Świat musi osądzić - Józef Ścisło - ebook

Świat musi osądzić ebook

Józef Ścisło

0,0

Opis

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej!

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych

Chciałbym, aby moje wspomnienia z pobytu w sześciu hitlerowskich obozach koncentracyjnych stały się oskar­żeniem nie tylko tych zbrodniarzy, o których piszę z imie­nia i nazwiska. Oskarżam hitleryzm. Oskarżam tych wszy­stkich, którzy pośrednio lub bezpośrednio przyczynili się do tego, że miliony ludzi różnych narodowości poszły „do pieca”

Ze wstępu

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 170

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Obwolutę projektowałJan bokowiecz

PRINTED IN POLAND

Państwowe Wydawnictwo “Iskry”, Warszawa 1969 r. Wydanie I. Nakład 10 000+257 egz. Ark. wyd. 9,4. Ark. druk. 10,5+2 ark. wkładek. Papier druk. m/gł. kl. IV, 60 g, 82X104. Druk ukończono w lipcu 1969 r. Łódzka Drukarnia Dziełowa, Łódź, ul. Rewolucji 1905r. nr 45 Zam. Nr 652/A/68. P-98

Cena zł 15,-

Wstęp

Dzisiaj, w ćwierć wieku po zakończeniu drugiej wojny światowe, słowa Oświęcim Sachsenhausen czy Mauthausen – to symbol zbrodni hitlerowskich dokonanych na narodach całego bez mała świata. Wszystkie obozy koncentracyjne, które znajdowały się na ziemiach polskich, otoczone są czcią i pamięcią narodu jako pomniki walki i męczeństwa. Były jednak takie po których ślad nawet nie pozostał — ludobójcy spod znaku swastyki zatarli je dokładnie. Gdyby nie pamięć ludzka, może znikłyby na wieki z mapy zbrodni hitlerowskich. Do nich należą takie obozy, jak między innymi — Lichterfelde (filia berlińska Sachsenhausen), Neuengamme koło Hamburga, Aurich i Engerhafe. Jestem jednym z nielicznych świadków tego, co działo się za ich drutami. Wielu morderców natomiast żyje jeszcze na wolności i nie poniosło żadnej kary za popełnione zbrodnie.

Chciałbym, aby moje wspomnienia z pobytu w sześciu hitlerowskich obozach koncentracyjnych stały się oskarżeniem nie tylko tych zbrodniarzy, o których piszę z imienia i nazwiska. Oskarżam hitleryzm. Oskarżam tych wszystkich, którzy pośrednio lub bezpośrednio przyczynili się do tego, że miliony ludzi różnych narodowości poszły „do pieca”.

Mój dobry kolega a wielki pisarz polski Gustaw Morcinek pisał:

„Gdyby z tych wszystkich westchnień i cierpień, z tych wszystkich drgnień serca ludzkiego i z tych wszystkich doznań zaszczutego na śmierć człowieka stworzyć głazy i zbudować z nich pomnik, gdyby z tych milionów zamączonych ciał ludzkich, z ich kości i z ich popiołów ułożyć stos i gdyby z tego zbiorowego krzyku krzywdzonego i mordowanego człowieka, z jego bólu i męczeństwa wyprowadzić spiżowe sklepienie, to pomnik zbrodni hitlerowskiej i pomnik krzywdy ludzkiej sięgałby tak wysoko, że zasłoniłby sobą słońce, że przebiłby strop nieba i sięgałby wysoko ponad stratosferę okalającą glob ziemski, i byłby widoczny dla całego świata. I wtedy już nie tylko człowiek, lecz cała ludzkość musiałaby patrzeć zdumiona jego ogromem i tragicznym patosem, a serce jej truchlałoby, gdyż na szczycie owego pomnika widziałaby dłoń skrzywdzonego człowieka, wypisującego płomieniem owe Baltazarowe głoski: «Manę—Thekel—Fares» pełne proroczej grozy i wieszczące zagładę ludzkości”.

Zbrodnie hitlerowskie nie mogą być zapomniane. Muszą stanowić memento zarówno dla tych, którzy je przeżyli, jak i dla przyszłych pokoleń.

