Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Siedem autorek połączyło swoje siły, by stworzyć zbiór opowiadań, który przeniesie Cię do innego świata. Świata, w którym króluje prawdziwa Sweater Weather.
Synoptycy zapowiadają, że tej jesieni możemy liczyć na: wietrzyk prawdy i mgłę samotności, nie ominą nas też huragan zagubienia, deszcz bólu i burza przyjaźni, ale czekają nas również promienie przeznaczenia i zorza uczuć. Pogoda za oknem nie zawsze będzie korzystna, możesz mieć jednak pewność, że te opowiadania rozgrzeją Twoje serce i napełnią Cię optymizmem.
W każdej historii znajdziesz miłość, lecz tak jak jesienne liście przybierają różne kolory, tak miłość w antologii ma różne odcienie. Czasem powoduje ból, ale bywa, że również dodaje skrzydeł. Wyrusz w podróż z naszymi bohaterami i zobacz, co im przyniosła jesień.
Ostrzegamy, tej książki nie przeczytasz bez ciepłego koca, kubka gorącego napoju i specjalnie przygotowanej przez nas playlisty.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 305
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © Klaudia Max, 2022
Copyright © Katarzyna Amber, 2022
Copyright © Patrycja Cygan-Jeż, 2022
Copyright © Weronika Karczewska-Kosmatka 2022
Copyright © Klaudia Leszczyńska, 2022
Copyright © W.S. James, 2022
Copyright © Daria Jędrzejek, 2022
Copyright © Wydawnictwo Literatka, 2022
Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część książki nie może być powielana lub przekazywana w jakiejkolwiek postaci bez pisemnej zgody autorów oraz wydawcy.
Redakcja i korekta:
Dominika Kamyszek | www.opiekunkaslowa.pl
Wersja elektroniczna:
Mateusz Cichosz | @magik.od.skladu.ksiazek
Oprawa graficzna:
Justyna Sieprawska | facebook.com/justyna.es.grafik
Wydawnictwo Literatka
www.wydawnictwoliteratka.pl
ISBN 978-83-963950-6-1
2022, Wydanie I
'Cause it's too cold for you here
and now, so let me hold,
both your hands in the holes of my sweater.
The Neighbourhood – Sweater Weather
– Kira. – Odwracam głowę w kierunku głosu. – Coś pomieszało się w zamówieniu, nie mogę odnaleźć książek z faktury.
– Kto je kompletował?
– Ten łysy z hurtowni – odpowiada Marta, nie szczędząc przy tym kpiącego uśmieszku. – Chyba znowu musisz do niego zadzwonić i wyjaśnić sytuację. Albo napisz w końcu skargę, że jest niekompetentny i cię nagabuje. Widzieliście się tylko raz i tyle wystarczyło, by ześwirował na twoim punkcie. Ponętna laska z ciebie, ale bez przesady, powinnaś coś z tym zrobić.
– Zrobię, jak przekroczy granicę, bo w tym momencie wezmą mnie za przewrażliwioną diwę. – Zerkam na ekran smartfona. Szczerze? Wolałabym kolejny raz odrzucać szczeniackie zaloty niż odbierać to połączenie. – Zadzwonisz do niego? – pytam Martę i nie czekając na jej odpowiedź, rzucam do słuchawki krótkie: – Hej, mamo.
– O której będziesz?
Standardowo, bez powitania, myślę z przekąsem, ale oczywiście nie komentuję.
– O osiemnastej zamykam i wtedy od razu do ciebie jadę.
– Nie możesz wcześniej? – Zamykam oczy i oddycham głęboko. Liczyć do dziesięciu nie mam po co, bo wiem, że Ludmiła i tak jak zwykle zirytuje mnie kolejnym zdaniem. – Co z ciebie za bizneswoman, że nie możesz wyjść wcześniej z własnej firmy?
– Bo prowadzę księgarnię, która jest otwarta do osiemnastej – podkreślam. – A jako odpowiedzialna szefowa nie zostawię pracownika samego w godzinach największego ruchu.
Tak naprawdę piątkowy wieczór to nie pora, kiedy tłumy garną się do odwiedzin tego rodzaju przybytku i rozkoszowania się pięknymi okładkami woluminów, ale tego moja matka raczej nie wie.
– Nie pyskuj. – Norma. – Ofelia nie będzie czekać w nieskończoność, masz być o dziewiętnastej. Dobrze wiesz, że trzeba pomyśleć nad dekoracjami i rozsadzeniem gości.
– Po pierwsze, do wesela jest jeszcze miesiąc. Po drugie, gości mam już posadzonych. Po trzecie, nie chcę dekoratorki wnętrz i tego całego przepychu, mówiłam ci o tym.
– Chyba sobie kpisz. Jak ja spojrzę w oczy moim dziewczynom?
– Nie wiem, jaki one mają z tym związek – odpowiadam cierpliwie.
Mamine dziewczyny to nic innego jak grupka dziewięciu kobiet, równie zapracowanych co Ludmiła (czytaj: mąż tyra, ona wygląda), których ulubionym zajęciem (poza obowiązkową jogą we wtorki i zumbą w czwartki) są spotkania przy winie i plotkach.
– Taki, że będą na weselu.
Nagłe uderzenie gorąca chwieje mną niebezpiecznie, ale szybko odzyskuję rezon. Ona oszalała…
– A skonsultowałaś to z najbardziej zainteresowanymi tym dniem osobami?
– Ty dobrze się czujesz? Oczywiście, że rozmawiałam z dziewczynami.
Boże, daj mi cierpliwości…
– A z parą młodą? – pytam z przekąsem, ale nie czekam na odpowiedź. – Kto za nie zapłaci?
– Nie przesadzaj. Wychodzisz za właściciela międzynarodowej firmy transportowej, stać was. A zresztą… jak chcesz, skoro tak traktujesz moje przyjaciółki, to może i ja nie powinnam przychodzić.
Ludmiła rozłącza się bez pożegnania, a ja liczę do dziesięciu, chociaż wiem, że nawet to mi nie pomoże. Czuję zbierające się pod zaciśniętymi powiekami łzy, jedna z nich właśnie drąży wilgotny ślad w moim makijażu.
Mam dwadzieścia siedem lat, niedługo zostanę mężatką. Doskonale wiem, że powinnam wyrwać się z wpływów szantażu emocjonalnego mojej matki, którego jest mistrzynią, ale nie potrafię. Ludmiła mnie urodziła i na swój sposób wychowała, a odkąd rozwiedli się z ojcem i matka przeżyła załamanie, czuję się za nią odpowiedzialna.
– Znowu to samo?
– Niestety – odpowiadam Marcie, która zna moją sytuację. Nic dziwnego, pracuje ze mną od samego początku i to ona pomagała mi rozkręcić ten biznes. Jest moją prawą ręką i bliską przyjaciółką, a ja jestem wdzięczna, że ją mam. – Czasami naprawdę mam wrażenie, że jestem adoptowana, bo z matką kompletnie się różnimy, a nie widzę też podobieństwa do Jacka.
