Studium w szkarłacie. A Study in Scarlet - Arthur Conan Doyle - ebook

Studium w szkarłacie. A Study in Scarlet ebook

Arthur Conan Doyle

3,0

Opis

Książka w dwóch wersjach językowych: polskiej i angielskiej. A dual Polish-English language edition.

Pierwsza książka o Sherloku Holmesie. Jest ona podzielona na dwie części. W pierwszej części doktor Watson, weteran wojenny, powraca do Anglii i poznaje ekscentrycznego detektywa-amatora, Sherlocka Holmesa. Ponieważ obaj panowie szukają mieszkania, decydują się zamieszkać wspólnie przy 221B Baker Street w Londynie. Wkrótce potem Holmes dostaje list od oficera Scotland Yardu, z prośbą o pomoc w rozwikłaniu zagadki morderstwa Enocha Drebbera. Denat jest elegancko ubrany, ma w kieszeniach pieniądze i złoty zegarek, co wyklucza napad rabunkowy. Zwłoki znaleziono w pustym domu, na ciele brak obrażeń, tym większą zagadkę stanowi napis rache (niem. zemsta) uczyniony krwią na ścianie. Na pytanie o przyczynę zgonu, Holmes odpowiada: trucizna. Sprawcą, sądząc po rozstawie kół pojazdu, którym przywieziono Drebbera do owego domu, jest jakiś dorożkarz. Inspektor Lestrade o morderstwo podejrzewa Józefa Stangersona, sekretarza ofiary, zaś inspektor Gregson obwinia o to Artura Charpentiera, Drebber bowiem natarczywie zalecał się był do jego siostry. Obaj policjanci są w błędzie – mówi Holmes. Wkrótce Strangerson zostaje zabity nożem, zaś Charpentier ma alibi, w tym czasie był w areszcie podejrzany o zabicie Drebbera. Sherlock Holmes ustala tożsamość zabójcy i zastawia na niego pułapkę. (za Wikipedią).

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 392

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (1 ocena)
0
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

 

Arthur Conan Doyle

 

Studium w szkarłacie

A Study in Scarlet

 

 

Książka w dwóch wersjach językowych: polskiej i angielskiej.

A dual Polish-English language edition.

 

Przekład: Bronisława Neufeldówna

 

 

Armoryka

Sandomierz

 

 

 

Projekt okładki: Juliusz Susak

 

 

Na okładce: Arthur Conan Doyle, A Study in Scarlet (1887), Illustration by David Henry Friston (1820-1906), in Beeton's Christmas Annual, licencja: public domain, źródło: https://commons.wikimedia.org/wiki/File:A_Study_in_Scarlet_Friston_03.jpg 

 

Tekst polski według edycji z roku 1906, 

noszącej tytuł ˝Czerwonym szlakiem”.

Tekst angielski z roku 1887.

Zachowano oryginalną pisownię.

 

© Wydawnictwo Armoryka

 

Wydawnictwo Armoryka

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

http://www.armoryka.pl/

 

ISBN 978-83-7950-601-9 

 

 

 

Studium w szkarłacie

CZĘŚĆ I.

(Przedruk ze wspomnień H. Jana Watson’a, byłego lekarza armii angielskiej).

ROZDZIAŁ I. Pan Sherlock Holmes.

W r. 1878 uzyskałem stopień doktora medycyny w uniwersytecie londyńskim i udałem się do Netley na kursa, przepisane dla chirurgów armii. Uzupełniwszy tam swoje studya medyczne, zostałem mianowany asystentem chirurga w 5-ym pułku strzelców Northumberland. Pułk stał wówczas w Indyach, i zanim zajechałem na miejsce, wybuchła druga wojna z Afganistanem. Po wylądowaniu w Bombaju dowiedziałem się, że mój pułk przekroczył już wąwozy pograniczne i wtargnął do głębi kraju wrogów. Wraz z gronem oficerów, którzy znajdowali się w tem samem co ja położeniu, wyruszyliśmy w dalszą drogę i przybyliśmy bez przygód do Kandaharu, gdzie zastałem swój pułk i objąłem odrazu swoje obowiązki.

Wojna przyniosła niejednemu zaszczyty i awanse, mnie zaś tylko niedole i klęski.

Przeniesiony ze swojej brygady do oddziału Berkshire’ów, brałem udział w fatalnej bitwie pod Maiwandem. Tam to kula strzaskała mi obojczyk i zadrasnęła arteryę. Byłbym niechybnie wpadł w ręce krwiożerczych Ghazów, gdyby nie przywiązanie i odwaga Murray'a, mojego ordynansa, który pochwycił mnie, rzucił na grzbiet konia pociągowego i dowiózł tak do szeregów brytańskich.

Wycieńczonego bólem, osłabionego dotkliwemi niewygodami, wysłano mnie, wraz z licznem gronem ranionych, do szpitala centralnego w Peszawurze. Tu zacząłem wkrótce odzyskiwać siły i poprawiłem się już o tyle, że mogłem chodzić po salach, a nawet wygrzewać się na słońcu na werandzie, gdy powaliła mnie znów gorączka tyfoidalna, ta plaga naszych posiadłości indyjskich. Przez kilka miesięcy walczyłem ze śmiercią, a gdy nareszcie niebezpieczeństwo minęło i zaczęła się rekonwalescencya, byłem taki wychudzony i słaby, że konsylium lekarskie orzekło, iż każdy dzień zwłoki jest groźny i należy niezwłocznie odesłać mnie do Anglii. Wsiadłem tedy na okręt Orontes i w miesiąc później wylądowałem w Plymouth, mając zdrowie bezpowrotnie zrujnowane, lecz zaopatrzony wzamian w dziewięciomiesięczny urlop. Ojcowski rząd pozwolił mi spędzić ten czas na usiłowaniach, zmierzających do odzyskania zdrowia.

Nie miałem w Anglii ni krewnych, ni domu, byłem zatem wolny jak ptak – albo raczej taki wolny jak może być człowiek, mający do wydania dziennie jedenaście szylingów i sześć pensów. W tych warunkach udałem się naturalnie do Londynu, tego wielkiego zbiornika, do którego, gnany nieprzepartym pociągiem, dąży z całego cesarstwa brytańskiego tłum próżniaków bez zajęcia i określonego celu w życiu.

Przez krótki czas mieszkałem w małym hotelu na Strandzie, prowadząc życie jednostajne, bezczynnie i wydając znacznie więcej pieniędzy niż mi było wolno. Stan moich finansów stał się niebawem taki niepokojący, że uprzytomniłem sobie, iż należało albo opuścić stolicę i osiąść gdzie na wsi; albo zmienić najzupełniej dotychczasowy tryb życia. Wybrawszy te ostatnią alternatywę, postanowiłem wynieść się z hotelu i poszukać mieszkania mniej świetnego napozór i mniej kosztownego.

Tego samego dnia, w którym doszedłem do tego wniosku; stałem w barze Criterion, gdy nagle uczułem czyjąś dłoń na swem ramieniu – odwróciłem się tedy i ujrzałem młodego Stamforda, który był moim pomocnikiem w szpitalu Bartsa. Widok znajomej twarzy jest wielce przyjemnym dla człowieka samotnego śród wielkomiejskiego gwaru Londynu. W dawnych czasach Stamford nie był mi bynajmniej bliskim przyjacielem, ale teraz powitałem go z uniesieniem a on, wzajem, był, jak się zdawało, zachwycony spotkaniem. W radosnym zapale zaprosiłem go na śniadanie do Holborna i po chwili wsiadaliśmy do dorożki.

– Co się z wami, u licha stało, Watsonie? – spytał Stamford z nieukrywanem zdziwieniem, gdy jechaliśmy gwarnemi ulicami londyńskiemi. – Wychudliście jak szczapa i poczernieliście jak święta ziemia.

Opowiedziałem mu w krótkości swoje przygody i kończyłem właśnie, gdy stanęliśmy u celu.

– Biedaku! – rzekł tonem współczucia. – A cóż robicie teraz?

– Szukam mieszkania – odparłem. – Usiłuję rozstrzygnąć zagadnienie, czy możliwe jest znaleźć wygodne locum za jakąś rozsądna cenę.

– Szczególna rzecz – zauważył mój towarzysz; – już drugi człowiek dzisiaj mówi do mnie w ten sam sposób.

– A kto był pierwszy? – spytałem.

– Młodzieniec, który pracuje w laboratoryum chemicznem w szpitalu. Żalił się dziś rano, że nie może znaleźć nikogo, ktoby chciał wziąć z nim do spółki mieszkanie, podobno bardzo ładne, ale za drogie na jego kieszeń.

– Ach, Boże! – zawołałem – jeśli istotnie pragnie znaleźć kogoś, ktoby dzielił z nim mieszkanie i komorne, służę mu. Wole mieć towarzysza niż mieszkać samotnie.

Młody Stamford spojrzał na mnie szczególnym wzrokiem, popijając wino.

– Nie znacie jeszcze Sherlock’a Holmes’a – rzekł – może nie będziecie go chcieli na stałego towarzysza.

– Dlaczego? co macie mu do zarzucenia?

– O, nie mówię, żebym mógł mu co zarzucić. Ale to poniekąd dziwak... entuzyasta w pewnych dziedzinach nauki. O ile go znam jednak, człowiek zupełnie przyzwoity.

– Pewnie student medycyny? – spytałem.