Tarnowskie więzienie

Na początku kampanii wrześniowej 1939 roku brałem udział w obronie Zakładów Azotowych w Tarnowie, a potem walczyłem w szeregach 16 pułku piechoty. Po stoczonych 16 i 17 września bitwach pod Józefowem, Majdanami i Biłgorajem pułk nasz został rozbity. Do domu w Tarnowie wróciłem w końcu września, a w listopadzie — zgodnie z zarządzeniem niemieckich władz okupacyjnych — zgłosiłem się do Zakładów Azotowych, gdzie pracowałem przed wojną dziesięć lat w biurze technicznym elektrowni. Podanie moje o ponowne zatrudnienie zostało jednak załatwione odmownie. Nie mając środków do życia wyjechałem do Zagłębia Dąbrowskiego, gdzie mieszkali moi rodzice, wielu kolegów i przyjaciół. Tam nawiązałem kontakt z nowo powstałą organizacją konspiracyjną „Orzeł Biały” działającą na terenie Sosnowca i Strzemieszyc. Powierzono mi funkcję łącznika z Krakowem i Tarnowem.

W latach 1940—1942, jako członek Związku Walki Zbrojnej, działałem w Tarnowie, w grupie pułkownika Jana Warczyńskiego. Po zlikwidowaniu przez Gestapo w 1941 roku „Orła Białego” ukrywałem w Tarnowie dwóch jego członków poszukiwanych przez tajną policję niemiecką. Z ramienia ZWZ utrzymywałem kontakt z Komitetem Obywatelskim w Budapeszcie i brałem udział w akcji przerzutowej Polaków na Węgry. Nasza organizacja pomagała również ludności żydowskiej spędzonej przez Niemców do tarnowskiego getta; za pośrednictwem członków Judenratu: Osterweila, Graja i Weismana dostarczałem wraz z innymi kolegami żywność za mury getta. W owym czasie prowadziłem też tajne kursy szkoleniowe dla elektromonterów i ślusarzy, przygotowując ich do egzaminów czeladniczych i mistrzowskich.

W dniu 24 maja 1942 roku zostałem aresztowany przez szefa Sicherheitspolizei, w Tarnowie, Obersturmführera SS, Karla Klee i agenta gestapowskiego Tadeusza Chudego. W tym samym czasie aresztowano również moją żonę.

Osadzono mnie w więzieniu tarnowskim. Mimo kilkakrotnych przesłuchiwań przez agentów policji, bezpieczeństwa i Gestapo – połączonych z biciem aż do utraty przytomności — nikogo nie wydałem i nie przyznałem się do niczego. Zarzucano mi działalność na szkodę Trzecie Rzeszy, udział w organizacjach podziemnych, kontakty z gettem tarnowskim z Polakami na Węgrzech i ze Związkiem Radzieckim oraz nauczanie robotników na tajnych kompletach.

W czasie pobytuw więzieniu poznałem Stanisława Jasińskiego (pseudonim „Sosna”) brata Władysława Jasińskiego -legendarnego dowódcy słynnych „Jędrusiów”, a za pośrednictwem mojej żony nawiązałem kontakt z innymi członkami tej organizacji, przede wszystkim z Bronisławą Kozioł oraz jej mężem Piotrem i ojcem Janem Łazarzem. W sierpniu 1942 roku dzięki zabiegom mecenasa Stanisława Borucha oboje z żoną zostaliśmy zwolnieni z więzienia za cenę czterdziestu tysięcy złotych. Pieniądze te otrzymał mecenas od Związku Walki Zbrojnej (za i pośrednictwem Edwarda Bicza) i wpłacił Karlowi Klee oraz gestapowcowi Otto von Malotky’emu.

Po wyjściu ha wolność przebywałem kilka miesięcy w Olszynach koło Zakliczyna nad Dunajcem. W listopadzie otrzymałem rozkaz moich zwierzchników z Armii Krajowej przeniesienia w lasy kieleckie. Terenem mojej działalności były okolice Łubnicy, Orzelca, Podhajca i Staszowa.