– Myślę, że masz po nim cierpliwość. W końcu wytrzymał z nią dwadzieścia cztery lata. – Marta przygląda się mi uważnie. – Będzie na weselu?
– Tak, przyleci tydzień wcześniej ze Stanów. – Uśmiecham się na samą myśl o spotkaniu z ojcem. – Nie mogę się doczekać.
– Ja też. Zawsze miałam słabość do twojego staruszka… – Marta śmieje się do rozpuku, widząc moją minę. – No co, przystojny facet z niego.
– Marta!
Mój ojciec? Cholera, dopiero zrozumiałam, dlaczego miałam tak wiele wizyt przyjaciółek w domu. Jasny gwint! A myślałam, że takie rzeczy dzieją się tylko w filmach!
Zdecydowanie należę do tych kierowców, którzy przeklinają piątkowe popołudnia i drogowe zatory powstałe przez próbujące wydostać się z metropolii samochody. A szczególnie w tak ponurą, jesienną i przytłaczającą pogodę, gdy warunki do jazdy pozostawiają wiele do życzenia, tak samo jak rozsądek innych maniaków czterech kółek. Najwidoczniej efekty popisów jednego z nich zobaczę za bliżej nieokreślony czas, gdy w końcu ruszy się ten korek, w który wpakowałam się na obwodnicy miasta. Już nawet nie patrzę na zegarek, i tak będę spóźniona na spotkanie z matką i dekoratorką.
– Jakbym była im do czegokolwiek potrzebna – prycham pod nosem i zmieniam stację radiową.
Z głośników płyną nuty Despacito, które uwielbiam, chociaż jest już oklepane. Innymi słowy: lepiej trafić nie mogłam. Lubię takie klimaty i tyle. Niestety, piosenka szybko się kończy, po niej jeszcze trzy kolejne, a ja nadal stoję w miejscu. Wzdycham i sięgam po telefon.
– Co tam, kociaku? – Chociaż wkurza mnie, gdy Daniel tak mnie nazywa, to tym razem nie zwracam mu na to uwagi. – Są straszne warunki na drodze, mów szybko, co tam?
– Wiem, że nie powinnam dzwonić, jak prowadzisz…
– Kirka, co jest? Chciałbym porozmawiać, ale naprawdę nie mam czasu.
– Matka zaprosiła swoje przyjaciółki na wesele. Spróbuję jej przemówić do rozsądku, ale wiesz, jaka ona jest.
– To bez sensu. Niech przyjdą, może jak Ludmiła zajmie się nimi, to ty będziesz mieć ją z głowy. Nie przejmuj się pieniędzmi.
– Skąd wiedziałeś…?
– Bo znam cię praktycznie od dziecka. Nie przejmuj się tym – powtarza kojąco. – Muszę kończyć, zadzwonię na postoju.
– Kiedy wrócisz?
– Planowo za trzy dni, ale jak wyjdzie, nie wiem. Coś się chrzani z logistyką. Uważaj na siebie, Kirka.
– Ty też. Dan… – Sygnał zerwanego połączenia zatrzymuje mnie w pół słowa. Zresztą jak zwykle ostatnio. – Nieważne.
Dostrzegam ruch w lewym lusterku. Kolejny maniak adrenaliny i rozwalonych samochodów próbuje właśnie zawrócić przez pas zieleni, ale przecenił możliwości swojego pojazdu. Obniżone bmw zawisa na krawężniku, a do mnie nawet przy zamkniętych szybach dociera trzask pękającego zderzaka.
Kretyn, ale pomysł ma dobry.
Powtarzam ruchy nieszczęśliwego kierowcy, który spogląda z zazdrością na mojego jeepa, gdy bezproblemowo przecinam trawnik i wylatuję na drugą jezdnię.
– A teraz zwiewamy, dopóki nie ma policji.
Jestem wściekła. Absolutnie i totalnie wkurzona, ale tak to jest, gdy jesteś tak miękką fają jak ja i nie potrafisz postawić na swoim. Zamiast siedzieć w domu, pod ciepłym kocem, z gorącą herbatą z cytryną oraz kryminałem w ręku, to przyciskam nos do szyby, próbując dostrzec cokolwiek w tej cholernej ulewie! Szalejące na maksa wycieraczki nie pomagają w przebiciu się przez ten wodospad z nieba, a ja jestem na jakiejś zapyziałej drodze powiatowej między nieznanymi mi wiochami, bo tak mnie poprowadził przeklęty GPS!
– Ostatni raz, przysięgam – warczę, by dodać sobie otuchy. – Dość matriarchatu i chorych ambicji Ludmiły.
Do kropel deszczu dołączyły łzy smutku i rozpaczy. Po co ja się staram? Od tylu lat poświęcam swój czas, zaprzedaję wartości, oddaję we władanie matki swoją wolność, a w zamian dostaję jedynie pogardę. Już dawno przestałam marzyć o odrobinie wdzięczności. W końcu jestem jej córką i to mój pieprzony obowiązek być na każde skinienie Ludmiły… I Daniela, tak szczerze mówiąc.
Dlaczego nie potrafię postawić na swoim?
– Naprawdę powinnam iść do psychologa – wzdycham, prawą ręką sięgając do tkwiącego w uchwycie kubka termicznego. – Cholera, głodna jestem.
W sumie nic dziwnego, jadłam około południa, a jest już grubo po dziewiętnastej. Może powinnam poszukać stacji i kupić choćby batona…
– Jasny gwint!
Mój wrzask roznosi się po kabinie jako akompaniament do gwałtownego ruchu kierownicą. Jeep wpada w poślizg, który staram się opanować, jednocześnie modlę się, by systemy bezpieczeństwa zadziałały. Kątem oka widzę, jak kontrolki szaleją od uderzenia w hamulec. Przytomnie wciskam sprzęgło i po całej wieczności, która zapewne trwa tylko kilka sekund, pojazd zatrzymuje się.
Kolejnym przytomnym odruchem wyłączam silnik, zabieram kluczyki i wybiegam w siarczysty deszcz. Moje nagie ramiona pokrywa dreszcz zimna, ale nie zawracam po płaszcz.
Muszę się upewnić, że to, co zobaczyłam, to był zwykły omam, bo jeśli nie…
Dopadam do szarego, szmacianego i przemoczonego worka, z którego dobiega ciche skomlenie. Dłonie mi drżą, gdy sięgam po jutowy sznur i uwalniam skuloną, trzęsącą się kulkę, a pisk przerażenia psiaka, gdy biorę go delikatnie na ręce, łamie mi serce. Nie zważając na to, że maluch jest we krwi, przyciskam go do piersi i już po chwili otulam go szczelnie swoim płaszczem na tylnej kanapie jeepa.
