Stuhrmówka. A imię jego czterdzieści i cztery - Maciej Stuhr, Beata Nowicka - ebook

Stuhrmówka. A imię jego czterdzieści i cztery ebook

Maciej Stuhr, Nowicka Beata

4,3

Opis

STUHRMÓWKA czyli 100% Stuhra w... książce.

Maciej Stuhr w rozmowie z Beatą Nowicką wspomina rodzinny dom, czasy studenckie i początki kariery. Opowiada o kulisach pracy na estradzie, w filmie i teatrze. O pułapkach, jakie niesie za sobą znane nazwisko oraz popularność. O przekonaniach i wartościach. Sporo w tej publikacji wybornego poczucia humoru, dystansu do siebie i wrażliwości.

Stuhrmówka. A imię jego czterdzieści i cztery to wydanie poszerzone o rozmowy tyczące ostatnich czterech lat, podczas których wiele się zmieniło. Maciej Stuhr ponownie się ożenił, po raz drugi został ojcem, zagrał wiele ciekawych ról, zrobił doktorat i stał się solą w oku partii rządzącej.

Jest mieszanką odpowiedzialnego mężczyzny i małego, wrażliwego chłopca. - Maja Ostaszewska.

Jego ojciec chrzestny Jan Nowicki opowiadał mi, że był brzydkim dzieckiem. Z reakcji moich licznych koleżanek na Macieja dziś wysnuwam wniosek, że mu to przeszło. - Kuba Wojewódzki.

Profesor Bohdan Korzeniewski, wybitna postać polskiego teatru, na pytanie studenta, czy aktor powinien być inteligentny, odparł, że może być, ale nie powinno mu to przeszkadzać… Maćkowi Stuhrowi inteligencja nie przeszkadza być doskonałym aktorem, ale też nie ogranicza go do wykonawstwa. Maciek jest wrażliwym obserwatorem życia – dyskretnie szyderczym, ale też lirycznym i wyrozumiałym. - Marek Kondrat.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 399

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (17 ocen)
9
6
0
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Robert678

Nie oderwiesz się od lektury

Po prostu super v
00
TBekierek

Nie oderwiesz się od lektury

Lubię młodego Stuhra i nic na to nie poradzę. A reszta świata może mnie.... wiecie w d..... 😁
00

Popularność




A imię jego czterdzieści…

Rozdział 1

Na początku ludzka pamięć przypomina album z luźno powkładanymi zdjęciami: tu goły bobasek z guzem jak orzech na głowie, tam naburmuszony trzylatek w opadających rajtuzach, obok roześmiana buzia ubabrana truskawkami… To są zresztą pana prawdziwe zdjęcia z dzieciństwa.

We wspomnieniach to wszystko miesza się, zaplata i nie wiadomo, „co jest czym czego”, jak mawia mój ulubiony bohater z tamtych lat, Kubuś Puchatek.

Oprócz tego nie wiem, czy zdaje pan sobie sprawę, że wtedy nie mamy jeszcze świadomości płciowej. Wszystko nam jedno, czy jesteśmy chłopcem, czy dziewczynką. Podobno z tą niewiedzą całkiem szczęśliwie dożywamy do trzecich urodzin.

Może tak być. Mojego najbliższego przyjaciela, Michała, poznałem w wieku czterech lat. Chodziliśmy razem do przedszkola muzycznego, jeszcze w PRL. Do dziś pamiętam zapach dzieci zaraz po rytmice, w małej szatni. Spocone cztero-, pięciolatki – tego z niczym nie da się porównać. Takiego smrodu nie czułem już nigdy w życiu. Chyba wtedy postanowiłem przestać być dzieckiem.

Z kolegą Michałem należeliśmy do pokolenia, które ubierano w rajtuzy z potwornego trykotu. Były rajtuzy na rytmikę i rajtuzy do noszenia na co dzień, pod spodnie, w zimne miesiące. Hańba straszna. Być może wówczas się dowiedziałem, że jestem mężczyzną, bo pewnego dnia zapragnąłem natychmiast zdjąć rajtuzy. Poczułem – w zasadzie już w domu, wychodząc do przedszkola – taką pewność, że już NIGDY nie mogę ich włożyć. Oczywiście tamtego ranka zostałem do tego zmuszony, bo dzieci są zmuszane do niektórych rzeczy, czasami zupełnie bezsensownie, ale w worku na kapcie przeszmuglowałem skarpetki zwinięte w kłębek. I w szatni dokonałem przeistoczenia się w mężczyznę.

Według najnowszych badań przełomowy dla naszej pamięci jest moment, w którym zaczynamy mówić. Wtedy zapamiętujemy coraz więcej i potrafimy te obrazy umieścić w czasie i w przestrzeni. Wspomnienia sensoryczne z czasów niemowlęctwa ulatniają się. Choć na szczęście nie wszystkie.

Kiedyś, podczas realizacji filmu Dzieci wiatru, wszedłem do pensjonatu Lonka w Zakopanem – to był dom pracy twórczej Uniwersytetu Jagiellońskiego – i poznałem po zapachu, że ja tu kiedyś byłem. I rzeczywiście, okazało się, że byłem, miałem wtedy niecałe dwa lata. To był zapach starej drewnianej willi zakopiańskiej. Niepowtarzalny.

Ja jednak mam troszeczkę inny podział czasowy pamięci i chyba muszę się nim posługiwać, a mianowicie: od zera do sześciu lat, bo tak dzieli moje życie osiedle Widok w Bronowicach, oraz lata następne, które spędziłem na ulicy 18 Stycznia, której już nie ma; to znaczy jest, ale jako ulica Królewska. Osiedla Widok też już nie ma, są tylko Bronowice Nowe. To było od 1975 do 1981 roku – sześć lat życia na klasycznym PRL-owskim osiedlu. Kiedy jeździłem do babci do Bielska-Białej, tam na wieżowiec – blok, który miał ponad dziesięć pięter – mówiło się NRD-owiec, do dziś nie wiem dlaczego. Więc ja w NRD-owcu nie mieszkałem, tylko na miłym osiedlu bloków czteropiętrowych z balkonami.

Fot. 1. Wanna w wannie na osiedlu Widok w Krakowie. Rok 1976.

To tam 23 czerwca pana ojciec sfotografował nowo narodzonego syna, którego osobiście przywiózł maluchem ze szpitala na ulicy Kopernika. W czasie jednej z naszych rozmów dowcipnie o tym opowiadał: „Wie pani, to było w ogóle inne ojcostwo. Ja się bałem go podnieść, nawet zbliżyć, zresztą wcale mnie nie dopuszczali, musiałem podpatrywać z daleka. Pamiętam, że buzia była nawet całkiem taka sobie, ale miał wielkiego guza na głowie, jakie czasem dzieciom przy porodzie powstają. Ja to nawet sfotografowałem, bo myślę sobie: No cholera, jeszcze mu zostanie jakieś wodogłowie”.

Mimo wąskich drzwi wejściowych zmieściłem się razem z guzem. Guza nie ma, a to zdjęcie zachowało się do dzisiaj.

Mieszkanie miało pięćdziesiąt metrów i trzy pokoje. Michał, mój przyjaciel, to był mieszczanin, kamienicznik i burżuj. Zresztą nadal mieszka w tym samym starym, ogromnym mieszkaniu na Jagiellońskiej. On wychował się na Rynku, ja na osiedlowym podwórku i w piwnicach. Biegałem kilometry tymi piwnicami, bo one miały bardzo dziwne połączenia, można było wejść w jednym bloku, a wyjść w następnym i to było niesamowite. Przynajmniej w wyobraźni małego dziecka równało się z legendą, że można wejść do Pałacu Kultury i kanałami podziemnymi wyjść na Kremlu. Mniej więcej takie to były proporcje.

Może pan opisać tamten świat?

Raz wyrwałem się mojej niani i wylądowałem w kałuży, która była na tyle głęboka, że przykryła mnie dokumentnie. Mimo jakiejś listopadowej, jesiennej pory urządziłem tam sobie pływalnię. Taka była historia rodzinna, latami opowiadana, więc nie wiem, czy ja to pamiętam, czy raczej wizualizuję to, co usłyszałem. Miałem również traumatyczną przygodę – gonił mnie kolega z glizdą, ale schroniłem się w sklepie. To był sklep, proszę pani, „u prywaciarza”. Prywaciarz miał warzywa i owoce, a oprócz tego napój Florida oraz Herbavit, który należał do moich ulubionych, kultowych napojów z dzieciństwa. Był również Vibovit do wylizywania prosto z torebki. Najpierw wkładałem mokry palec i go oblizywałem, a na koniec, żeby nie stracić ani ziarenka, rozrywałem torebeczkę, by dostać się do środka i tam jeszcze językiem wylizać wnętrze.