W drugiej połowie marca udało mi się wyrwać na kilka dni do Tarnowa. Przyjechałem wieczornym pociągiem ze Szczucina do Klikowej, przedmieścia Tarnowa, i okrężną drogą, aby nikomu niepowołanemu nie wpaść w oczy, szedłem do domu. Na ulicy Pułaskiego natknąłem się na Suchara, funkcjonariusza Schupo, którego nie widziałem od pół roku.. Spotkałem się z nim chętnie; gdyż zawsze był skłonny do sprzedania wiarygodnych wiadomości z policji hitlerowskiej. Suchar wiedział, że jestem śledzony przez Gestapo, toteżukryliśmy się za płotem okalającym jeden z domów. Po otrzymaniu trzystu złotych przekazał mi bardzo ważną wiadomość, że w biurze ewidencyjnym magistratu tarnowskiego gestapowcy zbierają adresy działaczy społecznych i robotniczych. Sprawą tą zajmuje się między innymi Obersturmführer SS Karl Klee i Tadeusz Chudy. Był to przedwojenny policjant zwany przez nas pogrzebaczem gdyż wsławił się tym, że „wygrzebywał” coraz to nowe ofiary dla Gestapo.

Przez kilka dni pobytu w Tarnowie ukrywałem się u siedemdziesięcioletniej sąsiadki, Dębskiej i mało kiedy nocowałem w domu. Noc z 30 na 31 marca spędzałem jednakwśród swoich. O czwartej nad ranem obudził nas alarmujący dzwonek i silne kopanie w drzwi.

– Otwierać, Gestapo!

Do mieszkania wszedł Chudy z rewolwerem w ręku i drugi umundurowany gestapowiec Grunow, który wyjął z kieszeni zaklejoną kopertę, rozerwał ją, przeczytał moje nazwisko i imię, po czym oznajmił po niemiecku, że jestem aresztowany; Chudy dodał po polsku, abym nie próbował uciekać, bo będą do mnie strzelać.

Szybko ubrałem się i pożegnałem zrozpaczoną rodzinę: matkę, żonę, siostrę, dzieci. Nad moim domem po raz drugi zawisła groźba śmierci.

Samochód zawiózł nas do budynku I Gimnazjum przy ulicy Generała Bema, gdzie mieściła się komenda SS. Tej nocy aresztowano sto dwadzieścia siedem osób, wśród których było kilka kobiet i kilkudziesięciu robotników tarnowskich. Wszystkich przywożono do komendy i ustawiano w dużej sali twarzami do ściany. Ponieważ byłem jednym z pierwszych, miałem możność obserwowania wchodzących współwięźniów i ich oprawców. Do aresztowania na raz tak dużej liczby osób Gestapo zmobilizowało wszystkie formacje policji hitlerowskiej z Tarnowa i okolicy; na czele ich stali najbardziej krwiożerczy gestapowcy: Jan Nowak, Grunow, Kastura, Opermann, Mikołaj Ilkow, Klee i szef Gestapo tarnowskiego Hubert Schachner.

Po szóstej wyprowadzono nas z komendy. Przemaszerowaliśmy trójkami przez ulice miasta do więzienia przy ulicy Marcina. Nie obeszło się przy tym bez bicia i kopania. W więzieniu zostaliśmy ulokowani w dużej celi „wejściowej”, zwanej Zugangzelle, skąd następnie rozdzielano nas do mniejszych cel. Zorientowałem się wtedy, że aresztowanie nasze ma związek z przekazaną mi przez Suchara wiadomością: było wśród nas wielu działaczy stronnictw lewicowych i organizacji społecznych, głównie robotników tarnowskich; również w ciągu następnych dni wtrącono do więzienia sporą grupę działaczy chłopskich z powiatu tarnowskiego i sąsiednich: jarosławskiego, rzeszowskiego i tarnobrzeskiego. Jak się później dowiedziałem, lista działaczy, opracowana przez Chudego i Kleego dla tarnowskiego Gestapo, obejmowała łącznie kilkaset osób, jednakże aresztowano tylko sto dwadzieścia siedem, gdyż część ukryła się lub uciekła.