– Nie... nie mam pojęcia jakie są jego zamiary na przyszłość. Zdaje mi się, że zna dobrze anatomię, a napewno jest pierwszorzędnym chemikiem; ale, o ile wiem, nigdy nie uczył się medycyny systematycznie. Nauka jego jest dorywcza i nawet ekscentryczna, ale nagromadził w swym mózgu mnóstwo pobocznych wiadomości, któremi wprowadziłby niewątpliwie w zdumienie swoich profesorów.

– Czy nie pytaliście go nigdy jaki zawód zamierza obrać?

– Nie; nie należy do ludzi, z których możnaby coś wydobyć, choć z drugiej strony potrafi się wywnętrzyć, gdy mu przyjdzie fantazya.

– Radbym się z nim spotkać – rzekłem. – Jeśli mam mieć współlokatora, wolałbym, żeby to był człowiek pracowity i przyzwyczajeń spokojnych. Nie mam jeszcze sił na znoszenie hałasu lub wzruszeń. Miałem i jednego i drugiego tyle w Afganistanie, że mi to starczy na resztę mego istnienia na tej ziemi. W jaki sposób mógłbym się spotkać z tym waszym znajomym?

– Jest teraz napewno w laboratoryum – odparł mój towarzysz. – Albo nie przychodzi tygodniami, albo też pracuje od rana do wieczora. Jeśli chcecie, pojedziemy tam po śniadaniu.

– I owszem – odparłem, poczem rozmowa weszła na inne tory.

W drodze do szpitala, po wyjściu od Holborna, Stamford opowiedział mi jeszcze kilka szczegółów o człowieku, z którym miałem mieszkać.

– Tylko nie miejcie do mnie żalu, jeśli się z nim nie porozumiecie – mówił – znam go jedynie z laboratoryum. Sami wpadliście na myśl wspólnego zamieszkania z nim, więc nie czyńcie mnie za nic odpowiedzialnym.

– Jeśli pożycie wspólne okaże się dla nas niemożliwe, nie trudno nam będzie się rozstać – odparłem. – Zdaje mi się, Stamfordzie – dodałem, patrząc bystro na swego towarzysza – że macie jakieś specyalne powody, by tak umywać ręce od wszystkiego, coby zajść mogło. Czy ten człowiek ma taki gwałtowny temperament, że należy go się obawiać? Nie bądźcież tacy skryci, mówcie co macie na myśli.

– Nie łatwa to rzecz wypowiedzieć to, co jest nieuchwytne – odrzekł ze śmiechem. – Holmes jest, jak dla mnie, za wielkim fanatykiem nauki... zdaje mi się, że skutkiem tego zatracił wszelką wrażliwość. Wyobrażam sobie, że byłby zdolny zaaplikować przyjacielowi szczyptę jakiej świeżo odkrytej trucizny roślinnej i to bynajmniej nie przez niegodziwość, rozumiecie, ale poprostu pod wpływem swego zmysłu badawczego, dlatego by módz zdać sobie dokładnie sprawę z tego, jak ta trucizna działa. Trzeba jednak oddać mu sprawiedliwość i zaznaczyć, że sam zażyłby trucizny z niemniejszą skwapliwością. Jest to człowiek, mający wprost namiętność do wiedzy ścisłej i dokładnej.

– I słusznie, mojem zdaniem.

– Tak, ale można posunąć tę zaletę do przesady; np. gdy badacz dochodzi do tego, że obija kijem na stole anatomicznym poddawanego sekcyi trupa, może się to wydawać co najmniej dziwnem.

– Obija trupa?

– Tak, dla sprawdzenia o ile ślady ciosów występują po śmierci. Widziałem to na własne oczy.

– A jednak mówicie, że nie jest studentem medycyny?

– Nie. Bóg jeden wie, jaki jest cel jego studyów. Ale, oto jesteśmy na miejscu i niebawem będziecie mogli sami wytworzyć sobie opinię o nim.

Gdy to mówił skręciliśmy w wąską uliczkę i weszliśmy małemi bocznemi drzwiami, prowadzącemi do jednego ze skrzydeł wielkiego szpitala; znałem tu wszystkie zakątki i nie potrzebowałem przewodnika, idąc po zimnych schodach kamiennych i dążąc długim korytarzem, o białych, wapnem pobielonych, ścianach, na który wychodziły drzwi, pomalowane farbą bronzową. Na samym prawie końcu korytarza skręciliśmy w niski pasaż, prowadzący do laboratoryum chemicznego.

Był to pokój bardzo obszerny, wysoki, zastawiony niezliczonemi butelkami i flaszkami. Szerokie niskie stoły poustawiane były we wszystkich kierunkach, a na nich, śród retort i epruwetek jaśniały błękitnawe płomyki małych lampek Bunsena i rzucały migocące blaski.

W sali tej, na samym prawie końcu, jeden tylko student stał pochylony nad stołem i zatopiony w swej pracy. Na odgłos naszych kroków obejrzał się i z radosnym okrzykiem, rzucił się ku nam.

– Mam go! mam go! – wołał do mego towarzysza, biegnąc z epruwetką w ręku. – Znalazłem jedyny odczynnik który osadza hemoglobinę! Jedyny!

Gdyby był odkrył kopalnię złota, oblicze jego nie mogłoby być rozpromienione większą radością.

– Doktór Watson, pan Sherlock Holmes – rzekł Stamford, przedstawiając nas wzajemnie.

– Jakże się pan ma? – spytał Holmes przyjaźnie i uścisnął moja dłoń z siłą, o jaką nie posądzałbym go nigdy. – Widzę, że pan był w Afganistanie.

– A pan zkąd wie o tem? – spytałem zdumiony.

– Mniejsza o to – rzekł, uśmiechając się z zadowoleniem. – W tej chwili najważniejszą sprawą jest hemoglobina i jej odczynnik. Nie wątpię, że panowie pojmą całą doniosłość mojego odkrycia.

– Jest niewątpliwie ważne dla nauki chemii – odparłem – ale z punktu widzenia praktycznego...

– Jakto, panie, ależ od wielu lat nie dokonano odkrycia, które miałoby takie praktyczne znaczenie dla celów sądowo-lekarskich! Czyż pan nie widzi, że jest to niezawodny sposób rozpoznawania plam pochodzących od krwi? Niech-no pan przyjdzie tutaj! – i w zapale schwycił mnie za rękaw i pociągnął do stołu, przy którym pracował. – Weźmy trochę świeżej krwi – rzekł, ukłół się w palec lancetem i kroplę krwi, która wytrysła, zebrał w małą rurkę. – Teraz wlewam tę kropelkę krwi do litra wody. Jak pan widzi, woda pozostaje zupełnie czysta. Stosunek krwi nie może przewyższać jednej milionowej części. Nie wątpię wszakże, iż będziemy mogli otrzymać reakcyę charakterystyczną.

Mówiąc to, wrzucił do naczynia z wodą kilka białych kryształów, a potem dodał parę kropel przezroczystego płynu. W jednej chwili zawartość naczynia przybrała ciemną barwę mahoniową, a na dnie naczynia szklanego ukazał się brunatny osad.

– Ha! ha! – zawołał Holmes, klaszcząc w ręce, jak dziecko, zachwycone nową zabawką – i cóż pan na to?

– Zdaje się, istotnie, że to odczynnik bardzo czuły – zauważyłem.

– Świetny! znakomity! Dawniej, przy pomocy gwajaku można było otrzymać z trudnością jakie takie wyniki i to jeszcze bardzo niepewne. Robiór mikroskopowy krwi nie jest bynajmniej ściślejszy; a nie ma wprost żadnej wartości, jeśli plamy mają kilka godzin. Tymczasem mój odczynnik działa równie dobrze, bez względu na to, czy krew jest świeża czy stara. Gdyby był znany wcześniej, setki ludzi, spacerujących swobodnie po kuli ziemskiej, byłyby już dawno ukarane za popełnione przestępstwa.

– Istotnie – szepnąłem.

– Jest to punkt główny wszystkich niemal spraw kryminalnych. Często bywa, że podejrzenie pada na człowieka w kilka miesięcy po spełnieniu zbrodni. Eksperci badają tedy jego bieliznę albo ubranie i znajdują brunatne plamy. Co to za plamy? od krwi, błota, rdzy, czy soku owocowego? Pytanie to wprowadziło w niemały kłopot niejednego biegłego, a dlaczego? Dlatego, że nie było niezawodnego odczynnika. Teraz mamy odczynnik Sherlocka Holmesa i wszelka niepewność jest odtąd wyłączona.

Oczy jego iskrzyły się, gdy mówił, a skończywszy przyłożył dłoń do serca i złożył ukłon, jak gdyby dziękował jakiemuś urojonemu, oklaskującemu go tłumowi.

– Przyjmij pan moje powinszowanie – rzekłem, zdziwiony jego uniesieniem.

– Ot, naprzykład sprawa von Bischoffa we Frankfurcie w zeszłym roku. Byłby niewątpliwie powieszony, gdyby ten odczynnik już istniał. A Mason z Bradfordu, a słynny Müller, a Lefèvre z Montpellier, albo Samson z Nowego Orleanu? Mógłbym wymienić cały szereg spraw, w których mój odczynnik odegrałby rolę decydującą.

– Ależ pan jesteś chodzącym kalendarzem zbrodni – wtrącił Stamford ze śmiechem. – Mógłbyś pan wydawać pismo pod tytułem: Nowiny policyjne z przeszłości.

– Ręczę panu, że byłyby bardzo zajmujące – odparł Sherlock Holmes, przylepiając plasterek na rankę, zrobioną w palcu lancetem. – – Musze być ostrożny, ciągnął dalej, zwracając się do mnie z uśmiechem – mam tyle do czynienia z różnemi truciznami – i pokazał mi dłoń, pozalepianą w różnych miejscach plasterkami i pełną plam od silnych kwasów.