Pamiętam też – to musi być bardzo wczesne wspomnienie, zanim poszedłem do przedszkola i zerówki – tak zwaną przechowalnię, w której bywałem. Moja mieściła się w bloku naprzeciwko i pewnego dnia zostałem wypuszczony przez moją mamę samopas. Pierwszy raz sam wyszedłem z domu, żeby tam trafić i przechować się na parę godzin. Mama kontrolowała mój przemarsz, stojąc na balkonie, i była dumna. Dla mnie ta wyprawa porównywalna jest dzisiaj z triathlonem.

Ale najwyraźniejsze wspomnienie z tamtych czasów jest takie, że idę z mojego pokoju do kuchni ciasnym przedpokojem w tym naszym małym, PRL-owskim mieszkanku i jest piętnasta trzydzieści. Dokładnie pamiętam ten moment. Nie wiem, po co szedłem do tej kuchni, co robiłem w pokoju, ale z pewnością było wpół do czwartej i ja pomyślałem, jak szybko mija czas. Tyle. Prawdopodobnie wtedy narodziła się moja pierwsza refleksja o przemijaniu. O wpół do czwartej.

Fot. 2. Jedno z pierwszych zdjęć po wyjściu ze szpitala. Wielkiego guza przykrywa czapka. Jedno z ostatnich zdjęć mojej mamy z długimi włosami. Ponoć tak ją szarpałem, że postanowiła je obciąć.

Pamięta pan inne uniesienia?

Erotyczne. W przedszkolu zaczęło się moje rozbuchane życie erotyczne. Jak już zrozumiałem, kim jestem, chciałem natychmiast tę wiedzę wykorzystać w celach badawczych. W naszym przedszkolu był element przyrodniczy w postaci podwórka z małą sadzawką i czymś w rodzaju fontanny. I za tą sadzawką oprócz oczywiście huśtawek i piaskownicy była mała górka, można było tam wejść i umknąć bacznemu spojrzeniu pani przedszkolanki. Z kolegami uprawialiśmy tam proceder, który dziś nazwałbym „mały stręczyciel”. Otóż zapraszaliśmy koleżanki i pytaliśmy, czy ściągną majtki. Muszę powiedzieć, że one nader ochoczo ściągały te majtki.

Wy swoje również?

Nie, bo po co? Myśmy wiedzieli, co mamy.

Z wdzięczności. W rewanżu, żeby wyedukować koleżanki.

Koleżanki w rewanżu niczego nie chciały. Pamiętam dwie, jedna była nieco tłustawa, a druga z kolei przeraźliwie chuda i żylasta. Blondynka, ta raczej korpulentna, chyba miała na imię Edyta, ale cholera, czy to prawda? Imiona nie miały aż takiego znaczenia w tamtych momentach. Obie były tak szczęśliwe, że mogą przed nami ściągnąć majtki, że to szczęście w zupełności im wystarczało. A my nie mogliśmy się nadziwić, że to jednak tak wygląda świat.

Pierwsze ważne refleksje o życiu.

W tamtych czasach odkryłem też materialną stronę życia, bo już zarobkowałem, zajmowałem się oddawaniem butelek do punktu skupu. Herbavit wypełniony Herbavitem kosztował ze dwadzieścia złotych, a kaucja wynosiła sześć. Dużo bardziej opłacało mi się, jak rodzice mieli gości, a mieli, bo po wódce, proszę pani, kaucja za butelkę wynosiła dziesięć złotych. Ja te butelki zbierałem, wkładałem do siatki z dużymi okami, przez które wszystko było widać, i szedłem do supersamu – był dużo dalej niż nasz osiedlowy prywaciarz. Tam dostawałem bilon, trzy dwójki za butelkę Herbavitu, i marzyłem o papierku. Po którejś wizycie wymieniłem garść tych drobniaków na pierwszy w życiu banknot z Karolem Świerczewskim i to było pięćdziesiąt złotych. Czułem się królem świata! Powiem pani, że już potem nigdy w życiu nie miałem takiego uczucia w stosunku do żadnej kwoty, którą zarobiłem, jak wtedy, trzymając ten papier.

Po kim zbierał pan te butelki?

Różni goście przychodzili do domu. Dobrze zapamiętałem wizyty Kieślowskiego. Kiedyś, pamiętam, odebraliśmy go z tatą z dworca. On się oczywiście zdziwił, że tak urosłem, złapał mnie dwoma palcami za nos i strasznie śmiał się z tego, a dla mnie to było bardzo bolesne. To moje pierwsze wspomnienie Kieślowskiego.

W ogóle muszę powiedzieć, że główna kara cielesna, bo byłem dzieckiem karanym fizycznie, to było tak zwane wykręcanie ucha. Co było nie tyle bolesne, choć trochę było, ile potwornie, przede wszystkim, upokarzające, kiedy tak się wisiało na ręce ojca. Mały szczegół, a sprawiał przykrość jak cholera.

Ale ma pan uszy przylegające do głowy.

Ponieważ byłem stosunkowo grzecznym chłopcem. Z mojej perspektywy bito mnie absolutnie niesłusznie. Na przykład za znęcanie się nad fauną, którą miałem w domu w postaci kanarka. To nie było celowe znęcanie. Po prostu wydawało mi się, że on tak nudzi się w tej klatce, że postanowiłem urozmaicić mu życie zabawą w wesołe miasteczko. Oznaczało to zamknięcie kanarka w foliowej torebce i zrobienie mu karuzeli. Przerażenie mojej mamy i potem kara fizyczna wydawały mi się głęboko niesprawiedliwą reakcją. Nie mogłem się z tym pogodzić. Zresztą kanarek też niedługo pożył. Wyraźnie i on nie mógł pogodzić się z tym, że zostaliśmy ukarani.

Fot. 3. Na podwórku u babci z Bielska byłem Małyszem huśtawki. Nikt tak daleko nie skakał wystrzelony w kierunku śmietnika.

Pana ojciec był wychowywany twardą ręką przez mamę. Tak mi opowiadał: „Po każdej wywiadówce dostawałem od mamy lanie. Ojciec, przeczuwając nadchodzącą burzę, wychodził z domu na trzygodzinny spacer. Ale nigdy nie prześladowała mnie trauma z tego powodu, więc myślę, że mama miała rację. Kiedy sam zostałem ojcem, Maćka uderzyłem raz, za to w sposób okrutny. W środę zakomunikowałem mu, że będzie bity w sobotę, i musiał z tą świadomością przetrwać dwa dni. Zrobiło mi się nawet głupio w pewnym momencie, ale już musiałem mu wymierzyć tę karę, żeby ratować autorytet. Mam nadzieję, że Maciek tego nie pamięta”.

Lanie pamiętam, myślę nawet, że wtedy było zasłużone. Chodziło, zdaje się, o przesadną dyskrecję z mojej strony dotyczącą sześciu dwój z matematyki, co mogło skończyć się powtarzaniem klasy. Może zabrzmi to niepoprawnie politycznie, ale traumy również nie mam. À propos babci, to uwielbiałem opowieści z dzieciństwa taty. Moją ukochaną babcię Stuhrową naciągałem na tysiące opowieści o tym, jak to było, kiedy tato był mały. Pamiętam jedną noc, w czasie której narodziła się porażająca świadomość, że każdy człowiek, czyli ja również, rzeczywiście kiedyś umrze. To było straszne. Poczułem lęk przed śmiercią. Koniec beztroski. Nie wiem, co dokładnie sprowokowało tę myśl, ale całą noc płakałem i babcia nie potrafiła mnie ukoić. Miałem wtedy pięć, może sześć lat.

Moja córka przeżyła to dużo wcześniej, jako maleńkie dziecko. Nagle wszystko wokół niej zaczęło umierać. Listek spadł z drzewa, to była śmierć, kwiatki w wazonie zwiędły, to umarły. Nie można było zacząć żadnej rozmowy, żadnego tematu, żeby nie otrzeć się o śmierć: „A ten pan na pomniku, kto to jest? Król Stanisław Poniatowski. A on żyje? Nie. Ułeeee…”. Natychmiast płacz i czarna rozpacz.