– Kto ci to zrobił…?
Jest mi słabo. Ktoś wyrzucił to małe, przestraszone zwierzę na środku ulicy, zawiązane w worku… Jakim trzeba być potworem! Przecież ta dygocząca kulka prawie została zmiażdżona pod kołami jeepa!
– A niech ci fiut zwiędnie, złamasie. Albo cipka uschnie – złorzeczę. – Trzeba znaleźć ci lekarza – mruczę uspokajająco do psiaka. – Tylko gdzie ja go znajdę o tej porze…
Szybko wklepuję w Google frazę lekarz dla zwierzątEłk. Przeglądarka poprawia mnie i sugeruje weterynarza, ale kto by w takiej chwili pamiętał o tak banalnych nazwach?! Szybko przeszukuję listę, a gdy trafiam na niejakiego Adriana Mordackiego, nie zastanawiam się długo. Koleś ma pięć gwiazdek w opiniach, więc musi być kumaty. Oby był na tyle empatyczny i oddany powołaniu, by poświęcić piątkowy wieczór na ratowanie niewinnej istoty. Z nadzieją wybieram jego numer.
– Mordacki – dociera do mnie niski, opanowany głos. W tle słyszę klasyczną muzykę i szmery rozmów. Cholera, ten facet na pewno jest na kolacji, nie ma szans, że nam pomoże. Już chcę się rozłączyć, gdy mężczyzna odzywa się jeszcze raz: – Halo?
– Znalazłam na ulicy psa – recytuję szybko. – Chyba szczeniak, jakby jamnik, zawiązany w worku, leżał na środku jezdni. Jest cały mokry i poobijany, widzę dużo krwi…
– Za kwadrans będę w gabinecie – przerywa mi.
– Nie wiem, gdzie to jest, nie zdążyłam…
– Wyślę wiadomość z adresem. – Po tych słowach rozłącza się, a po chwili przychodzi SMS. Na szczęście GPS pokazuje, że to zaledwie dwadzieścia minut drogi stąd, ale i tak modlę się o to, by nie było to zbyt długo.
Dojeżdżam szybciej, niż przypuszczałam, i gwałtownie hamuję przed kliniką. Z głośników nie zdążył wybrzmieć do końca komunikat jesteś u celu, a ja już jestem przy moim psiaku. Boję się go ponownie podnieść, jakaś część zdrowego rozsądku nakazuje mi przysiąść przy szczeniaku i poczekać na pomoc. Głaszczę długie uszy i zerkam nieprzytomnie w lewo, na wychodzącego zza szklanych, matowych drzwi mężczyznę w szarym garniturze.
– Dobrze trafiłam?
– Dobrze – odpowiada nieznajomy, a mnie wystarcza to jedno słowo, bym dopasowała głos do właściciela. Adrian Mordacki we własnej, cholernie eleganckiej odsłonie. – Mogę go zabrać do środka?
Dlaczego mnie o to pyta? Mężczyzna najwyraźniej dostrzega moje wahanie, bo dodaje:
– Siedzisz tak blisko niego, jakbyś go pilnowała. Pomogę mu. Jak masz na imię?
– Kira – odpowiadam słabo. – Obiecujesz?
– Tak – mówi pewnie. – Ale musisz dać mi do niego dojść. – Adrian zdejmuje marynarkę i otula nią moje ramiona, a ja mimowolnie zanurzam się w tym cieple, podsycanym aromatem piżma i pomarańczy. Pomimo strachu o szczeniaka idealnie rozpoznaję te nuty, a ich perfekcyjne połączenie powoduje u mnie zawroty głowy.
– Kira, musisz mi pomóc. – Spoglądam w orzechowe tęczówki. Ależ on ma piękne oczy… I cudowny, lekko łobuzerski uśmiech. – Zamknij samochód i chodź do środka.
– Dobrze.
Przyjemne uczucie rozchodzi się po moim ciele, gdy męska dłoń przytrzymuje mnie w talii. Deszcz nadal siąpi, oby szczeniak nie zmókł…
– Gdzie psiak? – pytam spanikowana.
– Mam go. – Dzwonek sygnalizujący otwarcie drzwi drażni moje uszy i kumuluje się iskrą bólu w skroniach, co Adrian chyba zauważa. Coś błysnęło w jego oczach, jakiś dziwny niepokój. – Chodź, pomożesz mi. Usiądź tutaj – przysuwa krzesło do wysokiej leżanki – i głaszcz go, to go uspokoi. Pilnuj, żeby nie spadł.
Kiwam głową na zgodę, bo nie jestem w stanie wypowiedzieć nawet słowa. Głaszczę niewielki pyszczek i łapię się na tym, że cały czas śledzę wzrokiem szerokie, skryte pod białą koszulą plecy mężczyzny. Materiał napina się, gdy lekarz podwija rękawy i myje ręce, a ja bezwiednie obserwuję grę doskonale zarysowanych mięśni.
To bardzo, ale to bardzo przyjemny widok, dlatego nie mam zamiaru z niego rezygnować.
– Stało się coś? – pytam, bo dostrzegam lekki ruch głową, jakby Adriana coś rozbawiło.
– Nic. – Mężczyzna zerka przez ramię. – Chodź tu.
Od razu wstaję i idę za nim. Po chwili w dłoni mam zwykły męski T-shirt.
Mam pomóc mu się przebrać?
Sięgam do jego koszuli, ale ciepłe dłonie powstrzymują moje dalsze kroki.
– To odłóżmy na później – oświadcza niskim i cholernie uwodzącym głosem. – To dla ciebie. Jesteś przemoczona i zmarznięta, przebierz się.
Policzki mi płoną ze wstydu. O Boże…
– Dobrze – dukam kolejny raz, jakbym nie potrafiła powiedzieć nic innego.
– Poradzisz sobie sama?
Kiwam głową, starając się nie zrobić znowu jakiejś głupoty, a Adrian w końcu opuszcza moją przestrzeń osobistą.
Zauważam, że gdy wyszedł, świat nagle zawirował niebezpiecznie i stał się… szary.
Z trudem zdejmuję sukienkę, skostniałe z zimna dłonie nie ułatwiają mi tej czynności. Adrian miał rację, przemarzłam do szpiku kości, a każda część mojej garderoby jest przemoknięta do suchej nitki. Sięgam do zapięcia stanika i zamieram.
Co ty robisz?! Rozbierasz się przy nieznajomym facecie?! A jeśli to jakiś psychopata, który cię zgwałci, udusi i zakopie w lesie? Nie wybroni cię nawet to, że piekielnie przystojny z niego psychopata…
Ciche kaszlnięcie przy leżance sprowadza mnie na ziemię. Szybko – w miarę moich możliwości – przebieram się w suche ubranie. I wszystko byłoby w porządku, gdyby nie wirująca w szalonym walcu jasnoszara podłoga, która nagle zdaje się przybliżać.