– Przyszliśmy tu za interesem – rzekł wreszcie Stamford, siadając na wysokim trójnogu i podsuwając mi nogą drugi. – Ten oto mój przyjaciel szuka mieszkania, a że pan skarżyłeś się, iż nie możesz znaleźć współlokatora, pomyślałem sobie, że dobrzeby było was skojarzyć.

Sherlock Holmes przyjął z zapałem myśl wspólnego zamieszkania ze mną.

– Mam na widoku lokal przy ulicy Baker – rzekł – jak stworzony dla nas. Mam nadzieje że panu nie przeszkadza woń silnego tytoniu?

– Sam palę tylko tytoń ˝okrętowy˝ – odparłem.

– Doskonale. Uprzedzam pana, że zawsze pełno u mnie różnych chemikalii i że niekiedy robię doświadczenia. Czy to panu nie będzie przeszkadzało?

– Bynajmniej.

– Poczekaj pan... niech się zastanowię nad tem jakie mam jeszcze wady niemiłe dla współlokatora... A... miewam napady czarnej melancholii, a wówczas dniami całemi nie otwieram ust. Niechaj pan tylko wtedy nie przypuszcza, że dąsam się na pana. Zostawi mnie pan w spokoju i niebawem powrócę do równowagi. A teraz na pana kolej. Cóż mi pan powie o sobie? Bo widzi pan, uważam, że skoro dwaj ludzie mają zamieszkać wspólnie, lepiej jest, by z góry uprzedzili się wzajemnie o swoich wadach.

Roześmiałem się z tego badania.

– Mam szczeniaka, brytana – odrzekłem – protestuję przeciw wszelkimi hałasom, bo nerwy moje strasznie rozstrojone, wstaję o rozmaitych niemożliwych godzinach i jestem niesłychanie leniwy. Posiadam jeszcze całą seryę innych wad, gdy jestemu zdrów, ale narazie te są najważniejsze.

– Czy pan grę skrzypcową włącza do kategoryi hałasów? – spytał z pewnym niepokojem.

– Zależy od gracza – odparłem. – Dobra gra skrzypcowa jest rozkoszą dla bogów, gdy tymczasem rzępolenie...

– O! to znakomicie – zawołał wesoło. – Zdaje mi się, że możemy uważać interes jako ubity... to jest, jeśli lokal spodoba się panu.

– Kiedyż go obejrzymy?

– Wstąp pan po mnie tutaj jutro w południe, pójdziemy razem – odparł.

– Doskonale... w południe, punktualnie – rzekłem, ściskając dłoń Holmesa.

Pozostawiliśmy go wśród retort i butelek i skierowaliśmy się w stronę mojego hotelu.

– Ale, ale – rzekłem nagle, zatrzymując się i zwracając do Stamforda – zkąd on, u licha, wiedział, że powróciłem z Afganistanu?

Mój towarzysz uśmiechnął się zagadkowo.

– Jest to właśnie jeden z jego osobliwych przymiotów – odrzekł. – Niemało ludzi już łamało sobie głowę nad tem, w jaki sposób Holmes odgaduje rozmaite rzeczy.

– Oho! a więc jest w tem jakaś tajemnica? – zawołałem, zacierając dłonie. – To zaczyna być zajmujące. Jestem wam bardzo wdzięczny za tę znajomość. Najwłaściwszym sposobem studyowania ludzkości jest, jak wiecie, stopniowe studyowanie różnych jednostek.

– A więc studyujcie tę jednostkę – rzekł Stamford, żegnając się ze mną. – Uprzedzam tylko, że będzie to zadanie do rozwiązania niełatwe. Założę się, iż niebawem on będzie wiedział o was więcej niż wy o nim. Do widzenia.

– Do widzenia – odparłem i ruszyłem w dalszą drogę do hotelu, na seryo zaintrygowany osobistością mojego nowego znajomego.

ROZDZIAŁ II. Dedukcja nauką.

Następnego dnia spotkaliśmy się o umówionej godzinie i obejrzeliśmy mieszkanie przy ulicy Baker Nr 221 b., o którem Holmes mówił. Składało się z dwóch wygodnych sypialni i z jednej obszernej, wysokiej, elegancko umeblowanej, bawialni o dwóch dużych oknach. Lokal był pod każdym względem taki ponętny, a cena wydawała się taka umiarkowana, skoro mieliśmy ją płacić we dwóch, że dobiliśmy targu na miejscu. Ponieważ mieszkanie było puste, przeto tego samego wieczora jeszcze przeniosłem rzeczy z hotelu, a następnego dnia rano zjechał Sherlock Holmes ze skrzyniami i kuframi. Przez kilka dni byliśmy gorliwie zajęci odpakowywaniem, ustawianiem i układaniem naszych rzeczy. Poczem, ukończywszy tę pracę, zaczęliśmy urządzać gospodarstwo i przyzwyczajać się stopniowo do nowego otoczenia.

Holmes nie był bynajmniej człowiekiem trudnym w pożyciu. Spokojny w obejściu, prowadził życie systematyczne. Rzadko kiedy kładł się spać po dziesiątej, a zrana, zanim ja wstałem, on już, zjadłszy śniadanie, wychodził. Niekiedy spędzał całe dni w pracowni chemicznej, innym razem w sali sekcyjnej, a bywało, że wybierał się na długie przechadzki po najnędzniejszych zaułkach miasta. Trudno sobie wyobrazić całą siłę jego energii, gdy był w okresie czynu; ale od czasu do czasu przychodziła reakcya, a wówczas dniami całemi leżał na sofie w bawialni, bez słowa i bez ruchu prawie. W chwilach podobnych zauważyłem taki senny, bezmyślny wyraz w jego oczach, że byłbym niewątpliwie posądził go o używanie jakiego narkotyku, gdyby wzorowa jego wstrzemięźliwość i przykładny tryb życia nie zaprotestowały przeciw takiemu podejrzeniu.

Mijały tygodnie a ciekawość moja wzmagała się stopniowo – jaki był właściwie zawód mego spółlokatora, jakie miał cele w życiu? Sama postać jego zresztą mogła zwrócić uwagę najobojętniejszego obserwatora. Wysokiego wzrostu, miał sześć stóp przeszło, a był taki szczupły, że wydawał się wyższy jeszcze. Oczy miał bystre, przenikliwe, tylko nie podczas owych napadów odrętwienia, o których wspominałem; nos cienki, zakrzywiony, jak dziób drapieżnego ptaka, nadawał twarzy jego wyraz stanowczy i czujny. Podbródek, wystający i kwadratowy, był również cechą charakterystyczną człowieka silnej woli. Ręce miał zawsze poplamione atramentem i poparzone gryzącemi kwasami; przytem posiadał nadzwyczajną zwinność palców i lekkie dotknięcie, o czem przekonałem się niejednokrotnie, patrząc jak manipulował kruchemi narzędziami fizycznemi.

Jakkolwiek czytelnik może mnie pomówić o instynkty starej plotkarki, niemniej wyznaję, że człowiek ten intrygował mnie niesłychanie i że wielokrotnie usiłowałem przeniknąć tajemnicę, jaką się otaczał. Jednakże, zanim kto wyda wyrok na mnie, niechaj sobie przypomni jakie życie moje było bezcelowe i jak niewiele rzeczy zajmowało moja uwagę. Zdrowie pozwalało mi wychodzić tylko podczas wyjątkowo sprzyjającej pogody, a nie miałem znajomych, którzyby przyszli mnie odwiedzić i przerwać jednostajność takiego uciążliwego trybu życia. Wobec takich okoliczności schwyciłem skwapliwie te sposobność zapełnienia czemśkolwiek czasu i snułem najrozmaitsze domysły na rachunek swego towarzysza.

Medycyny nie studyował. Potwierdził sam, w odpowiedzi na zapytanie, to, co mi o nim w tym względzie powiedział Stamford. Nie były też książki, które czytywał, ujęte w pewien system, pozwalający mu czynić postępy w pewnej określonej gałęzi wiedzy lub utorować specyalną ścieżkę do świata nauki. Wszelako zapał jego do pewnych studyów był istotnie niezwykły, a wiadomości jego, wychodzące po za obręb utartych granic, były takie obszerne i dokładne, że uwagi jego wprawiały mnie nieraz w zdumienie. Oczywiście – myślałem – nikt nie będzie pracował tak usilnie, ani usiłował zdobyć tak dokładnych wiadomości w pewnych kierunkach, jeśli nie ma na widoku jakiegoś określonego celu. Dorywczy czytelnik rzadko kiedy zdoła uporządkować w umyśle to, czego się nauczył. Nikt nie będzie obciążał umysłu przeróżnemi wiadomościami podrzędnemi, nie mając po temu ważnych powodów.

Jego nieuctwo w pewnych sprawach było równie zdumiewające, jak wiedza jego w innych. Z dziedziny literatury współczesnej, filozofii i polityki wiedział tyle, co nic. Gdy przytoczyłem pewnego razu Tomasza Carlyle’a, Holmes zapytał mnie najnaiwniej w świecie, kto to taki i co on zrobił? Zdumienie moje wszakże dosięgło szczytu, gdy wykryłem przypadkiem, że nie miał pojęcia o teoryi Kopernika, nie znał wyjaśnienia systemu słonecznego. Fakt, że w końcu XIX wieku istniał człowiek cywilizowany, który nie wiedział, że ziemia obraca się dokoła słońca, wydawał mi się taki niesłychany, że nie mogłem wprost temu uwierzyć.