Nie wiem, dlaczego właśnie w tej chwili, ale przypomniało mi się, że byłem również wiązany w dzieciństwie. Miałem zwyczaj ssania prawego kciuka, który to zwyczaj utrzymywał się do lat wczesnej starości. W pewnych momentach zaczynało to być wstydliwe, bo do liceum zdarzało mi się pociumkać. Nie było to normalne, wiem, ale bardzo przyjemne. Taka autopieszczota, autoerotyzm pewnego rodzaju. Rodzice próbowali tępić go wszelkimi sposobami, smarowano mi palec różnymi przyprawami, kremami, maściami, a kiedy i to nie skutkowało, w desperacji posunęli się do… zaszycia rąk, czyli rękawów. Trudno było z tym walczyć, męczyłem się okrutnie, ale trzeciej nocy udało mi się pod pachą rozpruć dwa centymetry szwa i tamtędy, stosując jakąś niepojętą ekwilibrystykę, wystawiłem kawałek kciuka. Od tego czasu czuję niechęć do jogi. Źle mi się kojarzy.

Powiedział pan, że te wczesne wspomnienia to głównie wspomnienia dziadków.

Dziadków dzielimy na dwie kategorie: dziadkowie z Bielska-Białej i dziadkowie z Nowej Huty. Dziadkowie z Bielska, Władysława i Stefan, to rodzice mojej mamy, do nich jeździło się od czasu do czasu. Władysława była dość apodyktyczną osobą, Stefan – przeuroczy i lekko zdominowany przez babcię, ale z niebywałą inteligencją i poczuciem humoru, potrafiący dawać upust swojej wolności w inny sposób. Oboje pochodzący z kręgów, które – używając typologii klasowej – nazwalibyśmy chłopskimi. Przeprowadzka z Komorowic do Bielska – choć dzisiaj to już jest właściwie dzielnica Bielska – była dla nich, podejrzewam, wielkim awansem społecznym. Z roli do miasta, krótko mówiąc.

A posłanie trzech córek do szkoły w Bielsku, w tym dwóch do szkoły muzycznej, było naprawdę gigantycznym skokiem cywilizacyjnym. Dziadek do końca życia był już mieszczuchem, ale tęsknił za kawałkiem ziemi, w związku z czym był działkowiczem. Miał najlepsze pomidory, jakie w życiu jadłem, i jeżyny wielkości pięści. Łaziłem po tej działce samopas, bo do prac ziemnych raczej nie byłem wyrywny. To był trochę inny świat, którego jest już coraz mniej, przynajmniej w miastach. Pamiętam jeszcze dziadka, jak wchodził do beczki z podwiniętymi nogawkami i ugniatał kapustę gołymi stopami. Albo dziadka, który w sobotni wieczór wchodził do wanny pełnej gorącej wody i mył głowę, żeby w niedzielę na porannej mszy być odświętnym i świeżym. Miał ogromne, choć specyficzne poczucie humoru. Chodził do toalety codziennie wieczorem, babcia nie mogła się nadziwić, że te wizyty można odbywać tak regularnie, na co dziadek zawsze odpowiadał: „Bo trzeba se dupę wychować”.

To w ogóle był dziadek z innej epoki. Przeżył wojnę, przymusowe roboty w Niemczech, jak go nie było stać na pralkę, a nie było, to sobie pralkę sam zrobił. Na pewno mam po nim wysokie czoło. Mężczyźni z tej linii nigdy nie łysieli, tylko im się czoła powiększały. I wewnętrzną niezależność.

A babcia?

Babcia to była postać mniej barwna, w sensie anegdotycznym, bo była bardzo surowa. I też opowieści mojej mamy z dzieciństwa raczej mroziły krew w żyłach. Zapamiętałem żelazko lecące w jej stronę, bo nie domyła podłogi przed wyjściem do szkoły. Ja tę surowość babci pamiętam.

Odziedziczył pan po niej tę surowość?

Nie wiem, czy po niej, bo mój ojciec też potrafi być surowy. Obawiam się, że w moim wykonaniu jest to jakiś rodzaj parodii surowości… Mówię na przykład, lub wręcz tubalnie obwieszczam: „Moja droga! Koniec, miarka się przebrała! Już nigdy od tej chwili nie zjesz czekolady! Zabraniam. Protestuję i nie żartuję!”. Wspinam się przy tym na wyżyny mej sztuki aktorskiej – głos, impostacja, gest! Efekt jest piorunujący! Tyle że, dziwnym trafem, po czterdziestu pięciu minutach tej czekolady i tak już nie ma…

No cóż, też walczę na tym froncie… To teraz przejdźmy do drugiej części dziadków, dziadków z Nowej Huty.

Babcia Maria pojawiała się u nas codziennie, przyjeżdżała tramwajem numer cztery. A dziadek Tadeusz przychodził w czwartki po południu. W każdy czwartek, jak u króla Stasia. Babcia w czwartki zawsze piekła pianki, takie bezy, i czasami robiłem je z babcią. Mamie z trudem udawało się zapędzić mnie do pomocy w kuchni, ale babci uwielbiałem pomagać, zwłaszcza lepić kotlety mielone. Była ciepła, kordialna i dowcipna. Przy babci chciało się śmiać, nawet jak nic śmiesznego nie powiedziała. Miała bardziej inteligenckie poczucie humoru niż dziadek z Bielska. Trzeba było coś poczytać, coś wiedzieć, żeby się roześmiać.

Nowa Huta to był świat odrębny od Krakowa. Tak zresztą została wymyślona przez komunistów.

Jak na krakowskie i dziecięce warunki to był koniec świata, bo dziadkowie mieszkali pod kombinatem, niedaleko Wzgórz Krzesławickich, jakieś dwa dni podróży od centrum. Spędziłem tam sporo weekendów, kiedy dziadek był wyganiany do swojego pokoju, a ja z babcią spałem w jednym łóżku. Rano budziło nas wschodzące słońce nad kombinatem. Patrzyliśmy na robotników idących do huty, bo mimo weekendów piec nie mógł zgasnąć. Pamięta pani powiedzenie: czuć hutę?

Nie.

Chodziło o to, czy dzisiaj huta śmierdzi, czy nie śmierdzi, co zależało od wiatru. Nadal czuję ten zapach prochu, metalurgii, brudnego żelaza. Pamiętam również podróże tramwajem numer cztery z Krowodrzy na Wzgórza Krzesławickie, zwłaszcza jedną w stanie wojennym. Babcia zaczęła panikować, że zbliża się dwudziesta druga, czyli początek godziny policyjnej, a ona z dzieckiem, czyli ze mną, na przystanku czeka na przesiadkę, na tramwaj, który nie nadjeżdża. Staliśmy pod kościołem w Mogile, pod którym nieustannie dochodziło do różnych pacyfikacji, cały się trząsłem i cholernie chciałem, żeby ten tramwaj wreszcie przyjechał. Miałem wtedy siedem lat. Pamiętam też dwa inne mało zabawne obrazki z tego okresu. Kiedy stan wojenny wybuchł, byłem w Bielsku-Białej u Władysławy i Stefana. Należałem do pokolenia, które w ten dzień o godzinie dziewiątej włączyło telewizor, żeby pooglądać Teleranek, a tu go nie ma. Rzeczywiście, strasznie się wtedy przestraszyłem, że to jest wojna, że zaraz zobaczę żołnierzy w czołgach na ulicach, żadne tłumaczenia nie pomagały. Byłem za mały. Nie rozumiałem, co się dzieje.

Za trzecim razem byliśmy w domu na ulicy 18 Stycznia. Leciały samoloty, moja mama powiedziała: „Boże, mam nadzieję, że to nie Ruscy”, a ja byłem przerażony, że zaraz zrzucą na nas bomby.

Kiedy pana ojciec zaczyna działać w Solidarności, w Teatrze Starym, pan ma pięć lat.

