toalety, po czym znowu skierował się w stronę schodów.

Tym razem to żona go zatrzymała.

–   Kochanie, zaczekaj…

Mówiąc to, wstała i podeszła do niego, zagradzając mu drogę.

–   Miałeś do mnie jakąś sprawę? – zapytała.

To, z czym przyszedł, było obecnie dla Tsudy ważniejsze niż pas obi czy kimono żony.

–   Zastanawiałem się, czy nie przyszedł list od ojca.

–   Nie, gdyby przyszedł, odłożyłabym go jak zwykle na twoje biurko.

Tsuda zszedł na dół właśnie dlatego, że na biurku nie było listu, na który tak czekał.

–   Może jest w skrzynce, pójdę sprawdzić.

–   Jeśli przyjdzie, to polecony, nie miałby prawa zostać wrzucony do skrzynki.

–   Masz rację, ale tak na wszelki wypadek jednak sprawdzę.

Onobu otworzyła przesuwane drzwi prowadzące na ganek i zeszła na tkwiący w ziemi kamień.

–   Nie ma co. To niemożliwe, by polecony znalazł się w skrzynce.

–   Ale przecież mogą tam być zwykłe listy, więc poczekaj chwilkę, dobrze?

Ostatecznie Tsuda wycofał się do pokoju dziennego i usiadł ze skrzyżowanymi nogami na poduszce, która od czasu, gdy jedli kolację wciąż leżała na tym samym miejscu przed piecykiem hibachi, i wpatrzył się w rozrzuconą w nieładzie na podłodze tkaninę ze wzorem yū–zen.[1]

Onobu wkrótce ponownie weszła na ganek, w ręku rzeczywiście trzymając list.

–   Był jeden. Może to nawet ten od ojca…

Mówiąc to podsunęła białą kopertę w krąg światła lampy.

–   A więc jednak, tak jak myślałam, to od ojca.

–   Co, znowu nie był polecony?

Tsuda wziął do ręki kopertę, otworzył ją szybko i uważnie przeczytał list. Gdy skończył, mechanicznym ruchem ponownie zgiął kartkę, by z powrotem włożyć ją do koperty. Nie patrzył ani na to, co robił, ani na twarz Onobu. Niewidzącym wzrokiem przyglądając się szerokim pasom zdobiącym najlepsze ubranie żony, powiedział jakby do siebie.

–   No i mamy problem.

–   Co się stało?

–   Nic ważnego.

Przykładając dużą wagę do tego, jak widzą go inni, Tsuda nie chciał na razie mówić żonie o tym, o czym przeczytał w liście. Jednak z drugiej strony – musiał jej o tym powiedzieć.

7

–   Ponieważ w tym miesiącu nie przyśle nam pieniędzy, tak jak zwykle, dobrze by było, gdybyśmy sami coś zaoszczędzili. Ojciec tak napisał i dlatego mamy problem. Nie mógł nas o tym wcześniej poinformować? A on napisał o tym teraz, kiedy nagle zaczęliśmy potrzebować pieniędzy…

–   A napisał chociaż, dlaczego?

Tsuda ponownie wyjął z koperty złożony list i rozpostarł go na kolanach.

–   Podobno od końca zeszłego miesiąca dwa mieszkania stały puste, a reszta także nie przynosi czynszu. No i poza tym nałożyły się jakieś dodatkowe koszty, jak prace ogrodowe czy naprawa płotu, i dlatego w tym miesiącu nie może nam nic wysłać.

Podał otwarty list siedzącej po drugiej stronie piecyka Onobu. Przyjęła go bez słowa i nawet nie zaczęła czytać. Tsuda od początku obawiał się tego jej chłodu.