– Jesteś pan, jak widzę, zdziwiony – rzekł, uśmiechając się na widok mego osłupienia. – Ale teraz, skoro już wiem, dołożę wszelkich starań, żeby o tem zapomnieć.

– Żeby zapomnieć!

– Widzi pan – objaśniał – mózg człowieka jest dla mnie niby pusty strych, który każdy winien sobie umeblować według własnego wyboru. Głupiec zapcha go tandetą, jaka mu się nawinie pod rękę, tak, że na wiadomości, które mogłyby mu przynieść istotny pożytek, nie będzie miejsca, albo, w najlepszym, razie, znajdą się w takim chaosie wraz z różnemi rzeczami, że gdy nastręczy mu się sposobność skorzystania z nich, już ich wcale odnaleźć nie zdoła. Natomiast pracownik zapobiegliwy jest bardzo ostrożny w zapełnianiu swego strychu mózgowego. Umieści w nim tylko te narzędzia, które mogą mu być użyteczne w pracy, ale ma ich dobór obfity i wzorowo uporządkowany. Błędnem jest mniemanie, że ta mała izdebka ma ściany rozciągliwe, które może rozszerzać dowolnie. Wierzaj mi pan, iż nadchodzi czas, kiedy wzamian za każdy nowy dodatek do swej wiedzy, człowiek zapomina coś, o czem wiedział poprzednio. Ztąd też niesłychanie ważnem jest, by fakty niepotrzebne nie wypierały z miejsca pożytecznych.

– Ależ system słoneczny! – zaprotestowałem.

– A mnie co u licha po nim? – przerwał niecierpliwie; – powiadasz pan, że obracamy się naokoło słońca. Gdybyśmy się obracali dokoła księżyca nie zrobiłoby mi to najmniejszej różnicy i nie miałoby najmniejszego wpływu na moje prace.

Zamierzałem spytać go, jakie właściwie są te prace, ale coś nieuchwytnego w jego obejściu wskazało mi, że pytanie takie byłoby na razie niepożądane. Gdy wyszedł, zacząłem się zastanawiać nad tą krótką rozmową naszą i wysnuwać z niej wnioski. Holmes powiedział, że nie stara się o nabycie wiadomości, nie mających styczności bezpośredniej z jego celem. A zatem wszystkie te, które posiada, są mu pożyteczne. Wyliczyłem sobie w myśli wszystkie przedmioty, z któremi wydawał mi się wyjątkowo dobrze obznajmiony. Wziąłem nawet ołówek i spisałem je, a gdym skończył tę robotę, nie mogłem się powstrzymać od uśmiechu na widok dokumentu, jaki sporządziłem. Brzmiał, jak następuje:

Streszczenie wiedzy Sherlock’a Holmes’a.

 1.  Literatura. – Nieznajomość zupełna.

 2.  Filozofia.  – dost.

 3.  Astronomia.  – dost.

 4.  Polityka. – Znajomość mierna.

 5.  Botanika. – Wiadomości nierówne. Obznajmiony doskonale ze wszystkiem co dotyczy belladony, opium i trucizn wogóle. Nie ma pojęcia o ogrodnictwie praktycznem.

 6.  Geologia. – Wiadomości praktyczne, lecz ograniczone. Odróżnia od pierwszego rzutu oka różne gatunki gruntu. Za powrotem z przechadzek pokazywał mi niejednokrotnie plamy na spodniach i objaśniał jak, po barwie i składzie, poznaje z jakiej dzielnicy Londynu pochodzi każda plama.

 7.  Chemia. – Wiadomości bardzo gruntowne.

 8.  Anatomia. – Wiadomości dokładne, ale niesystematyczne.

 9.  Literatura sensacyjna. – Znajomość niesłychana. Zdaje się, że wie o każdym szczególe każdej ohydy, popełnionej w ciągu wieku.

 10.  Gra dobrze na skrzypcach.

 11.  Jest wyśmienitym bokserem, fechtuje się świetnie.

 12.  Zna dobrze przepisy kodeksu brytańskiego.

Ale zaledwie skończyłem ten spis, wrzuciłem go w ogień ze złością.

– Zamiast męczyć się nad tem – pomyślałem – do czego może prowadzić taki zbiór przeróżnych wiadomości i jakiego jest rodzaju zawód, w którym się mogą przydać, lepiej odrazu zrezygnować. 

Wspomniałem., że Holmes grał dobrze na skrzypcach. Miał istotnie duży talent, ale objawiał go w sposób równie ekscentryczny, jak wszystkie inne wiadomości. Że grał wprawnie utwory niełatwe, wiedziałem o tem dobrze, bo na moje prośby grywał mi pieśni Mendelssohn’a i inne głośne kompozycye. Gdy wszakże brał skrzypce z własnego popędu rzadko kiedy grał jak się należy. Siedział najczęściej wyciągnięty w fotelu, zamykał oczy i brzdąkał po strunach skrzypiec, które kładł na kolanach. Niekiedy wydobywał dźwięki łagodne i smętne, niekiedy struny rozbrzmiewały wesoło, energicznie. Najwidoczniej odpowiadał w ten sposób na swoje najskrytsze myśli; ale czy ta muzyka miała na celu podniecić jego wyobraźnie, czy też wynikała z chwilowego kaprysu – powiedzieć nie potrafię.

Zbuntowałbym się niechybnie przeciw tym denerwującym popisom, gdyby nie to, że zazwyczaj kończył je odegraniem całego szeregu moich ulubionych utworów, chcąc tem, niewątpliwie, wynagrodzić mi owo wystawianie na próbę mojej cierpliwości.

Przez pierwszy tydzień nikt nas nie odwiedził i zacząłem przypuszczać, że mój współlokator jest człowiekiem równie osamotnionym jak ja. Stopniowo jednak przekonałem się, że ma dużo znajomych, i to we wręcz przeciwnych sferach towarzyskich. Zauważyłem, między innemi, małego, szczupłego mężczyznę, o twarzy bladej, oku czarnem, przeszywającem, którego głowa przypominała szczególnym kształtem łeb szczura. Przychodził dwa, trzy razy na tydzień, a Holmes przedstawił mi go jako pana Lestrade’a.

Pewnego ranka znów przyszła młoda dziewczyna wytwornie ubrana i siedziała przeszło pół godziny. Tego samego dnia popołudniu zjawił się siwy jegomość, w wytartem ubraniu, który wyglądał na Żyda handlarza i wydawał mi się bardzo wzburzony. Niezwłocznie prawie po nim ukazała się stara kobieta w podartych trzewikach. Innym razem jakiś stary, siwowłosy, pan miał naradę z moim współlokatorem, a nazajutrz przyszedł urzędnik kolejowy, którego poznałem po mundurze. Ilekroć zjawił się taki gość dziwaczny, Sherlock Holmes prosił mnie, bym mu pozwolił korzystać z bawialni, a ja wówczas zamykałem się w swojej sypialni. Tłómaczył się zawsze i przepraszał mnie za te subjekcyę. ˝Ten pokój – mówił – musi mi służyć za biuro; ci wszyscy ludzie to moi klienci˝. Byłbym znów mógł skorzystać z tej sposobności i zapytać go znienacka, ale wrodzona delikatność powstrzymała mnie od zmuszenia go do zwierzeń. Nadto, zczasem, zacząłem przypuszczać, że Holmes ma jakieś specyalne powody do pomijania milczeniem swego właściwego zajęcia; niebawem wszakże sam wyprowadził mnie z błędu.

Dnia 4 marca – mam poważne powody pamiętać dokładnie te datę – wstałem nieco wcześniej niż zwykle i zastałem Sherlock’a Holmes’a, jeszcze przy śniadaniu. Nasza gospodyni tak przywykła do mego późnego wstawania, że na stole nie było jeszcze nakrycia dla mnie, ani też kawa moja nie była jeszcze przygotowana. Z niedorzeczną niecierpliwością, właściwą naturze ludzkiej, zadzwoniłem i suchym tonem oznajmiłem gospodyni, że jestem ubrany. Poczem wziąłem jakieś czasopismo ze stołu i zabrałem się do przerzucania go dla zabicia czasu, gdy mój towarzysz spożywał w milczeniu swoje grzanki. Jeden z artykułów był zaznaczony ołówkiem; oczywiście, zacząłem go czytać.

Pretensyonalny nieco tytuł artykułu brzmiał ˝Księga życia˝; autor usiłował w nim wykazać jak wielką korzyść może osiągnąć człowiek z dokładnego i systematycznego obserwowania wydarzeń powszednich. Artykuł wydał mi się szczególną mieszaniną bystrości i głupoty.

Rozumowanie było ścisłe, ale wnioski, jak dla mnie, zbyt naciągane i przesadne. Autor utrzymywał, że chwilowy wyraz twarzy, skurcz mięśnia lub błysk oka wystarczy, by zdradzić najtajniejsze myśli człowieka. Człowiek, przyzwyczajony do obserwacyi i analizy, nie mógł mylić się, zdaniem autora, i wysnuwał wnioski równie matematyczne jak Euklides w swych słynnych teoryach. Wyniki metody wydają się niewtajemniczonemu takie zdumiewające, że, dopóki się nie obznajmi ze sposobem jej stosowania, może je uważać za jakieś czarnoksięskie zjawiska.