Po kilkunastu dniach naszego pobytu w więzieniu rozpoczęły się przesłuchania w budynku Gestapo przy ulicy Urszulańskiej 18. Na przesłuchania wywoływano alfabetycznie, począwszy od litery A. Codziennie otwierały się z trzaskiem drzwi cel i oprawcy porywali nowe ofiary. Po kilkunastu czy kilkudziesięciu godzinach wracali zbici, zbroczeni krwią, niezdolni do utrzymania się na nogach — jęczące, drżące, łkające ludzkie strzępy. Niektórzy nie wracali — na skutek tortur umierali na miejscu katowni. Ci, którzy przetrzymali, opowiadali nam, jak odbywały się przesłuchania:

Nawet podczas najbardziej wyrafinowanych tortur nie wolno było krzyczeć, bo jeśli więzień jęczał, płakał lub wołał o litość, zakładano mu na twarz maskę. Ręce skuwano automatycznymi kajdankami, w kształcie kolczastych obręczy, które przy każdym poruszeniu zaciskały się na przegubach. Na zbitego do nieprzytomności więźnia lano wodę, a potem zadawano pytania: czy należał do organizacji podziemnych? czy słuchał radia? czy miał broń? czy rozdawał lub czytał gazetki konspiracyjne? czy był w Rosji? jak dawno należy do organizacji politycznej?... Jeżeli odpowiadał „nie” lub milczał, rozpoczynała się nowa seria bicia: wybijanie zębów, łamanie rąk i żeber, kopanie w brzuch. Bili cienkim kablem, który głęboko, do mięśni, przecinał skórę, „bykowcami” i trzcinowymi laskami, tłukli głową o ściany i wieszali na wykręconych do tyłu rękach. Twardych i nieugiętych wtrącano do piwnic.

W naszej celi było siedemnastu więźniów. Już w pierwszych dniach przesłuchań dwaj z nich, Franciszek Mikoś i Wojciech Schab, poinformowali mnie, że jest wśród nas „kapuś” — Jan Ż., majster szewski z Będzina. W dniu 22 kwietnia wrócił on do celi rzekomo z przesłuchania; uśmiechnięty i rozradowany opowiadał, że widział się z żoną, która podała mu paczkę, że w obie strony, to jest od więzienia do gmachu Gestapo i z powrotem przejechał dorożką. Nie wytrzymałem nerwowo, choć wiedziałem, czym mi to grozi: między mną a Ż. doszło do ostrej wymiany zdań. W pewnym momencie Ż, też już nie panując nad sobą, wykrzyknął, że; od trzech lat mnie śledzi i że teraz mnie zniszczy. Przyparty do muru przez Franciszka Mikosia i jego? brata Antoniego, Wojciecha Schaba i Józefa Witkiewicza — zawadiakę z Rzędzina, zwanego „Tygrysem”, zdemaskował się całkowicie. Ze słów jego wynikało jasno, że jest „kapusiem” i że za kilka dni wróci do domu, a nasze losy są już przesądzone.

W tym dniu przerwano przesłuchania. Na szczęście mnie ominęły— byłem na liście jednym z ostatnich.

Przypuszczalnie były dwa powody przerwania przesłuchań. Po pierwsze, gestapowcy czuli się bezsilni; bo żaden z naszej grupy dopóki był przytomny nie przyznawał się do stawianych mu zarzutów i odmawiał podpisania fikcyjnie sporządzonego protokołu. Po drugie, następnego dnia 23 kwietnia, był Wielki Piątek – gestapowcy nie chcieli zapewne psuć sobie świąt wielkanocnych ciężką i nieefektywną „pracą”. Dla więźniów których nie przesłuchano, sporządzono wspólny protokół, będący jednocześnie aktem oskarżenia podpisali go jak się później dowiedzieliśmy – dwaj „kapusie”: szewc z Będzina, i M. robotnik rolny Radłowa.

Mijały już cztery tygodnie naszego pobytu w więzieniu.

Dokuczał głód, trudno było utrzymać się na nogach lub przejść od ściany do ściany niewielkiej celi Rano i wieczorem dostawaliśmy po kwaterce czarnej nie słodzonej kawy i około dwustu gramów czarnego chleba, W południe, pięć razy w tygodniu — nie dogotowaną kiszoną kapustę, której smród rozchodził się po całym więzieniu, a raz lub dwa, w czwartek, a czasem też we wtorek — zupę z Rady Głównej Opiekuńczej (były woniej jaja gotowane na twardo, makaron, kasza i nieco tłuszczu). We wtorki otrzymywaliśmy dodatkowo kilogramową porcję chleba, pochodzącego również z RGO, a uzyskiwanego z ofiar mieszkańców powiatów — tarnowskiego, brzeskiego, bocheńskiego, dąbrowskiego, sądeckiego i dębickiego. Akcją zbiórki żywności kierował przewodniczący Rady w Tarnowie doktor Kryplewski oraz ksiądz Pękala.