–   Co, znowu nie liczy na dochody z czynszu… Gdyby tylko chciał, jakoś zdołałby to załatwić. No i ile może kosztować naprawa płotu? Przecież nie buduje muru z cegieł…

W słowach Tsudy było sporo prawdy. Choć jego ojciec może i nie był bogaczem, ale nie było też tak, by nie mógł sobie pozwolić na wysłanie synowi, brakujących na życie pieniędzy. Tylko że był prostym człowiekiem. Według Tsudy zbyt prostym. A z punktu widzenia żony – zdecydowanie bardziej niż on, lubiącej przepych – był bezzasadnie oszczędny.

–          Ojciec na pewno myśli, że pozwalamy sobie na jakieś zbędne luksusy i szybko marnujemy pieniądze. Z pewnością o to chodzi.

–          Tak, kiedy ostatnio byłem w Kioto, też powiedział coś takiego. Widzisz, on pamięta, jak to było, kiedy sam był młody, i wydaje mu się, że ci, którzy teraz są w tym wieku, co on wtedy, też muszą wszystko osiągać samemu. Ale to niemożliwe, bo chociaż ja w wieku trzydziestu lat mogę się za bardzo nie różnić od niego, gdy miał te trzydzieści lat, to jednak otoczenie się zmieniło. Zdarzyło się choćby, że był okropnie zaskoczony i zły, gdy powiedziałem mu, że koszt wstępu na spotkania, na które chodzę, wynosi pięć jenów.

Tsuda od dawna obawiał się, że Onobu potępi jego ojca. To dlatego musiał przed nią mówić o nim tak, jakby go krytykował. Zresztą, naprawdę myślał w ten sposób. A poza tym, przyklaskując krytycznym uwagom żony, zanim jeszcze zdążyła je wygłosić, w jakiś sposób usprawiedliwiał siebie i ojca.

–          Więc co zrobimy w tym miesiącu? Nawet zazwyczaj nam nie wystarczało, a teraz jeszcze ten twój pobyt w szpitalu… ciekawe, ile nas to będzie kosztowało.

Onobu powstrzymała się od otwartej krytyki teścia i przeszła do zasadniczego problemu rozmowy. Tsuda nie miał gotowej odpowiedzi. Po chwili powiedział cicho, jakby do siebie:

–          Gdyby stryj Fujii miał pieniądze, to mógłbym się zwrócić do niego, ale…

Onobu bacznie przypatrywała się twarzy męża.

–          A nie mógłbyś jeszcze raz wysłać listu do ojca? Przy okazji napisać też o chorobie…

–          Niby mogę, ale znowu odpisze nam, że to czy tamto i tak się będziemy wozić. Jeśli będzie nas tak przetrzymywał, to do niczego nie doprowadzi.

–          Ale jeśli nie wymyślimy niczego innego, to nie ma wyjścia…

–          Dlatego nie mówię, że nie napiszę. Mam zamiar wyjaśnić ojcu naszą sytuację tak, by nas zrozumiał, ale sama wiesz, że to trochę potrwa.

–          Masz rację…

W tym momencie Tsuda spojrzał wprost na żonę i – jakby nagle podjął jakąś decyzję – powiedział:

–   A nie poszłabyś tak może po pożyczkę do Okamotów?

8

–   Nie chcę.

Onobu natychmiast odmówiła. W jej słowach nie było nawet cienia wahania. To bezceremonialne, zdecydowane stwierdzenie było dla Tsudy aż zbyt nagłe. Zszokowało go równie mocno, co pasażera rozpędzonego samochodu nagłe zatrzymanie się w miejscu. Zanim jeszcze obraził się na pozbawioną współczucia żonę, wpierw musiało mu minąć zdumienie. Spojrzał na twarz Onobu.

–   Nie chcę. Nie chcę chodzić do Okamotów i rozmawiać o czymś takim.

Onobu po raz drugi powtórzyła te same słowa.

–   Ach tak? W takim razie nie wymagam, byś się do tego zmuszała, ale…

Gdy tylko Tsuda zaczął mówić, Onobu przerwała mu, jakby opędzając się od jego chłodnych – niemniej spokojnych – słów.