˝Człowiek, obdarzony umysłem prawdziwie logicznym˝, pisał autor, ˝może z kropli wody wywieść możliwość istnienia Atlantyku lub Niagary, choć o nich poprzednio nic nie wiedział. Tak to życie człowieka jest wielkim łańcuchem, a dość znać jedno jego ogniwo, by je umieć z innemi w całość połączyć. Podobnie jak wszystkie rodzaje wiedzy i naukę dedukcyi i analizy można również zdobyć drogą długich i cierpliwych studyów, ale życie nie jest dość długie, by śmiertelnik mógł osiągnąć w tym kierunku najwyższą doskonałość. Zarówno z punktu widzenia moralnego jak i umysłowego przedmiot to taki zawikłany, że zrazu należy zacząć od rozwiązywania zagadnień najprostszych. Nauczmy się, spotykając bliźniego, od jednego rzutu oka odgadywać jego historyę, jego rzemiosło lub zawód. Jakkolwiek błahą wydać się może taka wprawa, niemniej zaostrza zmysł obserwacyjny i uczy gdzie i jak czego szukać. Paznokcie, rękaw, obuwie, zagięcia spodni dokoła kolan, kształt palca wskazującego i dużego, wyraz twarzy, mankiety od koszuli, to wszystko wskazówki, pozwalające poznać zawód danego człowieka. Niepodobna sobie wyobrazić, żeby złączone razem nie dały badaczowi inteligentnemu pożądanych wyników˝.

– Jakaż niesłychana gmatwanina! – zawołałem, rzucając pismo na stół; – w życiu swojem nie czytałem takich idyotyzmów!

– Co takiego? – spytał Sherlock Holmes.

– Ten artykuł – odparłem i wskazałem łyżką od jajek, zabierając się do śniadania. – Widzę, żeś go pan też czytał, skoro jest zaznaczony. Nie przeczę, że napisany jest zręcznie. Ale irytuje mnie. Założyłbym się, że to teorye próżniaka, który, rozparty w fotelu, rozwija te wszystkie ładne paradoksy w samotnym gabinecie. Zastosowania praktycznego nie mogą przecież mieć wcale. Chciałbym tego pana widzieć w wagonie trzeciej klasy kolei podziemnej, niechby mi tam wyliczył zajęcia swoich współpasażerów. Założyłbym się o tysiąc przeciw jednemu, że temu by nie podołał.

– I przegrałbyś pan – rzekł Holmes flegmatycznie. – Co zaś do artykułu, to ja go napisałem.

– Pan!?

– Tak; mam skłonność wrodzoną zarówno do obserwacyi jak i do dedukcji. Teorye, które wyłożyłem w artykule, a które wydają się panu takie fantastyczne, mają w istocie rzeczy wielkie zastosowanie praktyczne, tak dalece, że są podstawą mego zarobku.

– A to w jaki sposób? – spytałem mimowoli.

– Mam ja zawód specyalny i zdaje mi się, że uprawiam go sam jeden na całym świecie. Jestem policyantem-doradcą, jeśli pan rozumiesz co to znaczy. Mamy tu w Londynie chmary policyantów rządowych i prywatnych. Gdy ci znajdą się w kłopocie, przychodzą do mnie, a ja naprowadzam ich na trop właściwy. W tym celu przedstawiają mi szczegółowo fakty i okoliczności, mające z niemi związek, ja zaś, przy pomocy znajomości historyi zbrodni, daję im wskazówki niechybne. Przestępstwa maja wzajemnie jakby podobieństwo rodzinne; jeśli pan znasz na wylot szczegóły tysiąca zbrodni, niepodobna prawie, żebyś nie mógł wyjaśnić tysiąc pierwszej. Lestrade jest dobrze znanym agentem śledczym. Niedawno jednak nie mógł sobie poradzić ze sprawą fałszerstwa i to sprowadziło go tutaj.

– A ci inni goście pańscy?

– To ludzie przysyłani przeważnie przez prywatne agencye śledcze. Wszyscy mają jakieś kłopoty i żądają pomocy, wskazówek. Ja słucham ich opowiadań, oni słuchają moich komentarzy i... wsuwam do kieszeni honoraryum.

– A więc pan utrzymujesz – rzekłem – że, nie opuszczając swego pokoju, możesz wyjaśnić sprawę, która dla innych, choć zbadali na miejscu wszystkie szczegóły, jest ciemna?

– Tak jest. Dopomaga mi w tem wrodzona intuicya. Od czasu do czasu zdarzają się wypadki bardziej zawikłane; wówczas muszę poruszyć się z miejsca i zbadać stan rzeczy naocznie. Zauważyłeś pan, może, iż posiadam dużo wiadomości specyalnych; korzystam z nich wszystkich przy rozwiązywaniu zagadnień; a to ułatwia sprawę niezmiernie. Metoda dedukcyjna, wyjaśniona w artykule, który pana tak oburzył, oddaje mi nieocenione usługi praktyczne. Obserwacya stała się moją drugą naturą. Byłeś pan zdziwiony, gdym panu powiedział, za naszem pierwszem spotkaniem, że powracasz z Afganistanu, nieprawdaż?

– Ktoś powiedział to panu niewątpliwie.

– Bynajmniej. Spostrzegłem, żeś pan wrócił z Afganistanu. Dzięki długiemu przyzwyczajeniu, myśli moje wiążą się tak szybko, że doszedłem do wniosku, nie zdając sobie sprawy z ogniw pośrednich, które te myśli łączą. A jednak one istnieją. Bieg rozumowania mego był następujący: ˝Oto jegomość, mający typ lekarza, ale jednocześnie i pozór żołnierza. Jest to zatem oczywiście lekarz wojskowy. Powrócił tylko co z jakiegoś kraju podzwrotnikowego, bo ma cerę ciemną, a nie jest to jej barwa zwykła, bo ręce w kostce są białe. Znosił ciężkie niewygody, przeszedł chorobę, mówi o tem wyraźnie twarz wynędzniała i podkrążone oczy. Nadto miał lewą rękę zranioną; jest sztywna i ma ruchy utrudnione. W jakimże kraju podzwrotnikowym mógł angielski lekarz wojskowy znosić niewygody, chorować i być zranionym? Oczywiście, w Afganistanie˝. Całe to rozumowanie nie trwało sekundy. Poczem powiedziałem, żeś pan powrócił z Afganistanu, co pana mocno zdziwiło.

– Dzięki pańskim objaśnieniom, wydaje mi się to teraz dosyć proste – rzekłem z uśmiechem. – Przypominasz mi pan Dupin’a Edgara Allana Poego. Nie wyobrażałem sobie wcale, żeby takie jednostki mogły istnieć nietylko w romansach ale i w życiu rzeczywistem.

Sherlock Holmes wstał i zapalił fajkę.

– Sądzisz pan niewątpliwie, że tem porównaniem z Dupin’em pochlebiasz mi – zauważył. – Tymczasem, mojem zdaniem, Dupin był człowiekiem bardzo pospolitym. Cała jego sztuka polega na tem, że zadaje znienacka, po kwadransie milczenia, trafne pytania swoim interlokutorom i w ten sposób przenika ich myśli; jest to metoda efektowna ale bardzo powierzchowna. Posiada on niewątpliwie pewien zmysł analityczny; ale nie jest bynajmniej takiem niezwykłem zjawiskiem, jakiem go chce mieć Poe.

– Czytałeś pan dzieła Gaboriau? – spytałem; – czy Lecoq jest dla pana typem doskonałego agenta śledczego?

Sherlock Holmes zaśmiał się szyderczo.

– Lecoq jest marnym partaczem – odparł tonem rozdrażnionym; – ma tylko jedną zaletę, a mianowicie energię. Ta książka przyprawiła mnie poprostu o chorobę. Chodzi tam o stwierdzenie osobistości nieznanego więźnia. Ja dokonałbym tego w przeciągu dwudziestu czterech godzin. Lecoq zaś potrzebował na to sześciu miesięcy. Ta praca pana Gaboriau powinnaby się stać dla agentów śledczych podręcznikiem, któryby ich nauczył, czego powinni unikać.

Gniewało mnie trochę to lekceważenie dwóch typów, które budziły we mnie podziw. Podszedłem do okna i stanąłem, przyglądając się ożywionemu ruchowi ulicznemu.

˝Ten jegomość może być bardzo mądry˝, pomyślałem, ˝ale jest też niezwykle zarozumiały˝.

– Dzisiaj niema już ani zbrodni ani zbrodniarzy – zaczął znów zgryźliwie Holmes. – Porządny mózg jest dziś zbyteczny w naszym zawodzie. Wiem doskonale, że mam w sobie dane, by rozsławić swoje imię. Niema i nie było człowieka, któryby z takim, jak ja, zasobem wiedzy nabytej i zdolności wrodzonych przystępował do śledzenia zbrodni. I jaki z tego rezultat? Nie mam co śledzić; zbrodnie już nie istnieją, są tylko, co najwyżej drobne, pospolite przestępstwa, tak niezręcznie popełniane, że je wykryje najprostszy oficyalista Scotland-Yardu.

Ta zarozumiałość drażniła mnie coraz bardziej, postanowiłem tedy zmienić temat rozmowy.

– Ciekaw jestem czego ten tam szuka? – rzekłem, wskazując palcem barczystego, pospolicie ubranego człowieka, który szedł wolno przeciwległym chodnikiem i przyglądał się uważnie numerom domów. W ręku trzymał niebieską kopertę, widocznie miał spełnić jakieś zlecenie.

– Kto? ten dymisyonowany podoficer marynarki? – spytał Sherlock Holmes.

˝A niech go licho porwie z takiem pyszałkostwem!˝ – pomyślałem. – ˝Wie dobrze, iż nie mogę sprawdzić, czy odgadł słusznie˝.

Zaledwie zdążyłem sformułować te myśl, gdy człowiek przez nas śledzony, spostrzegł numer naszego domu i przebiegł spiesznie przez ulicę. Po chwili, usłyszeliśmy silne uderzenie młotkiem o drzwi, niski głos w sieni i ciężkie kroki po schodach.

– Dla pana Sherlock’a Holmes’a – rzekł, wchodząc do pokoju i podając list memu współlokatorowi.

Nastręczała mi się doskonała sposobność dania mu nauczki za tę nieznośną zarozumiałość, tembardziej, że, gdy popisywał się swoją domyślnością, nie przypuszczał, iż będę mógł niezwłocznie sprawdzić jego słowa.

– Powiedz mi, mój przyjacielu – rzekłem tonem wielce uprzejmym – czem się właściwie zajmujesz?

– Jestem posłańcem – panie – odparł szorstko. – Dałem mundur do odświeżenia.

– A czem byłeś poprzednio? – spytałem, spoglądając złośliwie na Holmesa.

– Sierżantem w lekkiej piechocie marynarki królewskiej. Niema odpowiedzi? Moje uszanowanie panom.

Wyprostował się, podniósł dłoń do czoła, złożył ukłon żołnierski i wyszedł.

ROZDZIAŁ III. Tajemnica ogrodu Lauriston.

Wyznaję, że ten nowy dowód słuszności teoryi, wygłaszanych przez mego towarzysza, zrobił na mnie głębokie wrażenie. Szacunek mój dla jego zmysłu analitycznego wzmógł się niesłychanie. Niemniej nie mogłem się pozbyć podejrzenia, że całe to zajście było ułożone z góry, z zamiarem olśnienia mnie, jakkolwiek sam, doprawdy, nie rozumiałem w jakim uczyniłby to celu?

Spojrzałem na niego – skończył czytać list, a oczy jego przybrały martwy, jakby nieprzytomny wyraz, wykazujący, że błądzi myślami daleko.

– W jaki sposób pan to odgadłeś? – spytałem.

– Odgadłem co? – rzekł szorstko.

– Że ten człowiek jest dymisyonowanym sierżantem marynarki.

– Nie mam czasu na głupstwa – odparł niecierpliwie; poczem uśmiechnął się i dodał: – Wybacz pan moją szorstkość. Przerwałeś mi wątek myśli; ale może to i lepiej. A więc pan istotnie nie poznałeś, że ten człowiek był sierżantem marynarki?

– Nie, przyznaję.

– A jednak łatwiej to było poznać, niż wyjaśnić co mnie na to naprowadziło. Gdyby od pana zażądano, żebyś dowiódł, że dwa razy dwa jest cztery, przyszłoby to panu z trudnością, niemniej jesteś pan samego faktu pewien. Co zaś do naszego człowieka, to mogłem ztąd dojrzeć, że ma na wierzchu dłoni tatuowaną niebieską kotwicę. To mi odrazu zapachniało morzem. Ma nadto ruchy wojskowe i faworyty przystrzyżone według regulaminu. Mamy zatem już marynarkę. Z powierzchowności widać, że to człowiek przeświadczony o swem znaczeniu i że przyzwyczajony jest do rozkazywania. Musiałeś pan zauważyć sposób, w jaki trzymał laskę i wywijał nią. Ponieważ nadto nie jest młody i ma pewien wyraz godności w obliczu, przeto wszystko to razem wziąwszy doprowadziło mnie do wniosku, że był sierżantem.

– Ależ to bajeczne! – zawołałem.

– Bardzo proste – odparł Holmes, jakkolwiek po wyrazie twarzy spostrzegłem, że moje zdumienie i podziw mój sprawiły mu przyjemność. – Powiedziałem przed chwilą, że niema już zbrodniarzy. Zdaje się, że się omyliłem... przeczytaj pan! To mówiąc, rzucił mi przez stół list, przyniesiony przez posłańca.

– Co! – zawołałem, przebiegłszy list wzrokiem – ależ to okropne!

– Tak, zdaje się, że to wychodzi po za szablon – zauważył obojętnie. Czy nie zechciałbyś pan przeczytać mi tego listu głośno?

Oto, co zawierał list, który mu odczytałem:

Szanowny Panie!

˝Dzisiejszej nocy popełniono zabójstwo pod n-rem 3-im w ogrodzie Lauriston, w pobliżu drogi Brixton. Policyant dyżurny tej dzielnicy spostrzegł tam, około godziny 2-iej nad ranem światło, a ponieważ dom jest niezamieszkany, przeto wydało mu się to podejrzanem i poszedł się przekonać. Zastał drzwi otwarte, a w pokoju frontowym, zupełnie nieumeblowanym, znalazł zwłoki mężczyzny, dobrze ubranego, który miał w pugilaresie karty wizytowe z nazwiskiem ˝Enoch, J. Drebber, Cleveland, Ohio, U. S. A.˝ Kradzieży nie popełniono, niema też dotąd żadnej wskazówki jaką śmiercią pan ów zginął. W pokoju są ślady krwi, ale na zwłokach niema rany. Nie mamy pojęcia w jaki sposób zabity dostał się do pustego domu – sprawa jest bardzo tajemnicza.

Jeśli Pan zechce przyjść do owego domu, o jakiejkolwiek porze przed 12-tą, to Pan mnie tam zastanie. Zostawiłem wszystko in status quo, dopóki nie będę wiedział co Pan zamierza. Gdyby Pan przyjść nie mógł, opowiem Panu dokładnie wszystkie szczegóły i będę Panu niesłychanie wdzięczny, gdy Pan zechce powiedzieć swoje zdanie.

 Łączę wyrazy szacunku

 Tobiasz Gregson.

– Gregson jest najsprytniejszy z całego Scotland Yardu – odezwał się Holmes; – on i Lestrade to wyjątki w tej bandzie idyotów. Obaj są pełni zapału, energiczni, ale żaden z nich nie grzeszy pomysłowością. Między sobą są na noże. Zazdrośni o siebie wzajemnie, jak dwie głośne piękności. Jeśli obaj zajmą się wyśledzeniem tej sprawy będziemy mieli zabawę.

Osłupiałem wobec spokoju, z jakim Holmes mówił.

– Ależ, niema chwili czasu do stracenia – zawołałem. – Czy chcesz pan, żebym poszedł po dorożkę?

– Nie wiem jeszcze, czy tam wogóle pójdę. Jestem największym leniuchem pod słońcem... to jest, miewam peryodyczne napady lenistwa, ale umiem też być niekiedy bardzo pracowitym.

– Ależ, przecież ten wypadek nastręcza panu sposobność, jakiej tak pragnąłeś.

– Mój kochany panie, cóż mnie z tego przyjdzie? Przypuśćmy, że wykryję całą sprawę; możesz być pewien, że całą korzyść odniosą Gregson, Lestrade i S-ka. Taki jest zysk, jak się nie ma stanowiska urzędowego.

– Jednakże Gregson prosi pana o pomoc.

– Tak. Wie dobrze, iż jestem sprytniejszy od niego i przyznaje mi to zawsze, ale dałby sobie raczej obciąć język niżby to uznał wobec osoby trzeciej. Niemniej, możemy pójść i zobaczyć co to takiego. Postąpię jak sam będę uważał za odpowiednie i może jeszcze wyśmieję tych dudków. Pójdź pan.

Włożył spiesznie paltot i zabierał się do wyjścia w sposób wykazujący, że po napadzie apatyi nastąpił okres energii.

– Bierz pan kapelusz – rzekł.

– Mam pójść z panem?

– Tak, jeśli pan nie masz lepszego zajęcia.

W chwilę później siedzieliśmy obaj w dorożce, pędzącej w kierunku Brixton Road.

Ranek był mglisty, chmurny, nad dachami domów unosił się ciemny obłok, będący jakby odbiciem zabłoconych ulic. Towarzysz mój był w najlepszem usposobieniu i rozprawiał o skrzypcach kremońskich, o różnicy miedzy Stradivariusem i Amatim. Ja sam siedziałem milczący, gdyż chmurna pogoda i ponura sprawa, w którą zostaliśmy nagle wplątani, oddziaływała na mnie przygnębiająco.

– Jak widzę, niebardzo pan myślisz o tej całej sprawie – zauważyłem wreszcie, przerywając muzyczną rozprawę Holmesa.

– Nie mam jeszcze żadnych danych – odparł. – Wielki to błąd budować teoryę, zanim się ma potrzebne podstawy. To tylko paczy sąd właściwy.

– Będziesz pan miał dane niebawem – rzekłem, wskazując palcem. – Oto i Brixton Road, a jeśli się nie mylę, tam stoi ów dom.

Tak jest. Dorożkarz! Stój!

Byliśmy oddaleni jeszcze o jakie sto yardów od domu, ale Holmes uparł się, żeby wysiąść i odbyliśmy resztę drogi pieszo.

Budynek, noszący n-er 3 w ogrodzie Lauriston miał pozór groźny i ponury. Stanowił cześć grupy, złożonej z czterech domów, cofniętych nieco w głąb ulicy, z których dwa były zamieszkane, a dwa niezajęte. Ostatnie spozierały trzema rzędami pustych, smutnych okien, gdzieniegdzie widniała na brudnej szybie karta z napisem ˝Do wynajęcia˝, niby katarakta na oku. Każdy z tych domów oddzielony był od ulicy małym ogródkiem, zarośniętym wątłemi, chorobliwemi roślinami, przeciętym wązką, żółtawą ścieżką z gliny i żwiru. Cała miejscowość przedstawiała w tej chwili jedną przestrzeń błota. Każdy ogródek otoczony był sztachetami drewnianemi na podmurowaniu, a przy sztachetach n-er 3-go stał policjant, otoczony gromadą gapiów, którzy wyciągali szyje i natężali wzrok, w nadziei, że dojrzą co się wewnątrz dzieje.

Mniemałem, że Sherlock Holmes wejdzie odrazu do domu i pogrąży się w badaniu tajemnicy. Okazało się jednak, że nie miał bynajmniej tego zamiaru. Z miną obojętną, która, w danych okolicznościach, była, podług mnie, udana, chodził po ulicy, patrzył bezmyślnie na ziemię, na niebo, na domy naprzeciwko i na sztachety. Skończywszy to badanie, wszedł wolno na ścieżkę, albo raczej na wąski pas trawy wzdłuż ścieżki i spoglądał uparcie w ziemię. Dwa razy przystanął, a raz dostrzegłem na ustach jego uśmiech i usłyszałem okrzyk zadowolenia.

Na mokrym gliniastym gruncie wyciśnięte były liczne ślady stóp; lecz ponieważ policya chodziła tą ścieżka od kilku godzin, przeto nie pojmowałem w jaki sposób mój towarzysz mógł co z tych śladów wywnioskować. Miałem wszelako już takie nadzwyczajne dowody bystrości jego zmysłu spostrzegawczego, że nie wątpiłem, iż mógł widzieć mnóstwo zajmujących szczegółów tam, gdzie ja nic nie dostrzegałem.

We drzwiach domu spotkaliśmy wysokiego, bladego blondyna, z notatnikiem w ręku; rzucił się ku nam i uścisnął skwapliwie dłoń mego towarzysza.

– Bardzom panu wdzięczny, że pan przyszedł – rzekł. – Pozostawiłem wszystko nietknięte, jak zastałem.

– Tylko nie tutaj! – odparł Holmes, wskazując ścieżkę. – Gdyby przeszło tędy stado bawołów, zamęt nie byłby z pewnością większy. Nie wątpię jednak, panie Gregsonie, żeś wysnuł swoje wnioski, zanim na to pozwoliłeś.

– Miałem tyle do roboty wewnątrz domu – odparł policjant wymijająco – ale jest tu mój kolega, Lestrade i pozostawiłem jemu zbadanie ogrodu. Holmes spojrzał na mnie, a w oczach jego malowało się szyderstwo.

– Wobec tego, że jest na miejscu takich dwu ludzi, jak pan i Lestrade, nie będzie tu już wielkiej roboty dla trzeciego – rzekł.

Gregson zatarł ręce z zadowoleniem.

– Zdaje mi się, że zrobiliśmy wszystko co tylko było można – odparł – sprawa jest jednak bardzo zawikłana, a znając upodobanie pana do wszystkich wypadków nadzwyczajnych...

– Nie przyjechałeś tu dorożką? – przerwał Holmes.

– Nie, panie.

– Ani Lestrade?

– Nie, panie.

– W takim razie pójdziemy obejrzeć pokój.

Po tej niezbyt konsekwentnej uwadze wszedł do domu, a za nim dążył Gregson, na którego obliczu odmalowało się zdumienie.

Krótki korytarz, o brudnej, zakurzonej podłodze, prowadził do kuchni i pokojów dla służby. Dwoje drzwi, z prawej i lewej strony, wychodziło na ten korytarz. Jedne z nich widocznie nie były otwierane od dłuższego czasu. Drugie prowadziły do jadalni, gdzie rozegrał się właśnie dramat. Holmes wszedł, a ja za nim, przejęty uczuciem smutku, jakie nas zawsze ogarnia wobec śmierci.

Pokój był duży, kwadratowy, zupełnie pusty, przez co wydawał się większy jeszcze. Ściany obite były ordynarną tapetą, na której widniały plamy od wilgoci; tu i ówdzie tapeta odkleiła się i wisiała, odsłaniając pożółkłe wapno na murze. Naprzeciwko drzwi stał okazały kominek, z ozdobami, naśladującemi biały marmur; na jednym jego rogu dostrzegłem ogarek czerwonej świecy woskowej. Szyby jedynego okna były takie brudne, że przepuszczały niewiele światła, ztąd w całym pokoju panował posępny półmrok, wzmocniony jeszcze grubą warstwa zalegającego wszędzie kurzu.

Wszystkie te szczegóły zauważyłem dopiero później. Narazie cała uwaga moja skupiła się na sztywnej, nieruchomej postaci, która leżała wyciągnięta na podłodze z martwemi, szklanemi oczyma, utkwionemi w bezbarwnym suficie. Zmarły był mężczyzną lat czterdziestu trzech lub czterech, wzrostu średniego; barczysty, włosy miał czarne, kędzierzawe, brodę krótką i rzadką. Ubrany był w surdut z grubego sukna, takąż kamizelkę i jasne spodnie; kołnierz i mankiety koszuli jaśniały niepokalaną białością. Nowy, lśniący cylinder stał za nim na podłodze. Nieboszczyk miał ręce rozkrzyżowane, a dłonie zaciśnięte, nogi zaś zgięte w skurczu, jakgdyby stoczył straszną walkę przedśmiertną.

Na skamieniałem obliczu zastygł wyraz takiej zgrozy i takiej nienawiści, jakiego nie widziałem jeszcze na twarzy ludzkiej. Ten ohydny i straszny skurcz rysów w połączeniu z niskiem czołem, płaskim nosem i wystająca szczęką, a nadto postawa nienaturalna, powykręcane członki, nadawały zmarłemu uderzające podobieństwo do goryla. Widziałem był już śmierć w rozmaitych postaciach, ale nigdy w takiej przerażającej, jak na tle tego ponurego, pustego pokoju, wychodzącego na jedną z głównych arteryi podmiejskiego Londynu.

Szczupły, mały Lestrade, wyrazem przypominający, jak zawsze, łasicę, stał we drzwiach i powitał nas.

– Ta sprawa narobi hałasu, panie – zauważył. – Wszystko com dotąd widział, to w porównaniu z tem zabawka, a przecież nie jestem dzisiejszy.

– Żadnej wskazówki – wtrącił Gregson.

– Ani jednej – przywtórzył Lestrade.

Sherlock Holmes zbliżył się do zwłok i, ukląkłszy, zaczął je pilnie oglądać.

– Pewni jesteście, że niema rany? – spytał, wskazując liczne krople i plamy krwi rozsiane dokoła.

– Najzupełniej pewni! – zawołali jednocześnie obaj policjanci.

– W takim razie, oczywiście, te krwawe ślady zostawił ktoś inny; prawdopodobnie morderca, o ile morderstwo zostało spełnione. Przypomina mi to okoliczności, które towarzyszyły śmierci van Jansena w Utrechcie, w r. 1834. Przypominasz sobie te sprawę Gregsonie?

– Nie, panie.

– W takim razie przeczytaj, radzę ci szczerze. Niema nic nowego pod słońcem. Wszystko, co się zdarza, kiedyś już było.

Gdy to mówił, zwinne jego palce przesuwały się po zwłokach, macały, wyczuwały, naciskały, odpinały, badały, a w oczach miał ten sam, nieprzytomny prawie wyraz, o którym wspominałem. Badanie trwało tak krótko, że nikt nie domyśliłby się z jaka ścisłością zostało przeprowadzone. W końcu Holmes powąchał usta zmarłego i obejrzał podeszwy jego butów.

– Nie był wcale poruszany? – spytał.

– O tyle tylko, o ile okazało się koniecznem dla naszego badania.

– Możesz kazać przenieść go do morgi – rzekł Holmes. – Już się tu niczego nie dowiemy.

Gregson sprowadził już czterech ludzi z noszami; wezwał ich tedy, a gdy podnosili trupa, upadł pierścionek i potoczył się po podłodze. Lestrade pochwycił go i przyglądał mu się zdumionym wzrokiem.

– Tu była kobieta! To damska obrączka! – zawołał, trzymając pierścionek na dłoni.

Otoczyliśmy go – nie ulegało wątpliwości, że ta gładka złota obrączka zdobiła niegdyś palec panny młodej.

– To jeszcze bardziej wikła sprawę – rzekł Gregson – a była już i bez tego dość zawiklana.

– Czy jesteś pewien, że to jej nie uprości? – zauważył Holmes. – Ale przypatrywanie się pierścionkowi nie nauczy nas niczego. Coście znaleźli w jego kieszeniach?

– Mamy tu wszystko – odparł Gregson, wskazując na zbiór przedmiotów, leżących na najwyższych stopniach schodów. Złoty zegarek, № 97163, od Barrauda w Londynie. Złota dewizka zwana ˝Albert˝, bardzo ciężka. Złoty pierścionek, ze znakami wolnomularskiemi. Złota szpilka, w kształcie łba buldoga z rubinowemi ślepiami. Pugilares skórzany do kart wizytowych z kartami Enocha J. Drebbera z Clevelandu, co odpowiada literom E. J. D. na bieliźnie. Portmonetki nie było, ale znaleźliśmy w kieszeniach 7 fst. 13 sz. Wydanie kieszonkowe ˝Dekamerona˝ Boccacia, z nazwiskiem Józef Stangerson, wypisanem na pierwszej stronicy. Dwa listy, jeden, zaadresowany do E. J. D. Drebbera, a drugi do Józefa Stangersona.

– Jaki adres?

