Świat  bez kobiet. Płeć w polskim życiu publicznym - Agnieszka Graff - ebook + audiobook

Świat bez kobiet. Płeć w polskim życiu publicznym ebook i audiobook

Graff Agnieszka

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Od pierwszego wydania Świata bez kobiet minęło 20 lat. Wiele się zmieniło na lepsze – ale równie wiele na znacznie gorsze.

Przeżywamy dziś apogeum procesu, którego wczesną fazę Agnieszka Graff diagnozowała. Nie zaczęła się wtedy dyskusja o prawach kobiet, bo ją przerywano i ośmieszano. Dziś widać, że nie przez przypadek. Milczenie to nieodłączna część układu politycznego: po 1989 roku budowano nad Wisłą demokrację, ale z pominięciem praw kobiet. Niemal całkowity zakaz aborcji wprowadzony w 1993 roku, nazywany „kompromisem”, miał ów porządek społeczny stabilizować.

Teraz feminizm jest zjawiskiem masowym, choć osoby popierające te postulaty nie zawsze się za feministki i feministów uważają. Powstały Partia Kobiet i Kongres Kobiet, są Manify i Strajk Kobiet. Po drugiej stronie barykady znajduje się antyfeminizm – podszyty nacjonalizmem, zawsze w zestawie z homofobią, nazywany też walką z „ideologią gender”. Rządy PiS pod rękę z Ordo Iuris zafundowały Polkom prawdziwą jazdę bez trzymanki. W odpowiedzi zrodził się potężny ruch kobiecy zdolny wyprowadzić na ulice setki tysięcy osób.

Graff nie podaje recept i unika pouczeń. Daje narzędzia i pokazuje, jak (jeszcze, niestety) jest. Nowe wydanie zawiera kilka esejów z późniejszych lat: o narodowych obsesjach wokół seksualności, o polskim katolicyzmie i buncie kobiet.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 422

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 12 godz. 53 min

Lektor: Maja Ostaszewska

Oceny
4,5 (249 ocen)
148
80
16
3
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
melania1987

Dobrze spędzony czas

Ciężko się ocenia tego typu książki, ponieważ każdy z nas ma swoją opinię na temat przedstawiony przez autorkę i powinien ocenić tą pozycję według swojego uznania. Kilka wniosków można wyciągnąć z niej, ale jedne przebija się na początek - ciężkie było/ jest życie kobiety w Naszym kraju, cały czas musi walczyć o swoje prawa. Nie powinno tak być. Czarny scenariusz przedstawia nam autorka, nie jest ona za wesoły dla Nas kobiet żyjących w Polsce.
20
Sengatime

Nie oderwiesz się od lektury

perspektywa dwudziestu lat daje obraz jak (zbyt wolno) zmienia się pozycja kobiet w świecie, zazwyczaj na lepsze, niestety w kilku punktach ostatnio się straszliwie cofamy :-(
20
azblewska

Nie oderwiesz się od lektury

Must read
10
dagmaraszol93

Nie oderwiesz się od lektury

Przerażająco aktualna
10
Owcanica

Nie oderwiesz się od lektury

Lektura obowiązkowa!
10

Popularność




Wydawca, redaktor prowadzący ADAM PLUSZKA
Korekta AGNIESZKA RADTKE
Projekt okładki i stron tytułowych, opracowanie graficzne i typograficzne ANNA POL
Łamanie, korekta ANNA HEGMAN
Copyright © by Agnieszka Graff Copyright © by Wydawnictwo Marginesy, Warszawa 2021
Warszawa 2021 Wydanie pierwsze w tej edycji, poszerzone i uzupełnione
ISBN 978-83-66863-01-9
Wydawnictwo Marginesy Sp. z o.o. ul. Mierosławskiego 11A 01-527 Warszawa tel. 48 22 663 02 75 e-mail:[email protected]
www.marginesy.com.pl
Konwersja:eLitera s.c.

Małgosi Koszelew, dzięki której wiem, za co lubię Ally

WstępPatriarchat, zdziwienie,nadzieja i bunt

Świat bez kobiet kończy dwadzieścia lat. Uświadomiłam to sobie późną jesienią 2020 roku, kilka dni po tym, jak zapadł barbarzyński wyrok niby-Trybunału Konstytucyjnego Julii Przyłębskiej. „Myślę, czuję, decyduję”, „Moje ciało to nie trumna”, „Moja macica to nie kaplica”, „Wypierdalać!”, „***** ***”; „Wody odeszły, rodzimy rewolucję”. Gdybym w 2001 wydała na świat nie książkę, lecz córkę, zapewne uczestniczyłybyśmy teraz razem w protestach ulicznych, każda z innym kartonem. Moje ulubione hasło to to, w którym macicę zgrabnie zrymowano z kaplicą.

Czy dwudziestoletni Świat bez kobiet ma coś do powiedzenia swoim rówieśnikom i rówieśniczkom – uczestniczkom i uczestnikom obecnych protestów? Nie będę się upierać, że to książka „ponadczasowa” lub „nadal aktualna”. Sądzę, że jest wręcz przeciwnie – stanowi ona wyrazisty dokument swojej epoki. Wtedy okazała się ważna, bo przełamała tabu, nagłośniła coś, co uporczywie starano się wyciszyć. Dziś może być przydatna, bo pozwala uzyskać dystans. Przeżywamy apogeum procesu, którego wczesną fazę diagnozowałam wtedy. Dwadzieścia lat temu zaczynała się w polskiej sferze publicznej dyskusja o prawach kobiet – a właściwie nijak się zacząć nie mogła, bo wciąż ją przerywano, wyciszano, ośmieszano. Większość zebranych w Świecie bez kobiet esejów dotyczy tego właśnie zjawiska – opisują tępy opór, na jaki natrafiała każda i każdy, kto chciał(a) o tych sprawach publicznie debatować. Obowiązywała niezapisana nigdzie, ale w gruncie rzeczy powszechnie znana zasada milczenia. O „tych” sprawach nie należało mówić, w każdym razie nie należało o nich mówić poważnie. Dziś widać, że to nie był przypadek ani przeoczenie. Nie było to też tabu kulturowe towarzyszące kwestiom wstydliwym. Milczenie stanowiło nieodłączną część układu politycznego, jaki powstał po przełomie 1989 roku w Polsce: po upadku komuny budowano nad Wisłą demokrację, owszem, ale z konsekwentnym pominięciem praw kobiet. Niemal całkowity zakaz aborcji wprowadzony w 1993 roku ponad głowami społeczeństwa miał ówczesny porządek społeczny uczynić stabilnym – uznano, że podporą młodej demokracji będzie Kościół katolicki. Jego władza nie podlegała demokratycznym negocjacjom.

Wiem, brzmi to jak kombatanckie wspominki. Dziś o prawach kobiet debatują wszyscy. Feminizm jest zjawiskiem masowym, choć osoby popierające feministyczne postulaty, a nawet wychodzące z nimi na ulice, niekoniecznie się za feministki uważają. Po drugiej stronie barykady łatwiej o klarowne identyfikacje. Antyfeminizm – zawsze w zestawie z homofobią, nazywany też walką z „ideologią gender” – stanowi oś nie tylko prawicowego światopoglądu, ale też populistycznej strategii. „Gender” to wróg, przeciw któremu konsoliduje się „naród”. Rządy PiS zafundowały nam prawdziwą jazdę bez trzymanki – nagonka na mniejszości seksualne, zapowiedź wypowiedzenia europejskiej Konwencji o zapobieganiu i zwalczaniu przemocy wobec kobiet i przemocy domowej, kolejne próby wprowadzenia całkowitego zakazu aborcji... W odpowiedzi powstał potężny, masowy ruch kobiecy zdolny wyprowadzić na ulice setki tysięcy osób. Nazwiska Marty Lempart i Klementyny Suchanow zna dziś w Polsce każdy i każda. Możemy nie mieć wielkiej nadziei na zmianę władzy ani na odzyskanie choćby części naszych praw – nie żyjemy już w młodej demokracji, ale w systemie, który w szybkim tempie zmierza ku autorytaryzmowi – ale nikt dziś serio nie powie, że kwestia aborcji to temat „zastępczy”, politycznie nieistotny. Nikt nie ośmieli się zaprzeczyć randze praw kobiet w debacie publicznej. Ten temat jest kluczowy – teraz wiedzą o tym wszystkie strony sporu. Warto sobie jednak uświadomić, jak długo i w jaki sposób spychano go na margines i jaki to ma związek z autorytarnym zwrotem ostatnich lat. Dokładnie to samo dotyczy praw LGBT+, chociaż ten drugi spór wyłonił się jako oś politycznych podziałów kilka lat później niż kwestia aborcji.

„Demokracja bez kobiet to pół demokracji” – tak brzmiało jedno z haseł pierwszej warszawskiej Manify zorganizowanej w 2000 roku w reakcji na doniesienia o najściu policji na gabinet ginekologiczny w Lublińcu. Mówiło się wtedy, że kobietę przewieziono na przymusowe badania ginekologiczne w celu „zabezpieczenia dowodów”. Pamiętam swoją reakcję na te doniesienia – poczucie grozy, upokorzenia, bezsilności. Impuls, że coś trzeba zrobić – teraz, natychmiast. Domyślam się, że coś podobnego czują młode kobiety, czytając uzasadnienie wyroku z 22 października 2020 roku czy słuchając wypowiedzi Kai Godek i przedstawicieli Ordo Iuris w mediach.