Dopiero po ukończeniu śledztwa, to jest pod koniec kwietnia, pozwolono rodzinom podawać nam paczki żywnościowe oraz bieliznę i odzież.

Z każdym dniem coraz trudniej było znosić pobyt w więzieniu. Już setki godzin upłynęły od chwili wejścia do celi, a przed nami nic, tylko nieubłagana, dręcząca wizja dalszych dni, miesięcy, a może i lat. Do serc poczęła się wkradać rozpacz, zwątpienie i strach. Potęgowały je opowiadania o przesłuchaniach. Każdy więzień, który powracał do równowagi po przebytych torturach, opowiadał, wciąż opowiadał o swych przejściach na Gestapo...

Po miesięcznym pobycie we wspólnej celi siedemnastkę naszą przeniesiono do mniejszych cel. Trafiłem do zimnej,: ciasnej, wilgotnej, w której nie było ani odrobiny słońca — okno wychodziło na północny wschód; widać było z niego podwórze spacerowe dla kobiet. W celi tej,: przeznaczonej dla jednej osoby, umieszczono czterech więźniów: Tadeusza Chodaczka, Piotra Popka, Władysława Zielińskiego i mnie.

Nadszedł dzień 14 maja, zawsze dla mnie radosny i uroczysty, dzień urodzin mojej żony. Około południa otrzymaliśmy wiadomość, że władze więzienne dostały z Krakowa, z Sondergerichtu przy Sicherheitspolizei i Sicherheitsdienst Distriktu Krakau, zatwierdzoną i podpisaną listę więźniów przeznaczonych na wyjazd do Oświęcimia. Byłem wśród nich i ja. Ku naszemu wielkiemu zdziwieniu dowiedzieliśmy się, że na liście, oznaczonej dwoma słowami: „powrót nie wskazany”, figurują też nazwiska denuncjatorów Ż. i M.

Wiedziałem, co znaczy słowo „Oświęcim”, wiedziałem że stamtąd nie ma powrotu. Płakałem z rozpaczy, myślałem, że postradam rozum. Chciałem odepchnąć od siebie myśli o domu i rodzinie, ale nie mogłem. Zdobyłem skądś maleńki ołówek i kartkę z zeszytu. Podzieliłem ją na cztery części i napisałem cztery pożegnalne listy — do matki, żony i dwojga dzieci. Karteczki zwinąłem starannie i chciałem wyrzucić przez okno. Jednakże, gdy razem z kolegą Chodaczkiem wyglądaliśmy przez kraty, dojrzał nas niemiecki naczelnik więzienia, Günthner. Upłynęła zaledwie chwila, kiedy z trzaskiem otworzyły się drzwi celi.

— Niech wyjdą ci, którzy wyglądali przez okno! Zabrać ze sobą po jednym kocu! — wrzasnął.

Zrozumieliśmy, co to znaczy. Poprowadził nas do lochów piwnicznych, do tak zwanej „separaty”. Było tu zimno, woda lała się po ścianach i kapała z sufitu, panował okropny zaduch i całkowita ciemność. W celi był jeszcze jeden więzień — mieszkaniec Tarnobrzega, zabrany z ulicy jako rzekomy partyzant. W ciszy separaty po raz pierwszy usłyszałem dochodzące z innych lochów okropne jęki, wycia, błagania o śmierć. Na szczęście ukarano nas tylko dwudniowym pobytem w lochu.

24 maja był dniem naszego wyjazdu do Oświęcimia. Zastępca naczelnika więzienia, Leski, pożegnał nas następującymi słowy:

— Jeżeli ktoś będzie uciekał, zostanie zastrzelony, zachować spokój, jedziecie do Oświęcimia.

Sześćdziesięciu dwu więźniów ruszyło piątkami w kierunku dworca towarowego. W naszym transporcie było dwóch Żydów, członków Judenratu — komendant getta tarnowskiego Osterweil i jego zastępca Weisman; jeden Cygan, szwagier Lucjana Kamińskiego; i jeden Niemiec, dezerter z wojska schwytany w czasie ucieczki z frontu do domu.