– Bank amerykański, Strand, poste-restante. Oba są od towarzystwa parowców Guion i dotyczą odpłynięcia statków do Liverpoolu, co wskazuje jasno, że ten nieszczęśliwcy człowiek zamierzał wracać do Nowego-Jorku.

– A dowiadywaliście się kto jest ów Stangerson?

– Zacząłem od tego – rzekł Gregson. – Rozesłałem ogłoszenia do wszystkich dzienników, a jeden z moich ludzi poszedł do banku amerykańskiego, ale dotąd nie wrócił.

Telegrafowaliście do Clevelandu?

– Z samego rana.

– W jaki sposób zredagowaliście depeszę?

– Opisaliśmy poprostu co zaszło i dodaliśmy, że bylibyśmy wdzięczni za jakiekolwiek informacye, które mogłyby się nam przydać.

– Nie domagaliście się szczegółów co do jednego punktu, który wydał się wam najważniejszym?

– Pytałem o Stangersona.

– O nic więcej? Czy nie wydaje ci się, że jest jakaś jedna podstawowa okoliczność w tym całym wypadku? Nie wyślesz drugiej depeszy?

– Zrobiłem wszystko co zrobić należało – odparł Gregson tonem obrażonym.

Sherlock Holmes zaśmiał się zcicha i zamierzał coś powiedzieć, lecz Lestrade, który pozostał w pokoju, gdy my rozmawialiśmy na korytarzu, ukazał się w tej chwili, zacierając ręce z miną tryumfatora.

– Panie Gregson – rzekł – dokonałem odkrycia niesłychanej wagi: wykryłem szczegół, który byłby niewątpliwie został pominięty, gdybym nie wpadł na myśl dokładnego obejrzenia ścian.

Oczy małego policyanta iskrzyły się; nie mógł ukryć zadowolenia, że udało mu się tak zręcznie zaszachować kolegę.

– Proszę, wejdźcie panowie tutaj – dodał, wracając spiesznie do pokoju, którego atmosfera wydała mi się mniej duszną teraz, skoro nie było już w nim przerażającego trupa. – A teraz, stańcie tam!

Potarł zapałkę o podeszwę buta i oświetlił nią ścianę.

– Spojrzyjcie! – rzekł tryumfująco.

Wspomniałem poprzednio, że tapeta była poodklejana. W tym kącie zwłaszcza, który Lestrade wskazywał, oddarty był szeroki pas obicia, odsłaniając pożółkłe wapno na ścianie. I tu widniał napisany dużemi, niewprawną ręką skreślonemi, krwawemi literami jeden wyraz:

RACHE

– I cóż panowie na to? – zawołał policjant, tonem przedsiębiorcy, zachwalającego popisy cyrkowe na jarmarku. – Nikt nie dostrzegł tego napisu, bo był w najciemniejszym kącie pokoju i nikomu nie wpadło na myśl tam spojrzeć. Morderca skreślił go krwią swoją lub jej. Patrzcie na te ślady, krew ciekła po ścianie! Niweczy to wszelkie podejrzenie samobójstwa. A teraz, dlaczego morderca wybrał ten kąt właśnie? Zaraz panom objaśnię. Spojrzyjcie na świece na kominku. Paliła się wówczas i oświetlała ten kąt tylko, tak, że był najjaśniejszy, jak teraz jest najciemniejszy.

– A teraz, skoro dokonałeś pan tego cennego odkrycia, czegóż ono dowodzi? – spytał Gregson, tonem ironicznym.

– Czego dowodzi? Poprostu tego, że ktoś zaczął pisać imię żeńskie Rachela, lecz nie zdążył dokończyć, bo mu przeszkodzono. Pamiętajcie, panowie, co wam mówię: gdy ta sprawa będzie wyjaśniona, przekonacie się, że jest w nią wplątana kobieta, imieniem Rachela. Śmiej się panie Holmes, śmiej się pan... może pan być bardzo przebiegły i mądry, ale jednakże stary pies myśliwski będzie w końcu górą!

– Och, przepraszam! – rzekł mój towarzysz, który parsknął śmiechem i tem wywołał wybuch gniewu policyanta. – Posiadasz pan niewątpliwie tę zasługę, żeś pierwszy wykrył ten wyraz, który, jak słusznie utrzymujesz, mógł być napisany jedynie przez drugiego uczestnika tajemniczego dramatu. Nie miałem dotąd czasu obejrzeć tego pokoju, ale, jeśli pozwolicie, uczynię to teraz.

Mówiąc to wyjął z kieszeni centymetr i dużą okrągłą lupę. Uzbrojony w te dwa narzędzia, zaczął chodzić cichym krokiem po pokoju, zatrzymując się w jednem miejscu, przyklękając w innem, niekiedy nawet kładąc się plackiem na ziemi. Zajęcie to pochłaniało go tak całkowicie, że zdawało się, iż zapomniał o naszej obecności; szeptał do siebie półgłosem, to znów jęknął, zagwizdał, wydawał okrzyki zachęty i nadziei. Przypominał mi rasowego, dobrze wytresowanego psa gończego, pędzącego tam i z powrotem śród zarośli, który zdradza od czasu do czasu niecierpliwość krótkiem szczeknięciem, dopóki nie wpadnie na trop utracony.

Badanie to trwało mniej więcej dwadzieścia minut; Holmes raz mierzył z najściślejsza dokładnością odległość miedzy dwoma śladami, zupełnie dla mnie niewidzialnemi, to znów przykładał centymetr do ściany, w sposób również dla mnie niezrozumiały. W pewnym punkcie pokoju zebrał bardzo starannie trochę kurzu z posadzki i schował go do koperty. W końcu przyjrzał się przez lupę wyrazowi napisanemu na ścianie, oglądając każdą literę z osobna z największą bacznością, poczem włożył centymetr i lupę do kieszeni, a na jego twarzy odmalowało się zadowolenie.

– Mówią, że człowiek talentu jest niezmordowany w ponoszeniu trudów – zauważył z uśmiechem. – Jest to określenie zupełnie niesłuszne, lecz można je zastosować do pracy agenta śledczego!

Gregson i Lestrade przyglądali się manipulacyom kolegi-amatora z wielką ciekawością, połączoną z odcieniem pogardy. Nie dostrzegali widocznie tego, co ja teraz widziałem jasno, że najdrobniejsze czyny Sherlock’a Holmes’a miały cel praktyczny i najzupełniej określony.

– I cóż pan teraz o tem myśli? – spytali obaj jednocześnie.

– Pozbawiłbym was zasługi wyjaśnienia tego zagadkowego wypadku, gdybym rościł pretensye do pomagania wam – odparł mój towarzysz. – Radzicie sobie tak świetnie, że byłaby szkoda, gdyby wam się tu ktokolwiek wtrącał. – W tonie Holmesa dźwięczało nieopisane szyderstwo. – Jeśli jednakże zechcecie zawiadamiać mnie o przebiegu śledztwa, rad będę bardzo dopomódz wam według możności – ciągnął dalej. – Tymczasem chciałbym pomówić z policyantem, który znalazł ciało. Możecie mi powiedzieć jak się nazywa i gdzie mieszka?

Lestrade zajrzał do notatnika.

– Jan Rance – objaśnił. – Nie jest już teraz na służbie. Znajdzie go pan pod numerem 46, Audley Court, Kensigton Park Gate.

Holmes zanotował adres.

– Pójdź, doktorze – rzekł. – Poszukamy tego jegomościa – poczem, zwracając się do obu policyantów, dodał: – Na pożegnanie powiem wam kilka słów, które mogą wam się przydać. Popełniono tu niechybnie morderstwo, a mordercą był mężczyzna, wysokiego wzrostu, w sile wieku, który ma małą stosunkową nogę, nosi ordynarne obuwie z kwadratowemi nosami i palił narazie cygaro Trichinopoly. Przyjechał tu ze swoją ofiarą w dorożce czterokołowej, zaprzężonej w konia, mającego trzy stare podkowy, a czwartą nową, na jednej z przednich nóg. Według wszelkiego prawdopodobieństwa morderca ma cerę bardzo czerwoną i paznogcie u prawej dłoni niezwykle długie. Są to tylko drobne wskazówki ale mogą wam być pożyteczne.

Lestrade i Gregson spojrzeli na siebie z uśmiechem niedowierzania.

– Jeśli zatem ten człowiek został zamordowany, to w jaki sposób? – zapytał pierwszy.

– Trucizną – odparł Sherlock Holmes sucho i zabrał się do odejścia. – Jeszcze słowo, Lestrade – dodał, zatrzymując się przy drzwiach: – ˝Rache,˝ to wyraz niemiecki i znaczy ˝zemsta;˝ nie traćcie tedy czasu na szukanie panny Racheli.

I, puściwszy te strzałę, odszedł, pozostawiając swoich dwóch rywali w osłupieniu.

ROZDZIAŁ IV. Co powiedział Jan Rance.

Była już pierwsza, gdy wychodziliśmy z pod nru 3, w Lauriston Gardens. Sherlock Holmes zaprowadził mnie do najbliższego biura telegraficznego, zkąd wysłał długą depeszę. Następnie zawołał dorożki i kazał się zawieźć pod adres, wskazany przez Lestrade’a.

– Niema jak wiadomość z pierwszej ręki – zauważył; – faktycznie wiem już czego się trzymać w tej sprawie, lecz należy dowiedzieć się wszystkiego co tylko można; nie należy niczego zaniedbywać.

– Zdumiewasz mnie pan – rzekłem; – nie zechcesz pan chyba wmówić we mnie, że jesteś taki pewny tych wszystkich szczegółów, o których mówiłeś, jak wydajesz się na pozór?