– Kira?!
Jakiś nieznany, ale uroczy dźwięk wyrywa mnie ze snu. Unoszę powieki. Ze zdumieniem rejestruję wpadające do pomieszczenia promienie jesiennego słońca. Kiedy minęła noc? Wyrywam się z osłupienia i skupiam wzrok na rozbrykanym szczeniaku, który usilnie próbuje wejść na umięśnione, męskie ramiona. Psiak napina się, szczeka piskliwie i ponownie rzuca się z radością na roześmianego nieznajomego.
Adriana, poprawiam się w myślach.
Wspomnienia wyłaniają się zza gęstej mgły, a najlepszym tego dowodem są palące ze wstydu policzki. Naprawdę chciałam zdjąć koszulę temu przystojniakowi?
Cholera, przystojniak to mało powiedziane. Czarne, krótko ścięte włosy, ciemna karnacja, długie rzęsy okalające orzechowe oczy, których teraz nie jestem w stanie dostrzec. Wyraziste, chociaż łagodne rysy twarzy, lekko zarysowana grdyka, aż w końcu szyja przechodząca w szerokie ramiona… Przymykam oczy. Na samo wspomnienie jego umięśnionych pleców robi mi się gorąco, a nie powinno! Przecież za miesiąc biorę ślub…
– Jasny gwint! – Podnoszę się gwałtownie, a w podziękowaniu za ten akt rozsądku organizm serwuje mi mdłości. – Zaraz zwymiotuję.
– Obawiam się, że nie masz czym. – Adrian kuca przede mną i podaje mi butelkę z wodą, która prawie wylatuje mi z ręki. Ciepłe palce pomagają mi, a woda smakuje jak nigdy dotąd. – Wczoraj zasłabłaś, obstawiam, że ze stresu i głodu.
– Rozumiem, że mogłeś rozpoznać stres, ale głód?
– Burczało ci w brzuchu. – Adriana rozbawia moja reakcja na te słowa. – Zamówiłem w nocy pizzę. Podgrzeję i zjesz.
Cichy pisk sprawia, że nasz kontakt wzrokowy się urywa. Skupiam spojrzenie na uroczym pyszczku z mokrym nosem, o długich uszach, brązowych i mądrych oczkach oraz zamiatającym podłogę ogonku.
– To nie jest jamnik – zauważam błyskotliwie.
– To pies w typie posokowca bawarskiego – informuje mnie Adrian. – Inteligentne i bardzo wrażliwe psy.
– I piękne. – Wyciągam dłoń, a maluch od razu pakuje się na moje odkryte uda. Kolejny rumieniec oblewa moje policzki, a gorąco rozchodzi się po wnętrzu, gdy dociera do mnie, jak bardzo naga jestem i jak blisko mnie stoi czarnowłose bóstwo, które uratowało dwie zbłąkane dusze. – Co z nim?
– Był przestraszony, trochę poobijany i zmarznięty. Miał dużo szczęścia, że trafił na ciebie, boby nie przeżył… – Adrian waha się przez chwilę. – Ty byłaś w gorszym stanie. Liczyłem, że wytrzymasz choć tyle, by się przebrać, ale… – Mężczyzna wzrusza ramionami.
– Mocno walnęłam? Nic mnie nie boli.
– Zdążyłem cię złapać.
Och… Byłam w jego ramionach! I nie pamiętam tego!
Stop, Kira. Ogarnij się, kobieto, ochrzaniam się w myślach.
– Ekhm… Dziękuję. Za wszystko. Za to, że nam pomogłeś.
– Dobrze, że tamtędy jechałaś.
Momentalnie w oczach stają mi łzy wściekłości.
– Jak można zrobić coś takiego! – warczę. – Zawiązać, wyrzucić, zostawić na pewną śmierć!
– Na szczęście spotkał na swojej drodze anioła. – Adrian jakby bezwiednie muska kciukiem moje kolano. Dziwny ucisk w piersi nie pozwala mi na głębszy oddech, ale jednocześnie ogarniają mnie cudowne spokój i błogość. – Poszukam mu domu tymczasowego…
– Nie – przerywam mu ostro. – Zostaje ze mną.
– Jesteś tego pewna? Szczeniak wymaga dużo uwagi i potrzebuje ruchu.
– Świetnie, mieszkam pół godziny pieszo od pracy, będziemy robić spacery. – Dostrzegam zaskoczenie w orzechowych oczach. – Prowadzę księgarnię, będę go ze sobą zabierać. Potem coś wymyślę. Nie oddam cię nikomu – mówię, biorąc malucha na ręce. – I nazwę go Lucky, skoro jest szczęściarzem. Tylko nic dla niego nie mam.
– Na to coś poradzimy, ale musisz najpierw zjeść. Przyniosłem z twojego samochodu telefon, ale ubrań niestety żadnych ci nie skołowałem.
– To nic, wrócę z nim od razu do domu. Poradzimy sobie, prawda, Lucky? – Drobne ciałko wtula się we mnie ufnie. – Jeszcze raz dziękuję. I przepraszam, że popsułam ci wieczór.
– Skąd takie przypuszczenie? – pyta cicho, patrząc mi prosto w oczy, a ja niemal odpływam.
Tak mi dobrze, zerkać na niego z tej pozycji. Czuć bijące od niego ciepło. Dostrzegać uważne, ale psotne spojrzenie, skupione tylko na mnie. I te usta…
Kiedy ostatnio całowałam się z Danielem? Ale tak naprawdę całowałam, nie krótki cmok na pożegnanie. Kiedy ostatnio się kochaliśmy? Dociera do mnie, jak bardzo jestem spragniona bliskości i czułości mężczyzny…
A teraz czuję się jak szmata. Daniel prowadzi własną firmę i sam jeździ w trasy, by zapewnić nam przyszłość, a ja patrzę w piękne, orzechowe tęczówki i wymyślam! Tak, wymyślam! Jestem suką.
– Kira, stało się coś?
– Nie. Ja… Muszę zadzwonić. Gdzie jest mój telefon?
Adrian podaje mi samsunga, a ja szybko go odblokowuję i… zamieram.
Zero nieodebranych połączeń. Żadnej wiadomości. Nic, null. Ani Daniel do mnie nie zadzwonił, tak jak obiecał, ani matka nie zainteresowała się, dlaczego jej córka nie dojechała na spotkanie. Czy ja ich w ogóle obchodzę?
Adrian chyba dostrzega mój nastrój, bo wstaje z klęczek bez słowa, a ja ukradkiem ocieram łzę frustracji. Po chwili w niewielkim pomieszczeniu socjalnym – jak zgaduję – roznosi się aromat podgrzewanej pizzy.
– Chyba naprawdę jestem głodna. Zadzwonię później.
