Sweater Weather - Klaudia Max, W.S. James, Katarzyna Amber, Klaudia Leszczyńska, Patrycja Cygan-Jeż, Weronika Karczewska-Kosmatka, Daria Jędrzejek - ebook

Opis

Siedem autorek połączyło swoje siły, by stworzyć zbiór opowiadań, który przeniesie Cię do innego świata. Świata, w którym króluje prawdziwa Sweater Weather.
Synoptycy zapowiadają, że tej jesieni możemy liczyć na: wietrzyk prawdy i mgłę samotności, nie ominą nas też huragan zagubienia, deszcz bólu i burza przyjaźni, ale czekają nas również promienie przeznaczenia i zorza uczuć. Pogoda za oknem nie zawsze będzie korzystna, możesz mieć jednak pewność, że te opowiadania rozgrzeją Twoje serce i napełnią Cię optymizmem.
W każdej historii znajdziesz miłość, lecz tak jak jesienne liście przybierają różne kolory, tak miłość w antologii ma różne odcienie. Czasem powoduje ból, ale bywa, że również dodaje skrzydeł. Wyrusz w podróż z naszymi bohaterami i zobacz, co im przyniosła jesień.
Ostrzegamy, tej książki nie przeczytasz bez ciepłego koca, kubka gorącego napoju i specjalnie przygotowanej przez nas playlisty.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 305

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (51 ocen)
19
15
6
8
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
mentosozerca

Z braku laku…

No nie wiem, dla mnie zero szalu
10
Zmijkaa

Nie oderwiesz się od lektury

Ciężko się oderwać ❤️
11
marta8081

Dobrze spędzony czas

lekkie , emocjonalne opowiadania! Najbardziej podobało mi się opowiadanie "Czekoladka" autorki Weroniki Karczewskiej- Kosmatka 🥰 W sam raz na chłodne wieczory ,by móc się rozgrzać 😏
00
Kat12345

Nie oderwiesz się od lektury

Cudowne opowieści na długi wieczór z gorąco herbatą. Gorąco polecam.
00
Bunia21

Nie oderwiesz się od lektury

Idealne historie na jesień.
00

Popularność



Podobne


Copyright © Klaudia Max, 2022

Copyright © Katarzyna Amber, 2022

Copyright © Patrycja Cygan-Jeż, 2022

Copyright © Weronika Karczewska-Kosmatka 2022

Copyright © Klaudia Leszczyńska, 2022

Copyright © W.S. James, 2022

Copyright © Daria Jędrzejek, 2022

Copyright © Wydawnictwo Literatka, 2022

Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część książki nie może być powielana lub przekazywana w jakiejkolwiek postaci bez pisemnej zgody autorów oraz wydawcy.

Redakcja i korekta:

Dominika Kamyszek | www.opiekunkaslowa.pl

Wersja elektroniczna:

Mateusz Cichosz | @magik.od.skladu.ksiazek

Oprawa graficzna:

Justyna Sieprawska | facebook.com/justyna.es.grafik

Wydawnictwo Literatka

www.wydawnictwoliteratka.pl

ISBN 978-83-963950-6-1

2022, Wydanie I

'Cause it's too cold for you here

and now, so let me hold,

both your hands in the ho­les of my swe­ater.

The Ne­igh­bo­ur­hood – Swe­ater We­ather

– Kira. – Od­wra­cam głowę w kie­runku głosu. – Coś po­mie­szało się w za­mó­wie­niu, nie mogę od­na­leźć ksią­żek z fak­tury.

– Kto je kom­ple­to­wał?

– Ten łysy z hur­towni – od­po­wiada Marta, nie szczę­dząc przy tym kpią­cego uśmieszku. – Chyba znowu mu­sisz do niego za­dzwo­nić i wy­ja­śnić sy­tu­ację. Albo na­pisz w końcu skargę, że jest nie­kom­pe­tentny i cię na­ga­buje. Wi­dzie­li­ście się tylko raz i tyle wy­star­czyło, by ze­świ­ro­wał na twoim punk­cie. Po­nętna la­ska z cie­bie, ale bez prze­sady, po­win­naś coś z tym zro­bić.

– Zro­bię, jak prze­kro­czy gra­nicę, bo w tym mo­men­cie we­zmą mnie za prze­wraż­li­wioną diwę. – Zer­kam na ekran smart­fona. Szcze­rze? Wo­la­ła­bym ko­lejny raz od­rzu­cać szcze­niac­kie za­loty niż od­bie­rać to po­łą­cze­nie. – Za­dzwo­nisz do niego? – py­tam Martę i nie cze­ka­jąc na jej od­po­wiedź, rzu­cam do słu­chawki krót­kie: – Hej, mamo.

– O któ­rej bę­dziesz?

Stan­dar­dowo, bez po­wi­ta­nia, my­ślę z prze­ką­sem, ale oczy­wi­ście nie ko­men­tuję.

– O osiem­na­stej za­my­kam i wtedy od razu do cie­bie jadę.

– Nie mo­żesz wcze­śniej? – Za­my­kam oczy i od­dy­cham głę­boko. Li­czyć do dzie­się­ciu nie mam po co, bo wiem, że Lud­miła i tak jak zwy­kle zi­ry­tuje mnie ko­lej­nym zda­niem. – Co z cie­bie za biz­ne­swo­man, że nie mo­żesz wyjść wcze­śniej z wła­snej firmy?

– Bo pro­wa­dzę księ­gar­nię, która jest otwarta do osiem­na­stej – pod­kre­ślam. – A jako od­po­wie­dzialna sze­fowa nie zo­sta­wię pra­cow­nika sa­mego w go­dzi­nach naj­więk­szego ru­chu.

Tak na­prawdę piąt­kowy wie­czór to nie pora, kiedy tłumy garną się do od­wie­dzin tego ro­dzaju przy­bytku i roz­ko­szo­wa­nia się pięk­nymi okład­kami wo­lu­mi­nów, ale tego moja matka ra­czej nie wie.

– Nie py­skuj. – Norma. – Ofe­lia nie bę­dzie cze­kać w nie­skoń­czo­ność, masz być o dzie­więt­na­stej. Do­brze wiesz, że trzeba po­my­śleć nad de­ko­ra­cjami i roz­sa­dze­niem go­ści.

– Po pierw­sze, do we­sela jest jesz­cze mie­siąc. Po dru­gie, go­ści mam już po­sa­dzo­nych. Po trze­cie, nie chcę de­ko­ra­torki wnętrz i tego ca­łego prze­py­chu, mó­wi­łam ci o tym.

– Chyba so­bie kpisz. Jak ja spoj­rzę w oczy moim dziew­czy­nom?

– Nie wiem, jaki one mają z tym zwią­zek – od­po­wia­dam cier­pli­wie.

Ma­mine dziew­czyny to nic in­nego jak grupka dzie­wię­ciu ko­biet, rów­nie za­pra­co­wa­nych co Lud­miła (czy­taj: mąż tyra, ona wy­gląda), któ­rych ulu­bio­nym za­ję­ciem (poza obo­wiąz­kową jogą we wtorki i zumbą w czwartki) są spo­tka­nia przy wi­nie i plot­kach.

– Taki, że będą na we­selu.

Na­głe ude­rze­nie go­rąca chwieje mną nie­bez­piecz­nie, ale szybko od­zy­skuję re­zon. Ona osza­lała…

– A skon­sul­to­wa­łaś to z naj­bar­dziej za­in­te­re­so­wa­nymi tym dniem oso­bami?

– Ty do­brze się czu­jesz? Oczy­wi­ście, że roz­ma­wia­łam z dziew­czy­nami.

Boże, daj mi cier­pli­wo­ści…

– A z parą młodą? – py­tam z prze­ką­sem, ale nie cze­kam na od­po­wiedź. – Kto za nie za­płaci?

– Nie prze­sa­dzaj. Wy­cho­dzisz za wła­ści­ciela mię­dzy­na­rodo­wej firmy trans­por­to­wej, stać was. A zresztą… jak chcesz, skoro tak trak­tu­jesz moje przy­ja­ciółki, to może i ja nie po­win­nam przy­cho­dzić.

Lud­miła roz­łą­cza się bez po­że­gna­nia, a ja li­czę do dzie­się­ciu, cho­ciaż wiem, że na­wet to mi nie po­może. Czuję zbie­ra­jące się pod za­ci­śnię­tymi po­wie­kami łzy, jedna z nich wła­śnie drąży wil­gotny ślad w moim ma­ki­jażu.

Mam dwa­dzie­ścia sie­dem lat, nie­długo zo­stanę mę­żatką. Do­sko­nale wiem, że po­win­nam wy­rwać się z wpły­wów szan­tażu emo­cjo­nal­nego mo­jej matki, któ­rego jest mi­strzy­nią, ale nie po­tra­fię. Lud­miła mnie uro­dziła i na swój spo­sób wy­cho­wała, a od­kąd roz­wie­dli się z oj­cem i matka prze­żyła za­ła­ma­nie, czuję się za nią od­po­wie­dzialna.