Tato już wtedy często jeździł z teatrem za granicę. Przywoził z tych wyjazdów bibułę wszelaką, paryską „Kulturę”, różne książki, u nas nie do zdobycia. W domu nieustannie mówiło się o polityce, na magnetofonie szpulowym słuchało się homilii polskiego papieża. Nic z tego nie kumałem, ale słuchałem, przyglądałem się i uczyłem. Kiedy chodziłem już do muzycznej podstawówki, tato przywiózł taki okrągły znaczek Solidarności, który nosił przypięty na piersi, jak był za granicą. Ja go sobie przypiąłem do marynarki i tak udekorowany pewnego ranka poszedłem do szkoły. Po drodze na autobus linii 164 przechodziłem zawsze przez plac Inwalidów, czyli ówczesnej Wolności. Na tym placu, pod Pomnikiem Braterstwa ku czci żołnierzy Armii Radzieckiej zobaczyłem wycieczkę szkolną z nauczycielką, która mówiła: „A tutaj dziewczynki proszę dygnąć, a chłopcy proszę zdjąć czapki i skinąć głową”. „Skoro pani tak mówi – pomyślałem – tak trzeba”. I następnego ranka, idąc do szkoły, kiedy akurat przypiąłem sobie ten znaczek Solidarności na piersi, oddałem hołd żołnierzom radzieckim, ściągając czapkę. Niech pani sobie wyobrazi ten obrazek! Jakiś sąsiad mnie przyuważył, doniósł rodzicom, wybuchł skandal i afera na pół Krakowa. Był wstyd, zdziwienie i konsternacja. To była moja pierwsza, osobista lekcja historii. Trochę jak z Piszczyka czy Obywatela.

Nigdy nie zapomnę, jak pewnego razu tato przywiózł broszurę, w której były dowody na to, że w Katyniu oficerów polskich, w tym mojego pradziadka, ojca mojej ukochanej babci Marii Stuhrowej, zabili Rosjanie. Pamiętam jak dziś tatę, który mówi: „Mamo, zobacz, piszą, że to jednak Rosjanie ich zamordowali. Są na to niepodważalne dowody”. A babcia, która nigdy nie lubiła i nie chciała o tym rozmawiać, ucięła: „Jureczku, nie wiadomo. Zostawmy to. Nic nie wiadomo”. Córka zamordowanego oficera nie potrafiła skonfrontować się z tym tematem. Nie przyjmowała prawdy, która dziś jest dla nas oczywista.

Dlaczego?

Nie wiem. Miała wtedy pięćdziesiąt kilka lat. Wydaje mi się, że gdyby miała przyjąć taką prawdę, należałoby coś z taką prawdą zrobić. Opowiedzieć się po jakiejś stronie. Może tego się bała. Zapamiętałem to w każdym razie.

Jej mąż, a pana dziadek, Tadeusz Stuhr, był bezpartyjnym prokuratorem. Pana tato wspominał, że UB szantażowało go właśnie tym argumentem, że odmawiając współpracy, zaszkodzi ojcu. Nie ugiął się, ale przyznał, że bardzo się o ojca bał.

Dziadek był bardzo specyficznym człowiekiem. Szalenie skrytym, samotniczym, nigdy nieujawniającym uczuć. Całe życie był skupiony na swoim wewnętrznym świecie. Rodzina musiała się do tego przyzwyczaić i to zaakceptować. W pewnym sensie ojciec ma to po nim. I ja.

Gen wewnętrznej wolności?

Mnie się wydaje, że to jest mieszanina genu wolności z genem samotnictwa. Pamięta pani taki serial Downton Abbey, gdzie jest lord z trzema córkami, żona lorda, matka lorda, narzeczeni córek lorda i cały odrębny świat służby z restrykcyjnym, nienaruszalnym podziałem oraz hierarchią, czyli: majordomus, lokaje, lokaj osobisty, pokojówki, pokojowi, kucharze, podkuchenne…

Znamy się od lat. W której roli obsadziłaby pani mojego ojca?

Majordomusa.

Ja też. To jest rola, którą on świetnie mógłby zagrać. Zwariowałby ze szczęścia, odmierzając każdy milimetr między widelcami, sprawdzając, czy firaneczki nie da się jakoś lepiej udrapować albo talerzyka przesunąć bliżej krawędzi stołu. Idealnie wpisałby się również w całą tę angielską powściągliwość w wyrażaniu uczuć: o pewnych rzeczach nie będziemy rozmawiać, pewne tematy przemilczymy, pewne sprawy zostawimy. O niektórych rzeczach się nie rozmawia, tylko powinno się je wiedzieć. Nie zawsze wiadomo skąd, ale powinno się. Bo tak było zawsze i tak ma być.

Pamiętam, jak babcia umarła, co było szokiem dla wszystkich, nagle, na serce, tato był za granicą i dziadek przyszedł do nas. Był rzeczywiście taki oszołomiony, ale to wszystko, co mogę powiedzieć. Nie bardzo wiedział, co ze sobą zrobić, był zagubiony, chodził po mieszkaniu, patrzył przez okno, milczał. Jak zawsze.

Fot. 4. Wakacje we Włoszech to niezapomniane chwile błyszczące wśród PRL-owskich wspomnień niczym mój albinoski blond pośród ciemnych Włochów.

Skoro ma pan ten sam silny gen rodu Stuhrów, proszę jeszcze o dziadku opowiedzieć.

Dziadek to był ewenement pod wieloma względami. Po pierwsze, był z pokolenia wykształconego przed wojną, rocznik 1916, które żyło w trzech różnych państwach, trzech różnych zaborach, a mimo wszystko, nie wiadomo, jakim trafem – bo jeśli porównać przedwojenny podręcznik z dzisiejszym, to w tamtym nic nie ma – odebrało edukację, która mu starczyła na całe życie. Dziadek i jemu podobni, jak Wojtyła, Bartoszewski, Karski, kończyli klasyczne gimnazja, potem szli na studia i ta wiedza z historii, łaciny, literatury polskiej, europejskiej, kultury antycznej, ortografii trwała, trwała i trwała. Piękne klasyczne wykształcenie, którego im zazdroszczę.

Mojemu dziadkowi wpadka z Cedynią nigdy by się nie przytrafiła. Dla niego taka wiedza to był alfabet. Dziadek nigdy w życiu nie był za granicą, a mógłby pani narysować plan niejednego europejskiego miasta, które doskonale znał z literatury: Paryża, Petersburga, Rzymu, Londynu. Wiedział, co gdzie było i pod jakim numerem. W pewnym sensie miał te miasta zwiedzone.

Mało tego, pamiętam, jak w 1989 roku dziadków z Bielska na jakąś rocznicę ślubu udało się wysłać na wczasy nad Balatonem. Jezus Maria, jakie to było dla nich niesamowite przeżycie.

Dziadek Stuhr z takiej możliwości nie chciał skorzystać. Mój ojciec przez lata namawiał go, żeby gdzieś wyjechał, a on powtarzał: „Nie, nie i nie”. Czasami myślę, że jego świat był w środku. Gdyby on to skonfrontował z prawdziwym Rzymem czy Paryżem, mógłby się tylko rozczarować. Przynajmniej w jego mniemaniu. On wiedział swoje. Uparty – to mało powiedziane. Nie przypominam sobie sytuacji, żeby mój dziadek zmienił zdanie.

Bez względu na fakty, okoliczności, rzeczywistość?

Jak coś już stanęło na głowie, pewnie zmieniał, ale ja niczego takiego nie pamiętam. Uwielbiał spacerować, całe życie chodził na bardzo długie, powolne, samotne spacery. Śmialiśmy się zresztą kiedyś z ojcem, bo był taki miesięcznik „Kraków”, gdzie zawsze na okładce zamieszczali zdjęcie jakiejś uliczki czy malowniczego zaułka, i któregoś dnia patrzymy, a na okładce widać ulicę Senatorską z charakterystyczną sylwetką z rękami splecionymi na plecach. Lekko pochylony do przodu, zamyślony dziadek załapał się jako gwiazda okładki. Przypadkowy przechodzień u schyłku życia.

Dziadek to był taki dinozaur. W wieku osiemdziesięciu czterech lat zaczął mieć kłopoty zdrowotne pierwszy raz w życiu. Pielęgniarka przyszła do niego do domu pobrać mu krew i pyta: „Kiedy ostatnio miał pan krew pobieraną?”. A dziadek na to: „Jeszcze nigdy”. Uchował się bez chorób, bo nie pił, nie palił, uprawiał codzienną gimnastykę i leczył się… kremem Nivea. Pamiętam do dziś, kiedy był przeziębiony, smarował się i zdrowiał. Babcia, jego żona, była lekomanką uzależnioną od pastylek z krzyżykiem, największej zarazy, i zefirów, które namiętnie paliła. Tak bała się migreny, że codziennie profilaktycznie łykała te pastylki i one pewnie ją zabiły. Uwielbiałem ją, zmarła, jak miałem dziewięć lat. Bardzo chciałbym ją mieć dłużej. Najchętniej do dziś.