Nowe prawo jest niebywale okrutne. Uderzy w konkretne kobiety, pozbawiając je opieki medycznej, skazując je na niewyobrażalne cierpienie, powodując traumy. Jeśli utrzyma się w mocy i będzie egzekwowane – zapewne usłyszymy o przypadkach śmiertelnych. Ale to prawo nie wzięło się znikąd. Jest konsekwencją dużo dłuższej historii, którą warto mieć w pamięci. Wyrok TK jest jak kropka nad „i”, ostateczne przypieczętowanie politycznej władzy Kościoła katolickiego w Polsce. Świetnie podsumował to w żarcie rysunkowym Emil Strzelecki: obradujący Trybunał ogłasza, że „postanowił uznać Konstytucję RP za niezgodną z Pismem Świętym”.

Tym razem nikt nie próbuje nawet udawać, że ta decyzja odzwierciedla intuicje moralne większości społeczeństwa, że bierze pod uwagę dobro czy choćby bezpieczeństwo osób, których ma dotyczyć. Resztki praw reprodukcyjnych odebrano kobietom przy poparciu społecznym w granicach 8 procent. Uzasadnienie wyroku napisane jest językiem spiżowym, beznamiętnym, odzwierciedlającym punkt widzenia religijnych fundamentalistów. Dla nich podmiotowość kobiety nie istnieje wcale, jej cierpienie jest bez znaczenia. Jedynym przedmiotem zainteresowania jest płód, utożsamiony z człowiekiem, przeciwstawiony kobiecie, która ma go wydać na świat, i obdarzony pełnią praw, z pominięciem może prawa do godnej śmierci. Ochrona świętości „życia” w oczywisty sposób wymaga pozbawienia kobiet prawa do samostanowienia. Dezynwoltura, z jaką TK dochodzi do tego wniosku, jest szokująca nawet dla mnie, która tego rodzaju retorykę badam od lat. „Wszak nawet pozbawione wątpliwości stwierdzenie ciężkiego i nieodwracalnego upośledzenia płodu albo nieuleczalnej choroby zagrażającej jego życiu nie oznacza, że dotknięty nimi człowiek nie będzie mógł korzystać w pełni z praw i wolności gwarantowanych konstytucyjnie w postnatalnej fazie życia” – czytam w Uzasadnieniu wyroku i przecieram ze zdumienia oczy. Oto przemówiła do nas naga władza. Prawodawca widzi człowieka posiadającego pełnię konstytucyjnych praw w nieodwracalnie upośledzonym płodzie, nie dostrzegając nawet istnienia kobiety, w której ciele ten płód się rozwija.

A teraz powiem coś, co może was zdziwić, a nawet oburzyć. Nie o płody i nie o kobiety tu chodzi. Chodzi o władzę, o prawo do decydowania o zbiorowej tożsamości Polaków i o miejscu Polski w świecie. Ten wyrok i język, którym napisano uzasadnienie, ostatecznie i jednoznacznie wypisuje nasz kraj z kręgu współczesnej cywilizacji europejskiej – i moim zdaniem taki właśnie był zamysł. Oto piętnaście lat po wstąpieniu Polski do Unii Europejskiej nacjonalistyczna prawica we współpracy z religijnymi fundamentalistami deklaruje naszą głęboką wrogość i obcość wobec Unii. Jest to logiczna konsekwencja postawy, którą nacjonalistyczna prawica prezentuje od początku transformacji – Polska ma być katolicka, Europa jest dla tego projektu wrogiem i zagrożeniem. Jeśli nie powstrzymamy tej władzy, to kolejnym krokiem będzie wyjście Polski z Unii. Kobiety i mniejszości seksualne od początku były w tej układance pionkami, czy raczej zakładniczkami, bo w dyskursie narodowym taka właśnie jest rola kobiet – są one zaledwie nosicielkami narodowej substancji. A mniejszości seksualne? Cóż, one w ogóle do tak pojętego narodu nie należą. To obcy, odmieńcy, wysłannicy wrogiego świata.

Mechanizm ten opisałam w wydanej w 2008 roku książce Rykoszetem, ale pisząc eseje zawarte w Świecie bez kobiet, jeszcze tej logiki nie rozumiałam. Przeczuwałam jej istnienie, owszem, ale nie rozumiałam jej nieubłaganej siły. Paradoksalnie moja ówczesna niewiedza stanowi o uroku tej książki. Pod koniec lat dziewięćdziesiątych XX wieku najzupełniej poważnie zastanawiałam się, dlaczego tak trudno w demokratycznej Polsce rozmawia się o prawach kobiet. Dlaczego w kraju, który – jak wciąż powtarzano – „gonił” Zachód i „wracał” do Europy, tak trudno się przebić w debacie publicznej z oczywistym na tymże Zachodzie postulatem równości płci? Dlaczego tak łatwo go wyśmiać, odłożyć na później, unieważnić, przykryć inną, rzekomo ważniejszą, bo ogólnoludzką lub ogólnonarodową sprawą? Krążyłam wokół możliwych odpowiedzi. Tropiłam logikę polskiego konserwatyzmu, brałam pod lupę frazesy o „szczególnej roli Matki Polki”, „obronie życia poczętego” i „kobiecym geniuszu”.

Fascynował mnie też polski niby-liberalizm, uparcie ślepy i głuchy na wszystko, co ma związek z płcią. Zajął się on wprowadzaniem zasad wolnego rynku, ale sferę wartości – przede wszystkim zaś ludzką seksualność – oddał we władanie Kościołowi. Na pytanie o prawa kobiet odpowiadał z uporem maniaka: „wszyscy jesteśmy ludźmi”. Jeśli zapraszał do studia telewizyjnego feministkę, to zawsze, dla równowagi, w zestawie z mizoginem. Patriarchalne odruchy, powiedzonka, obrazki. Patriarchalne nawyki, rytuały, opowieści. Tropiłam je w mediach, ale też obserwowałam znajomych, podsłuchiwałam rozmowy na ulicy. Seksizm po polsku był dla mnie zjawiskiem zdumiewającym i arcyciekawym. Doprowadzał mnie do szału, ale też fascynował i bawił. Widziałam go z ostrością, której dziś nie potrafię przywołać, bo wynikała w znacznym stopniu z wieloletniego oddalenia. W połowie lat dziewięćdziesiątych wróciłam do Polski po długim pobycie w USA, może dlatego zdumiewały mnie zjawiska dla innych zwyczajne, przezroczyste. Szczerze mówiąc, zazdroszczę ówczesnej sobie tych zdziwień. W zdziwieniu jest nadzieja na zmianę, której dziś nie potrafię z siebie wykrzesać.

Polski patriarchat, który opisałam w tej książce, miał dwa kluczowe składniki: obłudę i paternalizm. Niemal całkowitej marginalizacji kobiet w życiu publicznym towarzyszyły nieustanne deklaracje szacunku i podziwu dla pań. Oznaki otwartej mizoginii były rzadkie – celował w nich Janusz Korwin-Mikke, ale miał on wtedy status dziwaka. Dziś jest tego więcej; nienawiść i pogarda dla kobiet nie są w sferze publicznej niczym nadzwyczajnym. Ktoś powie, że to wynik brutalizacji życia publicznego, politycznej polaryzacji, wpływu mediów społecznościowych. Tak, to wszystko prawda, ale otwarta mizoginia stanowi też odpowiedź patriarchalnej kultury na kobiecy bunt. Seksizm podtrzymuje status quo, unieważnia i uniemożliwia bunt. Mizoginia – otwarcie wyrażana wrogość i pogarda – to przejaw męskiego gniewu, wściekła reakcja na utratę dawnej pozycji, próba przywołania zbuntowanych kobiet do porządku. Ówczesny seksizm był szarmancko-obłudny, bo był pewny swego. Rzadko napotykał opór. Zamiast prowadzić z kobietami wojnę, dawano do zrozumienia, że jesteśmy urocze i przezabawne. Zanim jeszcze udało się coś powiedzieć, już byłyśmy spychane w strefę niepowagi. Te czasy bezpowrotnie minęły. Czy wyobrażacie sobie, że jakiś konserwatywny polityk czy publicysta próbuje publicznie „całować rączki” Marty Lempart?

Technik uciszania i unieważniania kobiecej sprawy było wiele, a ja tropiłam je i kolekcjonowałam. Banalne uprzejmości i protekcjonalne żarciki. Opowieści o szczególnej roli kobiet i naturalnej różnicy płci. Komplementy z podtekstem i dowcipy o blondynkach. Wszystko po to, by nie dopuścić do rzeczowej debaty o systemowych nierównościach, odebranych kobietom prawach reprodukcyjnych, o przemocy w rodzinie, o dyskryminacji płacowej, o braku reprezentacji w polityce. Ciekawe, że wiele z tych strategii zupełnie już dziś nie działa. Budzą irytację, zażenowanie i śmiech. Ich siła rażenia topniała, w miarę jak budziła się w Polsce feministyczna świadomość. Budowały ją Manify, potem dołączyła Partia Kobiet i Kongres Kobiet, tworzyły ją mozolnie organizacje kobiece, dokładały swoje cegiełki feministyczne autorki, naukowczynie, artystki, dziennikarki. Obserwowałam, jak zmienia się stosunek do tej tematyki wśród moich studentów i studentek. Jednak paternalistyczno-obłudny czar polskiego seksizmu prysł ostatecznie w 2016 roku, gdy pojawił się masowy ruch kobiecy. Po Czarnym Poniedziałku nie było już cmok-nonsensu. Uczestniczki obecnej fali protestów nazwały paternalistyczne sposoby uciszania kobiet dosadnie: „dziaderstwem”.