– Znowu to samo?

– Nie­stety – od­po­wia­dam Mar­cie, która zna moją sy­tu­ację. Nic dziw­nego, pra­cuje ze mną od sa­mego po­czątku i to ona po­ma­gała mi roz­krę­cić ten biz­nes. Jest moją prawą ręką i bli­ską przy­ja­ciółką, a ja je­stem wdzięczna, że ją mam. – Cza­sami na­prawdę mam wra­że­nie, że je­stem ad­op­to­wana, bo z matką kom­plet­nie się róż­nimy, a nie wi­dzę też po­do­bień­stwa do Jacka.

– My­ślę, że masz po nim cier­pli­wość. W końcu wy­trzy­mał z nią dwa­dzie­ścia cztery lata. – Marta przy­gląda się mi uważ­nie. – Bę­dzie na we­selu?

– Tak, przy­leci ty­dzień wcze­śniej ze Sta­nów. – Uśmie­cham się na samą myśl o spo­tka­niu z oj­cem. – Nie mogę się do­cze­kać.

– Ja też. Za­wsze mia­łam sła­bość do two­jego sta­ruszka… – Marta śmieje się do roz­puku, wi­dząc moją minę. – No co, przy­stojny fa­cet z niego.

– Marta!

Mój oj­ciec? Cho­lera, do­piero zro­zu­mia­łam, dla­czego mia­łam tak wiele wi­zyt przy­ja­ció­łek w domu. Ja­sny gwint! A my­śla­łam, że ta­kie rze­czy dzieją się tylko w fil­mach!

Zde­cy­do­wa­nie na­leżę do tych kie­row­ców, któ­rzy prze­kli­nają piąt­kowe po­po­łu­dnia i dro­gowe za­tory po­wstałe przez pró­bu­jące wy­do­stać się z me­tro­po­lii sa­mo­chody. A szcze­gól­nie w tak po­nurą, je­sienną i przy­tła­cza­jącą po­godę, gdy wa­runki do jazdy po­zo­sta­wiają wiele do ży­cze­nia, tak samo jak roz­są­dek in­nych ma­nia­ków czte­rech kó­łek. Naj­wi­docz­niej efekty po­pi­sów jed­nego z nich zo­ba­czę za bli­żej nie­okre­ślony czas, gdy w końcu ru­szy się ten ko­rek, w który wpa­ko­wa­łam się na ob­wod­nicy mia­sta. Już na­wet nie pa­trzę na ze­ga­rek, i tak będę spóź­niona na spo­tka­nie z matką i de­ko­ra­torką.

– Jak­bym była im do cze­go­kol­wiek po­trzebna – pry­cham pod no­sem i zmie­niam sta­cję ra­diową.

Z gło­śni­ków płyną nuty De­spa­cito, które uwiel­biam, cho­ciaż jest już okle­pane. In­nymi słowy: le­piej tra­fić nie mo­głam. Lu­bię ta­kie kli­maty i tyle. Nie­stety, pio­senka szybko się koń­czy, po niej jesz­cze trzy ko­lejne, a ja na­dal stoję w miej­scu. Wzdy­cham i się­gam po te­le­fon.

– Co tam, ko­ciaku? – Cho­ciaż wku­rza mnie, gdy Da­niel tak mnie na­zywa, to tym ra­zem nie zwra­cam mu na to uwagi. – Są straszne wa­runki na dro­dze, mów szybko, co tam?

– Wiem, że nie po­win­nam dzwo­nić, jak pro­wa­dzisz…

– Kirka, co jest? Chciał­bym po­roz­ma­wiać, ale na­prawdę nie mam czasu.

– Matka za­pro­siła swoje przy­ja­ciółki na we­sele. Spró­buję jej prze­mó­wić do roz­sądku, ale wiesz, jaka ona jest.

– To bez sensu. Niech przyjdą, może jak Lud­miła zaj­mie się nimi, to ty bę­dziesz mieć ją z głowy. Nie przej­muj się pie­niędzmi.

– Skąd wie­dzia­łeś…?

– Bo znam cię prak­tycz­nie od dziecka. Nie przej­muj się tym – po­wta­rza ko­jąco. – Mu­szę koń­czyć, za­dzwo­nię na po­stoju.

– Kiedy wró­cisz?

– Pla­nowo za trzy dni, ale jak wyj­dzie, nie wiem. Coś się chrzani z lo­gi­styką. Uwa­żaj na sie­bie, Kirka.

– Ty też. Dan… – Sy­gnał ze­rwa­nego po­łą­cze­nia za­trzy­muje mnie w pół słowa. Zresztą jak zwy­kle ostat­nio. – Nie­ważne.

Do­strze­gam ruch w le­wym lu­sterku. Ko­lejny ma­niak ad­re­na­liny i roz­wa­lo­nych sa­mo­cho­dów pró­buje wła­śnie za­wró­cić przez pas zie­leni, ale prze­ce­nił moż­li­wo­ści swo­jego po­jazdu. Ob­ni­żone bmw za­wisa na kra­węż­niku, a do mnie na­wet przy za­mknię­tych szy­bach do­ciera trzask pę­ka­ją­cego zde­rzaka.

Kre­tyn, ale po­mysł ma do­bry.

Po­wta­rzam ru­chy nie­szczę­śli­wego kie­rowcy, który spo­gląda z za­zdro­ścią na mo­jego je­epa, gdy bez­pro­ble­mowo prze­ci­nam traw­nik i wy­la­tuję na drugą jezd­nię.

– A te­raz zwie­wamy, do­póki nie ma po­li­cji.

Je­stem wście­kła. Ab­so­lut­nie i to­tal­nie wku­rzona, ale tak to jest, gdy je­steś tak miękką fają jak ja i nie po­tra­fisz po­sta­wić na swoim. Za­miast sie­dzieć w domu, pod cie­płym ko­cem, z go­rącą her­batą z cy­tryną oraz kry­mi­na­łem w ręku, to przy­ci­skam nos do szyby, pró­bu­jąc do­strzec co­kol­wiek w tej cho­ler­nej ule­wie! Sza­le­jące na maksa wy­cie­raczki nie po­ma­gają w prze­bi­ciu się przez ten wo­do­spad z nieba, a ja je­stem na ja­kiejś za­py­zia­łej dro­dze po­wia­to­wej mię­dzy nie­zna­nymi mi wio­chami, bo tak mnie po­pro­wa­dził prze­klęty GPS!

– Ostatni raz, przy­się­gam – war­czę, by do­dać so­bie otu­chy. – Dość ma­triar­chatu i cho­rych am­bi­cji Lud­miły.

Do kro­pel desz­czu do­łą­czyły łzy smutku i roz­pa­czy. Po co ja się sta­ram? Od tylu lat po­świę­cam swój czas, za­prze­daję war­to­ści, od­daję we wła­da­nie matki swoją wol­ność, a w za­mian do­staję je­dy­nie po­gardę. Już dawno prze­sta­łam ma­rzyć o odro­bi­nie wdzięcz­no­ści. W końcu je­stem jej córką i to mój pie­przony obo­wią­zek być na każde ski­nie­nie Lud­miły… I Da­niela, tak szcze­rze mó­wiąc.

Dla­czego nie po­tra­fię po­sta­wić na swoim?

– Na­prawdę po­win­nam iść do psy­cho­loga – wzdy­cham, pra­wą ręką się­ga­jąc do tkwią­cego w uchwy­cie kubka ter­micz­nego. – Cho­lera, głodna je­stem.

W su­mie nic dziw­nego, ja­dłam około po­łu­dnia, a jest już grubo po dzie­więt­na­stej. Może po­win­nam po­szu­kać sta­cji i ku­pić choćby ba­tona…

– Ja­sny gwint!

Mój wrzask roz­nosi się po ka­bi­nie jako akom­pa­nia­ment do gwał­tow­nego ru­chu kie­row­nicą. Jeep wpada w po­ślizg, który sta­ram się opa­no­wać, jed­no­cze­śnie mo­dlę się, by sys­temy bez­pie­czeń­stwa za­dzia­łały. Ką­tem oka wi­dzę, jak kon­tro­lki sza­leją od ude­rze­nia w ha­mu­lec. Przy­tom­nie wci­skam sprzę­gło i po ca­łej wiecz­no­ści, która za­pewne trwa tylko kilka se­kund, po­jazd za­trzy­muje się.

Ko­lej­nym przy­tom­nym od­ru­chem wy­łą­czam sil­nik, za­bie­ram klu­czyki i wy­bie­gam w siar­czy­sty deszcz. Moje na­gie ra­miona po­krywa dreszcz zimna, ale nie za­wra­cam po płaszcz.