Dziadek miał swoje mądrości. Kiedy zrobiłem prawo jazdy w wieku siedemnastu lat, pogratulował mi i powiedział: „Pamiętaj, chłopino – bo tak się do mnie zwracał – chłopino, proszę cię, nie zapomnij chodzić”. Zostało mi to w pamięci na całe życie.

Przez przypadek, już po śmierci dziadka, ojciec spotkał jego kolegę jeszcze z Bielska, gdzie po studiach prawniczych wysłano dziadka do pracy, i w pewnym momencie ten kolega mówi tak: „Spacerowaliśmy z pana ojcem po tym Bielsku i rozmawialiśmy po angielsku”. Na co tato: „Ale przecież mój ojciec nie znał angielskiego!”. „Jak to nie znał?! Wspaniale znał! Przecież godzinami rozmawialiśmy na różne tematy”. Tato był w szoku, nic o tym nie wiedział. Wie pani, kręcę teraz film z panem Januszem Majewskim. Akcja dzieje się w roku 1958. On mi podpowiedział, że mój bohater nie może być „chętny”, jak to wtedy mówili. Ja pytam, co to znaczy. A Janusz: „»Chętny« to był taki, co to zawsze lubił błysnąć, pochwalić się, robił rzeczy na pokaz”. No więc mój dziadek z pewnością też nie był „chętny”.

Jest coś, czego pan nie wie o swoim ojcu?

Może być coś takiego, aczkolwiek mój ojciec lubi mówić. Pomimo swojej samotności wewnętrznej bywa gadułą, czego dziadek nie miał w ogóle, był totalnym milczkiem. Więc myślę, że większość rzeczy została powiedziana, zwłaszcza to, czym można było się pochwalić. Przemilczane zostały zapewne sprawy, którymi chwalić się nie należy, więc nawet nie wiem, czy chciałbym je poznać.

Pana ojciec bardzo dużo podróżował. Najpierw z Teatrem Starym odwiedzili całą Europę: Paryż, Berlin Zachodni, Rzym, Brukselę, Londyn, Madryt, Amsterdam. W styczniu 1980 roku przez Pagart dostał propozycję zagrania w

Onych

Witkacego w Pizie. Tak zaczyna się jego wielka miłość do Włoch, gdzie przez lata będzie grał, reżyserował, uczył. Kiedy zabrał pana na wspólną wyprawę?

Miałem może sześć lat. Jechaliśmy do Włoch, we dwóch, samochodem marki Łada, niewprawnemu oku mogącym się mylić z dużym fiatem. Zajęło nam to trzy dni. Na początek staliśmy pięć godzin w Cieszynie w kolejce, gdzie od razu poczułem, że przekraczam granicę Polski Ludowej. Wielogodzinne oczekiwanie i stres przeszukiwania: znajdą czy nie znajdą, na dodatek nie wiadomo co. Widać było tylko, że strasznie czegoś szukają. Miałem poczucie, że to jest potwornie niebezpieczne. Niewinny człowiek czuł się natychmiast winny, bo zawsze mogą COŚ znaleźć. Czechosłowacja, oprócz zabawnych znaków drogowych, nie była dla mnie szokiem, raczej była śmieszna. Mariusz Szczygieł ładnie napisał w swojej książce, że jego zdaniem Pan Bóg stworzył Czechów po to, żeby Polakom było weselej. No i tak rzeczywiście poniekąd było. Natomiast totalny szok przeżyłem za granicą czechosłowacko-austriacką. Jakbym połknął tabletkę halucynogenną i przeszedł z czarno-białego odbioru świata na kolorowy.

Fot. 5. „Mi chiamo Mattia, sono Polacco. Io voglio coca-cola”.

Pytał pan ojca, co się dzieje, o co chodzi?

Chyba nie pytałem, tylko chłonąłem. Zatrzymaliśmy się w miejscowości Poysdorf, tuż za granicą austriacką, na stacji benzynowej. Obok wejścia do baru stał aparat, gdzie się wrzuca monetę i wypada kulka z gumą albo zabawką w środku. Dzisiaj, nawet jeśli wchodzę do salonu Ferrari, nie mam takich oczu na wierzchu jak wtedy. To był cud. Pierwszy. Potem weszliśmy do środka i zobaczyłem puszkę z napojem. To była puszka coca-coli, oszałamiająco piękna. Nie mieliśmy pieniędzy, żeby ją kupić, ale wyjąłem jedną z kosza na śmieci i chciałem na pamiątkę mamie przywieźć do Polski. Trofeum.

MARIANNA STUHR

Moje ulubione zdjęcie rodzinne: siedzimy na szczycie jakiegoś wzgórza, to było chyba nad Bolonią, środek upalnego lata, rozjaśnione od słońca blond włosy, czekoladowa opalenizna, ja krzywię się, bo rażą mnie promienie, Maciek z przymrużonymi oczami, w półuśmiechu. Obok tata i mama. Nigdy nie byliśmy stereotypową rodziną, a to zdjęcie właśnie takie jest: zwyczajne, trochę upozowane, nieco nudne. Kawałek uchwyconej beztroski dzieciństwa.

Fot. 6. A podobno z rodziną najlepiej wychodzi się na zdjęciach…

Maciek. Pierwsze skojarzenie – starszy brat. Jako mała dziewczynka miałam rozterkę, jeśli można to tak nazwać, bo między nami jest trochę felerna różnica wieku. Siedem lat, niezgrabna odległość. Spotkaliśmy się w przelocie w jednej szkole, to była muzyczna podstawówka, poszłam do pierwszej klasy, Maciek był w ósmej. Ja byłam na samym dole szkolnej drabiny społecznej, Maciek na samej górze. Na dodatek był przewodniczącym szkoły. Dzieliła nas przepaść.

Zachwyty moich przyjaciółek, że mam starszego brata: „Jezu, ale masz fajnie, jakie to musi być super”, wprawiały mnie w zakłopotanie. Nie potrafiłam odczuć, że to jest naprawdę takie super. Wtedy nie było między nami symbiozy, ponieważ funkcjonowaliśmy w kompletnie różnych światach. Ona się narodziła, kiedy dorośliśmy. Oprócz jednego epizodu. Zostałam zuchem szczepu Słowiki, gdzie Maciek był drużynowym, i kiedy moje koleżanki rozpływały się na jego widok, to wtedy rzeczywiście rozpierała mnie duma.

Pamiętam, jak spotykał się ze swoim najlepszym przyjacielem Michałem, bo zawsze mieli wtedy hultajskie, chłoptasiowe pomysły. Czasami dość wstrętne, muszę przyznać, zwłaszcza kiedy padałam ich ofiarą. Na przykład strzelali do mnie z wiatrówki gumowymi strzałkami. Albo poprawiali mnie z surową miną: „Nie mówi się »poszłam«, tylko »poszedłam«”. Robili mi wodę z mózgu. Z jakiegoś powodu Maciek pozwalał sobie na te wybryki tylko w towarzystwie Michała.

Na co dzień był bardzo opiekuńczy w stosunku do mnie, ale na tyle, na ile wymagali tego rodzice. W ogóle był ułożony, grzeczny, uważny. Nie pamiętam, żeby się buntował. Ja wojowałam z rodzicami, on nie.

Zaraz po maturze wyprowadził się z domu i zamieszkał sam. Byłam chyba w drugiej klasie liceum, rodzice gdzieś wyjechali, co często im się zdarzało, ale tym razem prawdopodobnie na dłużej, bo poprosili Maćka, żeby ze mną przez ten czas zamieszkał. Ja o tym nie wiedziałam. Pierwszego wieczoru, przekonana, że już mam wolną chatę, poszłam na jakąś imprezę i ostro zabalowałam. To były moje pierwsze doświadczenia alkoholowe, miałam piętnaście lat, więc jak wróciłam do domu, w środku nocy, byłam w bardzo konkretnym stanie. Do dziś pamiętam ten moment: otwieram drzwi, a mój brat tam jest… Myślę o tym, jak strasznie musiał się denerwować, wtedy nie było telefonów komórkowych. Widziałam, że jest przepotwornie na mnie wściekły, miał rozsierdzoną minę, furię w oczach i… nie umiał tego zwerbalizować. Nie było żadnej kłótni, awantury, gróźb, kar, straszenia rodzicami. Może coś powiedział, ale nawet jeśli, to tak delikatnie, że spłynęło to po mnie totalnie.