Cel tej książki był prosty – opisać dziwaczność patriarchalnej gry, uchwycić jej groteskowość. Publicznie się zdziwić i skłonić do zdziwienia innych. Jak to możliwe, że zapomniano o kobietach „Solidarności”, o potężnym wkładzie kobiet w walkę o wolną Polskę? Czy naprawdę nikt nie zauważył, że w debacie o prawie kobiet do przerywania ciąży nie pada słowo „kobieta”? Dlaczego do kandydatki na prezydenta RP wszyscy wokół mówią protekcjonalnie „Pani Haniu” i dlaczego ona się na to godzi z pogodnym uśmiechem? I jak to jest, że czołowym politykom w moim kraju, także lewicowym, uchodzą na sucho żenujące seksistowskie żarty?

Z obecnej perspektywy dziwić może jednak coś innego – pominięcie przeze mnie wielu kluczowych tematów. Nie ma w Świecie bez kobiet tekstu o przemocy w rodzinie, pada zaledwie kilka zdań o macierzyństwie, nie poruszam tematu przemocy seksualnej – gwałtu i molestowania, niemal nie dotykam kwestii biedy, nierówności ekonomicznych i ich związku z patriarchalną kulturą. Nie będę ściemniać – dwie dekady temu napisałam książkę feministyczną nie o kobietach, lecz o ich braku w polskiej debacie publicznej. Pisałam z perspektywy wielkomiejskiej inteligentki zadziwionej skalą seksizmu w Polsce, zaniepokojonej o przyszłość demokracji i zafascynowanej amerykańską teorią feministyczną. Nie miałam lewicowej wrażliwości, mało kto ją wtedy w Polsce miał. Nie byłam zamożna – biedowałam na studiach doktoranckich, dorabiając do stypendium jako nauczycielka angielskiego – ale uważałam się za liberałkę i w gruncie rzeczy nie miałam bladego pojęcia o ekonomicznym wymiarze polskiej transformacji. Od kwestii ekonomicznych bardziej ciekawił mnie język, kultura, obyczajowość. Nie ma też w Świecie bez kobiet wiele o mniejszościach seksualnych. Prawie nikt o nich wtedy nie mówił, kampania „Niech nas zobaczą” była dopiero przed nami. Rozdział o Orlandzie Virginii Woolf stanowił próbę przełamania tabu – w gruncie rzeczy jest to poetycki esej o lesbijskim pożądaniu przebrany za analizę powieści – ale z dzisiejszej perspektywy może się wydać zadziwiająco ostrożny i oderwany od polskich realiów. I wreszcie ostatnie pominięcie – przyznam, że dziwi mnie ono niezmiernie – z wyjątkiem rozdziału o aborcji w Świecie bez kobiet nie ma zbyt wiele o Kościele. Dlaczego? Podejrzewam, że zadziałała półświadoma autocenzura. Owszem, chciałam zakwestionować z pozycji feministycznych wszechwładzę Kościoła... ale też miałam nadzieję przekonać do feminizmu rzesze polskich katoliczek, ośmielić je do reformowania Kościoła od środka. O naiwna, naiwna, naiwna – chciałabym dziś powiedzieć ówczesnej sobie. Katoliczki, owszem, masowo przyłączyły się w ostatnich latach do kobiecych protestów, jednak Kościół okazał się zasadniczo niereformowalny. Tę ostatnią lukę uznałam za niewybaczalną – dlatego uzupełniam tom o teksty napisane w późniejszych latach, teksty, w których już nie ma autocenzury. W gruncie rzeczy wszystkie one dotyczą władzy Kościoła w Polsce i buntu kobiet, które przestały się na nią godzić.

Podobno uczestniczki aktywistycznych forów internetowych od czasu do czasu polecają sobie moją książkę jako lekturę, od której warto rozpocząć przygodę z feminizmem. Niedawno jej fragment trafił też do licealnego podręcznika do języka polskiego – w zestawie z Elizą Orzeszkową, co niepomiernie mnie wzruszyło, bo pamiętam siebie jako licealistkę z przejęciem czytającą powieść Marta. CzyŚwiat bez kobiet przetrwał próbę czasu? Podejrzewam, że dotknęłam w tych tekstach czegoś, co nie przestaje być aktualne: kobiecej niezgody na patriarchat, kobiecego zdumienia, że coś takiego jak męska władza nad naszym życiem jest w ogóle możliwe. Pozwoliłam tej niezgodzie i temu zdumieniu wybrzmieć publicznie. Wielokrotnie potem słyszałam, że „włożyłam kij w mrowisko” albo „wsadziłam stopę w drzwi”. Napisałam od tego czasu kilka innych książek i wiele tekstów, ale chyba nie zdarzyło mi się już nic na miarę Patriarchatu po Seksmisji.

Oddaję w wasze ręce Świat bez kobiet bez retuszy i udoskonaleń, chociaż w kilku miejscach nie mogłam się oprzeć pokusie, by dodać uwagę w przypisie. Gdybym jednak zaczęła gruntownie uaktualniać, zmieniać i dopisywać, musiałabym tę książkę napisać na nowo i zupełnie inaczej. Bywa zaskakująco aktualna, to prawda, ale pozostaje dzieckiem swojej epoki. Nowe wydanie jest jednak poszerzone w sposób znaczący. Opowieść rozpoczęta w Patriarchacie po Seksmisji ma swoją kontynuację w pochodzącym z tomu Rykoszetem esejuNasze świętości, cudze zboczenia (tu próbuję rozgryźć seksualne obsesje narodowej prawicy) i w Magmie (o szczególnej roli Kościoła w Polsce), w niepublikowanym dotychczas po polsku tekście Nie jesteś sama (o Czarnych Protestach i towarzyszącej im eksplozji feministycznej twórczości artystycznej) i wreszcie w artykule pod tytułem Coś pękło, coś się wylało opublikowanym na portalu OKO.press podczas pierwszej fali protestów po wyroku TK w sprawie aborcji – o przebudzeniu młodego pokolenia, o końcu układu politycznego, którego logikę tropię w Świecie bez kobiet. Nie ma tu, rzecz jasna, ciągłości narracyjnej, ale między Patriarchatem po Seksmisji a Coś pękło, coś się wylało dokonało się pewne domknięcie. Czytane razem, teksty te układają się w szczególną opowieść o Polsce po 1989, opowieść, w której liberalne elity oddały władzę nad kobietami Kościołowi, ten zaś zdradził demokrację, oddając władzę nad Polską populistycznej prawicy. Niewesoła to historia, ale jest w niej jeden element, który może budzić nadzieję – bunt. Na ulice wyszło właśnie nowe pokolenie kobiet i mężczyzn, które nie godzi się na ów zgniły i przebrzmiały układ. Mam nadzieję, że to nowe, mocno poszerzone wydanie Świata bez kobiet okaże się dla was wsparciem, a przynajmniej dostarczy rozrywki.

Świat bez kobiet?

„Ty chyba jesteś wojującą feministką” – to zdanie usłyszałam po raz pierwszy, mając siedemnaście lat, podczas imprezy towarzyskiej gdzieś na warszawskim Ursynowie. Toczyliśmy właśnie zażartą dyskusję o tym, jak zamierzamy zbawić świat (czyli obalić komunę) oraz co w tym zbawionym świecie (czyli demokracji) zamierzamy robić. Był rok 1987, o Okrągłym Stole nikomu się jeszcze nie śniło, my jednak wiedzieliśmy, że czerwone imperium zła musi w końcu runąć. Ktoś miał ulotki, ktoś przyniósł gazetkę, ktoś inny – tanie wino. Dobrze jest być po stronie dobra, kiedy ma się kilkanaście lat, wspaniałych przyjaciół i czarną (zdobyczną!) bluzkę z Hofflandu. I może dlatego, że było mi tak dobrze, zagalopowałam się trochę w swojej wizji równości, wolności i samorealizacji po komunizmie. Zdziwiło mnie słowo na „f”. Nie znałam żadnych feministek, zwłaszcza wojujących, ale sama nazwa miała w sobie coś groteskowego. Nie pasowała do mnie. Sugerowała pretensje do całego świata, zwłaszcza do mężczyzn, a ja chłopców lubiłam, i to bardzo. Szczerze mówiąc, wydawali mi się ciekawsi od moich rówieśnic. Mieli wyraziste poglądy, popisywali się, wciąż o coś spierali. No i tak jak ja chcieli zbawić świat. Więc za co taka obelga? Upokorzenie pokryłam milczeniem. A może żartem? Nie pamiętam. Wspomnienie wróciło po latach, kiedy w kobiecym gronie snułyśmy opowieści o „tym pierwszym razie”: jedną z nas nazwano feministką jeszcze w dzieciństwie, kiedy odmówiła prania skarpetek swoim braciom, inną, gdy w podstawówce marzyła o grze w piłkę nożną, jeszcze inną, gdy zwierzyła się matce, że nie zamierza zakładać rodziny, dopóki nie skończy studiów. Straszne słowo na „f” pojawiało się jak znak „stop” – ostrzeżenie dla grzecznych dziewczynek, że posunęły się o krok za daleko.