Mu­szę się upew­nić, że to, co zo­ba­czy­łam, to był zwy­kły omam, bo je­śli nie…

Do­pa­dam do sza­rego, szma­cia­nego i prze­mo­czo­nego worka, z któ­rego do­biega ci­che skom­le­nie. Dło­nie mi drżą, gdy się­gam po ju­towy sznur i uwal­niam sku­loną, trzę­sącą się kulkę, a pisk prze­ra­że­nia psiaka, gdy biorę go de­li­kat­nie na ręce, ła­mie mi serce. Nie zwa­ża­jąc na to, że ma­luch jest we krwi, przy­ci­skam go do piersi i już po chwili otu­lam go szczel­nie swoim płasz­czem na tyl­nej ka­na­pie je­epa.

– Kto ci to zro­bił…?

Jest mi słabo. Ktoś wy­rzu­cił to małe, prze­stra­szone zwie­rzę na środku ulicy, za­wią­zane w worku… Ja­kim trzeba być po­two­rem! Prze­cież ta dy­go­cząca kulka pra­wie zo­stała zmiaż­dżona pod ko­łami je­epa!

– A niech ci fiut zwięd­nie, zła­ma­sie. Albo cipka uschnie – zło­rze­czę. – Trzeba zna­leźć ci le­ka­rza – mru­czę uspo­ka­ja­jąco do psiaka. – Tylko gdzie ja go znajdę o tej po­rze…

Szybko wkle­puję w Go­ogle frazę le­karz dla zwie­rzątEłk. Prze­glą­darka po­pra­wia mnie i su­ge­ruje we­te­ry­na­rza, ale kto by w ta­kiej chwili pa­mię­tał o tak ba­nal­nych na­zwach?! Szybko prze­szu­kuję li­stę, a gdy tra­fiam na nie­ja­kiego Ad­riana Mor­dac­kiego, nie za­sta­na­wiam się długo. Ko­leś ma pięć gwiaz­dek w opi­niach, więc musi być ku­maty. Oby był na tyle em­pa­tyczny i od­dany po­wo­ła­niu, by po­świę­cić piąt­kowy wie­czór na ra­to­wa­nie nie­win­nej istoty. Z na­dzieją wy­bie­ram jego nu­mer.

– Mor­dacki – do­ciera do mnie ni­ski, opa­no­wany głos. W tle sły­szę kla­syczną mu­zykę i szmery roz­mów. Cho­lera, ten fa­cet na pewno jest na ko­la­cji, nie ma szans, że nam po­może. Już chcę się roz­łą­czyć, gdy męż­czy­zna od­zywa się jesz­cze raz: – Halo?

– Zna­la­złam na ulicy psa – re­cy­tuję szybko. – Chyba szcze­niak, jakby jam­nik, za­wią­zany w worku, le­żał na środku jezdni. Jest cały mo­kry i po­obi­jany, wi­dzę dużo krwi…

– Za kwa­drans będę w ga­bi­ne­cie – prze­rywa mi.

– Nie wiem, gdzie to jest, nie zdą­ży­łam…

– Wy­ślę wia­do­mość z ad­re­sem. – Po tych sło­wach roz­łą­cza się, a po chwili przy­cho­dzi SMS. Na szczę­ście GPS po­ka­zuje, że to za­le­d­wie dwa­dzie­ścia mi­nut drogi stąd, ale i tak mo­dlę się o to, by nie było to zbyt długo.

Do­jeż­dżam szyb­ciej, niż przy­pusz­cza­łam, i gwał­tow­nie ha­muję przed kli­niką. Z gło­śni­ków nie zdą­żył wy­brzmieć do końca ko­mu­ni­kat je­steś u celu, a ja już je­stem przy moim psiaku. Boję się go po­now­nie pod­nieść, ja­kaś część zdro­wego roz­sądku na­ka­zuje mi przy­siąść przy szcze­niaku i po­cze­kać na po­moc. Głasz­czę dłu­gie uszy i zer­kam nie­przy­tom­nie w lewo, na wy­cho­dzą­cego zza szkla­nych, ma­to­wych drzwi męż­czy­znę w sza­rym gar­ni­tu­rze.

– Do­brze tra­fi­łam?

– Do­brze – od­po­wiada nie­zna­jomy, a mnie wy­star­cza to jedno słowo, bym do­pa­so­wała głos do wła­ści­ciela. Ad­rian Mor­dacki we wła­snej, cho­ler­nie ele­ganc­kiej od­sło­nie. – Mogę go za­brać do środka?

Dla­czego mnie o to pyta? Męż­czy­zna naj­wy­raź­niej do­strzega moje wa­ha­nie, bo do­daje:

– Sie­dzisz tak bli­sko niego, jak­byś go pil­no­wała. Po­mogę mu. Jak masz na imię?

– Kira – od­po­wia­dam słabo. – Obie­cu­jesz?

– Tak – mówi pew­nie. – Ale mu­sisz dać mi do niego dojść. – Ad­rian zdej­muje ma­ry­narkę i otula nią moje ra­miona, a ja mi­mo­wol­nie za­nu­rzam się w tym cie­ple, pod­sy­ca­nym aro­ma­tem piżma i po­ma­rań­czy. Po­mimo stra­chu o szcze­niaka ide­al­nie roz­po­znaję te nuty, a ich per­fek­cyjne po­łą­cze­nie po­wo­duje u mnie za­wroty głowy.

– Kira, mu­sisz mi po­móc. – Spo­glą­dam w orze­chowe tę­czówki. Ależ on ma piękne oczy… I cu­downy, lekko ło­bu­zer­ski uśmiech. – Za­mknij sa­mo­chód i chodź do środka.

– Do­brze.

Przy­jemne uczu­cie roz­cho­dzi się po moim ciele, gdy mę­ska dłoń przy­trzy­muje mnie w ta­lii. Deszcz na­dal siąpi, oby szcze­niak nie zmókł…

– Gdzie psiak? – py­tam spa­ni­ko­wana.

– Mam go. – Dzwo­nek sy­gna­li­zu­jący otwar­cie drzwi drażni moje uszy i ku­mu­luje się iskrą bólu w skro­niach, co Ad­rian chyba za­uważa. Coś bły­snęło w jego oczach, ja­kiś dziwny nie­po­kój. – Chodź, po­mo­żesz mi. Usiądź tu­taj – przy­suwa krze­sło do wy­so­kiej le­żanki – i głaszcz go, to go uspo­koi. Pil­nuj, żeby nie spadł.

Ki­wam głową na zgodę, bo nie je­stem w sta­nie wy­po­wie­dzieć na­wet słowa. Głasz­czę nie­wielki pysz­czek i ła­pię się na tym, że cały czas śle­dzę wzro­kiem sze­ro­kie, skryte pod białą ko­szulą plecy męż­czy­zny. Ma­te­riał na­pina się, gdy le­karz pod­wija rę­kawy i myje ręce, a ja bez­wied­nie ob­ser­wuję grę do­sko­nale za­ry­so­wa­nych mię­śni.

To bar­dzo, ale to bar­dzo przy­jemny wi­dok, dla­tego nie mam za­miaru z niego re­zy­gno­wać.

– Stało się coś? – py­tam, bo do­strze­gam lekki ruch głową, jakby Ad­riana coś roz­ba­wiło.

– Nic. – Męż­czy­zna zerka przez ra­mię. – Chodź tu.

Od razu wstaję i idę za nim. Po chwili w dłoni mam zwy­kły mę­ski T-shirt.

Mam po­móc mu się prze­brać?

Się­gam do jego ko­szuli, ale cie­płe dło­nie po­wstrzy­mują moje dal­sze kroki.

– To odłóżmy na póź­niej – oświad­cza ni­skim i cho­ler­nie uwo­dzą­cym gło­sem. – To dla cie­bie. Je­steś prze­mo­czona i zmar­z­nięta, prze­bierz się.

Po­liczki mi płoną ze wstydu. O Boże…

– Do­brze – du­kam ko­lejny raz, jak­bym nie po­tra­fiła po­wie­dzieć nic in­nego.

– Po­ra­dzisz so­bie sama?

Ki­wam głową, sta­ra­jąc się nie zro­bić znowu ja­kiejś głu­poty, a Ad­rian w końcu opusz­cza moją prze­strzeń oso­bi­stą.

Za­uwa­żam, że gdy wy­szedł, świat na­gle za­wi­ro­wał nie­bez­piecz­nie i stał się… szary.

Z tru­dem zdej­muję su­kienkę, skost­niałe z zimna dło­nie nie uła­twiają mi tej czyn­no­ści. Ad­rian miał ra­cję, prze­mar­z­łam do szpiku ko­ści, a każda część mo­jej gar­de­roby jest prze­mok­nięta do su­chej nitki. Się­gam do za­pię­cia sta­nika i za­mie­ram.