Maciek jest niezwykle zamknięty w sobie. To jest paradoks. Wielu ludziom wydaje się, że go zna, a nie ma nic bardziej mylnego. Do tej pory w zdumienie wprawia mnie, jak wiele kosztuje go dotarcie do takiego punktu, kiedy jest w stanie bardzo szczerze powiedzieć, co naprawdę czuje. Ja jestem ekstrawertyczna, mówię, co myślę, mówię to otwarcie, niczego nie kamufluję, nie zakładam zbroi. Maciek ma nie tylko pancerz na sobie, ale jeszcze gruby mur wokół siebie. Ale ludzie odbierają go kompletnie inaczej. Często sama łapię się na tym, że też daję się na te pozory nabierać.

Pamiętam taki moment, kiedy walczyłam z chorobą. Od rodziców wiedziałam, że Maciek strasznie to przeżywa, bo sam nie potrafił mi tego powiedzieć. Emocje, uczucia, strach, że coś się ze mną stanie, zupełnie go paraliżowały. Rozumiałam go, wiedziałam, że taki jest.

Myślę, że oboje jesteśmy trochę przesiąknięci naszym tatą. Kiedy funkcjonujemy każde z osobna, nie czuć tego. Ale kiedy spotykamy się we dwójkę albo z rodzicami: jestem ja, Maciek, nasza mama i tata, to bardzo oszczędzamy słowa. Często panuje milczenie, ale naturalne, odziedziczone po tacie właśnie, który ceni sobie słowa i w domu jest szalenie małomówny. On tak troszkę chełpi się w wywiadach, że od jakiegoś czasu przyjmuje rolę obserwatora, ale zawsze taki był. Skupiony na sobie, na roli w teatrze, na myśleniu o filmie, oczywiście jednocześnie świetnie wszystko obserwujący, nawet potem z tego pisze scenariusze, ale nie umie – i chyba nie chce – od tego zamyślenia się odciąć. Maciek jest podobny.

Jestem przekonana, że gdybym jechała z moim bratem samochodem w jakąś dłuższą podróż, to nie zamienilibyśmy ze sobą zbyt wielu słów. Natomiast gdybym siedziała w tym samochodzie obok Iana, mojego męża, powstałby cały audiobook z naszych rozmów. Ale oboje z Maćkiem to akceptujemy. Ja wiem, że on taki jest, on wie, że ja też nie mam gwałtownej potrzeby rozmowy.

Zresztą pojawienie się Iana w naszej rodzinie bardzo nas zbliżyło, ponieważ mój mąż, choć Polak z pochodzenia, wychował się w Stanach, w związku z czym jest po amerykańsku bezpośredni i bezpardonowy. Traktuje mojego brata jak swojego kumpla, zadaje mu pytania wprost i oczekuje takich samych odpowiedzi. Nigdy wcześniej nie pomyślałabym, że można pytania tak prosto sformułować. Kombinowałabym, jak tę bezpośredniość obejść, żeby mojego brata nie urazić, żeby mnie źle nie zrozumiał, żeby go nie skrzywdzić. Przy Ianie wszystko wydaje się naturalnie oczywiste.

Fot. 7. Można powiedzieć, że stawałem na głowie, by wesele Marianny się udało.

Moment, który nas najbardziej zbliżył do siebie i przestawił nasze relacje, to był zakręt życiowy, na którym Maciek się znalazł i bardzo potrzebował pomocy całej rodziny. Potrzebował wsparcia, bliskości, zrozumienia, bezpieczeństwa, poczucia, że po prostu jesteśmy obok. Ja też na jego miejscu łaknęłabym tej pewności, że rodzice i rodzeństwo są ze mną, rozumieją moje wybory, moje błędy, moją sytuację, mój ból. Wtedy nadarzyła się okazja do bardzo szczerych rozmów między nami. Maciek się odważył, otworzył i to było niesamowicie oczyszczające, zbliżające nas i wiążące.

Lubię oglądać mojego brata w kinie, w teatrze. Lubię na niego patrzeć. Widziałam zdecydowaną większość rzeczy, w których grał, występował, brał udział. Raczej nie potrafię go obiektywnie ocenić, ale to nie ma żadnego znaczenia. Mam tyle emocji z tym związanych. Wyjątkowo podobał mi się w Obywatelu. Zagrał lekko, z takim dystansem, jakby uwolnił się zupełnie od taty, przeskoczył kolejny etap. Jestem ogromnie ciekawa, jak potoczy się jego kariera.

Rozdział 2

Ma pan sześć lat. Rodzice spodziewają się drugiego dziecka, za chwilę na świecie pojawi się Marianna…

…i skończy się świat jedynaczy. Były to czasy, w których płeć dziecka wychodziła na jaw dopiero po porodzie. A może jeszcze później, nie pamiętam. W każdym razie oprócz ekscytacji z powodu pojawienia się rodzeństwa pamiętam też myśl: „Przecież miał być braciszek!”. Ale narodziny Marianny sprowokowały jeden z najważniejszych momentów w moim życiu – przeprowadzkę. Po sześciu latach spędzonych w bloku przeprowadziliśmy się do mieszkania w kamienicy, które zrobiło na mnie piorunujące i magiczne wrażenie. Silne wspomnienie sprzed remontu, sprzed zamieszkania to dwie rzeczy, trzy właściwie. Po pierwsze – półmrok taki, że trzeba było wzrok wytężać, żeby dostrzec, co jest w tych wszystkich zakamarkach, fatalne oświetlenie, cztery i pół metra wysokości, brudne okna i brunatny kolor starej farby na ścianach. W odróżnieniu od mieszkania w bloku, gdzie wszystkie ściany były prostokątne, a pomieszczenia ułożone jak z klocków, tu pomimo że nie był to Gaudi, zdecydowanie panowały dekonstrukcjonizm i kubizm. Przejście z kuchni do łazienki nie było wcale takie oczywiste. Podejrzewam, że mniej więcej tak mogli się czuć wieśniacy w czternastym wieku, kiedy po raz pierwszy weszli do katedry – wprost ze swoich lepianek.

No i, proszę pani, rzecz nie do zastąpienia dla żadnego dziecka na świecie – możliwość przejechania w kółko, na hulajnodze lub rowerze, z przedpokoju do pierwszego pokoju, z pierwszego do drugiego, z drugiego do trzeciego i z trzeciego znów do przedpokoju. To było po prostu genialne. Można było spędzać tygodnie całe na takich spacerach, nie mogąc uwierzyć w swoje szczęście.

Podstawowe różnice w pana egzystencji?

Nie ma podwórka, huśtawki, piaskownicy, więc to jest jakiś minus. Ale po remoncie mieszkanie cudowne, fantastyczne, z klimatem, stary trzeszczący parkiet, tramwaj za oknem – wszystko się trzęsie przy każdym przejeździe – i pianino, które będzie mi towarzyszyć przez kolejne czternaście lat.

Byłem dzieckiem, które często zapominało kluczy. Pewnego dnia odkryłem tajemne przejście – nie musiałem zresztą go długo odkrywać. Nasz balkon bowiem, z wiecznie uchylonymi drzwiami na szczęście, był złączony z balkonem państwa Owsianików i przez tenże balkon państwa Owsianików można było przejść do nas. Co wcale nie było takie bezpieczne, bo jednak należało przeskoczyć barierkę, a drugie piętro przy tak wysokich mieszkaniach to był spory kawałek od chodnika. Kiedy byłem troszkę starszy, odkryłem także, że w toalecie jest pawlacz. I jak się człowiek głębiej w ten pawlacz zapuścił, to wpadał w szyb wentylacyjny idący w środku kamienicy. Do szybu, z drugiej strony, przylegał pawlacz z mieszkania obok, gdzie pewnego dnia wprowadziła się dziewczyna.