Na stacji dostrzegłem w oddali żonę, siostrę i synów. Kiwnąłem im ręką i wsiadłem do wagonu-więźniarki. Pół wagonu zajęło sześćdziesięciu dwu więźniów, a drugą połowę — pięciu konwojujących nas esesmanów. Więźniarkę przyczepiono do pociągu osobowego jadącego do Krakowa: rodziny nasze wykorzystały tę okazję, by towarzyszyć nam do Krakowa, a przy tym podać paczki z prowiantami. W Krakowie udało mi się zamienić z żoną parę słów.

Pozostali więźniowie aresztowani w nocy z 30 na 31 marca wyjechali z Tarnowa do Oświęcimia w trzy dni po nas.

Po moim aresztowaniu, gdy jeszcze przebywałem w więzieniu tarnowskim, żona jak i wiele innych kobiet rozpoczęła starania o zwolnienie mnie. Motywowała je tym, że ja urodziłem się na Śląsku, a jej matka jest z pochodzenia Węgierką. Podanie o zwolnienie wniosła do komendy Gestapo w Krakowie przy ulicy Pomorskiej za pośrednictwem Gestapo tarnowskiego. W odpowiedzi otrzymała w czerwcu wezwanie do referatu politycznego Kreishauptmannschaftu w Tarnowie. Oświadczono jej, że jeżeli podpisze volkslistę, podanie zostanie rozpatrzone, ją przyjmą do pracy w Kreishauptmannschafcie, a mnie ewentualnie zwolnią z obozu. Po powrocie do domu żona opowiedziała to dzieciom. Starszy syn, mający wówczas dwanaście lat zawołał z oburzeniem:

– Matusiu, wolę śmierć naszą i tatki niż taką hańbę!

Te słowa położyły kres zabiegom żony o zwolnienie mnie z obozu.

Oświęcim

24 maja 1943 roku o godzinie dwudziestej przyjechaliśmy do Oświęcimia. Gdy wprowadzono nas na teren obozu, było już ciemno. Całą noc przesiedzieliśmy w łaźni na betonowej podłodze.

Następnego dnia rozpoczęło się „mundurowanie”. Rozebrano nas do naga, odebrano wszystkie rzeczy, strzyżono, golono, poddano kąpieli i dezynfekcji. Wszyscy otrzymaliśmy „cyrkowe” ubrania. Mnie przypadła w udziale bluza pasiakowa, ciasna i krótka, spodnie sięgające zaledwie do kolan, koszula potargana, zamiast kalesonów spodenki sportowe, sztywne od ropy i cuchnące, jedna skarpetka czarna wełniana, a druga biała niciana. Buty pozwolono nam zatrzymać; wykorzystałem to i ukryłem w nich dwie małe fotografie żony i dzieci.

Zostaliśmy ulokowani na kwarantannie w bloku nr 2. Nie byliśmy już ludźmi, lecz numerami. Ja otrzymałem numer 122845, który wytatuowano mi w dwa miesiące później na lewej ręce.

Bloki obozowe były to pokoszarowe budynki piętrowe. Z okien rozciągał się widok na ogrodzenie z drutu kolczastego i dwóch siatek z drutu gładkiego podłączonych do prądu elektrycznego wysokiego napięcia oraz z dwu klatek zewnętrznych, tak zwanych ostrzegawczych.

W koło gęsto rozmieszczono wieże strażnicze, a na nich posterunki esesmańskie z karabinami maszynowymi i reflektorami.

Na drugi dzień po naszym przybyciu do Oświęcimia odwiedzili nas koledzy tarnowscy. Oni to dali nam pierwszą lekcję życia obozowego. Dowiedzieliśmy się między innymi, jaki jest podział funkcji obozowych określanych mianem administracji więźniarskiej. Robotami kierowali tak zwani kapo i Vorarbeiterzy jako ich pomocnicy, komendantami bloków byli blokowi, a opiekunami izb — sztubowi, Schreiberzy zaś to pisarze zatrudnieni w kancelarii obozowej i na blokach; na czele administracji więźniarskiej stał tak zwany starszy obozowy — Lägeralteste. Te wszystkie funkcje powierzano więźniom rekrutującym się z najgorszych szumowin społecznych; przede wszystkim przestępcom kryminalnym — w większości wypadków pospolitym zbrodniarzom — specjalnie przysłanym do Oświęcimia w 1940 roku z obozu Sachsenhausen. Byli oni prawą ręką esesmanów. Dopiero w późniejszym okresie zdarzało się, że niektóre funkcje przydzielano więźniom politycznym.

W czasie kwarantanny nie wolno było wychodzić z bloku. Przez całą dobę był on zamknięty, jedynie co parę dni wyprowadzano nas na gimnastykę, która polegała na skakaniu tak zwaną żabką i na marszu wokół budynku. Blokowym był Smyczek, Polak, więzień polityczny, człowiek uczciwy, były komendant straży pożarnej w Tarnowskich Górach. Był on pierwszym blokowym w obozie oświęcimskim, który nie pozwalał bić więźniów. Za to sztubowy, bandyta niemiecki oznaczony zielonym trójkątem kryminalisty, który miał na sumieniu morderstwo dwojga własnych dzieci, bardzo często bił nas dotkliwie i katował, zwłaszcza wtedy gdy nie było blokowego lub gdy wizytował nas Blockführer, esesman. Funkcję Schreibera pełnił na naszym bloku młody więzień, dwudziestokilkuletni, Stanisław Kondera. Zachowywał pozory dobrze wychowanego człowieka, w rzeczywistości jednak miał nabyte w obozie skłonności sadystyczne, był przesadnie służalczy wobec przełożonych, natomiast znęcał się nad więźniami, szczególnie nowo przybyłymi do obozu.

Spaliśmy na wąskich, piętrowych pryczach, na każdej po dwóch. Moja, którą dzieliłem z Ignacym Rysiowiczem, była na trzecim, najwyższym „piętrze”, z lewej strony bloku, w sztubie drugiej. Na prawo od nas, na tej samej wysokości, spali więźniowie kryminalni przywiezieni do obozu z więzienia w Rawiczu w tym czasie co nasz transport. Moi dwaj najbliżsi sąsiedzi siedzieli już ponad dziesięć lat, skazani na karę śmierci za morderstwo zamienioną na dożywotnie więzienie. Pryczę po lewej stronie zajmowali Francuzi. Jeden z nich był notariuszem z Paryża, niegdyś bardzo zamożnym człowiekiem. Chorował na nerki i pęcherz, musiał więc bardzo często wstawać i chodzić do ustępu. Nie było to takie proste, bo w dzień ustęp zamykano na kilka godzin celem „uporządkowania”, w dodatku zaś nie był on wystarczający dla ośmiuset sześćdziesięciu więźniów naszego bloku. Zazwyczaj długo musieliśmy stać w kolejce, aby się doń dostać. Najwięcej kłopotów przysparzało wstawanie w nocy, bo przy schodzeniu z pryczy budziło się śpiących kolegów, którzy nie tylko wymyślali, ale nawet bili i kopali. Aby uniknąć tego, nasz francuski kolega postarał się o butelkę, do której oddawał mocz, a gdy była pełna, zanosił ją pod bluzą do ustępu i tam opróżniał. Udawało mu się to przez kilka dni. Sprawa wydała się w czasie przeprowadzania kontroli prycz na rozkaz Blockführera. Gdy pod siennikiem Francuza znaleziono butelkę z moczem, Blockführer wezwał go do Schreibstuby, pozbawił obiadu, to jest miski zupy, a w czasie wieczornego apelu kazał sztabowemu i Schreiberowi ustawić go na taborecie, głowę nakryć mu miską i do ręki dać butelkę z moczem. Aby upokorzyć go całkowicie, kazano mu kilkakrotnie powiedzieć po niemiecku, po polsku i francusku: — Jestem świnią, bo leję do butelki. — W końcu Blockführer zmusił go do wypicia zawartości butelki, w której było około ćwierć litra moczu. Gdy biedny człowiek uczynił to, zachwiał się i upadł zemdlony. Po apelu zawleczono go na pryczę, a następnego dnia odprowadzono na rewir, czyli do szpitala obozowego, gdzie po trzech dniach umarł.

Z naszej grupy, przybyłej do Oświęcimia 24 maja, pierwszy zmarł profesor Bogacki z wydziału architektury i budownictwa Politechniki Lwowskiej. Aresztowano go w marcu 1943 roku w Tarnobrzegu, gdy wracał drogą z miasta do stacji kolejowej, niosąc na plecach kilka kilogramów zakupionej na rynku żywności, po którą specjalnie przyjechał ze Lwowa. W czasie przesłuchania na Gestapo w Tarnobrzegu wmawiano w niego, że należy do tajnej organizacji. W kilka dni po przyjeździe do obozu profesor dostał gorączki, a na jego policzkach wystąpiło silne zaczerwienienie. Gdy skierowano go na rewir, lekarz obozowy stwierdził, że jest to róża. Zmarł w kilka dni później, 10 czerwca.

Kiedy przebywaliśmy na bloku nr 2 i nie otrzymywaliśmy jeszcze paczek z domu, z ogromną pomocą przychodzili nam koledzy więźniowie: doktor Roman Szuszkiewicz — lekarz obozowy, Bolesław Bielamowicz i Wiktor Borowski, którzy organizowali dla nas zbiórkę chleba wśród starszych Häftlingów — jak nazywano tu więźniów. Doktor Szuszkiewicz przynosił codziennie po kilkanaście porcji chleba, lekarstwa, bieliznę i odzież. Służył radą, pocieszał nas, podawał najnowsze wiadomości z frontu. Bielamowicz, były oficer, zatrudniony w kuchni obozowej, też codziennie obdarowywał nas gotowanymi ziemniakami i paroma porcjami chleba. Borowski zaś kilka razy przyniósł chleb, a nawet ciastka, które otrzymał w paczkach z domu.

Opieka nad nami starych Häftlingów przejawiała się i w inny sposób. Już w pierwszych dniach mego pobytu w obozie przyszedł do nas Edward Wrona z Tarnowa, który został wywieziony do Oświęcimia pierwszym transportem z 14 czerwca 1940 roku i miał numer 206. Zaproponował mi pomoc w wysłaniu do domu listu drogą nielegalną, to znaczy nie przez pocztę obozową. List ten — jak się później dowiedziałem — dotarł do moich najbliższych i był dla nich dużą otuchą, ponieważ od mego wyjazdu z Tarnowa nie wiedzieli, co się ze mną dzieje.

Po trzech tygodniach pobytu na kwarantannie zaczęto rozdzielać nasz blok na poszczególne grupy robocze, tak zwane komanda. Pierwszą grupę odesłano do nowo zakładanego obozu w Jaworznie, do pracy w tamtejszych kopalniach węgla i rud cynku oraz w fabryce chemicznej i elektrowni. Do Jaworzna pojechało kilku kolegów z mojego transportu, a wśród nich Józef Kamiński, Władysław Zieliński i Karol Schab. Następne grupy odesłano do obozu przy kopalni Brzeszcze, do Zakładów Azotowych w Kędzierzynie, do budowy elektrowni w Łagiszy.

16 czerwca było nas na bloku jeszcze czterystu pięćdziesięciu mężczyzn. Większość, bo około dwóch trzecich, pracowała na terenie obozu. Część miała przydział do warsztatów mechanicznych, elektrycznych i samochodowych, a reszta była zatrudniana przy wyładunkach kolejowych, w transporcie, przy kopaniu rowów odwadniających i robotach murarskich — obóz stale rozbudowywano. W tej ostatniej grupie znalazło się kilku kolegów z Tarnowa: Piotr Popek, Jan Kwiatkowski, Kotula, bracia Franciszek i Antoni Mikosiowie. Ja nie pracowałem jeszcze nigdzie. Dlatego też 16 czerwca mógł być ostatnim dniem w moim życiu. Zwołano nadzwyczajny apel i ustawiono nas przed blokiem. Niewiele chwil minęło, gdy zorientowałem się, że spośród tych, którzy nie pracowali lub pracowali dorywczo, będzie wybierany kontyngent „do gazu”. Esesman Blockführer oraz nasz blokowy wraz ze Schreiberem i sztubowymi dokonywali selekcji w kilku „rzutach”. Najpierw kazano wystąpić Żydom, ale było ich zaledwie kilkunastu (w tym dwóch z naszego transportu: Osterweil i Weisman), potem wszystkim chorym i tym, którzy ukończyli pięćdziesiąt lat, wreszcie Blockführer