–   No przecież ja się wstydzę. Za każdym razem, kiedy do nich idę, powtarzają mi, jaka to jestem szczęśliwa, że mam takiego męża i żyję sobie bez żadnych kłopotów czy trosk. Na pewno będą mieli dziwne miny, jeśli nagle przyjdę i zacznę prosić o pożyczkę.

Tsuda wreszcie pojął, iż to, że Onobu z miejsca odrzuciła jego propozycję, powodowane było nie tyle brakiem empatii, ile raczej tym, jak widzieli ją Okamotowie. Zimne światełko, które zapaliło się gdzieś w głębi jego oczu, zgasło.

–   To niedobrze, że sugerujesz im, jakobyśmy znajdowali się w łatwej sytuacji. Nie ma nic złego w tym, że ludzie mają o tobie zawyżone pojęcie, jednak nie jest powiedziane, że czasem nie sprawi to problemów.

–   Nigdy nic im nie sugerowałam. Tylko oni tak o nas myślą.

Tsuda nie drążył już więcej. Onobu też nie zadała sobie trudu wyjaśnienia sprawy. Po chwili milczenia wrócili do zasadniczego problemu rozmowy. Jednak Tsuda, któremu do tej pory nie zdarzyło się martwić o własne finanse, nie miał nawet za bardzo pojęcia, co mógłby zrobić.

–   Nawet ojciec przysparza problemów… – powiedział tylko.

Onobu, jakby nagle coś przyszło jej do głowy, spojrzała na swoje najlepsze kimono i pas obi, wciąż leżące na podłodze. – A może to?

Wzięła do ręki brzeg grubego, wyszywanego złotem pasa obi i podniosła go do góry tak, by zabłysło w świetle lampy. Tsuda nie do końca zrozumiał, co ma na myśli.

–   To? A co chcesz z tym robić?

–   Jeśli zaniosę to do lombardu, pewnie dostaniemy pożyczkę.

Tsuda aż zaniemówił. Nigdy do tej pory nie spotkał się z takim sposobem zarządzania domowym budżetem, a jeśli młoda, dopiero co poślubiona żona już dawno zaakceptowała takie metody, było to dla niego bez wątpienia bardzo wartościowe odkrycie.

–   Zdarzyło ci się już kiedyś zastawiać kimona albo inne rzeczy?

–   Nie, za kogo ty mnie uważasz…

Onobu ze śmiechem, nieco wyniosłym tonem zaprzeczyła pytaniu Tsudy.

–   Więc nie wiesz, co zrobić, by coś zastawić?

–   Nie, ale to chyba nic szczególnie skomplikowanego. Wystarczy się zdecydować.

Tsuda, poza naprawdę wyjątkową sytuacją, nigdy nie chciałby pozwolić żonie na coś równie uwłaczającego.

–   Toki wie – Onobu zaczęła się usprawiedliwiać. – Kiedy u nas mieszkała, często zdarzało się jej wychodzić do lombardu z zawiniątkiem furoshiki[2]. Poza tym teraz chyba jest tak, że wystarczy wysłać kartkę pocztową, a przyjdą odebrać zastaw.

Tsudę ucieszyło to, że żona była gotowa poświęcić dla niego swoje cenne kimono i obi. Mimo to fakt, że miałby sprawić, by posunęła się tak daleko, przynosił mu ból. Zawahał się raczej dlatego, że takie rozwiązanie godziło w jego męską dumę, niż żeby oszczędzić żonie przykrości.

–   No spróbujmy się jeszcze nad tym dobrze zastanowić.

Ponownie wszedł na piętro, ani odrobinę nie zbliżywszy się do rozwiązania kwestii, skąd wziąć potrzebne pieniądze.

9

Następnego dnia Tsuda jak zwykle poszedł do pracy. Przed południem przypadkiem natknął się na schodach na Yoshikawę, ale że sam schodził w dół, a tamten wchodził na górę, wymienili tylko grzeczne ukłony, nie miał jednak okazji, by z nim porozmawiać. Dopiero w porze lunchu zapukał cicho do drzwi jego gabinetu i przybierając oficjalny wyraz twarzy, wsunął głowę do środka. Yoshikawa właśnie rozmawiał z klientem, paląc papierosa. Oczywiście Tsuda owego klienta nie znał. Kiedy uchylił drzwi ich rozmowa, która zdaje się do tej pory szła gładko, nagle się urwała. Obydwaj odwrócili się w jego stronę. – W jakiej sprawie?

Zagadnięty przez Yoshikawę Tsuda zatrzymał się w drzwiach. – Chciałbym tylko…

–   W sprawie prywatnej?

Tsuda z założenia nie zajmował stanowiska, które wymagałoby przychodzenia tu służbowo. Z zakłopotanym wyrazem twarzy odpowiedział:

–   W prywatnej. Chciałbym tylko…

–   A więc przyjdź później. Teraz jestem zajęty.

–   Tak. Przepraszam, że przeszkodziłem.

Tsuda zamknął bezgłośnie drzwi i wrócił na swoje miejsce za biurkiem.

Po południu jeszcze dwukrotnie pukał do drzwi gabinetu, ale za każdym razem Yoshikawy nie było.

–   Może dokądś wyszedł?

Schodząc na dół, Tsuda zagadnął gońca, który stał na ganku. Chłopiec o regularnych rysach twarzy wyciągał rękę w kierunku leżącego u podnóża schodów psa o długiej, brązowej sierści, i gwizdał, jakby przy pomocy magii chciał zwabić go na górę.

–   Tak, niedawno opuścił budynek razem z klientem. W zależności od sytuacji może już nawet dzisiaj nie wrócić.

Goniec, który całymi dniami nic tylko obserwował wchodzących i wychodzących z budynku ludzi, przynajmniej w tej kwestii był lepszym prorokiem niż Tsuda. Zostawiwszy brązowego psa, który nie wiadomo z kim przyszedł, i za wszelką cenę próbującego się z nim zaprzyjaźnić chłopca, znowu powrócił na swoje miejsce za biurkiem. Został tam już do końca dnia pracy, jak zawsze wykonując swoje obowiązki.

Gdy nadeszła właściwa godzina, nawet trochę później niż inni pracownicy, opuścił budynek. Idąc jak zwykle w kierunku przystanku, wyciągnął zegarek, jakby nagle coś sobie przypomniał, i spojrzał na tarczę. Zrobił to nie tyle po to, by sprawdzić dokładną godzinę, ile raczej chcąc ustalić dalszy kierunek marszu. Zupełnie jakby na próżno radził się zegarka, czy w drodze powrotnej wstąpić do domu Yoshikawy, czy też zostawić to na później.

Ostatecznie wskoczył do tramwaju jadącego w kierunku przeciwnym, niż mieszkał. Dobrze zdawał sobie sprawę z tego, że Yoshikawy często nie było w domu, więc wcale nie oczekiwał, że z pewnością go tam zastanie. A nawet gdyby, to był świadom, że jeśli tylko będzie zajęty, to i tak go nie przyjmie. On sam jednak potrzebował co jakiś czas przekroczyć bramę domu Yoshikawów. Ze względu na grzeczność. Ze względu na obowiązek. Ze względu na własne interesy. I wreszcie, ze względu na zwykłą próżność.

Tsuda jest szczególnym znajomym Yoshikawy – czasami chciał spróbować podźwignąć na plecach ciężar takiego faktu. I chciał stanąć przed wszystkimi, trzymając go na ramionach. Chciał go dźwigać, w niczym nie naruszając swej zwykłej postawy cenienia, przede wszystkim siebie. Działając pod wpływem tej samej reakcji psychicznej, która sprawia, że ma się przewrotną chęć pokazać innym to, co starannie się ukrywa, Tsuda stanął teraz na ganku domu Yoshikawy. Sam przy tym tłumaczył sobie, że przyszedł tu tylko i wyłącznie ze względu na sprawę, którą miał do załatwienia.

10

Majestatyczne drzwi frontowego ganku były jak zwykle zamknięte. Tsuda z prostej ciekawości zajrzał do środka przez grubą kratownicę, przysłaniającą górną ich połowę niczym wyciosany w drewnie wzór. Wewnątrz leżał cicho duży granitowy kamień, a z sufitu zwieszała się granatowa, odlewana z metalu lampa. Tsuda, któremu do tej pory nie zdarzyło się jeszcze tędy wchodzić, z założenia minął to miejsce i poszedł dalej. Poprosił, aby uczeń mieszkający z państwem Yoshikawa, którego pokój znajdował się tuż obok bocznego wejścia, wpuścił go do środka.

–   Jeszcze nie wrócił.

Odpowiedź klęczącego przed nim, ubranego w wełniane spodnie hakama ucznia była krótka i jasna. Tsudę zirytowała nieco jego postawa – jakby sugerująca, że powinien od razu sobie pójść. Ostatecznie zmienił pytanie. – A czy pani Yoshikawa również wyszła?

–   Pani Yoshikawa jest w domu.

Prawdę powiedziawszy, Tsuda był nawet w lepszych stosunkach z żoną Yoshikawy, niż z nim samym. Już w drodze tutaj, na samym początku, gdzieś w głębi jego umysłu tliło się uczucie, że chciałby się z nią spotkać.

–   W takim wypadku proszę ją poinformować, że tu jestem.

Jeszcze raz poprosił nowego ucznia, który nawet nie znał jego twarzy, o zaanonsowanie. Uczeń posłusznie zniknął w głębi domu. Gdy już wrócił, nieco bardziej formalnym tonem powiedział:

–   Pani powiedziała, że raczy pana przyjąć. Proszę tędy. – Po czym zaprowadził go do salonu w zachodnim stylu.

Żona Yoshikawy pojawiła się dokładnie w momencie, kiedy Tsuda usiadł na krześle i zanim jeszcze przyniesiono herbatę czy popielniczkę.

–   Zapewne wstąpił pan w drodze powrotnej do domu?

Tsuda, który właśnie usiadł, znowu zmuszony był wstać.

–   Jak się miewa pańska żona? – zapytała, lekkim skinieniem głowy odpowiadając na powitanie Tsudy i siadając na swoim miejscu.

Tsuda uśmiechnął się nieco gorzko. Nie bardzo wiedział, jak odpowiedzieć.

–   Może to dlatego, że się pan ożenił, ale jakoś nas pan ostatnio rzadko odwiedza.

W jej słowach nie było cienia rezerwy ani niczego podobnego. Miała przed sobą tylko młodszego wiekiem mężczyznę. A w dodatku ten młodszy mężczyzna miał z założenia niższą pozycję społeczną.

–   Pewnie jest pan jeszcze bardzo szczęśliwy…

Tsuda słuchał jej spokojnie, jak gdyby cierpliwie znosił unoszony przez wiatr piasek.

–   Ale sporo już czasu minęło, prawda? Odkąd się pan ożenił…– Tak, już ponad pół roku.

–   Jak ten czas szybko mija, myślałam, że to dopiero co… No i jak?

–   Co ma pani na myśli?

Koniec Wersji Demonstracyjnej

[1] Wzory kimon popularne od okresu Edo (1605–1868), wykorzystujące motywy roślinne i zwierzęce.

[2] Rodzaj chusty, w którą dawniej Japończycy zawijali prezenty i inne przenoszone przedmioty.

Dziękujemy za skorzystanie z oferty naszego wydawnictwa i życzymy miło spędzonych chwil przy kolejnych naszych publikacjach.

Wydawnictwo Psychoskok