Szaleńczo się w niej zakochałem. I absolutnie beznadziejnie, dodajmy od razu, żeby nie wzbudzać płonnych nadziei naszego czytelnika na jakiś romans. W każdym razie byłem pod ogromnym wrażeniem jej wdzięków, zwłaszcza długich, kasztanowych, prostych włosów. Co słyszałem czyjeś kroki na schodach, biegłem do judasza zobaczyć, czy to przypadkiem nie ona. I któregoś dnia, ku swojej uciesze, zobaczyłem, że ona również czasem zapomina kluczy. Usiadła bidulka na schodach i czekała. Wyszedłem i mówię jej tajemniczo: „Poczekaj, zaraz wracam”. No i poszedłem do toalety, wdrapałem się na pawlacz, przez boazerię i rurki od górnospłuku przeszedłem z narażeniem życia otchłań szybu, wszedłem do jej kuchni, potem na korytarz i ku jej ogromnemu zdziwieniu otworzyłem drzwi od wewnątrz.

Fot. 8. Moja pierwsza sesja zdjęciowa. Zakład fotograficzny na ul. Wiślnej.

A ona natychmiast padła trupem z miłości.

Nie pamiętam, czy padła trupem, miłości też nie okazała, za to jakiś czas później się wyprowadzili. Chyba ich poczucie bezpieczeństwa gwałtownie zmalało.

Pomimo tej sentymentalnej porażki prowadziłem tam już inne życie, mieszczańskie. Dwa przystanki tramwajem pod teatr Bagatela, z buta można było strzelić na Rynek w sekundę, jeden przystanek autobusem linii 164 do szkoły muzycznej, jak mi się nie chciało iść. Najczęściej rano jechałem jeden przystanek, nie kupując biletu. Stwierdziłem, proszę pani, że zacznę kupować bilety, jak mnie złapie kanar. W pierwszej klasie sobie to postanowiłem, złapał mnie w ósmej.

Ale jakim cudem jeździł pan jeden przystanek autobusem linii 164 z ulicy 18 Stycznia na ulicę Basztową, gdzie mieści się do dziś muzyczna szkoła podstawowa?

Rok przed moim pójściem do szkoły poszedłem na Basztową zdać egzamin. Zdałem, ale mury tego nie wytrzymały i zawaliły się krużganki. Było to o tyle tragiczne wydarzenie, że zginął tam chłopiec. Szkoła została zamknięta na długi okres remontu i przeniosła się na ulicę Karasia, której dziś próżno szukać na mapach Krakowa, ponieważ obecnie nazywa się Ingardena. Spędziłem tam osiem lat. Jest to cudowna uliczka, tuż przy parku Jordana, obok Biblioteki Jagiellońskiej, niedaleko Błoń i klubu studenckiego Rotunda, który za jakiś czas stanie się moim drugim domem.

W szkole podstawowej prześladował pan innych czy był prześladowany?

Ta podstawówka była cudowna, muszę pani powiedzieć. Mieliśmy pewne, być może niesłuszne, ale jednak poczucie wyższej sfery. „Rejonówka” to było najgorsze słowo, które nam się ze szkołą kojarzyło. My nie byliśmy z rejonówki. Pomijając fakt, że rzeczywiście nie byliśmy, to muzyka, z którą żyliśmy na co dzień, a która, po pierwsze, jak wiadomo, łagodzi obyczaje, a po drugie, zmusza do utrzymania dyscypliny i ciężkiej pracy; więc nie, żebym chciał się wywyższać, ale to naprawdę było bardzo fajne miejsce.

W szkole byłem rodzajem trefnisia klasowego. Rzeczywiście, od początku uwielbiałem rozśmieszać, zwłaszcza koleżanki, i nie powiem, że bez sukcesu. A ponieważ nie byłem chłopakiem latającym z dżdżownicami czy zadzierającym spódniczki, muszę powiedzieć, że często czułem się lepiej w towarzystwie koleżanek niż kolegów.

Całe życie byłem pozbawiony nadmiaru testosteronu, tak bym to określił. Raczej byłem subtelny. Wszystkie chłopaki biegały z prezerwatywami wypełnionymi wodą i rzucały nimi w dziewczyny w ramach końskich zalotów, ja stawałem po ich stronie i mówiłem, że tak nie wypada.

Zalecał się pan równie subtelnie?

Bardzo subtelnie, nawet powiedziałbym, że czasami zbyt subtelnie, bo nader często one nie bardzo rozumiały, że ja się zalecam. Na przykład godzinami wystawałem pod ich oknami, ale one nie wiedziały, że ja tam stoję. Kiedy wychodziły z domu, obiegałem blok dookoła i nadchodziłem z drugiej strony, udając przypadkowe spotkanie. Angażowałem się z różnym skutkiem, ale z tamtych czasów została mi słabość do subtelnych kontaktów z ludzkością w ogóle.

Być może to jest powodem, że kiedy już w dorosłym życiu zorientowałem się, jakimi ludźmi się otaczam, okazało się, że oprócz kobiet są to w dużej liczbie homoseksualiści. Jestem, jak to mówił Przybora, starym, obiektywnym i nieprzejednanym heteroseksualistą, ale bardzo przyjaźnię się z gejami. Chyba jestem uczulony na taki typowy, męski, brudny, spocony testosteron. Ostra rywalizacja, szorstkość w obyciu, stroszenie piórek – źle na mnie działają. Ci moi przyjaciele, piękni chłopcy, są tak mili, spokojni, zabawni, sympatyczni, wyluzowani, że świetnie się wśród nich czuję.

Na chwilę wróćmy jeszcze do podstawówki. Pana szkoła słynie z dość nonszalanckiego stosunku do nauk elementarnych. Jeśli dziecko jest rzeczywiście uzdolnione muzycznie, ma przede wszystkim ćwiczyć, grać, ćwiczyć i grać. W związku z tym w innych dziedzinach „pomaga” mu się przejść z klasy do klasy. Pan lubił zdobywać wiedzę?

Pamiętam etap flądry w piątej klasie. Wielkiej smuty, jakiegoś kokonu, poczwarki, czegoś, co nie przypomina niczego, i pozostaje mieć tylko nadzieję, że coś się z tego wylęgnie. Jeśli nie motyl, to chociaż ćma. Moje świadectwo z piątej klasy to same czwórki i piątka z WF-u. Brak jakichkolwiek zainteresowań, głównie telewizor.

Ale przecież wtedy w telewizji nie puszczali nic ciekawego. Cóż pan tam tak namiętnie oglądał?

Jak to co? Program dla rolników Nowoczesność w domu i zagrodzie, Mechanizacja rolnictwa, Tydzień na działce, Niewidzialna ręka, Zrób to sam, Piórkiem i węglem, Monitor rządowy… to się oglądało. To był etap przerażający, zero książek, zero przyjaźni, zero zainteresowań, na świadectwie z góry na dół: dobry, dobry, dobry. Moja mama była tym jakoś załamana, a ja pytałem: „Dlaczego? Przecież to jest, jak sama nazwa wskazuje, dobre świadectwo”. Ale mama była nieugięta: „Maciusiu, wolałabym, żebyś miał same tróje, ale choć z jednego przedmiotu celujący. Żebyś miał pasję”. Nie bardzo wiedziałem, o co jej chodzi.

Sam pan się wyciągnął z tej matni?

Nie, wygrzebały mnie trzy rzeczy. Kolejność przypadkowa. Mój przyjaciel Michał, z którym wtedy łączyły mnie prawdziwe więzi przyjaźni, okres papużek nierozłączek do tego stopnia, że ojciec Michała, Przemek, podejrzewał nas o daleko posunięty homoseksualizm. Nawet kiedyś wyważył drzwi do łazienki, w której siedzieliśmy w jednej wannie, nacierając się pastą do zębów Konsul. Z nieznanych powodów to było rzeczywiście takie poczucie jedności w dwóch ciałach. Kochaliśmy się w tych samych dziewczynach, bo jak tylko jeden się zakochał i zaczął opowiadać temu drugiemu, to ten drugi nie miał już wyjścia i też musiał zakochać się od razu. Nawet dochodziło do takich sytuacji, że te dziewczyny tak trochę wędrowały, bo same nie bardzo wiedziały, w którym się zakochały.

Druga rzecz – harcerstwo.

Harcerstwo było wtedy modne jako alternatywa dla „atrakcji” systemu lub domu, gdzie – jak wiadomo – dzieci najbardziej się nudzą?