Rok później wyjechałam na studia do Stanów. Oprócz klasyków filozofii i literatury angielskiej czytywałam napisy na ławkach oraz na ścianach damskich ubikacji. Prowadzone tam debaty często przybierały formę dialogów. Na przykład: „Czy feminizm umarł?”, „A czy nowym prezydentem USA będzie kobieta?”. Albo: „Czy mogę być feministką i się malować?”, „Możesz, złotko, możesz, rzecz w tym, że nie musisz!”. Albo: „Co feministki mają do zaoferowania mężczyznom?”, „A co abolicjoniści dali białym?”. Na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych amerykański feminizm przeżywał kryzys, był jednak żywym prądem kultury, zarówno akademickiej, jak i popularnej, tej, w której uczestniczy się poza biblioteką. Słowo na „f” nie stanowiło obelgi. Oznaczało uczestnictwo w nieustających dyskusjach: o miejscu kobiet w polityce, literaturze, sztuce; o pornografii, mediach, reklamie, uprzedzeniach rasowych, granicach między flirtem a przemocą, o stosunku do własnego ciała. Kiedy otarłam się o amerykański feminizm, zniknęło już ekstatyczne poczucie wspólnoty kobiet ponad podziałami klasowymi czy etnicznymi, owa fascynacja „siostrzeństwem”, która dwie dekady wcześniej towarzyszyła drugiej fali ruchu kobiecego. Feminizmów było wiele, niemal tyle co feministek. I tak jak ich matki w latach sześćdziesiątych zwykły mówić „nie jestem feministką, ale...”, tak moje koleżanki ze studiów często mawiały „jestem feministką, ale...”, po czym następował katalog uściśleń, rozróżnień i wątpliwości. W Amherst ukazywały się dwa pisemka feministyczne, które zażarcie ze sobą dyskutowały, organizowano debaty, wieczorki poetyckie, kobiece wyprawy do lasu i biegi na przełaj. Działała też kawiarenka Głodna Jaszczurka, prowadzona przez kilka feministek, znana z najbardziej czekoladowych ciastek na Wschodnim Wybrzeżu.

Jak się zostaje feministką? Każda opowieść jest inna, a moja nie ma wyraźnego początku. Nikt mnie nie „indoktrynował”, nie odczułam też „terroru politycznej poprawności”, o którym tyle się w Polsce słyszy. Po prostu znalazłam się w kulturze, przez którą dwadzieścia lat wcześniej przetoczyła się fala ruchu kobiecego, zostawiając w potocznej świadomości trwały ślad, odsłaniając absurd wielu „odwiecznych prawd” o tym, co męskie, a co kobiece. Być może feminizm dopadł mnie podczas jakiejś studenckiej imprezy, gdy zagalopowałam się w dyskusji i nikt nie miał mi tego za złe. Mogło się to też stać podczas zajęć, kiedy zdziwiło mnie moje własne zdziwienie, że jest coś takiego jak „historia kobiet”. Bo „moment feministyczny” to często spotkanie z własnymi uprzedzeniami. Pamiętam dziwną ulgę, że o „literaturze kobiecej” można mówić poważnie i mądrze, bez zgryźliwych uwag. Stopniowe „zarażenie” trwało niecały rok – w kwietniu 1989 roku znalazłam się w Waszyngtonie, w półmilionowym tłumie kobiet i mężczyzn protestujących przeciw próbom ograniczenia prawa do aborcji. Czułam, że uczestniczę w czymś ważnym, ale nie wiedziałam, że są to narodziny nowej fali ruchu kobiecego. Nie miałam też pojęcia, że za kilka miesięcy, wkrótce po obaleniu „imperium zła”, prawo do aborcji zostanie zakwestionowane w Polsce, a mój własny podział na „nas” i „onych” paskudnie się skomplikuje.

Nieco później, pracując w bibliotece uniwersyteckiej, trafiłam przypadkiem na Własny pokój Virginii Woolf, a w nim na taki fragment:

Od wielu wieków kobiety służą mężczyznom za zwierciadła, posiadające tę magiczną i bardzo użyteczną moc, że odbijają postać męską w co najmniej dwukrotnym powiększeniu. [...] Wyjaśnia to, przynajmniej częściowo, dlaczego kobiety są mężczyznom tak bardzo niezbędne.[1]

Esej Woolf powstał w Anglii w 1929 roku, był jednak niepokojąco aktualny. Uwagi o zwierciadle przypomniały mi atmosferę moich licealnych przyjaźni: ci chłopcy istotnie byli wspaniali, ale ich wspaniałość wymagała wzmocnienia, odbicia w oczach dziewczyn. Z podziwem, wstrzymując oddech, słuchałyśmy ich błyskotliwych wywodów, wierząc, że zbawianie świata to męskie zajęcie. Byłam w roli lustra naprawdę znakomita, pragnęłam jednak innej wersji spełnienia. Czy trzeba było aż przelecieć nad Atlantykiem, żeby to zobaczyć?

Wróciłam po sześciu latach, gnana tęsknotą za swojskością i poczuciem, że coś mi umyka, że spóźniam się na polską wolność i polski kapitalizm. Po pierwszych chwilach euforii – prawdziwe gazety! prawdziwe pieniądze! prawdziwe wybory! – wytęskniona polska swojskość wydała mi się dziwnie obca i nieco groteskowa. Zdumiewał mnie konformizm mojego pokolenia (pokolenia buntowników!), który ateistom kazał brać śluby kościelne i wysyłać dzieci na religię. Z niedowierzaniem obserwowałam wczesne małżeństwa moich przyjaciółek, które odgrywały teraz rolę lustra z pełną dorosłości powagą, udając na przykład, że zarabiają mniej niż ich mężowie, kiedy w rzeczywistości utrzymywały rodzinę. Nie rozumiałam nagłych zmian w zachowaniu i tonie głosu kobiet, które rozmawiały ze sobą swobodnie aż do chwili, gdy do pokoju wchodził mężczyzna. Dziwiły mnie dowcipy o blondynkach i powaga, z jaką inteligentni skądinąd ludzie powoływali się na stereotypy o „naturalnej różnicy płci”. Przede wszystkim jednak rzucało mi się w oczy coś, czego nikt zdawał się nie dostrzegać – że ta młoda polska demokracja jest światem bez kobiet. I proszę – Czytelniczko i Czytelniku – nie przywołujcie teraz listy Suchocka-Labuda-Smereczyńska-Waniek-Sierakowska-i-jeszcze-dwie-czy-trzy kobiety, bo sam fakt, że potrafimy je tak szybko wymienić, wskazuje, że jest ich mało. Poza tym nie chodzi mi tylko o (nie)obecność kobiet w świecie władzy, lecz o to, jaką wagę w polskim życiu publicznym przypisuje się kwestii kobiecej. Odpowiedź brzmi – niemal żadnej. Podobnie jak kobiecych czasopism i babskich pogaduszek, problemów kobiet jako grupy społecznej po prostu z założenia nie traktuje się w Polsce serio. Nie ma publicznej debaty o dyskryminacji i skutkach ustawy antyaborcyjnej; na hasło „parytet” politycy i dziennikarze sypią jak z rękawa głupimi dowcipami. Panuje powszechne przekonanie, że na wolnym „rynku idei” nie było i nie ma na ten temat popytu.

Spojrzenie feministyczne zawsze jest spojrzeniem obcego, spojrzeniem cudzoziemca w krainie patriarchatu. Pisząc zebrane w tej książce teksty, starałam się zachować obcość podwójną: z perspektywy gościa opisywać feminizm amerykański, a do polskiej rzeczywistości podchodzić nieco z boku, jak ktoś, kto wraca po kilku latach i chociaż jest już u siebie, to nie może się do końca zadomowić. Patrząc na własną kulturę z takiej właśnie perspektywy, można dostrzec brak, usłyszeć to, co przemilczane. Polski tradycjonalizm sprawia, że braku kobiet nie widać, a nieważność kwestii kobiecej staje się oczywistością. Sądzę, że feminizm jest w polskim języku publicznym potrzebny – nie jako odpowiedź, lecz jako język, w którym pewne pytania w ogóle da się postawić, jako perspektywa, z której widać kobiety.

Rebecca West napisała kiedyś: „Ja sama nigdy dobrze nie wiedziałam, czym jest feminizm. Wiedziałam tylko, że ludzie nazywali mnie feministką wtedy, gdy wyrażałam uczucia, które odróżniały mnie od ścierki do podłogi”[2]. Lubię tę definicję za jej przewrotną arogancję i zgodę na własną złość, jednak bardziej odpowiada mi ta, którą w książce Backlash (książka ukazała się w Polsce pod tytułem Reakcja) zapisała Susan Faludi:

Feminizm domaga się, by świat uznał nareszcie, że kobiety nie są ozdobami, cennymi naczyniami, członkiniami szczególnej „grupy interesu”. Stanowią połowę (a tak naprawdę – ponad połowę) społeczeństwa i powinny mieć takie same prawa i możliwości jak jego druga połowa [...]. Feministyczny projekt dotyczy rzeczy podstawowych: chodzi o to, by kobiety nie były zmuszone „wybierać” między publiczną sprawiedliwością a prywatnym szczęściem. A także o to, by miały prawo do samookreślenia, by ich tożsamość nie była wciąż definiowana przez kulturę ani przez mężczyzn.[3]

Tylko tyle i aż tyle. Współczesny feminizm odróżnia od wcześniejszych jego etapów poczucie oczywistości praw kobiet. Sufrażystki wyjaśniały zawile, że prawo głosu dla kobiet nie zagrozi mężczyznom, a matkom i żonom nie przeszkodzi w odgrywaniu „kobiecych ról”. Feministki z lat siedemdziesiątych miały poczucie, że oto odbywa się przełom w kulturze, który te role unicestwi, były pełne oburzenia, nadziei, euforii. Dzisiejsze feministki oraz postfeministki witają przejawy seksizmu – w życiu publicznym i prywatnym – z ironią i zdziwieniem, jako absurd, pozostałość minionej epoki. Może za wcześnie uznałyśmy przełom za dokonany, a prawa kobiet za coś, co nam się po prostu należy? W ciągu ostatnich kilku lat przekonałam się, że to poczucie oczywistości jest przedwczesne, zwłaszcza w Polsce.

Patriarchat po Seksmisji[1]

4 marca 1999 roku w samo południe zasiadłam do komputera, by napisać bardzo poważny referat o poetyce eseju feministycznego. Nagle zadzwonił telefon. „Cześć. To ja, Olga. Włącz szybko telewizor, na Dwójce leci coś naprawdę mocnego”. Odłożyłam słuchawkę i... już do poetyki eseju feministycznego nie wróciłam. Na Dwójce istotnie leciało coś mocnego: debata sejmowa nad projektem ustawy o równym statusie kobiet i mężczyzn. Przemawiała poseł (tak właśnie: słowo „poseł”, a nie „posłanka”, pojawiło się na ekranie wraz z nazwiskiem) Ewa Sikorska-Trela z AWS:

Panie Marszałku! Panie i Panowie Posłowie! Kobieta zawsze w Polsce była i jest dobrze traktowana. Oddawano jej należyty szacunek i obdarzano licznymi godnościami i zaszczytami. Miała i ma otwartą drogę do kariery zawodowej, naukowej i politycznej. Może się realizować w wielu miejscach i na wielu płaszczyznach swojego życia. Z dumą mówi się o nas „Matki Polki” dla podkreślenia naszej doniosłej roli w życiu zarówno rodzinnym, jak i narodowym kraju. Jesteśmy w przytłaczającej większości krajem chrześcijańskim i katolickim. To w naszej religii i kulturze chrześcijańskiej kobieta zajmuje szczególną rolę. Bóg stworzył mężczyznę i kobietę i dał im odmienne role w życiu. Nie należy zmieniać tych ról i poprawiać Stwórcy w jego zamysłach.[2]

Nie wytrwałam do końca debaty, lecz kiedy opadły pierwsze emocje, przestudiowałam uważnie jej tekst. Trudno mi się nie zgodzić z Elizą Olczyk, która napisała w „Rzeczypospolitej”, że „całość przypominała dyskusję gęsi z prosięciem. Każda ze stron – pisze Olczyk – mówiła swoje, nie odnosząc się z reguły do argumentów przeciwnika. Byłoby to zresztą trudne, ponieważ mówiły o zupełnie różnych sprawach, które w żaden sposób się ze sobą nie łączyły”[3]. Istotnie, trudno o „konstruktywną wymianę zdań”, gdy jedna strona opisuje sytuację na rynku pracy, powołuje się na prawa człowieka, konwencje międzynarodowe i rekomendacje Rady Europy, druga zaś opowiada o Matce Polce i zamysłach Stwórcy, a najpełniejszą gwarancję sprawiedliwości społecznej widzi w prawie naturalnym.

Jeśli założymy, że obie strony mówią w dobrej wierze, to trzeba uznać, iż są to dwa szczelnie od siebie odgrodzone światy, dwa niewchodzące ze sobą w dialog języki. Można się spierać, czy proponowana ustawa była sensowna, lub w części sensowna, rzecz jednak w tym, że nasza kultura polityczna uniemożliwia jakąkolwiek na ten temat rozmowę. Dyskurs prawicy jest tu całkowicie nieprzemakalny: płeć jest w nim kategorią „naturalną”, czyli niezmienną, ahistoryczną, leżącą całkowicie w gestii Stwórcy. Oznacza to, że pomysł, by stanowić w tej dziedzinie jakiekolwiek prawo, jest absurdalny i – jak powiedziała w Sejmie poseł Sikorska-Trela – „całkowicie niezrozumiały”. Jej zdaniem „nie można domagać się praw, które są już w sposób naturalny zagwarantowane. Każdy bowiem człowiek rodzi się wolny i równy niezależnie od płci i nie należy domagać się tej równości poprzez paragrafy ustaw. Ona po prostu jest”.

Poetyka, której próbkę stanowi to wystąpienie, to poetyka polskiego patriarchatu, której mocne uderzenie kazało mi zmienić temat referatu. Jej podstawową cechą jest zamknięcie na język praw człowieka i przekonanie, że układ sił, którego się broni, jest zadekretowany przez Pana Boga, słuszny, czyli „naturalny”. O niezwykłej karierze słowa „naturalny” w języku konserwatystów można by, nawiasem mówiąc, napisać osobną rozprawę. Tymczasem jednak rozbieżność dyskursów sprawia, że zamiast o celowości wprowadzenia parytetu toczy się spory o to, czy i jak mężczyzna różni się od kobiety, a zatem o kwestii, która ustawodawcy w ogóle nie powinna obchodzić.

Władza, ale nad kim?

W tak zwanych kręgach liberalnych słyszy się czasem opinię, że nie ma sensu wdawać się w te absurdalne debaty, bo z czasem rzecz cała i tak sama się wyklaruje. Przyjdzie walec i wyrówna, powiada liberał optymista, a tym walcem będzie ustawodawstwo europejskie. Niestety wiele wskazuje na to, że w swej wielkiej liberalnej mądrości, w której niebagatelną rolę odgrywa relatywizm kulturowy, Europa uzna polski patriarchalizm za koloryt lokalny, którego zwalczać nie trzeba, ba, może nawet nie wolno. Cóż robić, powie Unia, Francuzi mają sery, Anglicy królową, a Polacy dyskryminację kobiet. Co kraj, to obyczaj. Skoro jednak tak, to z polskim patriarchatem, jego poetyką i jego praktyką, będziemy musieli uporać się sami.

Zwykło się też uważać, że stosunek do praw kobiet w Polsce – i szerzej, w całej Europie Wschodniej po przełomie 1989 roku – stanowi swoisty paradoks, chwilowe odchylenie od demokratycznej normy. Z czasem, powiada ten gatunek optymisty, płeć przestanie funkcjonować jako podstawa do wykluczenia z życia politycznego, bo taka jest logika demokracji. Zdaniem brytyjskiej politolożki Peggy Watson jest to jednak pogląd mylny, wynikający z przedwczesnej uniwersalizacji dziejów demokracji zachodniej[4]. Wedle tego modelu demokratyzacja niechybnie prowadzi do odpolitycznienia różnicy, czyli do sytuacji, w której różnice naturalne – lub uważane za naturalne, takie jak płeć, wiek, kolor skóry czy pochodzenie społeczne – stopniowo tracą na znaczeniu jako wyznaczniki tożsamości politycznej. Z czasem zatem płeć, podobnie jak rasa czy orientacja seksualna, powinna przestać stanowić podstawę do uczestnictwa w życiu społecznym lub powód do wykluczenia. Scenariusz ten sprawdził się na przykład w Afryce Południowej, gdzie demokratyzacja istotnie powoduje zanikanie wpływu podziałów rasowych na podziały polityczne.

W Europie Wschodniej jednak, jak słusznie argumentuje Peggy Watson, sytuacja wyjściowa była zupełnie inna, inny zatem był i przełom. Sam system komunistyczny wiązał się z radykalnym odpolitycznieniem różnicy. Nie znaczy to, że wszyscy byli równi, lecz że tak zwane różnice naturalne nie miały żadnego przełożenia na poziom uczestnictwa w polityce. Polityczna bezsilność była w tym systemie uniwersalna, zatem poszczególne grupy, które w innej sytuacji mogłyby zintegrować się w poczuciu własnej krzywdy, nie zaistniały jako mniejszości. Shana Penn, autorka studium o kobietach w „Solidarności”, dziwi się, że nie pojawiły się u nich nawet przebłyski świadomości feministycznej, że do końca nie zauważały dyskryminacji płci w ruchu opozycyjnym, która dla niej, Amerykanki, była rzeczą oczywistą. „Feminizm jest luksusem, kiedy ukrywasz się w systemie totalitarnym” – odpowiedziała na jej wątpliwości Joanna Szczęsna[5]. Ani ona, ani inne rozmówczynie Shany Penn nie mogły mieć „świadomości feministycznej”, gdyż fakt bycia kobietą nie stanowił dla nich punktu wyjścia do budowania swojej tożsamości politycznej. Ta oparta była wyłącznie na działaniu: „Robiłam, co musiałam, wszystkie robiłyśmy to samo” – powiedziała Penn Helena Łuczywo.

Zdaniem Peggy Watson, to właśnie dlatego, że w tamtym okresie płeć nie była postrzegana jako kategoria polityczna, demokratyzacja w Europie Wschodniej oznaczała upolitycznienie różnicy. „Jest rzeczą zastanawiającą – pisze cytowana przez Watson węgierska komentatorka przemian Yudit Kiss – że w samym środku głębokiego kryzysu ekonomicznego i politycznego chaosu, w sytuacji niepokojów społecznych, kiedy trzeba było dokonać fundamentalnych społecznych przeobrażeń, podstawowym problemem w niemal wszystkich krajach postkomunistycznych okazała się właśnie aborcja”[6]. Watson uważa, że zjawisko to nie było żadnym „paradoksem”. Przeciwnie, w ten właśnie sposób – ustanawiając na nowo polityczny wymiar różnicy płci, czyniąc z kobiecego ciała przedmiot restrykcyjnego prawa – zademonstrowały swoją władzę nowo wybrane parlamenty. Jeden z polskich senatorów stwierdził, że koncentracja w tym trudnym okresie na kwestii aborcji kosztem innych palących spraw wynikała z faktu, iż uważano, że kwestię aborcji po prostu „da się załatwić”. „Uspołecznimy te brzuchy”, miał powiedzieć jeden z twórców ustawy antyaborcyjnej w odpowiedzi na hasło „Mój brzuch należy do mnie” protestujących pod Sejmem kobiet[7]. I tak prawo antyaborcyjne stało się pierwszą wizytówką niepewnej siebie młodej władzy w Europie Wschodniej. Nie wiedziano na razie, co począć z galopującą inflacją ani jak reformować rolnictwo, ale zawsze można było „uspołecznić” rozrodczość kobiet. Rządy trzeba sprawować nad kimś; władza, aby poczuć się władzą, musi kogoś sobie podporządkować. W demokracji po komunizmie tym kimś okazały się kobiety.

Pogląd niespójny, za to słuszny

Przestańmy się łudzić, że polski patriarchat znajduje się w stadium demokratycznych przeobrażeń. To jest patriarchat młody i prężny; patriarchat, którego pazury są głęboko wbite w podłogę parlamentu, a może i w glebę pod parlamentem. On przemawia z pozycji siły – tak wielkiej, że stać go na mnożenie głupstw i sprzeczności, gadulstwo nie na temat, bufonadę, bezczelne udawanie, że nie rozumie się pytań drugiej strony. Bo cóż właściwie powiedzieli w Sejmie przeciwnicy ustawy o równym statusie kobiet i mężczyzn? Po pierwsze, że dyskryminacji w Polsce nie ma; jest tylko „naturalna różnica ról”. Po drugie, że nawet jeśli istotnie nieco dyskryminacji jest, to przecież mamy na to zapis w Konstytucji. Po trzecie wreszcie, że nie wiadomo, co to jest dyskryminacja, ale sprawę badamy. Jak zbadamy, napiszemy raport.

Pierwszy pogląd stanowi rytualną dla tej poetyki odmowę podjęcia dyskusji w kategoriach proponowanych przez zwolenników ustawy, czyli traktowania mężczyzn i kobiet jako równorzędnych członków społeczeństwa. Robi się to między innymi, udając, że różnica między sensem słów „równy” i „identyczny” nie istnieje, oraz twierdząc, że skutkiem ustawy równościowej będzie społeczeństwo obojnaków (w domyśle: homoseksualistów). Drugi argument (konstytucyjny) sugeruje pewną otwartość, w istocie jednak stanowi unik, bo obie strony doskonale wiedzą, że zapis w Konstytucji – którego wprowadzeniu notabene prawica była zdecydowanie przeciwna – jest zbyt ogólny, by dawać podstawy do przeciwdziałania dyskryminacji w praktyce.

Wreszcie trzecia teza (o kłopotach ze zdefiniowaniem dyskryminacji) to element ogólnej taktyki grania na zwłokę, w której celuje zwłaszcza Kazimierz Kapera. „Nie jest dowiedzione – powiedział ówczesny rzecznik kobiet, jedyny, jakiego proponowała nam władza – aby główną przyczyną zróżnicowania wysokości przeciętnej płacy kobiet była dyskryminacja ze względu na płeć”. Oprócz wątpliwości w sprawie dowodów nękają go też problemy typowe dla relatywistów: „Pornografia jest postrzegana i odbierana ewidentnie, natomiast molestowanie seksualne w zależności od tego, jak na to patrzymy”. Te pokrętne wypowiedzi nie są oczywiście prośbą, by niejasności wyjaśnić. Sugerują całkowitą bezradność wobec rzekomo złożonych problemów, a jednocześnie gotowość, by kiedyś się nimi zająć. Oczywiście nie teraz. Teraz musimy przed nadmiernie wyemancypowanymi kobietami obronić mężczyzn i dzieci, ograniczyć dostęp do badań prenatalnych, utrudnić rozwody, zlikwidować akcję przeciwko przemocy wobec kobiet.

O co w tym wszystkim chodzi? Powtórzmy raz jeszcze tę zdumiewającą strukturę logiczną: dyskryminacji nie ma; dyskryminacja jest, ale mamy na to radę; niestety nie wiadomo, co to jest dyskryminacja. Fakt, że te trzy twierdzenia są ze sobą sprzeczne, bynajmniej nie przeszkodził im spełnić swego zadania – doprowadzić do odrzucenia ustawy o równym statusie już w pierwszym czytaniu. To oczywiste, że nie zadziałała tu ani siła logiki, ani fakty, bo w wypowiedziach prawicy obu elementów zabrakło. Popełniano też błędy, które powinny były prawicę całkowicie pogrążyć. Jedna z bardzo niewielu statystyk, jakie przytoczyli przeciwnicy projektu, w gruncie rzeczy świadczy przeciwko nim. Otóż 62 procent polskiego społeczeństwa uważa, że wystarczy dotychczasowy zapis o równości płci, a 63 procent twierdzi, że droga do stanowisk publicznych jest otwarta niezależnie od płci. Otóż łatwo zauważyć, że 63 procent to niewiele więcej niż połowa. Jeśli przyjąć, że w tej grupie są głównie mężczyźni, okaże się, że większość kobiet w Polsce dyskryminację jednak odczuwa (co zresztą potwierdzają inne badania). A przecież zamiast podrzucać argumenty przeciwnikom, można było uruchomić kilka stereotypów i pseudonaukowych prawd o kobietach: na przykład, że do polityki się nie garną, bo tak chce „natura”. W poszukiwaniu „dowodów” wystarczy przekartkować Płeć mózgu, dostępną zapewne w sejmowym kiosku.

Prawa strona była jednak tak pewna wygranej, że swoich wypowiedzi najwyraźniej nie przygotowała. I słusznie, bo w rezultacie nie zadziałał żaden z argumentów wygłoszonych na sali sejmowej; skuteczne okazało się przekonanie, które z AWS-owską prawicą podziela, moim zdaniem, spora część Unii Wolności, a także SLD, a które otwarcie głosi jedynie Janusz Korwin-Mikke. Jego treść jest mniej więcej taka: dyskryminacja – choć lepiej to nazywać naturalną różnicą płci – była, jest i będzie. I tak właśnie ma być. Tak jest dobrze. Na tym polega nasza młoda polska demokracja. Za komuny były traktorzystki i usuwanie ciąży, ale teraz jest znowu normalnie. Polska jest Polską, mężczyzna – mężczyzną, a kobieta – kobietą.

Prawdziwy Mężczyzna w świecie kobiet

Przekonanie, że kobiety nie powinny się mieszać do polityki i że poważne traktowanie ich problemów szkodzi demokracji, nie jest według mnie tak nowe, jak to sugeruje Peggy Watson. W naszej kulturze politycznej poprzedziło ono przełom demokratyczny niemal o dekadę, stanowiło jeden z zasadniczych wątków etosu opozycji antykomunistycznej. Ten zaś wywodzi się z etosu powstańczego i jest głęboko zanurzony w myśleniu romantycznym.

Pozostańmy jednak w obecnym stuleciu: interesuje mnie epoka tak zwanego realnego socjalizmu i nasze obecne o niej wyobrażenia. Okres „komuny” często bywa opisywany jako wstydliwa przerwa w życiu polskiego społeczeństwa. Ten wstyd ma głęboki związek z płcią, w naszej zbiorowej pamięci bowiem PRL to czas upodlenia, udomowienia, symbolicznej kastracji polskich mężczyzn. Nie przypadkiem czytelną dla wszystkich alegorią tego okresu stał się film Juliusza Machulskiego Seksmisja. Bo wedle naszej narodowej opowieści było tak: dawno, dawno temu mieliśmy dzielnego wojownika, ojca rodziny, rycerza, słowem, Prawdziwego Mężczyznę. A potem stała się rzecz straszna. Komuna – ta wiedźma! ta dziwka! – wysłała go na emigrację wewnętrzną, z Prawdziwego Mężczyzny robiąc działkowicza, majsterkowicza, pantoflarza. Zamknięto go w paranoicznym „babskim świecie”, gdzie „zrób to sam” oznaczało „zrób szafki do kuchni”. Owszem, ten nowy, skundlony, wykastrowany Mężczyzna mógł działać politycznie, ale to oznaczało służalczość, karierowiczostwo, konformizm, upodlenie ostateczne. A Kobieta? Kobieta – powiada narodowa baśń – walczyła o byt. O zakupach mówiło się jak o polowaniu, choć nadal pozostawały one w gestii kobiet. Nie chodziło bowiem o to, by zakupy stały się domeną mężczyzn, lecz o to, by zasygnalizować, że realny socjalizm jest sytuacją „nienormalną”, światem, który stoi na głowie. Światem, w którym – o zgrozo! – polują kobiety.

W społeczeństwie głęboko patriarchalnym, a takim właśnie nasze społeczeństwo było i pozostaje, opowieść o zamianie ról płci jest najklarowniejszą metaforą chaosu: właśnie dlatego naszą narodową opowieść o absurdzie systemu komunistycznego najpełniej wyraziła opowieść o Seksmisji. Ta wizja polskiego społeczeństwa za komuny przewija się także w opracowaniach prasowych i naukowych. Mit o władzy kobiet za PRL-u zagnieździł się w naszej mentalności jako prawda oczywista, a film, który dał mu wyraz, stał się dziełem kultowym, oglądanym rytualnie.

Jeśli komuna zrobiła z polskiego mężczyzny „babę”, to za sprawą „Solidarności” mógł się on na powrót przeobrazić w mężczyznę. Tak, to były Męskie Sprawy, Męskie Rozmowy. Aby dać wyraz tym nastrojom, na murze strajkującej Stoczni Gdańskiej wymalowano napis: Kobiety, nie przeszkadzajcie nam, my walczymy o Polskę[1*]. Hasło to nikogo wówczas nie oburzało, przeciwnie, mogło wzruszać jako przejaw robotniczego folkloru, a zarazem nawiązanie do języka walk narodowowyzwoleńczych. Oto mężczyźni znów „walczą o Polskę”. Kobiety znowu płaczą, robią kanapki, posyłają do walki kolejnych synów. Za to, jak powiedziała poseł Sikorska-Trela, „z dumą mówi się o nas Matki Polki dla podkreślenia naszej doniosłej roli w życiu zarówno rodzinnym, jak i narodowym kraju”. W wydanej ostatnio książce Damy, rycerze i feministki Sławomira Walczewska interpretuje hasło z muru Stoczni w kategoriach rycerskiego kontraktu płci, jako napomnienie dla kobiet, że pora znaleźć się w roli dam: „MY wam tę Polskę naszych wyobrażeń przyniesiemy do stóp, a WY nam wtedy dacie «białej róży kwiat»”[8].

Spróbujmy przyjrzeć się temu hasłu bliżej, tym razem w kategoriach odrodzenia męskości. Kto w nim właściwie przemawia i do kogo? My to nie tylko stoczniowcy, których od strajku odciągały przestraszone żony i matki. „My” oznacza mężczyzn; „wy” to kobiety. Nasza męskość jest tym bardziej oczywista, że właśnie toczy się walka. Walka – wiadomo – jest rzeczą męską. Wszelka próba ingerowania z waszej, kobiecej, strony będzie przeszkadzaniem. Napis ten spełniał więc jednocześnie dwie funkcje: konstytuował podmiot walki politycznej jako podmiot prawdziwie męski i zarazem wykluczał z tej walki kobiety.

Czy ten powtarzany w rozmaitych wariantach symboliczny gest wykluczenia był skuteczny? Odpowiedź zależy od tego, czy interesuje nas sfera faktów, praktycznych działań w czasach „Solidarności”, czy też sfera symboli, a więc język, w którym się te fakty ujmuje. Kobiety robiły w „Solidarności” bardzo wiele. Nie przypadkiem jednak przywódczynie podziemia, z którymi rozmawiała Shana Penn, upierają się, że ich funkcja była czysto wspierająca, i jeśli chwilowo przewodziły, to tylko z konieczności spowodowanej aresztowaniem większości mężczyzn. Cokolwiek robiły, były gotowe wpisać swoje działanie w schemat, w którym walką jest to – i tylko to – co robią mężczyźni. One nie przeszkadzały. Robiły, co musiały. Pomagały. Tylko pomagały. Shana Penn pisze:

Szczęsna wskazywała, że wiele zamężnych kobiet z jej grupy określało siebie mianem żon prześladowanych działaczy „Solidarności”, a nie samodzielnych działaczek, w każdym razie działalność w opozycji nie stanowiła ich nadrzędnej tożsamości [...]. Działalność w podziemiu według niej nie była wysoko ceniona. Jej tajny charakter wykluczał publiczne uznanie, którego mężczyźni potrzebowali bardziej niż kobiety. [...] Według ich własnej opinii, ich dokonania w ruchu podziemnym nie miały charakteru rewolucyjnego, były koniecznością.[9]

Co się nie mieści w micie

Moja teza może się wydać szokująca, a nawet obrazoburcza: twierdzę, że wielki zryw wolnościowy, jakim była „Solidarność”, stanowił na planie symbolicznym akt przywrócenia porządku patriarchalnego, który system totalitarny zaburzył. Tak jak komunizm stał się w zbiorowej nieświadomości okresem Seksmisji, haniebnego uwięzienia w podziemnym świecie odwróconych ról, tak wyjście na powierzchnię stanowiło moment odzyskania męskości, odcięcia obmierzłej pępowiny. W filmie, jak zauważyła Izabela Filipiak, moment ten przybiera postać zdjęcia połączonych z bazą kombinezonów – mamy zatem poród w wersji science fiction. Niezależnie od tego, co działo się w planie realnym, możemy uznać, że w sferze symbolicznej, a co za tym idzie – w zbiorowej pamięci, „Solidarność” była wielkim męskim rytuałem przejścia.

Fakt, że historia „Solidarności” zaczęła się od sprawy Anny Walentynowicz, został z mitu tego ruchu właściwie wymazany, przetrwał gdzieś w tle, jako anegdota, swego rodzaju apokryf. Właściwym początkiem tej historii okazał się moment, w którym wąsaty Lech Wałęsa po męsku przeskoczył płot Stoczni Gdańskiej. W kulturze patriarchalnej realne kobiety nie mogą zaistnieć w zbiorowej wyobraźni jako podmioty działania, zamiast nich pojawia się za to kobiecość uwznioślona: Matka Boska w klapie marynarki Wodza, a także w pieśniach i wierszach z okresu „Solidarności”. Czarna Madonna, Królowa Polski. Ta odrealniona, odcieleśniona, ale przecież okaleczona mieczem wroga kobiecość stanowi uświęcenie rewolucji, jej furtkę do sacrum. Ale patronka to jednocześnie zaprzeczenie przywódczyni. Jej obecność przypomina, że aby rytuał mógł się dopełnić, kobiecość realna – ta, która nie łączy dziewictwa z macierzyństwem i nie czyni cudów – musi być z mitu wyparta. Dlatego nie ma w naszej pamięci Anny Walentynowicz. Dlatego kobiety w „Solidarności” nie walczyły, tylko „robiły, co musiały”.

To zbiorowe zapominanie ma swój odpowiednik w wymiarze jednostkowym: w opowiedzianej przez Shanę Penn historii Danuty Winiarskiej. Kierowała ona podziemną „Solidarnością” w regionie lubelskim, posługując się marionetkową męską postacią, niejakim Abramczykiem, który rzekomo dawał jej wszystkie polecenia. Znajomy Winiarskiej, który zgodził się występować w roli Abramczyka, by uwiarygodnić podstęp, mówił potem dziennikarzom, że to on kierował regionem lubelskim. Zdaniem samej Winiarskiej, „ten mężczyzna tak bardzo utożsamił się ze swoją rolą, że zapomniał o prawdziwej historii”[10].

Przedstawiona przeze mnie – a przede mną, z innym rozłożeniem akcentów, przez Shanę Penn i Peggy Watson – wersja ostatnich dwudziestu lat polskiej historii nie jest oczywiście powszechnie znana. Nie sądzę też, by przyjęły ją, nawet w charakterze ciekawostki, polskie media. Wiązałoby się to ze zbyt bolesną demitologizacją okresu, w którym wedle obowiązującej wersji Polacy przeszli coś w rodzaju przeanielenia. Byliśmy razem, byliśmy wspaniali, wzniośli i solidarni. Było nam dobrze. Znam siłę i piękno tego mitu, bo sama w nim uczestniczyłam. Dlatego w odróżnieniu od Shany Penn nie odczuwam zdumienia, że kobiety na swoją „pomocniczą” rolę godziły się bez protestów i – z małymi wyjątkami – bez poczucia krzywdy. Nie dziwi mnie nawet, że Winiarska do dziś nie ujawniła publicznie prawdy o Abramczyku. Nie dziwi przede wszystkim dlatego, że sama tak tę sytuację przeżywałam i dopiero w Ameryce, po kilku latach, wielu lekturach i z dużymi oporami, zdobyłam się na reinterpretację solidarnościowych doświadczeń w kategoriach płci. Jednak wtedy, gdy jako nastolatka brałam w tych zdarzeniach udział, takie podejście do sprawy z pewnością wydałoby mi się absurdalne.

Inna bajka?

W1987 roku, jako siedemnastoletnia „dziewczyna opozycjonisty”, zostałam wbrew swojej woli wyniesiona na rękach z demonstracji, kiedy zaczęło zanosić się na pałowanie. Z jednej strony byłam wściekła, z drugiej jednak wiedziałam, że siniaki, które z tego boju wyniosą chłopcy, będą więcej warte w ich własnych, ale także w moich oczach, jeśli pozwolę się przedtem wynieść z placu boju. Wiedziałam, że jeśli nie będę przeszkadzać, podczas gdy oni walczą o Polskę, spotka mnie za to nagroda. Dziś jestem przekonana, że starcia z policją i późniejsze o nich opowieści stanowiły w środowisku NZS rytuał, w którym tworzyła się męska tożsamość. „Innym” wobec niej był nie tylko, a nawet nie przede wszystkim „wróg” (który w okresie schyłkowej komuny nie był zresztą aż tak niebezpieczny), lecz właśnie pełna podziwu i stojąca z boku kobieta. Dając się wynieść z demonstracji, odegrałam – nie do końca świadomie, ale przecież bardzo sprawnie – scenariusz kulturowy pod tytułem „damy i rycerze”, którego historię opisuje w swojej książce Sławka Walczewska. Zaplątałam się na moment w szeregi rycerskie, ale – przywołana do porządku – łatwo zgodziłam się wrócić do roli damy. Byłam po prostu łasa na profity, jakie niesie ze sobą szlachecko-rycerski kontrakt płciowy. Nagroda za udział w tej grze jest istotnie słodka. Walczewska wymienia tu widowiskowe gesty, opiekę, ochronę przed przemocą, ale może warto dodać także jasno określone granice własnej roli, pewność, że jest się tym, kim powinno się być.

Odgrywając niepokój, oczekiwanie i podziw wobec męskości swoich chłopców, dziewczyny z tego środowiska tworzyły zatem własną tożsamość kobiecą. Nie wykluczam, że do pewnego stopnia utożsamiałyśmy się z uwzniośloną, usakralnioną kobiecością związaną z mitem Matki Polki. Sądzę jednak, że miałyśmy do swojej kobiecej roli ironiczny dystans, którego chłopcom wyraźnie brakowało. Podczas gdy oni byli swoją męskością, a w każdym razie bardzo chcieli nią być, nasza kobiecość była w dużym stopniu maskaradą. I nie przypadkiem. Cechą specyficzną kobiecej tożsamości, która wytapia się w tyglu polskiego patriarchatu, jest przekonanie, że to wszystko to gra, fikcja i pozór. Jesteśmy przekonane o podskórnej słabości naszych mężczyzn. Wierzymy (jak dobrze jest w to wierzyć!), że to oni są w tej rozgrywce zależni od nas, że potrzebują uznania i potwierdzenia własnej ważności, a my im to wszystko zapewnimy. Dlatego – przynajmniej w fantazjach – zawsze panujemy nad sytuacją. Zapytana przez Shanę Penn, dlaczego nie dąży do wyjaśnienia sprawy Abramczyka, Winiarska wyjaśnia to w sposób niezwykle charakterystyczny: „Ponieważ my, kobiety, możemy sprawować władzę dotąd, dokąd udajemy, że jej nie mamy. Wszystkie byłyśmy niedostrzegane. Społeczeństwo składa się z pozorów”[11].

W demokracji nie ma jednak władzy niewidzialnej. Społeczeństwo nie składa się już z pozorów. Dlatego kompensacyjny mit, że „mężczyźni rządzą światem, a nimi kobiety”, źle nam się przysłużył po przewrocie 1989 roku. Jeśli okres pierwszej „Solidarności” był jednocześnie czasem krystalizacji tożsamości mężczyzny polityka, to sama demokracja ukonstytuowała się już jawnie – i realnie, a nie tylko w sferze symboli – jako męski świat. Jeden z obserwatorów stwierdził w czerwcu 1992 roku, że „liberalny, europejski, nowoczesny polski parlament przypomina angielski klub, do którego wstęp mają tylko mężczyźni”[12].

Tradycja eseju feministycznego nakazuje, by na koniec powiedzieć coś optymistycznego, coś ku pokrzepieniu kobiecych serc. Zamykając Własny pokój, Virginia Woolf zapowiada powtórne przyjście genialnej siostry Szekspira, której kiedyś nie udało się napisać ani słowa. W ostatnim zdaniu swojej książki Sławka Walczewska stwierdza, że „pożegnanie dam i rycerzy trwa”, więc jeśli uznać tytuł książki za wróżbę, to należałoby oczekiwać rychłego nadejścia feministek. Ja jednak nie wiem, jak zakończy się bajka o Polskim Chłopcu, któremu Zła Wiedźma Komuna zabrała Kolorowego Ptaka, aby zamknąć go w Strasznym Świecie Seksmisji. W dalszej części tej bajki pojawiła się Dobra Wróżka Solidarność i czarodziejską różdżką oddała Chłopcu ptaszysko: takie samo, tylko jeszcze większe. Chłopiec wyszedł wtedy z podziemi i zaczął z pomocą magicznego ptaka zaprowadzać na górze porządek. Szybko pokazał Małej Grzecznej Dziewczynce, kto tu tak naprawdę rządzi.

W ostatnich latach Chłopiec stał się bardzo niegrzeczny, jego Kolorowy Ptak zaś ciągle rośnie, wciąż przybywa mu piór. Ale może to właśnie wróży nam szczęśliwe zakończenie bajki? Mała Grzeczna Dziewczynka wcale Chłopcu nie przeszkadzała w jego porządkach i do dziś chętnie udaje przed samą sobą, że jego władza to tylko „gra pozorów”. Może jednak wreszcie się zbuntuje? Kolorowy Ptak chyba nie ma zamiaru sam odlecieć do dalekich krajów, może więc w Grzecznej Dziewczynce obudzi się Dziewczynka Feminka i... nie wiem, naprawdę nie wiem, co będzie dalej, ale jestem tego niezmiernie ciekawa.

Człowiek, mężczyzna po prostu – i inne istoty obdarzone płcią

Istota pierwsza: pan z telewizora

Jako dziecko byłam przekonana, że w telewizorze siedzi pan, który wszystko wie. Wyrosłam, wydoroślałam, nastała wolność. Zostałam feministką, a pan w telewizorze rozmnożył się i spluralizował – dziś z „okna na świat” gada do mnie wielu panów, a także kilka pań. Bywa całkiem ciekawie: kłócą się, oskarżają wzajemnie, miewają wątpliwości. Jest jednak temat, przy którym ten pan z mojego dzieciństwa znów jest sobą: wszechwiedzącym, nieznoszącym sprzeciwu panem z telewizora. Tym tematem jest płeć. Tu nie ma sporów ani wątpliwości. Tu każdy jest ekspertem. Panie i panowie dopowiadają, wyjaśniają, porządkują świat. Fachowo, systematycznie i jednomyślnie.

Istota druga: kobieta, która zaszła wysoko

„Jeszcze nigdy kobieta nie zaszła tak wysoko w karierze zawodowej”, zagadał do mnie znienacka pan z telewizora. Pogłośniłam. Cóż go tym razem tak poruszyło? Czyżby kobieta na czele ONZ? Kobieta generał? Papież? A może po kolejnym, bardzo dokładnym przeliczeniu głosów na Florydzie... Nic z tych rzeczy. Nie chodziło też o żadną kobietę biznesu, królową ani panią premier. Program był o dzielnej alpinistce, która z narażeniem życia wspina się na kominy i tam, w górze, je naprawia. Wysoko, ach, jak wysoko, zaszła kobieta w karierze zawodowej.

Najpierw są chmury. Znikły. Teraz pan z telewizora pokazuje komin. Na tle komina wisi lina oraz pośladki odziane w kombinezon, ale niewątpliwie damskie. Wysoko, ach, jak wysoko, zaszła kobieta w karierze zawodowej. Cięcie. Teraz widzimy twarz, bo pan z telewizora przeprowadza wywiad z alpinistką. Czy nie boi się pani tak wisieć? Nie boi się, taki ma zawód. Pan z telewizora nie dowierza. Zbliżenie na makijaż. Cięcie. Teraz mamy wywiad z alpinistą. On też się nie boi, bo to ona go ubezpiecza. Pan z telewizora nie posiada się ze zdumienia. Zbliżenie na komin. Muzyka niczym z Bonda, kamera szaleje. Kobieta na kominie! Co za sensacja! Następny materiał będzie o mikroświnkach, które wprost uwielbiają być łaskotane w pięty. Pan z telewizora ma słabość do egzotyki.

Jak wysoko może zajść kobieta? Bez sensacji, głupich dowcipów, sprzętu wspinaczkowego? Bez dramatycznych kontrastów między chmurą a kominem? Bez zbliżeń na pośladki? Na przykład w polityce?