Co ty ro­bisz?! Roz­bie­rasz się przy nie­zna­jo­mym fa­ce­cie?! A je­śli to ja­kiś psy­cho­pata, który cię zgwałci, udusi i za­ko­pie w le­sie? Nie wy­broni cię na­wet to, że pie­kiel­nie przy­stojny z niego psy­cho­pata…

Ci­che kaszl­nię­cie przy le­żance spro­wa­dza mnie na zie­mię. Szybko – w miarę mo­ich moż­li­wo­ści – prze­bie­ram się w su­che ubra­nie. I wszystko by­łoby w po­rządku, gdyby nie wi­ru­jąca w sza­lo­nym walcu ja­sno­szara pod­łoga, która na­gle zdaje się przy­bli­żać.

– Kira?!

Ja­kiś nie­znany, ale uro­czy dźwięk wy­rywa mnie ze snu. Uno­szę po­wieki. Ze zdu­mie­niem re­je­struję wpa­da­jące do po­miesz­cze­nia pro­mie­nie je­sien­nego słońca. Kiedy mi­nęła noc? Wy­ry­wam się z osłu­pie­nia i sku­piam wzrok na roz­bry­ka­nym szcze­niaku, który usil­nie pró­buje wejść na umię­śnione, mę­skie ra­miona. Psiak na­pina się, szczeka pi­skli­wie i po­now­nie rzuca się z ra­do­ścią na ro­ze­śmia­nego nie­zna­jo­mego.

Ad­riana, po­pra­wiam się w my­ślach.

Wspo­mnie­nia wy­ła­niają się zza gę­stej mgły, a naj­lep­szym tego do­wo­dem są pa­lące ze wstydu po­liczki. Na­prawdę chcia­łam zdjąć ko­szulę temu przy­stoj­nia­kowi?

Cho­lera, przy­stoj­niak to mało po­wie­dziane. Czarne, krótko ścięte włosy, ciemna kar­na­cja, dłu­gie rzęsy oka­la­jące orze­chowe oczy, któ­rych te­raz nie je­stem w sta­nie do­strzec. Wy­ra­zi­ste, cho­ciaż ła­godne rysy twa­rzy, lekko za­ry­so­wana grdyka, aż w końcu szyja prze­cho­dząca w sze­ro­kie ra­miona… Przy­my­kam oczy. Na samo wspo­mnie­nie jego umię­śnio­nych ple­ców robi mi się go­rąco, a nie po­winno! Prze­cież za mie­siąc biorę ślub…

– Ja­sny gwint! – Pod­no­szę się gwał­tow­nie, a w po­dzię­ko­wa­niu za ten akt roz­sądku or­ga­nizm ser­wuje mi mdło­ści. – Za­raz zwy­mio­tuję.

– Oba­wiam się, że nie masz czym. – Ad­rian kuca przede mną i po­daje mi bu­telkę z wodą, która pra­wie wy­la­tuje mi z ręki. Cie­płe palce po­ma­gają mi, a woda sma­kuje jak ni­gdy do­tąd. – Wczo­raj za­sła­błaś, ob­sta­wiam, że ze stresu i głodu.

– Ro­zu­miem, że mo­głeś roz­po­znać stres, ale głód?

– Bur­czało ci w brzu­chu. – Ad­riana roz­ba­wia moja re­ak­cja na te słowa. – Za­mó­wi­łem w nocy pizzę. Pod­grzeję i zjesz.

Ci­chy pisk spra­wia, że nasz kon­takt wzro­kowy się urywa. Sku­piam spoj­rze­nie na uro­czym pyszczku z mo­krym no­sem, o dłu­gich uszach, brą­zo­wych i mą­drych oczkach oraz za­mia­ta­ją­cym pod­łogę ogonku.

– To nie jest jam­nik – za­uwa­żam bły­sko­tli­wie.

– To pies w ty­pie po­so­kowca ba­war­skiego – in­for­muje mnie Ad­rian. – In­te­li­gentne i bar­dzo wraż­liwe psy.

– I piękne. – Wy­cią­gam dłoń, a ma­luch od razu pa­kuje się na moje od­kryte uda. Ko­lejny ru­mie­niec ob­lewa moje po­liczki, a go­rąco roz­cho­dzi się po wnę­trzu, gdy do­ciera do mnie, jak bar­dzo naga je­stem i jak bli­sko mnie stoi czar­no­włose bó­stwo, które ura­to­wało dwie zbłą­kane du­sze. – Co z nim?

– Był prze­stra­szony, tro­chę po­obi­jany i zmar­z­nięty. Miał dużo szczę­ścia, że tra­fił na cie­bie, boby nie prze­żył… – Ad­rian waha się przez chwilę. – Ty by­łaś w gor­szym sta­nie. Li­czy­łem, że wy­trzy­masz choć tyle, by się prze­brać, ale… – Męż­czy­zna wzru­sza ra­mio­nami.

– Mocno wal­nę­łam? Nic mnie nie boli.

– Zdą­ży­łem cię zła­pać.

Och… By­łam w jego ra­mio­nach! I nie pa­mię­tam tego!

Stop, Kira. Ogar­nij się, ko­bieto, ochrza­niam się w my­ślach.

– Ekhm… Dzię­kuję. Za wszystko. Za to, że nam po­mo­głeś.

– Do­brze, że tam­tędy je­cha­łaś.

Mo­men­tal­nie w oczach stają mi łzy wście­kło­ści.

– Jak można zro­bić coś ta­kiego! – war­czę. – Za­wią­zać, wy­rzu­cić, zo­sta­wić na pewną śmierć!

– Na szczę­ście spo­tkał na swo­jej dro­dze anioła. – Ad­rian jakby bez­wied­nie mu­ska kciu­kiem moje ko­lano. Dziwny ucisk w piersi nie po­zwala mi na głęb­szy od­dech, ale jed­no­cze­śnie ogar­niają mnie cu­downe spo­kój i bło­gość. – Po­szu­kam mu domu tym­cza­so­wego…

– Nie – prze­ry­wam mu ostro. – Zo­staje ze mną.

– Je­steś tego pewna? Szcze­niak wy­maga dużo uwagi i po­trze­buje ru­chu.

– Świet­nie, miesz­kam pół go­dziny pie­szo od pracy, bę­dziemy ro­bić spa­cery. – Do­strze­gam za­sko­cze­nie w orze­cho­wych oczach. – Pro­wa­dzę księ­gar­nię, będę go ze sobą za­bie­rać. Po­tem coś wy­my­ślę. Nie od­dam cię ni­komu – mó­wię, bio­rąc ma­lu­cha na ręce. – I na­zwę go Lucky, skoro jest szczę­ścia­rzem. Tylko nic dla niego nie mam.

– Na to coś po­ra­dzimy, ale mu­sisz naj­pierw zjeść. Przy­nio­słem z two­jego sa­mo­chodu te­le­fon, ale ubrań nie­stety żad­nych ci nie sko­ło­wa­łem.

– To nic, wrócę z nim od razu do domu. Po­ra­dzimy so­bie, prawda, Lucky? – Drobne ciałko wtula się we mnie uf­nie. – Jesz­cze raz dzię­kuję. I prze­pra­szam, że po­psu­łam ci wie­czór.

– Skąd ta­kie przy­pusz­cze­nie? – pyta ci­cho, pa­trząc mi pro­sto w oczy, a ja nie­mal od­pły­wam.

Tak mi do­brze, zer­kać na niego z tej po­zy­cji. Czuć bi­jące od niego cie­pło. Do­strze­gać uważne, ale psotne spoj­rze­nie, sku­pione tylko na mnie. I te usta…

Kiedy ostat­nio ca­ło­wa­łam się z Da­nie­lem? Ale tak na­prawdę ca­ło­wa­łam, nie krótki cmok na po­że­gna­nie. Kiedy ostat­nio się ko­cha­li­śmy? Do­ciera do mnie, jak bar­dzo je­stem spra­gniona bli­sko­ści i czu­ło­ści męż­czy­zny…

A te­raz czuję się jak szmata. Da­niel pro­wa­dzi wła­sną firmę i sam jeź­dzi w trasy, by za­pew­nić nam przy­szłość, a ja pa­trzę w piękne, orze­chowe tę­czówki i wy­my­ślam! Tak, wy­my­ślam! Je­stem suką.

– Kira, stało się coś?

– Nie. Ja… Mu­szę za­dzwo­nić. Gdzie jest mój te­le­fon?

Ad­rian po­daje mi sam­sunga, a ja szybko go od­blo­ko­wuję i… za­mie­ram.

Zero nie­ode­bra­nych po­łą­czeń. Żad­nej wia­do­mo­ści. Nic, null. Ani Da­niel do mnie nie za­dzwo­nił, tak jak obie­cał, ani matka nie za­in­te­re­so­wała się, dla­czego jej córka nie do­je­chała na spo­tka­nie. Czy ja ich w ogóle ob­cho­dzę?

Ad­rian chyba do­strzega mój na­strój, bo wstaje z klę­czek bez słowa, a ja ukrad­kiem ocie­ram łzę fru­stra­cji. Po chwili w nie­wiel­kim po­miesz­cze­niu so­cjal­nym – jak zga­duję – roz­nosi się aro­mat pod­grze­wa­nej pizzy.

– Chyba na­prawdę je­stem głodna. Za­dzwo­nię póź­niej.

– Nikt się do cie­bie nie do­bi­jał – mówi Ad­rian. – Już by­łem go­tów brać na sie­bie ochrzan od wku­rzo­nego na­rze­czo­nego. – Lek­kim ru­chem głowy wska­zuje na moją dłoń i po­ły­sku­jący na niej dia­ment.

– Mu­siał za­po­mnieć za­dzwo­nić – pró­buję uspra­wie­dli­wić Da­niela.

Na­wet nie za­kła­dam, że coś się mu stało. Mój nu­mer znaj­duje się chyba w każ­dym do­stęp­nym dla ra­tow­ni­ków miej­scu jako ten pierw­szego kon­taktu.

Ad­rian wy­raź­nie po­wstrzy­muje się, by nic nie po­wie­dzieć. Tak, wiem… Wiem, jak to wy­gląda.

I mam wra­że­nie, że ty, Ad­ria­nie, do­sko­nale wiesz, jak ja się czuję… Jed­nak nikt nie ma po­ję­cia, od jak dawna mam w so­bie wąt­pli­wo­ści. Jak bar­dzo mnie boli, gdy mój wła­sny na­rze­czony nie znaj­duje dla mnie czasu. Jak to jest być na dru­gim miej­scu… Praca jest ży­ciem Da­niela, za­ło­żył firmę od pod­staw i je­stem bar­dzo dumna z jego siły oraz za­pału do sa­mo­re­ali­za­cji, a jed­no­cze­śnie… Czuję się od­su­nięta na bok. Nie, nie je­stem za­zdro­sna, chyba przy­zwy­cza­iłam się do tego stanu rze­czy w ciągu spę­dzo­nych ra­zem lat. Ile to już? Pięć? Zwa­żyw­szy na to, że znamy się z Da­nie­lem od dzie­ciaka, to i tak do­brze, że lata nie zlały się w jedno i je­stem w sta­nie okre­ślić ofi­cjalny po­czą­tek na­szego związku.

Tak na­prawdę, gdyby nie cią­głe do­gry­za­nia mo­jej matki, to Da­niel do tej pory by się mi nie oświad­czył.

Kiedy ostat­nio usły­sza­łam od niego, że mnie ko­cha? Chyba wła­śnie tam­tego dnia, nie­cały rok temu…

– Skom­ple­tuję mu wy­prawkę. – Głos Ad­riana wy­rywa mnie z po­nu­rych my­śli. – Ale chciał­bym, że­byś za ty­dzień zgło­siła się z Luc­kym na kon­trolę i szcze­pie­nia. Nie zna­la­złem chipu, więc nie mam jego hi­sto­rii, ale zro­bię tak, by był bez­pieczny. I mu­szę za­ło­żyć mu tu­taj kartę, więc będę po­trze­bo­wać two­ich da­nych.

– Oczy­wi­ście. – W jed­nej dłoni trzy­mam ta­lerz z pyszną pizzą (ca­pric­ciosa – do­kład­nie taka, jaką lu­bię!), a drugą ro­bię efek­towny fa­ce­palm. – Na­wet się nie przed­sta­wi­łam! Nie ofi­cjal­nie – do­daję od razu, gdy Ad­rian pró­buje za­prze­czyć. – Kira Tra­vis.

– Ad­rian Mor­dacki. – Uśmie­cham się, bo ci­sną mi się na usta pewne słowa. – Tak, kum­ple mó­wią na mnie Morda.

– Tro­chę pa­suje do za­wodu – śmieję się.

– W su­mie… – Ad­rian prze­gryza ostatni kęs. – Coś w tym jest. Chodź tu, mordko, po­szu­kamy ci ob­roży.

Ja­koś mnie nie dziwi, że Lucky od razu leci za na­szym wy­bawcą. Nie­po­ko­jące jest na­to­miast to, że gdy pa­trzę na tę dwójkę, uśmiech nie scho­dzi z mo­jej twa­rzy…

– Kirka? – Marta za­gląda nie­śmiało na za­ple­cze, a Lucky od razu zrywa się z po­sła­nia i pró­buje wsko­czyć w jej ra­miona. Po chwili ura­do­wany psiak wierci się przy piersi ko­biety. – Ogarnę do­stawę i po­se­gre­guję za­mó­wie­nia. Zro­bi­łam ja­kiś ba­ła­gan w książ­kach i mu­szę dojść z tym do ładu, ale po­tem chcia­ła­bym wyjść. Umó­wi­łam się na pa­zurki.

– Ty i te twoje szpony… – Śmieję się z dra­pież­nie wy­sta­wio­nej ko­bie­cej dłoni. – Spoko. Po­mogę ci z za­mó­wie­niami.

– Prze­stań. Zbie­raj siły na póź­niej. A tak na po­waż­nie, to po­win­naś wziąć wolne. Nie­źle się za­ła­twi­łaś pod­czas swo­jej nie­grzecz­nej przy­gody – drwi ze mnie, ję­dza.

– Nie masz za­mó­wień do ogar­nię­cia?

– Mam. A ty dużo fak­tur już spraw­dzi­łaś? Czy może przy­nieść ci ła­do­warkę do te­le­fonu?

Moje po­liczki ob­lewa ru­mie­niec, co roz­braja Martę. Fak­tycz­nie, przez ostat­nie dni wię­cej ko­rzy­stam z te­le­fonu… No do­bra, sporo wię­cej. Jak na złość wła­śnie te­raz sam­sung wi­bruje krótko, gdy przy­cho­dzi ko­lejna wia­do­mość, a ja na­tych­miast na­su­wam oku­lary na nos i zer­kam na ekran. Ad­rian aku­rat ma wolną chwilę, ale za­raz gdzieś wy­jeż­dża…

– Nie po­znaję cię. Ni­gdy nie wi­dzia­łam, że­byś uśmie­chała się do te­le­fonu, a od po­nie­działku twoje oczy cały czas błysz­czą, gdy tylko usły­szysz sy­gnał wia­do­mo­ści.

– Po pro­stu do­brze nam się pi­sze.

– Co u tego nie­zna­jo­mego cia­cha, któ­rego obec­ność w twoim ży­ciu mu­sia­łam siłą z cie­bie wy­cią­gnąć?

– To nie tak. Zła­pa­li­śmy kon­takt i tyle…

– Więc co u niego?

– Wy­jeż­dża za­raz w te­ren.

Cho­lera, na­wet sama sły­szę smu­tek w moim gło­sie.

– A co u Da­niela?

– Nie wiem – przy­znaję, a wy­rzuty su­mie­nia sma­gają mnie bo­le­śnie. – Przy­je­chał we wto­rek, wi­dzia­łam go może z dwie go­dziny i po­je­chał do sie­bie. W nocy na­pi­sał, że znowu je­dzie w trasę.

– Tak? – Zer­kam na Martę z nie­zro­zu­mie­niem. – Tak szybko w trasę? Dziwne.

– Nie wiem, nie znam tych ich cza­sów pracy. Skoń­czy­łam prawo, a nie lo­gi­stykę. Poza tym prze­cież go nie lu­bisz, skąd to za­in­te­re­so­wa­nie?

– Nie lu­bię to mało po­wie­dziane. Da­niel mnie wku­rza na każ­dej moż­li­wej płasz­czyź­nie. Wo­kół niego krążą złe flu­idy, już dawno cię przed tym ostrze­ga­łam.

– Nie prze­sa­dzaj, jest spe­cy­ficzny, ale to do­bry czło­wiek.

– Może. – Marta wzru­sza ra­mio­nami. – Ale z chę­cią po­zna­ła­bym tego Ad­rianka, od razu wy­czuję, czy ma wo­bec cie­bie do­bre in­ten­cje.

– Ja­kie in­ten­cje? Prze­cież ja wy­cho­dzę za mąż! Za nie­cały mie­siąc…

– Ad­rian o tym wie?

Milknę, co jest naj­lep­szą od­po­wie­dzią. Po­win­nam mu o tym po­wie­dzieć, ale jed­no­cze­śnie oba­wiam się, że ta in­for­ma­cja ze­rwie na­wią­zaną mię­dzy nami nić po­ro­zu­mie­nia… Nie, wróć. Most po­ro­zu­mie­nia, który po­wstał w ciągu tych kilku dni.

– Kira, je­śli mu nie po­wiesz i to wyj­dzie na jaw, a wyj­dzie, to wtedy go stra­cisz. Im dłu­żej bę­dziesz brnąć w tę re­la­cję, tym cię­żej bę­dzie po­go­dzić się ze stratą.

– Ju­tro jadę do niego z Luc­kym, po­wiem mu. – Pró­buję się pod­nieść, ale obo­lałe mię­śnie utrud­niają za­da­nie. – Po­mogę ci z za­mó­wie­niami, mu­szę czymś się za­jąć.

– Czy­taj Ta­ras, mu­sisz do­dać re­cen­zję, sama mó­wi­łaś. Poza tym trzeba zro­bić wy­stawkę, książka wy­daje się spoko, niech się sprze­daje de­biut au­torki, bo ju­tro jest pre­miera.

– Nie­wiele mi zo­stało, dzi­siaj to ogarnę. Masz ra­cję, mu­szę się wy­ku­ro­wać. Zro­bię so­bie her­batę z cy­tryną…

– I mio­dem – do­rzuca Magda, a ja krzy­wię się nie­znacz­nie.

Nie­na­wi­dzę miodu.

– I mio­dem – po­twier­dzam. – O któ­rej chcesz wyjść?

– Za go­dzinę. Za­wo­łam cię.

I fak­tycz­nie woła, ale nie­całe pół go­dziny póź­niej, z in­for­ma­cją, że ktoś na mnie czeka. Lucky nie opusz­cza mnie na krok, a ja wy­nu­rzam się ni­czym po­czwara z mo­jej ja­skini. Oczy mu­szę mieć jak pięć zło­tych, bo do­no­śny śmiech przy­stoj­nego męż­czy­zny roz­nosi się po wnę­trzu nie­wiel­kiej księ­garni.

– Tata!

Wiem, mam dwa­dzie­ścia sie­dem lat i le­dwo stoję na no­gach przez te prze­klęte prze­zię­bie­nie, ale i tak rzu­cam się w ob­ję­cia uko­cha­nych ra­mion.

– Mia­łeś przy­le­cieć ty­dzień przed ślu­bem!

– Czy to dziwne, że chcia­łem spę­dzić wię­cej czasu z je­dyną córką?

– Nie – śmieję się przez łzy szczę­ścia. – Cie­szę się, że je­steś. Chcesz latte? Z sy­ro­pem klo­no­wym?

– Ide­al­nie. A co to za mały dżen­tel­men? – Jack pod­nosi psa. – Nie mó­wi­łaś, że masz szcze­niaka.

– Bo to tak na­gle wy­szło.

– Yhym, wręcz ro­man­tycz­nie – do­gryza mi Marta. – Ja nic nie wiem – unosi ręce w obron­nym ge­ście, gdy oj­czu­lek gromi ją wzro­kiem. – Bra­ko­wało mi tego kar­cą­cego spoj­rze­nia, pa­nie Tra­vis.

– Ile razy mam ci mó­wić, że­byś zwra­cała się do mnie po imie­niu?

– Hmm… Jack. Nie­źle brzmia­łoby w łóżku.

– Marta! Nie wy­trzy­mam z wami – stwier­dzam, gdy ta dwójka za­nosi się śmie­chem. Cią­gnę tatę na za­ple­cze i jesz­cze raz przy­tu­lam się do sze­ro­kiej piersi, a zna­jomy za­pach otula mnie ko­ko­nem bez­pie­czeń­stwa. – Tę­sk­ni­łam.

– Ja też, mała. Jak się czu­jesz? Wy­glą­dasz na chorą.

– To nic ta­kiego. Warto było dla tego ło­buza, prze­zię­bie­nie to nie­wielka cena za ży­cie psiaka.

– Opo­wiesz mi? Może ju­tro przy ko­la­cji? Chciał­bym ci ko­goś przed­sta­wić.

– Oczy­wi­ście! Ale… Ju­tro je­stem umó­wiona. – Przy­gry­zam wargę, jak za­wsze, gdy się ze­stre­suję. – Prze­łożę to.

– To coś waż­nego?

– Wi­zyta z Luc­kym u we­te­ry­na­rza w Ełku. – Uśmie­cham się słabo w na­dziei, że Jack stra­cił swój oj­cow­ski ra­dar i nie roz­po­zna za­wodu w moim gło­sie. – Kogo chcesz mi przed­sta­wić? Opo­wia­daj, co u cie­bie? Do­brze wy­glą­dasz! Nic dziw­nego, że moje ko­le­żanki się w to­bie bu­jają…

Traj­ko­czę bez opa­mię­ta­nia, jak to ja pod­czas spo­tkań z oj­cem. Dwa­dzie­ścia osiem lat temu zna­lazł się w Pol­sce, pró­bu­jąc pod­pi­sać kon­trakt na usługi trans­por­towe. Chciał po­sze­rzyć dzia­łal­ność na Eu­ropę, a nasz kraj – cho­ciaż w tam­tych la­tach poza Unią – wy­da­wał mu się ide­al­nym cen­trum prze­lo­to­wym mię­dzy za­cho­dem a Ro­sją. Cóż, tra­fił w sedno, mało tego, za­ko­chał się w mo­jej matce, po­tem po­ja­wi­łam się ja i oj­ciec krą­żył mię­dzy Pol­ską a Sta­nami, pró­bu­jąc utrzy­mać dwie firmy. Bra­ko­wało mi go bar­dzo, ale ni­gdy nie od­czu­łam braku mi­ło­ści z jego strony. Dla­tego w głębi du­szy ucie­szy­łam się, gdy po­sta­no­wił wziąć roz­wód z matką – hi­po­chon­dryczką i cho­le­ryczką. Co prawda, było to oku­pione ogrom­nymi ali­men­tami, ale za spo­kój czło­wiek jest w sta­nie od­dać wiele.

Pa­trząc w jego nie­bie­skie oczy, iden­tyczne jak moje, stwier­dzam, że było warto. Jack pro­mie­nieje, a ja z ra­do­ścią słu­cham o jego no­wej ko­bie­cie, na­wet po­mimo tego, że jest od niego o wiele młod­sza. Jak na fa­ceta po pięć­dzie­siątce tata trzyma się na­prawdę świet­nie. Chcia­ła­bym, żeby mój przy­szły mąż też w tym wieku czuł się tak młodo.

No, może oprócz szu­ka­nia so­bie młod­szej ko­biety, rzecz ja­sna. Ja Ad­ria­nowi wy­star­czę.

Mo­ment, co?!

– Kira? Mo­żesz tu­taj przyjść na mo­ment? Nie mogę zna­leźć jed­nego za­mó­wie­nia!

– Po­mogę jej. Na długo zo­sta­jesz? – py­tam, gdy wy­cho­dzimy z za­ple­cza. – Je­steś trzy ty­go­dnie przed ślu­bem, ale chyba od razu po nim nie… – prze­ry­wam w pół słowa i za­mie­ram.

Orze­chowe, uważne spoj­rze­nie. Za­cie­ka­wie­nie wręcz ema­nuje z przy­stoj­nej i po­cią­ga­ją­cej twa­rzy. Czarny płaszcz na­rzu­cony na białą ko­szulę ma roz­pięty, do tego wło­żył gra­na­towe, ele­ganc­kie spodnie i mogę się za­ło­żyć, że pan­to­fle pa­sują do ca­ło­ści sty­li­za­cji, cho­ciaż z tego punktu nie mogę ich do­strzec.

– Ad­rian? Mó­wi­łeś, że wy­jeż­dżasz w te­ren…

– Je­stem umó­wiony nie­da­leko stąd – od­po­wiada spo­koj­nym gło­sem, na co mo­men­tal­nie moje serce za­czyna bić moc­niej. – Przy oka­zji chcia­łem ode­brać paczkę. Cześć, Lucky! – Bie­rze szcze­niaka na ręce. – Jak tam mój mały je­sienny pa­cjent? Pa­mię­tasz o ju­trzej­szej wi­zy­cie? – zwraca się do mnie miękko.

– Chyba mu­szę ją… – za­czy­nam nie­po­rad­nie, ale inny mę­ski głos wcho­dzi mi w słowo:

– Kira ju­tro przy­je­dzie. – Zer­kam za­sko­czona na ojca. – Ko­la­cja w so­botę? – Ki­wam głową na zgodę. – Świet­nie, za­dzwo­nię do cie­bie rano. Marta, pod­wieźć cię?

Jack o wszystko wy­pyta tę ję­dzę! Po­tem będę mieć z nim po­ga­wędkę o tym, jak się na mnie za­wiódł, że tak nie wolno, że prze­cież wy­cho­dzę za syna jego przy­ja­ciela… Marta na­tych­miast zrywa się z miej­sca.

– Ja­sne, we­zmę tylko torbę! Paczka leży tam – in­for­muje mnie i mruga we­soło. – Miło było po­znać, Mordo!

– Marta!

Ad­rian par­ska śmie­chem, oj­ciec z moją przy­ja­ciółką ewa­ku­ują się z księ­garni, a ja płonę ze wstydu. I tylko Lucky, szczę­śliwy w sil­nych ra­mio­nach, pró­buje do­brać się pyszcz­kiem do po­nęt­nej szyi…

STOP!

– Pro­szę. – Po­daję mu za­mó­wie­nie. – Prze­pra­szam, to było że­nu­jące.

– Nie dla mnie.

– Wiem – krzy­wię się. – W Ełku nie ma księ­garni?

– Są, ale i tak mu­sia­łem dzi­siaj tu­taj przy­je­chać. Umó­wi­łem się ze starą zna­jomą.

– Och…

Nie, nie je­steś za­zdro­sna, Kira. Zduś to w za­rodku, no już!

– A to pre­tekst, żeby cię zo­ba­czyć. – Od­kłada na bok książkę. – Mogę? – pyta i wska­zuje moją stronę lady. Gdy ki­wam głową, prze­cho­dzi do mnie. Ką­tem oka wi­dzę, jak Lucky znika na za­ple­czu, zdrajca mały. – Źle wy­glą­dasz. Nie po­win­naś być w pracy.

– Ju­tro we­zmę wolne, przy­jadę do cie­bie w ciągu dnia, je­śli to nie pro­blem. Jesz­cze trzy go­dziny dzi­siaj, dam radę. – Przy­my­kam oczy i na­bie­ram głę­boko po­wie­trza. – To, co sły­sza­łeś… Cho­dziło o mój ślub.

– Za trzy ty­go­dnie? Do­brze wie­dzieć – mówi chłodno.

Za­bo­lało, cho­ciaż to ra­czej kłu­jące mnie wy­rzuty su­mie­nia w końcu do­szły do głosu, a nie próba przy­tyku z Ad­riana strony ru­szyła moje serce.

– Prze­pra­szam, po­win­nam była po­wie­dzieć ci od razu.

– To prawda. – Ad­rian zerka na ze­ga­rek. – Mu­szę le­cieć. Wi­dzimy się ju­tro, dzięki za paczkę.

Od­pro­wa­dzam wzro­kiem sze­ro­kie plecy i czuję nie­wy­obra­żalny smu­tek po­mie­szany ze wście­kło­ścią.

Su­per, je­stem za­zdro­sna o fa­ceta, któ­rego znam nie­cały ty­dzień… Brawo, Kira. Je­steś mi­strzy­nią bez­na­dziei.

I nie tylko. Mam wra­że­nie, że za­my­ka­jące się w tym mo­men­cie drzwi od­gra­dzają mnie od cze­goś bar­dzo waż­nego.

Ko­goś waż­nego.

Tłu­kący w szyby deszcz per­fek­cyj­nie od­zwier­cie­dla moją me­lan­cho­lię, w którą wpa­dłam po wyj­ściu Ad­riana. Przez księ­gar­nię prze­wi­nęło się kilka osób, co cho­ciaż w nie­wiel­kim stop­niu po­zwo­liło mi na ode­rwa­nie się od bu­rzo­wych my­śli, które chyba przy­wio­dły nad mia­sto ciemne chmury.

– Ze spa­ceru nici, Lucky. No nic, za­ma­wiam taxi i zbie­ramy się do domu. Do­brze, że wcze­śniej wy­szli­śmy za po­trzebą.

Nie­całe dzie­sięć mi­nut póź­niej do­staję po­wia­do­mie­nie, że ta­ryfa już czeka, więc po szyb­kim upew­nie­niu się, że wszystko jest wy­łą­czone, biorę psiaka pod pa­chę i wy­cho­dzę na ze­wnątrz. Pró­buję za­mknąć drzwi, ale klu­cze wy­pa­dają mi z drżą­cej ze zmę­cze­nia dłoni, co w ja­kiś spo­sób uru­cha­mia moją ża­łość.

– Pro­szę, ja chcę tylko do domu – bła­gam ci­cho.

Pró­buję pod­nieść klu­cze, eko­torba pełna ksią­żek zsuwa się z mo­jego ra­mie­nia, a ja le­dwo utrzy­muję Lucky’ego, który swoje waży, cho­ciaż jest za­le­d­wie trzy­mie­sięcz­nym szcze­nia­kiem. Nie­stety, tracę rów­no­wagę i już wi­tam się z ogromną ka­łużą, gdy ktoś ła­pie mnie w ta­lii.

– Daj mi to. – Źre­nice Ad­riana roz­sze­rzają się z tro­ski. – Kira, ty le­dwo sto­isz. – Przy­jem­nie chłodna dłoń lą­duje na moim czole. – Je­steś roz­pa­lona. Wy­trzy­maj jesz­cze mo­ment, za­mknę księ­gar­nię.

Fak­tycz­nie, po chwili Ad­rian za­rzuca so­bie na ra­mię moją torbę, od­biera ode mnie Lucky’ego i pro­wa­dzi mnie do czar­nego te­re­no­wego sa­mo­chodu.

– Czeka na mnie tak­siarz.

– Za­pła­ci­łem mu za trans­port. Da­lej stoi i przy­gląda się, czy przy­pad­kiem cię nie po­ry­wam.

– A nie chciał­byś?

– Tego nie po­wie­dzia­łem.

– Twoja stara zna­joma może być z tego po­wodu nie­za­do­wo­lona – mru­czę na­bur­mu­szona, a Ad­rian uśmie­cha się lekko. – Co tu­taj ro­bisz?

– Nie chcia­łem, że­byś wra­cała w deszcz.

– Dla­tego za­mó­wi­łam tak­sówkę – za­uwa­żam przy­tom­nie.

– Roz­sądne po­su­nię­cie. – Ad­rian po­maga mi wsiąść do sa­mo­chodu.

– Ale nie po­jadę nią?

– No nie – od­po­wiada ze śmie­chem, za­myka tylne drzwi za Luc­kym i wraca do mnie. – Za­pnij pasy.

Mam przed sobą bar­dzo przy­jemny wi­dok. Czarne, krótko ostrzy­żone włosy są zro­szone desz­czem, a w nie­wiel­kich kro­pel­kach mie­nią się świa­tła la­tarni miej­skich. Woda spływa po skro­niach Ad­riana, za­ha­cza o wy­ra­zi­ste po­liczki i pełne usta, by ka­pać wprost na moje okryte je­dy­nie raj­sto­pami ko­lana, gdy na­chyla się nade mną. Orze­chowe oczy są sku­pione, ale do­strze­gam w nich coś no­wego i nie­zwy­kłego dla mnie – ja­kiś głód i po­trzebę, któ­rych jesz­cze ni­gdy nie za­uwa­ży­łam w mę­skim spoj­rze­niu.

Po­win­nam oba­wiać się ta­jem­ni­czo­ści w nim skry­tej, ale czuję je­dy­nie spo­kój. Uśmie­cham się lekko i te­raz do­kład­nie od­czy­tuję ra­dość, którą spra­wi­łam mu tym ge­stem. Ża­łuję tylko, że je­stem tak zmę­czona i osła­biona, aż ob­raz mi się roz­mywa, a ja po­woli tracę kon­takt z rze­czy­wi­sto­ścią.

– Dru­gie spo­tka­nie i znowu się mną opie­ku­jesz.

– Do­brze, że nie je­stem psy­cho­patą, nie­ważne, jak bar­dzo przy­stoj­nym. Mo­żesz czuć się przy mnie bez­piecz­nie.

Tak wła­śnie się czuję, ale nie wy­znaję tego, tylko wska­zuję ge­stem, by w końcu scho­wał się w sa­mo­cho­dzie, a w mię­dzy­cza­sie do­ciera do mnie sens jego słów.

– Kto cię na­zwał psy­cho­patą?

– Ty.

– Ja?! – Ad­rian za­ci­ska usta, by się nie ro­ze­śmiać. – Chyba so­bie żarty stro­isz… – Na­gle do­staję olśnie­nia. – To dla­tego śmia­łeś się w kli­nice! Co jesz­cze po­wie­dzia­łam?

– Kilka rze­czy, ale o tym po­roz­ma­wiamy póź­niej. Masz w domu pa­ra­ce­ta­mol?

– Nie, nie prze­cho­wuję le­ków.

– Dla­czego?

– Ży­cie z matką hi­po­chon­dryczką tak od­bija się na psy­chice. Nie je­stem taka jak ona – tłu­ma­czę się.

– To dla­tego nie mó­wi­łaś mi, jak się czu­jesz? – Ki­wam głową na po­twier­dze­nie. – Na­stęp­nym ra­zem mów, pro­szę.

Dwa słowa w tym zda­niu na­peł­niają mnie szczę­ściem, ja­kiego już od dawna nie od­czu­wa­łam. Na­stęp­nym ra­zem. Czyli Ad­rian nie chce koń­czyć tej zna­jo­mo­ści.

Tylko nie mam po­ję­cia, do­kąd ona nas do­pro­wa­dzi… prócz sy­pialni.

Pra­gnę tego za­ka­za­nego mi fa­ceta jak ni­kogo i ni­gdy do­tąd, a od mo­mentu, gdy spoj­rza­łam mu w oczy, moje wąt­pli­wo­ści co do ślubu z Da­nie­lem ro­sną z każdą mi­nutą.

Czuję, że za trzy ty­go­dnie po­peł­nię naj­więk­szy błąd w ży­ciu, jed­nak nie wiem, czy będę na tyle silna, by za­wal­czyć o przy­szłość – inną niż ta prze­są­dzona od dawna. Te­raź­niej­szość u boku Da­niela dusi mnie i boję się, że z każ­dym dniem bę­dzie jesz­cze cię­żej, aż w końcu za­brak­nie mi tlenu i zmie­nię się we wrak tej osoby, którą przez wiele lat pró­bo­wa­łam się stać.

Boję się, że jak za­wsze stchó­rzę i zro­bię do­kład­nie to, czego ocze­kuje ode mnie oto­cze­nie. Czego ocze­kuje matka, po­pra­wiam się w my­ślach.

– Ładny dom, ale nie spo­dzie­wał­bym się, że bę­dzie tak wy­ra­cho­wany i zimny – stwier­dza Ad­rian, jed­no­cze­śnie sa­dza­jąc mnie na sza­rej ka­na­pie. – Lu­bisz taki styl?

– My­śla­łam, żeby dać tu tro­chę ko­loru, ale jesz­cze nie po­sta­no­wi­łam ja­kiego.

– To dom two­jego na­rze­czo­nego?

– Da­niela? Nie, mój. Oj­ciec mi go ku­pił, jak skoń­czy­łam prawo. – Ad­rian unosi w za­cie­ka­wie­niu brew. – Matka na­le­gała na prawo, a ja jak za­wsze po­szłam za jej do­brą radą – iro­ni­zuję. – Wiesz, jak mamy dzie­więt­na­ście lat, to ro­dzice na­dal mają bar­dzo duży wpływ na na­szą przy­szłość, szcze­gól­nie tacy, któ­rzy nie speł­nili wła­snych am­bi­cji.

– Chciała być praw­ni­kiem?

Z od­po­wie­dzią cze­kam, aż Ad­rian na­leje wody do czaj­nika elek­trycz­nego.

– Stu­dio­wała prawo, ale wpa­dli z oj­cem i je­stem ja! Sza­tań­ski po­miot, który po­psuł jej ma­rze­nia o ka­rie­rze. Nie, nie po­wie­działa mi tego wprost – od razu od­po­wia­dam na nieme py­ta­nie. – Nie mu­siała.

– Co było da­lej?

– Po­sta­wi­łam się. Za­wsze chcia­łam mieć księ­gar­nię, ale więk­szym ma­rze­niem była wy­pro­wadzka od niej. Od­kła­da­łam każdy grosz, jaki zdo­by­łam, czy to od ojca, czy z do­ryw­czej pracy. W wa­ka­cje Jack za­ła­twiał mi na­wet pracę w Sta­nach, ale od­wa­ży­łam się tylko na sta­no­wi­sko kel­nerki. Przez pięć lat ze­bra­łam cał­kiem nie­złą sumkę i chcia­łam to prze­zna­czyć na wkład wła­sny, ale od słowa do słowa wy­ga­da­łam się ta­cie, że chcia­ła­bym otwo­rzyć księ­gar­nię. Po ode­bra­niu dy­plomu do­sta­łam klu­cze do domu i przy­kaz, że­bym w końcu po­szła swoją drogą.

– Spoko jest ten twój sta­ru­szek. – Roz­śmie­szają mnie te sło­wa, ale moja ra­dość szybko koń­czy się kasz­lem. – Prze­­pra­szam. – Ad­rian siada obok mnie i otula mnie moc­niej ko­cem. – Po­win­naś była mi po­wie­dzieć, już dawno bym do cie­bie przy­je­chał.

– Prze­cież nie dla mnie tu­taj je­steś, mia­łeś spo­tka­nie ze zna­jomą.

Ad­rian uśmie­cha się smutno, a ja od razu strze­lam so­bie men­tal­nie w pysk. Znowu po­wie­dzia­łam coś nie tak.

– Nie martw się, dawno mnie tu­taj nie było, do­piero gdy zer­k­ną­łem na ad­res księ­garni, wie­dzia­łem, że po­wi­nie­nem tu przy­je­chać, ale nie zro­bi­łem tego dla Anny.

– Więc dla­czego? – py­tam z na­dzieją.

– Chcia­łem cię zo­ba­czyć. – Oczy Ad­riana błysz­czą ra­do­śnie. – Pa­sują ci oku­lary, do­dają ci sek­sa­pilu.

– Szcze­gól­nie wtedy, gdy mam czer­wony i za­smar­kany nos.

Dla­czego on za każ­dym ra­zem musi wi­dzieć mnie w ta­kim sta­nie?!

– Na to za­raz coś po­ra­dzimy. Mie­szanka wy­bu­chowa i ką­piel w soli, a ju­tro bę­dziesz jak nowo na­ro­dzona. Ale i tak nie idziesz do pracy! – ostrzega mnie groź­nie, gdy uśmie­cham się psot­nie. – Mó­wię se­rio.

– Je­steś we­te­ry­na­rzem czy le­ka­rzem?

– We­te­ry­narz to też le­karz. – Ki­wam głową na zgodę, bo ma ra­cję. – Ale stu­dio­wa­łem me­dy­cynę, na czwar­tym roku prze­nio­słem się na we­te­ry­na­rię. – Roz­lega się klik­nię­cie czaj­nika. – Za­raz wra­cam, nie ru­szaj się stąd.

Ad­rian głasz­cze łe­bek śpią­cego obok mnie Lucky’ego i mam wra­że­nie, że w ostat­nim mo­men­cie po­wstrzy­muje się przed po­dob­nym ge­stem wzglę­dem mnie. Bez na­my­słu mu­skam pal­cami wierzch jego dłoni i uśmie­cham się lekko, cho­ciaż w środku czuję roz­sa­dza­jące mnie wdzięcz­ność i ulgę, że Ad­rian zo­stał przy mnie.

I chyba to wszystko od­czy­tał, bo de­li­katny do­tyk na po­liczku uspo­kaja sza­le­jące w moim sercu emo­cje, a ja wzdy­cham krótko.

– Dzię­kuję – szep­czę pro­sto we wnę­trze mę­skiej dłoni.

Dzwo­nek od­rywa mnie od czy­ta­nej książki i bie­gnę do drzwi, by wpu­ścić go­ści. Gło­śne i ra­do­sne szcze­ka­nie za­głu­sza moje przy­wi­ta­nie z oj­cem i ofi­cjalne za­po­zna­nie się z Ja­nette – jego nową (piękną!) ko­bietą.

– Bar­dzo miło mi cię po­znać – zwra­cam się do uro­czej sza­tynki. – We­zmę wa­sze płasz­cze. Za­pra­szam do sa­lonu, ko­la­cja już go­towa.

– Mo­ment. – Tata chwyta Lucky’ego w ręce. – No, cześć, mój ko­lego!

– Tylko nie przy stole – stro­fuje go ze śmie­chem Ja­nette.

– Do­brze mó­wisz po pol­sku – za­uwa­żam.

– Wbrew po­zo­rom w Sta­nach dużo jest wa­szych ro­da­ków. Po­móc ci ja­koś?

– Nie, już wszystko zro­bi­łam, ale dzię­kuję… – Krzy­wię się, wi­dząc gro­miący wzrok taty. – Już mi le­piej, na­prawdę.

– Da­niel ci po­mógł? – pyta nie­win­nie, głasz­cząc Lucky’ego za uszami. – Czy ten gu­stowny męż­czy­zna z księ­garni?

– Ad­rian – wzdy­cham. – Tak, on. Nie tylko do zwie­rząt ma do­brą rękę, ko­bie­tami też po­trafi się za­jąć.

Ja­nette par­ska śmie­chem i zerka na mnie prze­pra­sza­jąco, po czym głasz­cze uspo­ka­ja­jąco mę­skie ra­mię.

– Co się stało? – Nie ro­zu­miem jej roz­ba­wie­nia.

– Chyba mu­simy po­roz­ma­wiać, młoda damo… – mówi mój oj­ciec.

– Ale po ko­la­cji – prze­rywa mu Ja­nette. – Chodźmy, umie­ram z głodu. Jack tak bar­dzo za­chwa­lał twoje ku­li­narne umie­jęt­no­ści, że spe­cjal­nie nic nie ja­dłam.

– No to skąd jego pre­ten­sje o to, że sama przy­go­to­wa­łam wszystko mimo cho­roby? – py­tam ją ci­cho.

– Mar­twi się o cie­bie, ale nie de­ner­wuj się. Wiem, jak go spa­cy­fi­ko­wać i jak się nim za­jąć – mruga do mnie, a ja płonę ze wstydu, bo do­piero te­raz do­ciera do mnie, że przed chwilą po­wie­dzia­łam to samo o Ad­ria­nie.

– Znowu pal­nę­łam głu­potę!