– Nikt się do ciebie nie dobijał – mówi Adrian. – Już byłem gotów brać na siebie ochrzan od wkurzonego narzeczonego. – Lekkim ruchem głowy wskazuje na moją dłoń i połyskujący na niej diament.
– Musiał zapomnieć zadzwonić – próbuję usprawiedliwić Daniela.
Nawet nie zakładam, że coś się mu stało. Mój numer znajduje się chyba w każdym dostępnym dla ratowników miejscu jako ten pierwszego kontaktu.
Adrian wyraźnie powstrzymuje się, by nic nie powiedzieć. Tak, wiem… Wiem, jak to wygląda.
I mam wrażenie, że ty, Adrianie, doskonale wiesz, jak ja się czuję… Jednak nikt nie ma pojęcia, od jak dawna mam w sobie wątpliwości. Jak bardzo mnie boli, gdy mój własny narzeczony nie znajduje dla mnie czasu. Jak to jest być na drugim miejscu… Praca jest życiem Daniela, założył firmę od podstaw i jestem bardzo dumna z jego siły oraz zapału do samorealizacji, a jednocześnie… Czuję się odsunięta na bok. Nie, nie jestem zazdrosna, chyba przyzwyczaiłam się do tego stanu rzeczy w ciągu spędzonych razem lat. Ile to już? Pięć? Zważywszy na to, że znamy się z Danielem od dzieciaka, to i tak dobrze, że lata nie zlały się w jedno i jestem w stanie określić oficjalny początek naszego związku.
Tak naprawdę, gdyby nie ciągłe dogryzania mojej matki, to Daniel do tej pory by się mi nie oświadczył.
Kiedy ostatnio usłyszałam od niego, że mnie kocha? Chyba właśnie tamtego dnia, niecały rok temu…
– Skompletuję mu wyprawkę. – Głos Adriana wyrywa mnie z ponurych myśli. – Ale chciałbym, żebyś za tydzień zgłosiła się z Luckym na kontrolę i szczepienia. Nie znalazłem chipu, więc nie mam jego historii, ale zrobię tak, by był bezpieczny. I muszę założyć mu tutaj kartę, więc będę potrzebować twoich danych.
– Oczywiście. – W jednej dłoni trzymam talerz z pyszną pizzą (capricciosa – dokładnie taka, jaką lubię!), a drugą robię efektowny facepalm. – Nawet się nie przedstawiłam! Nie oficjalnie – dodaję od razu, gdy Adrian próbuje zaprzeczyć. – Kira Travis.
– Adrian Mordacki. – Uśmiecham się, bo cisną mi się na usta pewne słowa. – Tak, kumple mówią na mnie Morda.
– Trochę pasuje do zawodu – śmieję się.
– W sumie… – Adrian przegryza ostatni kęs. – Coś w tym jest. Chodź tu, mordko, poszukamy ci obroży.
Jakoś mnie nie dziwi, że Lucky od razu leci za naszym wybawcą. Niepokojące jest natomiast to, że gdy patrzę na tę dwójkę, uśmiech nie schodzi z mojej twarzy…
– Kirka? – Marta zagląda nieśmiało na zaplecze, a Lucky od razu zrywa się z posłania i próbuje wskoczyć w jej ramiona. Po chwili uradowany psiak wierci się przy piersi kobiety. – Ogarnę dostawę i posegreguję zamówienia. Zrobiłam jakiś bałagan w książkach i muszę dojść z tym do ładu, ale potem chciałabym wyjść. Umówiłam się na pazurki.
– Ty i te twoje szpony… – Śmieję się z drapieżnie wystawionej kobiecej dłoni. – Spoko. Pomogę ci z zamówieniami.
– Przestań. Zbieraj siły na później. A tak na poważnie, to powinnaś wziąć wolne. Nieźle się załatwiłaś podczas swojej niegrzecznej przygody – drwi ze mnie, jędza.
– Nie masz zamówień do ogarnięcia?
– Mam. A ty dużo faktur już sprawdziłaś? Czy może przynieść ci ładowarkę do telefonu?
Moje policzki oblewa rumieniec, co rozbraja Martę. Faktycznie, przez ostatnie dni więcej korzystam z telefonu… No dobra, sporo więcej. Jak na złość właśnie teraz samsung wibruje krótko, gdy przychodzi kolejna wiadomość, a ja natychmiast nasuwam okulary na nos i zerkam na ekran. Adrian akurat ma wolną chwilę, ale zaraz gdzieś wyjeżdża…
– Nie poznaję cię. Nigdy nie widziałam, żebyś uśmiechała się do telefonu, a od poniedziałku twoje oczy cały czas błyszczą, gdy tylko usłyszysz sygnał wiadomości.
– Po prostu dobrze nam się pisze.
– Co u tego nieznajomego ciacha, którego obecność w twoim życiu musiałam siłą z ciebie wyciągnąć?
– To nie tak. Złapaliśmy kontakt i tyle…
– Więc co u niego?
– Wyjeżdża zaraz w teren.
Cholera, nawet sama słyszę smutek w moim głosie.
– A co u Daniela?
– Nie wiem – przyznaję, a wyrzuty sumienia smagają mnie boleśnie. – Przyjechał we wtorek, widziałam go może z dwie godziny i pojechał do siebie. W nocy napisał, że znowu jedzie w trasę.
– Tak? – Zerkam na Martę z niezrozumieniem. – Tak szybko w trasę? Dziwne.
– Nie wiem, nie znam tych ich czasów pracy. Skończyłam prawo, a nie logistykę. Poza tym przecież go nie lubisz, skąd to zainteresowanie?
– Nie lubię to mało powiedziane. Daniel mnie wkurza na każdej możliwej płaszczyźnie. Wokół niego krążą złe fluidy, już dawno cię przed tym ostrzegałam.
– Nie przesadzaj, jest specyficzny, ale to dobry człowiek.
– Może. – Marta wzrusza ramionami. – Ale z chęcią poznałabym tego Adrianka, od razu wyczuję, czy ma wobec ciebie dobre intencje.
– Jakie intencje? Przecież ja wychodzę za mąż! Za niecały miesiąc…
– Adrian o tym wie?
Milknę, co jest najlepszą odpowiedzią. Powinnam mu o tym powiedzieć, ale jednocześnie obawiam się, że ta informacja zerwie nawiązaną między nami nić porozumienia… Nie, wróć. Most porozumienia, który powstał w ciągu tych kilku dni.
– Kira, jeśli mu nie powiesz i to wyjdzie na jaw, a wyjdzie, to wtedy go stracisz. Im dłużej będziesz brnąć w tę relację, tym ciężej będzie pogodzić się ze stratą.
– Jutro jadę do niego z Luckym, powiem mu. – Próbuję się podnieść, ale obolałe mięśnie utrudniają zadanie. – Pomogę ci z zamówieniami, muszę czymś się zająć.
– Czytaj Taras, musisz dodać recenzję, sama mówiłaś. Poza tym trzeba zrobić wystawkę, książka wydaje się spoko, niech się sprzedaje debiut autorki, bo jutro jest premiera.
– Niewiele mi zostało, dzisiaj to ogarnę. Masz rację, muszę się wykurować. Zrobię sobie herbatę z cytryną…
– I miodem – dorzuca Magda, a ja krzywię się nieznacznie.
Nienawidzę miodu.
– I miodem – potwierdzam. – O której chcesz wyjść?
– Za godzinę. Zawołam cię.
I faktycznie woła, ale niecałe pół godziny później, z informacją, że ktoś na mnie czeka. Lucky nie opuszcza mnie na krok, a ja wynurzam się niczym poczwara z mojej jaskini. Oczy muszę mieć jak pięć złotych, bo donośny śmiech przystojnego mężczyzny roznosi się po wnętrzu niewielkiej księgarni.
– Tata!
Wiem, mam dwadzieścia siedem lat i ledwo stoję na nogach przez te przeklęte przeziębienie, ale i tak rzucam się w objęcia ukochanych ramion.
– Miałeś przylecieć tydzień przed ślubem!
– Czy to dziwne, że chciałem spędzić więcej czasu z jedyną córką?
– Nie – śmieję się przez łzy szczęścia. – Cieszę się, że jesteś. Chcesz latte? Z syropem klonowym?
– Idealnie. A co to za mały dżentelmen? – Jack podnosi psa. – Nie mówiłaś, że masz szczeniaka.
– Bo to tak nagle wyszło.
– Yhym, wręcz romantycznie – dogryza mi Marta. – Ja nic nie wiem – unosi ręce w obronnym geście, gdy ojczulek gromi ją wzrokiem. – Brakowało mi tego karcącego spojrzenia, panie Travis.
– Ile razy mam ci mówić, żebyś zwracała się do mnie po imieniu?
– Hmm… Jack. Nieźle brzmiałoby w łóżku.
– Marta! Nie wytrzymam z wami – stwierdzam, gdy ta dwójka zanosi się śmiechem. Ciągnę tatę na zaplecze i jeszcze raz przytulam się do szerokiej piersi, a znajomy zapach otula mnie kokonem bezpieczeństwa. – Tęskniłam.
– Ja też, mała. Jak się czujesz? Wyglądasz na chorą.
– To nic takiego. Warto było dla tego łobuza, przeziębienie to niewielka cena za życie psiaka.
– Opowiesz mi? Może jutro przy kolacji? Chciałbym ci kogoś przedstawić.
– Oczywiście! Ale… Jutro jestem umówiona. – Przygryzam wargę, jak zawsze, gdy się zestresuję. – Przełożę to.
– To coś ważnego?
– Wizyta z Luckym u weterynarza w Ełku. – Uśmiecham się słabo w nadziei, że Jack stracił swój ojcowski radar i nie rozpozna zawodu w moim głosie. – Kogo chcesz mi przedstawić? Opowiadaj, co u ciebie? Dobrze wyglądasz! Nic dziwnego, że moje koleżanki się w tobie bujają…
Trajkoczę bez opamiętania, jak to ja podczas spotkań z ojcem. Dwadzieścia osiem lat temu znalazł się w Polsce, próbując podpisać kontrakt na usługi transportowe. Chciał poszerzyć działalność na Europę, a nasz kraj – chociaż w tamtych latach poza Unią – wydawał mu się idealnym centrum przelotowym między zachodem a Rosją. Cóż, trafił w sedno, mało tego, zakochał się w mojej matce, potem pojawiłam się ja i ojciec krążył między Polską a Stanami, próbując utrzymać dwie firmy. Brakowało mi go bardzo, ale nigdy nie odczułam braku miłości z jego strony. Dlatego w głębi duszy ucieszyłam się, gdy postanowił wziąć rozwód z matką – hipochondryczką i choleryczką. Co prawda, było to okupione ogromnymi alimentami, ale za spokój człowiek jest w stanie oddać wiele.
Patrząc w jego niebieskie oczy, identyczne jak moje, stwierdzam, że było warto. Jack promienieje, a ja z radością słucham o jego nowej kobiecie, nawet pomimo tego, że jest od niego o wiele młodsza. Jak na faceta po pięćdziesiątce tata trzyma się naprawdę świetnie. Chciałabym, żeby mój przyszły mąż też w tym wieku czuł się tak młodo.
No, może oprócz szukania sobie młodszej kobiety, rzecz jasna. Ja Adrianowi wystarczę.
Moment, co?!
– Kira? Możesz tutaj przyjść na moment? Nie mogę znaleźć jednego zamówienia!
– Pomogę jej. Na długo zostajesz? – pytam, gdy wychodzimy z zaplecza. – Jesteś trzy tygodnie przed ślubem, ale chyba od razu po nim nie… – przerywam w pół słowa i zamieram.
Orzechowe, uważne spojrzenie. Zaciekawienie wręcz emanuje z przystojnej i pociągającej twarzy. Czarny płaszcz narzucony na białą koszulę ma rozpięty, do tego włożył granatowe, eleganckie spodnie i mogę się założyć, że pantofle pasują do całości stylizacji, chociaż z tego punktu nie mogę ich dostrzec.
– Adrian? Mówiłeś, że wyjeżdżasz w teren…
– Jestem umówiony niedaleko stąd – odpowiada spokojnym głosem, na co momentalnie moje serce zaczyna bić mocniej. – Przy okazji chciałem odebrać paczkę. Cześć, Lucky! – Bierze szczeniaka na ręce. – Jak tam mój mały jesienny pacjent? Pamiętasz o jutrzejszej wizycie? – zwraca się do mnie miękko.
– Chyba muszę ją… – zaczynam nieporadnie, ale inny męski głos wchodzi mi w słowo:
– Kira jutro przyjedzie. – Zerkam zaskoczona na ojca. – Kolacja w sobotę? – Kiwam głową na zgodę. – Świetnie, zadzwonię do ciebie rano. Marta, podwieźć cię?
Jack o wszystko wypyta tę jędzę! Potem będę mieć z nim pogawędkę o tym, jak się na mnie zawiódł, że tak nie wolno, że przecież wychodzę za syna jego przyjaciela… Marta natychmiast zrywa się z miejsca.
– Jasne, wezmę tylko torbę! Paczka leży tam – informuje mnie i mruga wesoło. – Miło było poznać, Mordo!
– Marta!
Adrian parska śmiechem, ojciec z moją przyjaciółką ewakuują się z księgarni, a ja płonę ze wstydu. I tylko Lucky, szczęśliwy w silnych ramionach, próbuje dobrać się pyszczkiem do ponętnej szyi…
STOP!
– Proszę. – Podaję mu zamówienie. – Przepraszam, to było żenujące.
– Nie dla mnie.
– Wiem – krzywię się. – W Ełku nie ma księgarni?
– Są, ale i tak musiałem dzisiaj tutaj przyjechać. Umówiłem się ze starą znajomą.
– Och…
Nie, nie jesteś zazdrosna, Kira. Zduś to w zarodku, no już!
– A to pretekst, żeby cię zobaczyć. – Odkłada na bok książkę. – Mogę? – pyta i wskazuje moją stronę lady. Gdy kiwam głową, przechodzi do mnie. Kątem oka widzę, jak Lucky znika na zapleczu, zdrajca mały. – Źle wyglądasz. Nie powinnaś być w pracy.
– Jutro wezmę wolne, przyjadę do ciebie w ciągu dnia, jeśli to nie problem. Jeszcze trzy godziny dzisiaj, dam radę. – Przymykam oczy i nabieram głęboko powietrza. – To, co słyszałeś… Chodziło o mój ślub.
– Za trzy tygodnie? Dobrze wiedzieć – mówi chłodno.
Zabolało, chociaż to raczej kłujące mnie wyrzuty sumienia w końcu doszły do głosu, a nie próba przytyku z Adriana strony ruszyła moje serce.
– Przepraszam, powinnam była powiedzieć ci od razu.
– To prawda. – Adrian zerka na zegarek. – Muszę lecieć. Widzimy się jutro, dzięki za paczkę.
Odprowadzam wzrokiem szerokie plecy i czuję niewyobrażalny smutek pomieszany ze wściekłością.
Super, jestem zazdrosna o faceta, którego znam niecały tydzień… Brawo, Kira. Jesteś mistrzynią beznadziei.
I nie tylko. Mam wrażenie, że zamykające się w tym momencie drzwi odgradzają mnie od czegoś bardzo ważnego.
Kogoś ważnego.
Tłukący w szyby deszcz perfekcyjnie odzwierciedla moją melancholię, w którą wpadłam po wyjściu Adriana. Przez księgarnię przewinęło się kilka osób, co chociaż w niewielkim stopniu pozwoliło mi na oderwanie się od burzowych myśli, które chyba przywiodły nad miasto ciemne chmury.
– Ze spaceru nici, Lucky. No nic, zamawiam taxi i zbieramy się do domu. Dobrze, że wcześniej wyszliśmy za potrzebą.
Niecałe dziesięć minut później dostaję powiadomienie, że taryfa już czeka, więc po szybkim upewnieniu się, że wszystko jest wyłączone, biorę psiaka pod pachę i wychodzę na zewnątrz. Próbuję zamknąć drzwi, ale klucze wypadają mi z drżącej ze zmęczenia dłoni, co w jakiś sposób uruchamia moją żałość.
– Proszę, ja chcę tylko do domu – błagam cicho.
Próbuję podnieść klucze, ekotorba pełna książek zsuwa się z mojego ramienia, a ja ledwo utrzymuję Lucky’ego, który swoje waży, chociaż jest zaledwie trzymiesięcznym szczeniakiem. Niestety, tracę równowagę i już witam się z ogromną kałużą, gdy ktoś łapie mnie w talii.
– Daj mi to. – Źrenice Adriana rozszerzają się z troski. – Kira, ty ledwo stoisz. – Przyjemnie chłodna dłoń ląduje na moim czole. – Jesteś rozpalona. Wytrzymaj jeszcze moment, zamknę księgarnię.
Faktycznie, po chwili Adrian zarzuca sobie na ramię moją torbę, odbiera ode mnie Lucky’ego i prowadzi mnie do czarnego terenowego samochodu.
– Czeka na mnie taksiarz.
– Zapłaciłem mu za transport. Dalej stoi i przygląda się, czy przypadkiem cię nie porywam.
– A nie chciałbyś?
– Tego nie powiedziałem.
– Twoja stara znajoma może być z tego powodu niezadowolona – mruczę naburmuszona, a Adrian uśmiecha się lekko. – Co tutaj robisz?
– Nie chciałem, żebyś wracała w deszcz.
– Dlatego zamówiłam taksówkę – zauważam przytomnie.
– Rozsądne posunięcie. – Adrian pomaga mi wsiąść do samochodu.
– Ale nie pojadę nią?
– No nie – odpowiada ze śmiechem, zamyka tylne drzwi za Luckym i wraca do mnie. – Zapnij pasy.
Mam przed sobą bardzo przyjemny widok. Czarne, krótko ostrzyżone włosy są zroszone deszczem, a w niewielkich kropelkach mienią się światła latarni miejskich. Woda spływa po skroniach Adriana, zahacza o wyraziste policzki i pełne usta, by kapać wprost na moje okryte jedynie rajstopami kolana, gdy nachyla się nade mną. Orzechowe oczy są skupione, ale dostrzegam w nich coś nowego i niezwykłego dla mnie – jakiś głód i potrzebę, których jeszcze nigdy nie zauważyłam w męskim spojrzeniu.
Powinnam obawiać się tajemniczości w nim skrytej, ale czuję jedynie spokój. Uśmiecham się lekko i teraz dokładnie odczytuję radość, którą sprawiłam mu tym gestem. Żałuję tylko, że jestem tak zmęczona i osłabiona, aż obraz mi się rozmywa, a ja powoli tracę kontakt z rzeczywistością.
– Drugie spotkanie i znowu się mną opiekujesz.
– Dobrze, że nie jestem psychopatą, nieważne, jak bardzo przystojnym. Możesz czuć się przy mnie bezpiecznie.
Tak właśnie się czuję, ale nie wyznaję tego, tylko wskazuję gestem, by w końcu schował się w samochodzie, a w międzyczasie dociera do mnie sens jego słów.
– Kto cię nazwał psychopatą?
– Ty.
– Ja?! – Adrian zaciska usta, by się nie roześmiać. – Chyba sobie żarty stroisz… – Nagle dostaję olśnienia. – To dlatego śmiałeś się w klinice! Co jeszcze powiedziałam?
– Kilka rzeczy, ale o tym porozmawiamy później. Masz w domu paracetamol?
– Nie, nie przechowuję leków.
– Dlaczego?
– Życie z matką hipochondryczką tak odbija się na psychice. Nie jestem taka jak ona – tłumaczę się.
– To dlatego nie mówiłaś mi, jak się czujesz? – Kiwam głową na potwierdzenie. – Następnym razem mów, proszę.
Dwa słowa w tym zdaniu napełniają mnie szczęściem, jakiego już od dawna nie odczuwałam. Następnym razem. Czyli Adrian nie chce kończyć tej znajomości.
Tylko nie mam pojęcia, dokąd ona nas doprowadzi… prócz sypialni.
Pragnę tego zakazanego mi faceta jak nikogo i nigdy dotąd, a od momentu, gdy spojrzałam mu w oczy, moje wątpliwości co do ślubu z Danielem rosną z każdą minutą.
Czuję, że za trzy tygodnie popełnię największy błąd w życiu, jednak nie wiem, czy będę na tyle silna, by zawalczyć o przyszłość – inną niż ta przesądzona od dawna. Teraźniejszość u boku Daniela dusi mnie i boję się, że z każdym dniem będzie jeszcze ciężej, aż w końcu zabraknie mi tlenu i zmienię się we wrak tej osoby, którą przez wiele lat próbowałam się stać.
Boję się, że jak zawsze stchórzę i zrobię dokładnie to, czego oczekuje ode mnie otoczenie. Czego oczekuje matka, poprawiam się w myślach.
– Ładny dom, ale nie spodziewałbym się, że będzie tak wyrachowany i zimny – stwierdza Adrian, jednocześnie sadzając mnie na szarej kanapie. – Lubisz taki styl?
– Myślałam, żeby dać tu trochę koloru, ale jeszcze nie postanowiłam jakiego.
– To dom twojego narzeczonego?
– Daniela? Nie, mój. Ojciec mi go kupił, jak skończyłam prawo. – Adrian unosi w zaciekawieniu brew. – Matka nalegała na prawo, a ja jak zawsze poszłam za jej dobrą radą – ironizuję. – Wiesz, jak mamy dziewiętnaście lat, to rodzice nadal mają bardzo duży wpływ na naszą przyszłość, szczególnie tacy, którzy nie spełnili własnych ambicji.
– Chciała być prawnikiem?
Z odpowiedzią czekam, aż Adrian naleje wody do czajnika elektrycznego.
– Studiowała prawo, ale wpadli z ojcem i jestem ja! Szatański pomiot, który popsuł jej marzenia o karierze. Nie, nie powiedziała mi tego wprost – od razu odpowiadam na nieme pytanie. – Nie musiała.
– Co było dalej?
– Postawiłam się. Zawsze chciałam mieć księgarnię, ale większym marzeniem była wyprowadzka od niej. Odkładałam każdy grosz, jaki zdobyłam, czy to od ojca, czy z dorywczej pracy. W wakacje Jack załatwiał mi nawet pracę w Stanach, ale odważyłam się tylko na stanowisko kelnerki. Przez pięć lat zebrałam całkiem niezłą sumkę i chciałam to przeznaczyć na wkład własny, ale od słowa do słowa wygadałam się tacie, że chciałabym otworzyć księgarnię. Po odebraniu dyplomu dostałam klucze do domu i przykaz, żebym w końcu poszła swoją drogą.
– Spoko jest ten twój staruszek. – Rozśmieszają mnie te słowa, ale moja radość szybko kończy się kaszlem. – Przepraszam. – Adrian siada obok mnie i otula mnie mocniej kocem. – Powinnaś była mi powiedzieć, już dawno bym do ciebie przyjechał.
– Przecież nie dla mnie tutaj jesteś, miałeś spotkanie ze znajomą.
Adrian uśmiecha się smutno, a ja od razu strzelam sobie mentalnie w pysk. Znowu powiedziałam coś nie tak.
– Nie martw się, dawno mnie tutaj nie było, dopiero gdy zerknąłem na adres księgarni, wiedziałem, że powinienem tu przyjechać, ale nie zrobiłem tego dla Anny.
– Więc dlaczego? – pytam z nadzieją.
– Chciałem cię zobaczyć. – Oczy Adriana błyszczą radośnie. – Pasują ci okulary, dodają ci seksapilu.
– Szczególnie wtedy, gdy mam czerwony i zasmarkany nos.
Dlaczego on za każdym razem musi widzieć mnie w takim stanie?!
– Na to zaraz coś poradzimy. Mieszanka wybuchowa i kąpiel w soli, a jutro będziesz jak nowo narodzona. Ale i tak nie idziesz do pracy! – ostrzega mnie groźnie, gdy uśmiecham się psotnie. – Mówię serio.
– Jesteś weterynarzem czy lekarzem?
– Weterynarz to też lekarz. – Kiwam głową na zgodę, bo ma rację. – Ale studiowałem medycynę, na czwartym roku przeniosłem się na weterynarię. – Rozlega się kliknięcie czajnika. – Zaraz wracam, nie ruszaj się stąd.
Adrian głaszcze łebek śpiącego obok mnie Lucky’ego i mam wrażenie, że w ostatnim momencie powstrzymuje się przed podobnym gestem względem mnie. Bez namysłu muskam palcami wierzch jego dłoni i uśmiecham się lekko, chociaż w środku czuję rozsadzające mnie wdzięczność i ulgę, że Adrian został przy mnie.
I chyba to wszystko odczytał, bo delikatny dotyk na policzku uspokaja szalejące w moim sercu emocje, a ja wzdycham krótko.
– Dziękuję – szepczę prosto we wnętrze męskiej dłoni.
Dzwonek odrywa mnie od czytanej książki i biegnę do drzwi, by wpuścić gości. Głośne i radosne szczekanie zagłusza moje przywitanie z ojcem i oficjalne zapoznanie się z Janette – jego nową (piękną!) kobietą.
– Bardzo miło mi cię poznać – zwracam się do uroczej szatynki. – Wezmę wasze płaszcze. Zapraszam do salonu, kolacja już gotowa.
– Moment. – Tata chwyta Lucky’ego w ręce. – No, cześć, mój kolego!
– Tylko nie przy stole – strofuje go ze śmiechem Janette.
– Dobrze mówisz po polsku – zauważam.
– Wbrew pozorom w Stanach dużo jest waszych rodaków. Pomóc ci jakoś?
– Nie, już wszystko zrobiłam, ale dziękuję… – Krzywię się, widząc gromiący wzrok taty. – Już mi lepiej, naprawdę.
– Daniel ci pomógł? – pyta niewinnie, głaszcząc Lucky’ego za uszami. – Czy ten gustowny mężczyzna z księgarni?
– Adrian – wzdycham. – Tak, on. Nie tylko do zwierząt ma dobrą rękę, kobietami też potrafi się zająć.
Janette parska śmiechem i zerka na mnie przepraszająco, po czym głaszcze uspokajająco męskie ramię.
– Co się stało? – Nie rozumiem jej rozbawienia.
– Chyba musimy porozmawiać, młoda damo… – mówi mój ojciec.
– Ale po kolacji – przerywa mu Janette. – Chodźmy, umieram z głodu. Jack tak bardzo zachwalał twoje kulinarne umiejętności, że specjalnie nic nie jadłam.
– No to skąd jego pretensje o to, że sama przygotowałam wszystko mimo choroby? – pytam ją cicho.
– Martwi się o ciebie, ale nie denerwuj się. Wiem, jak go spacyfikować i jak się nim zająć – mruga do mnie, a ja płonę ze wstydu, bo dopiero teraz dociera do mnie, że przed chwilą powiedziałam to samo o Adrianie.
– Znowu palnęłam głupotę!