Trochę mało modne. Sam poszedłem na tak zwany zaciąg. Jacyś druhowie zebrali smętną garstkę chłopaków i oprowadzali nas po lotnisku wojskowym w Balicach, opowiadając o tym harcerstwie. A ja, jako że byłem taki nijaki, z głupia frant się zapisałem. To był szczep Słowiki, przy naszej szkole muzycznej, specyficzny bardzo, bo muzyczni harcerze to jednak kosmos! Cała tak zwana pionierka, czyli prace ręczne, nie była naszą najmocniejszą stroną. Śledzi nie mieliśmy za dobrze powbijanych, ale śpiewaliśmy koncertowo, przygrywając sobie na gitarach. Po piątej klasie pojechałem na pierwszy obóz – w Łabowej koło Krynicy Górskiej. Dwa zastępy żeńskie i jeden męski – pięciu chłopaków plus przyboczny i drużynowy. Na dwadzieścia osiem dni dwadzieścia pięć dni lało.

To ogromne wyzwanie dla jedenastolatków. Co wtedy robiliście?

Śpiewaliśmy piosenki, wylewając wodę z kaloszy! To był jeden z najfantastyczniejszych obozów, jakie przeżyłem. I szkoła charakteru, jednak miesiąc w lesie coś z człowieka robi. W następnym roku namówiłem Michała i po jakimś czasie niemal cała nasza klasa była w tych Słowikach. To już była moda, na obozy wyjeżdżało po kilkadziesiąt osób.

Trzecim czynnikiem, który pomógł mi się przebudzić, była zmiana w szóstej klasie nauczyciela od fortepianu. W moim życiu pojawił się profesor Lesław Grzyb.

Pamiętam, że to postać dla pana poniekąd legendarna. Był pana pierwszym ważnym przewodnikiem po świecie?

Trochę starszy od moich rodziców, bardzo elegancki pan, ale oprócz tego, że elegancki, to nowy. Przyszedł do naszej szkoły z zewnątrz i został jej dyrektorem, a jednocześnie był nauczycielem fortepianu. A ponieważ jeśli chodzi o mnie, to nie wiadomo było, co ze mną będzie, i potrzebowałem jakiegoś kopniaka, rodzice poszli spytać, czy pan Grzyb nie zaopiekowałby się mną. I on rzeczywiście wziął mnie pod swoje skrzydła na ostatnie trzy lata szkoły. To był fantastyczny facet, niezwykle męski, to jest pierwsza rzecz, która mi się przypomina. Niekoniecznie typ playboya, bo był statecznym dyrektorem z rodziną, ale potrafił być niezwykle szarmancki, dowcipny i w zaskakujący sposób czasami łamać konwenanse.

W Stowarzyszeniu umarłych poetów profesor, którego gra Robin Williams, w pewnym momencie każe jednemu z uczniów podrzeć książkę do literatury angielskiej i wrzucić ją do kosza. Kimś podobnym dla mnie był profesor Grzyb. Widząc, jak męczę się przy Bachu i udaję, że gram na pamięć, podglądając tylko, co jest dalej, podszedł do fortepianu, zamknął nuty, odłożył je na bok i powiedział: „W tym semestrze nie będziemy grali Bacha”.

Fot. 9. Zastępowy Stuhr melduje czystość w namiocie na obozie w Rozstajnem. Sierpień 1988 roku.

Mocne słowa.

Powiedzieć w szkole muzycznej w naszym systemie kształcenia: W tym semestrze nie będziemy grali Bacha, to tak, jakby powiedzieć w kościele na mszy niedzielnej: Dziś nie będziemy się modlić. To jest niewyobrażalne. Nie powiem, że nie podziałało na moją ambicję, chociaż najpierw bardzo się ucieszyłem, że mam to z głowy, ale efekt był taki, że po dwóch latach uwielbiałem grać Bacha. On we mnie zaszczepił miłość do muzyki mądrze i celnie. A druga rzecz – żałuję, że nie mam już zeszytów z jego lekcji, bo nie potrafię określić tego precyzyjnie, ale myślę, że dwadzieścia procent co najmniej naszych lekcji przegadaliśmy o życiu, samochodach, dziewczynach i różnych innych ważnych rzeczach. To mnie rzeczywiście niesamowicie rozwijało i kształtowało. Jeszcze mieliśmy swój rytuał: ponieważ zawsze byłem jego ostatnim uczniem, kończyliśmy lekcję o dwudziestej i profesor odwoził mnie potem samochodem do domu. A stał się legendarną postacią w moim życiu, ponieważ skończyłem ósmą klasę, jak to zwykle bywa, w czerwcu, a dwa tygodnie później, trzynastego lipca profesor umarł. W mojej pamięci został jego niezmącony obraz. Co roku zapalam mu lampkę na Rakowicach.

A jednak nie zdecydował się pan na liceum muzyczne.

Wahałem się. Przy nim bardzo rozwinąłem się muzycznie, ale kiedy zabierałem papiery z liceum muzycznego, gdzie początkowo je złożyłem, dostałem plik dokumentów, a wśród nich była również jego opinia o mnie, taka której nie daje się uczniom, ale w sekretariacie jakoś to przeoczono. Przeczytałem ją w pierwszej kolejności. Były tam same superlatywy, pochwały, a na koniec jedno zdanie: „Uczeń o średnich zdolnościach manualnych”. On wiedział, że ze mnie pianisty nie będzie.

Jedno zdanie. Jedna myśl. Jedna opinia. Sformułowane i napisane dwadzieścia pięć lat temu.

Albo ktoś ma aparat, albo nie ma. Można mieć przeciętny, dobry albo wspaniały, pewnych rzeczy się nie przeskoczy. Tak jak sportowiec. Ma jakieś mięśnie, stawy, ścięgna od urodzenia. Jamajczycy są sprinterami nie dlatego, że dużo ćwiczą – no, między innymi dlatego – ale dlatego, że mają też pewne genetyczne predyspozycje. Podobnie jest z muzykami. Dla mnie również było jasne, że nie zostanę pianistą. Natomiast oczywiście to zdanie zapamiętałem na całe życie, więc nie było tak zupełnie bez znaczenia.

Koniec podstawówki to moment, kiedy trzeba wstępnie określić się odnośnie do przyszłości muzycznej. Jeśli chciałoby się zostać muzykiem, w liceum trzeba grać po trzy–cztery godziny dziennie. W ósmej klasie, przed dyplomem, grałem po cztery godziny, ale tak w ogóle to godzinę, półtorej. Niektóre z tych rzeczy potrafię jeszcze zagrać do dzisiaj, przynajmniej pierwszą stronę.

Myślę, że grałem przyzwoicie, ale o ile jeszcze w przypadku skrzypków bycie przyzwoitym daje możliwość pracy w orkiestrze, przyzwoity pianista nie jest nikomu potrzebny. Zrozumiałem, że nie chcę być w życiu przyzwoity, że tak powiem. Chcę być kimś więcej.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Copyright © by Maciej Stuhr i Beata Nowicka, 2019

All rights reserved

Copyright © for the Polish e-book edition by REBIS Publishing House Ltd., Poznań 2019

Informacja o zabezpieczeniach

W celu ochrony autorskich praw majątkowych przed prawnie niedozwolonym utrwalaniem, zwielokrotnianiem i rozpowszechnianiem każdy egzemplarz książki został cyfrowo zabezpieczony. Usuwanie lub zmiana zabezpieczeń stanowi naruszenie prawa.

Redaktor prowadzący: Magdalena Chorębała

Redakcja: Daniel Lis, Błażej Kemnitz

Projekt okładki: Michał Pawłowski

Projekt makiety: Paweł Panczakiewicz/PANCZAKIEWICZ ART.DESIGN®

Fotografia na okładce: Zuza Krajewska dla ESQUIRE POLSKA

Wydanie I e-book (opracowane na podstawie wydania książkowego: Stuhrmówka. A imię jego czterdzieści i cztery, wyd. II rozszerzone, Poznań 2019)

Wydanie I, pod tytułem Stuhrmówka, czyli gen wewnętrznej wolności, ukazało się w 2015 roku nakładem Wydawnictwa Znak.

ISBN 978-83-8188-702-1

Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel.: 61 867 81 40, 61 867 47 08

fax: 61 867 37 74

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer