Strażnicy Rzeczypospolitej. Prezydenci Polski w latach 1989-2017 - Tomasz Nałęcz - ebook

Strażnicy Rzeczypospolitej. Prezydenci Polski w latach 1989-2017 ebook

Tomasz Nałęcz

5,0

Opis

Książka Tomasza Nałęcza Strażnicy Rzeczypospolitej. Prezydenci Polski w latach 1989-2017 osadzona jest w całkiem niedawnej przeszłości, zahacza także o chwilę obecną. Dostajemy polityczne portrety prezydentów Polski po 89 roku. Obserwujemy krzepnięcie nowoczesnej sceny politycznej oraz jej pierwsze ruchy tektoniczne wyjaśniające wiele z dzisiejszych konfliktów. Nałęcz ze swadą i znajomością rzeczy (sam był przez moment kandydatem na ten urząd, a także doradcą Bronisława Komorowskiego ds. polityki historycznej) kreśli tło wydarzeń, przytacza dokumenty, dzienniki, anegdoty i dowcipy.
„Rok 1989 otworzył nowy rozdział naszych dziejów. W wyborach 4 czerwca 1989 r. Polacy odrzucili komunizm. Krok po kroku dokonali wielkiej przebudowy kraju, który ułożyli na nowo, poczynając od politycznego ustroju państwa, a kończąc na reformie gospodarczej. Polska otworzyła się na świat i stała częścią euroatlantyckiej przestrzeni bezpieczeństwa i demokracji: NATO i Unii Europejskiej.
Niezwykle ważnymi architektami tego procesu byli kolejni prezydenci państwa. Ich roli w budowaniu i funkcjonowaniu nowej rzeczywistości poświęcona jest ta książka.” (Ze wstępu)

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 708

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (2 oceny)
2
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




BIBLIOTEKA POLITYKI
Tytuł: Strażnicy Rzeczypospolitej. Prezydenci Polski w latach 1989–2017
Autor: Tomasz Nałęcz
© Copyright by Tomasz Nałęcz, 2017
© Copyright by POLITYKA Spółka z o.o. SKA, 2017
Redakcja: Jacek Kowalczyk
Redaktor prowadzący: Anita Brzostowska
Projekt graficzny okładki i layoutu, opracowanie graficzne: Janusz Fajto
Korekta: Krystyna Jaworska, Zofia Kozik
Fotoedycja: Wojciech Leliński, Andrzej Kozak
Zdjęcia na okładce: 1. Adam Tuchlinski/Ruskij Newsweek/FORUM 2. Janusz Mazur/PAP 3. GETTY IMAGES 4. Kacper Pempel/REPORTER 5. Kancelaria Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej 6. Andrzej Hrechorowicz/KPRP
Warszawa 2018
ISBN 978-83-64076-38-1
Wydawca: POLITYKA Spółka z ograniczoną odpowiedzialnością SKA
ul. Słupecka 6, 02-309 Warszawa
polityka.pl, sklep.polityka.pl
Konwersja:eLitera s.c.

WSTĘP

Rok 1989 otworzył nowy rozdział naszych dziejów. Polska po 45 latach uzależnienia od sowieckiego imperium stała się państwem suwerennym. W wyborach 4 czerwca 1989 r. Polacy odrzucili komunizm. Krok po kroku dokonali wielkiej przebudowy kraju, który ułożyli na nowo, poczynając od politycznego ustroju państwa, a kończąc na reformie gospodarczej zaprowadzającej normalne, rynkowe prawidła. Polska otworzyła się na świat. Przesunęła ze Wschodu na Zachód i stała się częścią euroatlantyckiej przestrzeni bezpieczeństwa i demokracji: NATO i Unii Europejskiej.

Niezwykle ważnymi architektami tego procesu byli kolejni prezydenci państwa. Ich roli w budowaniu i funkcjonowaniu nowej rzeczywistości poświęcona jest ta książka. Urząd prezydenta, wskrzeszony w 1989 r., był obcy systemowi komunistycznemu. Kojarzył się z odrodzoną w 1918 r. suwerenną, wolną i demokratyczną Rzeczpospolitą. Utrzymano go wprawdzie do 1952 r., ale wyłącznie w roli parawanu skrywającego system totalitarny.

Jednak w zbiorowej świadomości idea prezydentury trwała jako symbol polskiej niezależności i świadectwo dawnych, lepszych czasów. Stąd próby wskrzeszenia urzędu w momentach słabnięcia komunizmu. Pierwsza taka propozycja pojawiła się wraz z polityczną wiosną, jaką przyniosło usunięcie stalinowskiej ekipy w październiku 1956 r. Kolejną zrodził solidarnościowy festiwal wolności z lat 1980–81, dramatycznie zakończony wprowadzeniem stanu wojennego przez gen. Wojciecha Jaruzelskiego. Twardy kurs zmroził i tę inicjatywę.

Pod koniec lat 80. powrócił do niej sam Jaruzelski, ale już w zupełnie odmiennych warunkach. System sypał się coraz bardziej i komuniści poszukiwali rozwiązania mającego przedłużyć ich rządy. Ratunku szukali w modernizacji przeprowadzonej wspólnie z dopuszczoną do legalnego działania Solidarnością. W ramach tej operacji Jaruzelski wypisał na swoim sztandarze restytuowanie prezydentury. Sam chciał objąć ten urząd i korzystając z jego rozległych kompetencji, dalej kontrolować państwo. W lutym–kwietniu 1989 r., podczas obrad Okrągłego Stołu, scenariusz zmian został uzgodniony z Solidarnością.

Zrujnował te plany nokautujący cios zadany komunizmowi przez Polaków w wyborach 4 czerwca 1989 r. Huragan wolności wywrócił stary system. Zdobyty został także najsolidniejszy jego bastion, jakim miała być prezydentura. Jaruzelski objął wprawdzie to stanowisko i próbował hamować demontaż komunizmu, ale szybko zrozumiał, że warunkiem ocalenia jest płynięcie z nurtem przemian. Przetrwał dzięki temu przez kilkanaście miesięcy, aż w końcu wzbierająca fala solidarnościowej rewolucji zmiotła i jego.

W grudniu 1990 r. prezydentem został Lech Wałęsa, przywódca Solidarności, ikona walki z komunizmem, najważniejszy architekt wskrzeszenia wolnej i suwerennej Polski. Chciał wykorzystać ogromne uprawnienia prezydenckie do kontynuowania wielkiej przebudowy państwa. Czynił to z różnym skutkiem, ale jedno osiągnął na pewno. Prezydent stał się najważniejszym podmiotem polskiej polityki, prawdziwym strażnikiem Rzeczypospolitej. Taką rolę odgrywali też kolejni prezydenci: Aleksander Kwaśniewski, Lech Kaczyński i Bronisław Komorowski.

Ich urzędowanie omawiają kolejne rozdziały tej książki. Najwięcej miejsca zajmuje polityka prowadzona na najwyższym piętrze władzy, gdzie decydowały się sprawy najważniejsze dla Polski i jej obywateli. Aby tę aktywność uczynić bardziej zrozumiałą, zaprezentowano też innych bohaterów rozgrywki. Nie da się przecież pokazać pojedynku, opisując tylko jednego uczestnika. Przeanalizowano również zmieniające się kompetencje prezydenta, bo to one przesądzały o jego mocy w rządzeniu państwem. Prześledzono też zmiany przeobrażające społeczeństwo. To ono bowiem co pięć lat decydowało w powszechnych wyborach, kto obejmie najwyższy urząd.

Koncentrując się na wielkiej polityce, książka mniej dokładnie omawia inne aspekty prezydenckiego urzędowania, takie jak nadawanie odznaczeń i obywatelstwa, powoływanie profesorów, ambasadorów i sędziów, stosowanie prawa łaski. Kwestie te pojawiają się w narracji tylko wtedy, kiedy stawały się elementem gry toczonej na najwyższym piętrze władzy. Politycy nie zawsze bowiem korzystali z najpotężniejszych armat. Sięgali też po broń mniejszego kalibru i opisu takich starć też nie można było pominąć.

Książkę kończy omówienie dwuletniego urzędowania prezydenta Andrzeja Dudy. Ma to inną niż w przypadku poprzedników formę, gdyż kadencja Dudy trwa i wiele może się w niej jeszcze zdarzyć. Jedno nie ulega wątpliwości. Przez blisko dwa lata prezydenta nie można było nazwać strażnikiem Rzeczypospolitej. W odróżnieniu od poprzedników nie działał suwerennie. Był całkowicie podporządkowany niekonstytucyjnemu ośrodkowi władzy, jakim od jesieni 2015 r. stał się lider Prawa i Sprawiedliwości Jarosław Kaczyński. To jego wola i decyzje były dla prezydenta Dudy najważniejszym punktem odniesienia.

Cierpiała na tym rola strażnika konstytucji, którą prezydent co najmniej kilkakrotnie naruszył. Najistotniejszym deliktem było niezaprzysiężenie trzech legalnie wybranych przez poprzedni Sejm sędziów Trybunału Konstytucyjnego i odebranie przysięgi od trzech osób, wybranych z naruszeniem konstytucji na te zajęte już miejsca przez nową, PiS-owską większość parlamentarną. Okaleczyło to Trybunał i uniemożliwiło mu czuwanie nad zgodnością ustaw z konstytucją. Prezydent Duda zaś stał się strażnikiem partyjnych, PiS-owskich interesów, sprzeniewierzając się misji urzędu, na jaki wybrał go naród.

Zmieniło się to w lipcu 2017 r., kiedy prezydent po raz pierwszy użył weta do zablokowania ważnych dla PiS ustaw pozwalających tej partii na dalsze zawłaszczanie państwa. Zaczął się usamodzielniać i konfliktować z prezesem Kaczyńskim, niegodzącym się na prezydencką emancypację. Nie da się dzisiaj przewidzieć, jak dalej rozwiną się wydarzenia. Równie dobrze Andrzej Duda może wybić się na niepodległość, jak i z jeszcze mocniej przetrąconym kręgosłupem powrócić w stare koleiny uzależnienia od lidera PiS.

Książka została oparta na bardzo rozległej dokumentacji źródłowej i bogatej literaturze przedmiotu. Uprawnienia i losy kolejnych prezydentów doczekały się wielu głosów publicystycznych, jak i opracowań naukowych. Najsolidniejsze dotyczą podstaw prawnych urzędu. Na pozostałych pracach odbiło się gorące tchnienie polityki. Wybory prezydenckie i działania kolejnych osób sprawujących ten urząd zawsze budziły wielkie emocje, udzielające się też ludziom piszącym na ten temat.

Rzecz jasna, ja też nie byłem wolny od tych emocji. Starałem się jak najlepiej wykorzystać doświadczenie badawcze, uzyskane w czasie ponad 40-letniej pracy na Wydziale Historycznym Uniwersytetu Warszawskiego i kilkunastoletniego zaangażowania na Wydziale Nauk Politycznych Akademii Humanistycznej w Pułtusku. Wiem jednak, że nie byłem w stanie patrzeć na prezentowane kwestie wyłącznie „szkiełkiem i okiem” badacza. Byłem przecież – jako poseł, wicemarszałek Sejmu i doradca prezydenta Komorowskiego – bezpośrednim obserwatorem i czynnym uczestnikiem opisywanych wydarzeń. Odcisnęło się to na moich przekonaniach, nawet – kiedy świadom tego subiektywizmu – starałem się go krępować rygorami warsztatu naukowego historyka i politologa. Na ile mi się to udało, rozsądzi już Czytelnik.

I

Prezydent

Wojciech JARUZELSKI

1989–1990

.

© Stanisław Sas/FORUM

.

Pomysł przywrócenia prezydentury pojawił się w końcu lat 80., wraz z uświadomieniem sobie przez ekipę Wojciecha Jaruzelskiego konieczności zasadniczej przebudowy walącego się systemu komunistycznego. Jak to zawsze w sowieckim imperium miało miejsce, polscy wasale kopiowali ruchy podjęte w Moskwie. W 1985 r. objął tam rządy Michaił Gorbaczow. Zdał on sobie sprawę, że trwające od blisko 60 lat czerwone imperium chyli się ku upadkowi. Początkowo nieśmiało, a potem z rosnącą determinacją starał się temu zapobiec, uruchamiając działania modernizacyjne.

W ślad za nim podobny scenariusz zaczęła rozważać ekipa Jaruzelskiego. Życie przyparło ją do muru jeszcze bardziej niż jej moskiewskiego protektora. Wprowadzony po solidarnościowym festiwalu wolności z lat 1980–81 stan wojenny nie rozwiązał żadnego problemu. Dramatyczną zapaść przeżywała zwłaszcza gospodarka, co zamieniało codzienne bytowanie milionów Polaków w koszmar. Rosło niezadowolenie, którego nie dało się już pacyfikować rządami silnej ręki. Prędzej czy później bunt musiał wybuchnąć i zmieść ekipę Jaruzelskiego, niemogącą już liczyć na ratunek ze strony zajętej własnymi kłopotami Moskwy.

Rozsądniejsi współpracownicy generała zrozumieli, że przed katastrofą uratować może tylko porozumienie z Solidarnością. Gotowi byli podzielić się władzą, ale na warunkach gwarantujących komunistom dalszą dominację w państwie. Dlatego, nawet przystąpiwszy do negocjacji z opozycją, dość długo wykluczali legalizację NSZZ Solidarność. Nie chcieli, by związek stał się siłą wymuszającą, tak jak w latach 1980–81, zasadnicze poszerzenie przestrzeni wolności. Dopuszczali tylko takie wkomponowanie opozycji w mechanizmy rządzenia, które nie zagrozi utrzymaniu kluczowych bastionów komunistycznej dyktatury. W pierwszej kolejności opozycja miała wesprzeć bolesne reformy gospodarcze i przychylnie usposobić do nich Polaków oraz Zachód. Nagrodą było dopuszczenie do współrządzenia, ale na koncesjonowanych przez komunistów zasadach.

Liderzy opozycji gotowi byli podjąć tę grę, ale na własnych warunkach. Nie akceptowali pokrywania demokratycznym pokostem zmurszałej, komunistycznej rzeczywistości. Twardo domagali się relegalizacji Solidarności. Miała upodmiotowić społeczeństwo i reprezentować je w relacjach z władzą. Temu winno też służyć swobodne tworzenie stowarzyszeń i dostęp opozycji do mediów. Domagano się również odpolitycznienia gospodarki, gwarancji niezawisłości sądów oraz autentycznego samorządu terytorialnego.

Zbliżenie stanowisk obu stron nie przyszło łatwo. Wprowadzenie stanu wojennego i wypełnione represjami lata 80. wykopały przepaść trudną do zasypania. Pomogła krzepnąca po obu stronach świadomość wzajemnej równowagi sił. Ani władzy nie udało się zdusić Solidarności, ani ta nie była w stanie skruszyć komunistycznego państwa. Skoro żadna ze stron nie mogła liczyć na zwycięstwo, pozostawała droga negocjacji i układów. Musiała zainicjować je władza, bo to ona miała więcej argumentów w rękach.

Scenariusz kompromisu wypracowała rozsądniejsza część ekipy Jaruzelskiego, przełamując opór twardogłowych. Ważną rolę odegrał tzw. zespół trzech, złożony z rzecznika rządu Jerzego Urbana, sekretarza KC PZPR Stanisława Cioska i wiceministra spraw wewnętrznych gen. Władysława Pożogi. Jego analizy przeznaczone były wyłącznie dla Jaruzelskiego i nie zawierały propagandowego balastu, zamulającego inne dokumenty.

Już memoriał z 8 września 1987 r. w alarmistycznym tonie mówił o pogarszaniu się sytuacji gospodarczej i załamaniu nastrojów społecznych. Ostrzegał przed „niebezpieczeństwem upadku obecnej ekipy kierowniczej”. Ratunek widział w „rewolucyjnej reformie gospodarczej”, wspartej „równoległymi posunięciami politycznymi”, przede wszystkim utworzeniem drugiej izby parlamentu i urzędu prezydenta[1]. Prezydent PRL winien otrzymać ogromne uprawnienia i stać się nowym centrum władzy. Ciosek, na ilustrującym całą koncepcję rysunku, przedstawiał prezydenturę jako biblijne Oko Opatrzności. Objęcie nowego urzędu miało legitymizować Jaruzelskiego, skompromitowanego w oczach Polaków rolą komunistycznego dyktatora i autora stanu wojennego.

Zawsze ostrożny i zwlekający z podjęciem decyzji generał ociągał się z uruchomieniem tak zasadniczych rozstrzygnięć. Bał się wyjścia poza ustrojowe dogmaty obowiązujące od kilkudziesięciu lat. Do działania zmusiły go dopiero potężne ciosy zadane zmurszałemu systemowi w kolejnych miesiącach 1988 r. Załamywała się definitywnie gospodarka. Uratować ją mogły tylko zasadnicze reformy, a potrzebnego do tego społecznego poparcia coraz dotkliwiej brakowało. Na domiar złego dwie fale strajkowe – z wiosny i lata 1988 r. – pokazały narastający radykalizm młodego pokolenia, które nie chciało już poprawiania, lecz obalenia komunizmu. Do ekipy Jaruzelskiego dotarło, że albo porozumie się z Wałęsą i jego współpracownikami, albo stanie w obliczu buntu kierowanego przez solidarnościowych radykałów. I to w sytuacji, kiedy z Kremla nadchodziły sygnały, że skończył się czas sowieckich interwencji i z zagrożeniem trzeba sobie radzić samemu.

Mając nóż na gardle, Jaruzelski przystąpił więc do działania. W czerwcu 1988 r. na plenum KC PZPR zadeklarował się jako zwolennik „okrągłego stołu” z opozycją. Aby zneutralizować opór, dokonał roszad w kierownictwie partii. Kilku twardogłowych zastąpił liberałami, w tym najbardziej znanym wśród nich byłym redaktorem naczelnym „Polityki” Mieczysławem F. Rakowskim, któremu powierzył kierowanie mediami i propagandą. Zyskał dla swego kursu poparcie Gorbaczowa, który 11–16 lipca złożył wizytę w Polsce. Do przekroczenia Rubikonu popychał generała „zespół trzech”. „Sądzimy – pisał w memoriale z 10 sierpnia – że żadne kierownictwo PZPR nie może nadal zachować w ręku całej władzy i musi przystać na jej realny podział, a powinno tego dokonać na tyle wcześnie, aby móc zabezpieczyć pozycję dominującą PZPR”[2]. Doradcy mocno trwali przy instytucji prezydenta jako zasadniczym filarze nowej konstrukcji ustrojowo-politycznej. Proponowali francuski model tego urzędu. Ale tylko jeśli chodzi o uprawnienia, bo prezydenta miało wybrać zgromadzenie elektorów zdominowane przez komunistów.

Nowa fala strajkowa, która ogarnęła Polskę w sierpniu 1988 r., potężniejsza od majowej poprzedniczki, dramatycznie zaostrzyła kryzys i pogorszyła atuty przetargowe władzy. Na jej szczęście opozycja nie do końca zdawała sobie sprawę z rosnącej siły własnych kart. Zmianę planowano jako porozumienie elit, ale wymusiło ją społeczeństwo, w pierwszej kolejności wielotysięczne rzesze robotników, coraz bardziej zdecydowanie odrzucających komunizm.

31 sierpnia 1988 r. w willi MSW przy ul. Zawrat w Warszawie gen. Czesław Kiszczak spotkał się z Lechem Wałęsą. Był to pierwszy od siedmiu lat oficjalny kontakt władzy i opozycji. W doprowadzeniu do niego ważną rolę odegrał Kościół. Teraz też Wałęsie towarzyszył bp Jerzy Dąbrowski. Opublikowany nazajutrz komunikat informował, że „omawiano przesłanki zorganizowania spotkania okrągłego stołu i tryb jego odbycia”[3]. Nie padło ani słowo o konkluzjach, bo żadnych nie osiągnięto. Kiszczak zarysował kontury proponowanego kontraktu, w tym utworzenie urzędu prezydenta. Wałęsa domagał się relegalizacji Solidarności. Minister odmówił, nęcąc perspektywą innych ustępstw. Pierwsze lody jednak puściły, a Wałęsa zobowiązał się do wygaszenia strajków. Władza zyskała czas, ale nie stracił też przywódca Solidarności. Zademonstrował swoje wpływy, a jednocześnie honorowo zakończył akcję strajkową, która i tak wytracała impet.

W kolejnych rozmowach Wałęsa i jego doradcy twardo trwali przy restytucji Solidarności. Nie zgadzał się na to Jaruzelski, łudząc się, że wystarczą skromniejsze koncesje. W negocjacjach pojawiła się kwestia prezydentury jako gwaranta nowego układu władzy. W połowie września wydawało się, że porozumienie jest bardzo blisko. Ciągle jednak brakowało zgody w sprawie dla opozycji najważniejszej, czyli Solidarności.

Negocjacje utknęły na dobre. Także dlatego, że ekipa Jaruzelskiego podjęła ostatnią, jak czas pokazał, próbę remontu systemu bez partnerskiego udziału opozycji. Miał tego dokonać powołany 14 października 1988 r. rząd Rakowskiego, partyjnego liberała, ale od dawna zantagonizowanego z Solidarnością. Nowy premier postanowił okrążyć opozycję przejęciem części jej programu. Nie zważając na ideologiczne dogmaty, rozpoczął wprowadzanie gospodarki rynkowej i liberalizowanie systemu. Próbował też skaptować niektórych działaczy opozycji, proponując im udział w rządzie. Odmówili, ale zbytnio się tym nie przejął. Liczył, że adwersarze zmiękną, widząc dobre wyniki rządzenia. „Polaków mniej interesuje okrągły stół – stwierdził w sejmowym exposé – a bardziej suto zastawiony stół”[4].

Nowy kurs dopuszczał ustępstwa dla opozycji, ale to najważniejsze ciągle wykluczano. A bez niego ekipa Wałęsy kontraktu sobie nie wyobrażała. Choć nie przewidywała szybkiego krachu komunizmu, to wierzyła, że czas pracuje na jej korzyść. Rakowski postanowił pokazać, że jest inaczej. 1 listopada rząd postawił w stan likwidacji kolebkę Solidarności – Stocznię Gdańską im. Lenina. Osiągnął efekt odwrotny od zamierzonego. Kontakty zostały całkowicie przerwane.

Wiatr w żaglach poczuł Alfred Miodowicz – lider Ogólnopolskiego Porozumienia Związków Zawodowych, powołanego w stanie wojennym jako przeciwwaga działającej w podziemiu Solidarności. Aby pognębić Wałęsę, zaproponował mu debatę w TVP. Ten przyjął wyzwanie i 30 listopada, na oczach całej Polski, rozgromił adwersarza, prezentując się jako rozważny przywódca chcący dialogu, którego potrzebuje Polska. Utwierdził ten wizerunek niemożliwym już do zablokowania wyjazdem do Francji, gdzie wystąpił w roli prawdziwego męża stanu. Prezydent Mitterrand, do którego Jaruzelski wchodził bocznym wejściem, przyjął Wałęsę z honorami należnymi przywódcy Polski.

Władza grzęzła w kłopotach, a opozycja szybko rosła w siłę. Do Jaruzelskiego dotarło, że jeśli będzie zwlekał, protest zamieni się w rewolucyjny żywioł z Wałęsą na czele. Aby temu zapobiec, generał zaakceptował restytucję Solidarności i zasadniczą przebudowę systemu. Najpierw musiał jednak wypić piwo, które sam nawarzył. To on przecież od wprowadzenia stanu wojennego bezustannie powtarzał, że Solidarność nigdy już nie odżyje. Co więcej, wypłukał z partyjnych władz ludzi otwartych na dialog i zastąpił ich twardogłowymi, z którymi teraz, zmieniając kurs, sam musiał się skonfrontować. Uczynił to na plenum KC PZPR obradującym w dwóch częściach: 20–21 grudnia 1988 r. oraz 16–18 stycznia 1989 r. W części grudniowej przygotował teren do ofensywy. Wymienił ponad jedną trzecią Biura Politycznego, obsadzając je zwolennikami reform. Był w tym gronie prof. Janusz Reykowski, już wkrótce jeden z głównych rozgrywających przy Okrągłym Stole.

Widząc przygotowania Jaruzelskiego, liderzy Solidarności też szykowali się do rokowań. 18 grudnia Wałęsa powołał ponad 100-osobowy Komitet Obywatelski przy Przewodniczącym NSZZ Solidarność. Na nowo podjęte zostały poufne negocjacje, teraz prowadzone przez Tadeusza Mazowieckiego i Stanisława Cioska. 6 stycznia ustalili oni pierwszy zarys porozumienia. Przewidywało częściowo demokratyczne wybory do Sejmu i nowej izby – Senatu. PZPR i jej satelici mieli zagwarantowane 60 proc. posłów, Solidarność – 30 proc., „środowiska niezależne” – 10 proc. W Senacie podział był bardziej zrównoważony – po jednej trzeciej dla każdej ze stron. Stabilność nowego systemu władzy gwarantował prezydent dysponujący rozległymi kompetencjami[5].

Ciągle jednak brakowało decyzji w sprawie najważniejszej – legalizacji Solidarności. Jaruzelski już się z nią pogodził, ale musiał jeszcze zyskać akceptację Komitetu Centralnego. Zdobył ją przebojem 18 stycznia. Opornych przycisnął do muru groźbą swojego odejścia, popartą identycznymi deklaracjami Rakowskiego, Kiszczaka i Siwickiego. Droga reform została odblokowana. Odwracała się ważna karta historii. Przez ponad siedem dziesięcioleci komunizmu jego jedyną ofertą dla opozycji były represje, a nierzadko wręcz eksterminacja. Teraz siadano do poważnych negocjacji. I nie po to, by zyskać na czasie i przygotować rozwiązanie siłowe, jak w latach 1980–81, lecz z zamiarem zasadniczej przebudowy systemu.

Ku zaskoczeniu obydwu stron uruchomiono dynamikę, która szybko zamieniła się w lawinę grzebiącą komunizm i stwarzającą przestrzeń dla budowy nowej, wolnej Polski. Wtedy okazało się też, że nie mniej ważny od ustaleń był skład negocjatorów Okrągłego Stołu. Właśnie z ich grona, i to po obu stronach barykady, pochodzili liderzy nadający ton polskiej polityce przez kolejne kilkanaście lat. Po stronie komunistycznej byli to Aleksander Kwaśniewski i Leszek Miller. Przy Okrągłym Stole nie grali jeszcze pierwszych skrzypiec. Głównym rozgrywającym był Jaruzelski, sterujący wszystkim zza kulis. W negocjacjach wyręczał go gen. Kiszczak, konsultujący się też z premierem Rakowskim. Kwaśniewski i Miller działali w cieniu tego triumwiratu. Ale zwłaszcza Kwaśniewski błyszczał coraz bardziej. Nieskory do chwalenia innych Rakowski zaczął w nim upatrywać swojego następcę w fotelu premiera.

Po stronie solidarnościowej rozgrywającym był Wałęsa. On podejmował decyzje i rozstrzygał wewnętrzne spory. Bieżącą grę złożył w ręce Tadeusza Mazowieckiego i Bronisława Geremka. Współpracował z nimi od sierpnia 1980 r. i cenił za wybitne kwalifikacje intelektualne i polityczne. Aby nadmiernie jednak nie urośli, podsycał ich wzajemną rywalizację, trwającą od 1980 r. Mazowiecki kierował się umiarem, dyktowanym realistyczną oceną sytuacji Polski, samotnej w swoim buncie w wielkim imperium sowieckim. Geremek był bardziej radykalny, podobnie jak środowisko KOR, z którym miał bardzo dobre relacje. Wałęsa chciał, by jego dwaj najbliżsi doradcy wzajemnie się dopełniali. Szefem negocjatorów mianował bardziej rozważnego Mazowieckiego. Geremek miał wkraczać tam, gdzie niezbędna była ofensywa. Ta gra na dwie ręce sowicie się opłaciła, choć czasami iskrzyło niemiłosiernie. Jak wspominał Jacek Kuroń: „W czasie posiedzeń grupy koordynacyjnej Tadeusz i Bronek kłócili się prawie nieustannie. Jest między nimi jakieś osobowościowe napięcie – podobieństw i przeciwieństw charakterów, emocji, ambicji”[6].

Ważną rolę w negocjacjach odgrywali przedstawiciele episkopatu: bp Tadeusz Gocłowski, ks. Alojzy Orszulik i ks. Bronisław Dembowski. Nie było w tym przypadku. To hierarchowie Kościoła zainicjowali rozmowy z opozycją, a potem czuwali nad ich przebiegiem. Jaruzelski wręcz nazwał Kościół „żyrantem porozumienia”[7]. Jego rolę ceniły obie strony. „Kościół jako jedyny – podkreślał Mazowiecki – mógł te trudne i ryzykowne rozmowy uwiarygodnić w społeczeństwie. Zagwarantować, że nie dzieje się nic złego, nie ma żadnej zmowy, ale jest rozmowa o sprawach dla Polski ważnych”[8]. Czynił to z dużym zaangażowaniem, wspartym dyskretnym patronatem samego papieża. Nieprzypadkowo najbardziej krytyczny moment negocjacji ks. Orszulik opanował argumentem: „Jan Paweł II zna nasze sprawy i wie o naszych rozmowach. Akceptuje je”[9].

Przygotowania do Okrągłego Stołu sfinalizowano 27 stycznia w zapewniającej dyskrecję podwarszawskiej Magdalence. Obok Kiszczaka pojawił się Reykowski, a przy Wałęsie Mazowiecki i Geremek. Uzgodniono tematykę, harmonogram oraz skład uczestników Okrągłego Stołu. Zarysowano też kształt przyszłego kontraktu politycznego. Nie brakowało kontrowersji. Ekipa Wałęsy twardo domagała się, by zmiany rozpoczęła legalizacja Solidarności. Władza forsowała reformy ustrojowe i konsumujące je kontraktowe wybory do parlamentu, już z udziałem opozycji. Dopiero po ich przeprowadzeniu chciała legalizować Solidarność, już w wymiarze czysto związkowym. Brakowało też zgody w sprawie urzędu prezydenta jako gwaranta zmodyfikowanej formuły ustrojowej. Za jego utworzenie Geremek domagał się wolnych wyborów do parlamentu. Wiedział, że komuniści tego nie zaakceptują, ale wysoko licytując, chciał ugrać jak najwięcej.

Obrady Okrągłego Stołu rozpoczęły się 6 lutego 1989 r. w Pałacu Namiestnikowskim, dzisiaj będącym siedzibą prezydenta. Kiszczak i Wałęsa w oględnych słowach omówili kwestie przedyskutowane i wstępnie uzgodnione w Magdalence. O prezydenturze żaden nawet nie wspomniał. Dalsze, kilkutygodniowe obrady toczyły się już w trzech roboczych zespołach. Prezydenturą zajął się zespół ds. reform politycznych, kierowany przez Reykowskiego i Geremka. Od pierwszego posiedzenia stało się jasne, że jest to kwestia kluczowa i najbardziej kontrowersyjna. Inaugurując obrady, Reykowski podkreślił, że wolnościowe ustępstwa, jakie chce poczynić władza, wymagają „stworzenia dodatkowych instytucjonalnych gwarancji podstaw ustrojowych w naszym kraju”. „Proponujemy – kontynuował – aby funkcja gwaranta ładu ustrojowego ulokowana została w instytucji prezydenta”[10]. Kusił adwersarzy ustępstwem w postaci przyśpieszenia reform. W odpowiedzi Geremek przypomniał, że najważniejszym gwarantem zawsze jest społeczeństwo, ale musi być odpowiednio zorganizowane. Nie da się tego zrobić bez poszerzenia jego swobód: wolności stowarzyszania się, przestrzegania reguł demokratycznych i poszerzenia formuły wyborów do parlamentu. Pole najważniejszej, okrągłostołowej bitwy zostało wytyczone.

Do kolejnego w niej starcia doszło 18 lutego 1989 r. Strona rządowa zarekomendowała francuski model prezydentury, z poważnym od niego odstępstwem w kwestii wyboru. Miało go dokonać posłuszne władzy kolegium wyborcze, a nie wszyscy obywatele. Opozycja zareagowała lodowato. Geremek stwierdził, że w tej sprawie „nie ma podstaw w tej chwili do podjęcia chociażby nawet wstępnej decyzji politycznej”[11]. Domagał się rekompensaty w postaci ustępstw w innych kwestiach, w tym większej wolności w wyborach parlamentarnych.

Impas przełamało spotkanie w Magdalence z 2 marca, z udziałem Kiszczaka i Wałęsy, nieuczestniczących w żmudnych negocjacjach w zespołach. Ofertę ustępstw i cenę za nie w postaci prezydentury przedstawił Kiszczak. Chciał urzędu o rozległych kompetencjach, obsadzonego natychmiast i to bez udziału opozycji. Prezydenta miało wybrać Zgromadzenie Narodowe, tak naprawdę z narodem niemające nic wspólnego, bo złożone z posłów i przedstawicieli Wojewódzkich Rad Narodowych obecnej kadencji. Ripostował Wałęsa: „Prezydent jest potrzebny. Zgadzam się na te gwarancje. Ale to musi być prezydent bardziej demokratyczny. Taki prezydent, o jakim usłyszeliśmy od Pana Generała, byłby chyba dożywotni. Mógłby odejść tylko przez rozstrzelanie”[12]. Była w tym i marchewka obietnicy zaakceptowania rozwiązania, i kij groźby blokujący zachłanność komunistów. Rozgorzała gorąca debata, w której nikt nie chciał ustąpić. Ekipa Wałęsy łączyła silną prezydenturę z żądaniem demokratycznego jej obsadzenia, co dla komunistów było nie do przyjęcia. Choć głośno tego nie mówili, dla wszystkich było jasne, że chodzi o stanowisko dla Jaruzelskiego, a jego przecież Polacy demokratycznie by nie wybrali. Wyjść z klinczu pozwoliła propozycja Kwaśniewskiego, by powszechne i demokratyczne były wybory nie prezydenta, lecz nowej izby – Senatu. Momentalnie podchwycił to Geremek, proponując, by prezydent wybierany był przez kontraktowy Sejm i wolny Senat. Zaskoczony Kiszczak zakończył spotkanie i już we własnym gronie ostro skrytykował Kwaśniewskiego za zgłoszenie nieuzgodnionej wcześniej propozycji.

Ale to Kwaśniewski wykazał się polityczną wyobraźnią. Kontrakt ustanawiający autorytarną prezydenturę w zamian za wolny Senat okazał się punktem równowagi możliwym do zaakceptowania przez obie strony. Szybciej zrozumieli to negocjatorzy Solidarności. Geremek wspominał, że jeszcze w Magdalence, idąc do samochodu, mówił bp. Gocłowskiemu: „Gdyby udało się taki Senat uzyskać, mielibyśmy instytucję, w której realizowałby się majestat niepodległej Rzeczypospolitej. Nawet gdyby ten Senat miał małe uprawnienia, zawsze on i tylko on byłby przedstawicielem Polski”[13]. Dzięki wolnym wyborom do Senatu planowana przy Okrągłym Stole operacja stawała się plebiscytem mogącym zakwestionować rządy komunistów.

Na szczęście dla opozycji nie rozumiała tego władza, przez dziesięciolecia nawykła do traktowania parlamentu jako kwiatka do kożucha PRL-owskiej dyktatury. Nie dostrzegła więc w Senacie zagrożenia, tylko niegroźną dekorację upragnionej autorytarnej prezydentury. Komuniści upewnili się tylko, że przypadnie ona Jaruzelskiemu. Załatwili to z zachowaniem największej poufności. Ale nie ulega wątpliwości, że zdobyli takie poręczenie ze strony liderów Solidarności. Ujawnił to po latach Jaruzelski, z uznaniem wyrażając się o Kwaśniewskim. „To był jego pomysł – mówił – żeby wybory do Senatu były wolne. Ale warunkiem było, że to ja będę prezydentem. I on to przeforsował”[14]. Musiało się to odbyć przed 4 marca, bo tego dnia, w poufnych rozmowach prowadzonych w Pałacu Namiestnikowskim, już cała strona rządowa ustami Andrzeja Gduli, uchodzącego za porte-parole Jaruzelskiego, opowiedziała się za silnym prezydentem, wybieranym przez kontraktowy Sejm i wolny Senat. Kwaśniewski uzupełnił to zastrzeżeniem, że bez wyboru Jaruzelskiego na to stanowisko całe porozumienie stanie się bezprzedmiotowe[15]. Strona solidarnościowa wymownie milczała. Głośno wolała niczego nie deklarować, a poufnie wyraziła już na to zgodę. Od tej pory Jaruzelski szył prezydencki garnitur już na swoją miarę. Dbał o najdrobniejsze do niego dodatki. Sam zredagował przysięgę prezydencką i uczynił to już 13 marca, długo przed oficjalnym sfinalizowaniem kontraktu.

Rozstrzygnąwszy kwestię najważniejszą, w pozostałych sprawach obie strony dążyły do umocnienia swojego władztwa. Komuniści zabiegali o poszerzenie uprawnień prezydenta. Solidarność to blokowała i domagała się wzmocnienia pozycji Senatu. Najostrzejszy spór toczył się o prawo prezydenta do rozwiązywania parlamentu i o większość, jaką Sejm odrzuca ustawodawcze weto Senatu. Władza chciała, by prezydent rozwiązywał parlament bez żadnych ograniczeń i by weto Senatu było odrzucane w Sejmie większością 3/5 głosów. Solidarność wykluczała rozwiązywanie parlamentu przez prezydenta, a weto Senatu chciała odrzucać większością 2/3 posłów. Kilka procent posiadało tu ogromne znaczenie, bo władza zagwarantowała sobie 65 procent mandatów w Sejmie. Tylko przy większości 2/3 głosów Solidarność zyskiwała gwarancję, że bez jej zgody Sejm nie uchyli blokady Senatu.

Szło więc o dużą stawkę. 29 marca 1989 r. Reykowski oświadczył w Magdalence bez ogródek, że nie ma zgody na większość 2/3, bo „to grozi sparaliżowaniem władzy”. Kiszczak straszył widmem liberum veto. Ripostował Mazowiecki: a my się nie godzimy „na dekoracyjny charakter naszej obecności”. Wsparł go Adam Michnik: „Na 3/5 my się nie zgodzimy. I nie ma o czym gadać”[16]. I tego twardego stanowiska Solidarność trzymała się konsekwentnie.

Porozumienie osiągnięto dopiero w nocy z 3 na 4 kwietnia 1989 r. Władza zgodziła się, by weto prezydenta oraz poprawki do ustaw zgłoszone przez Senat były uchylane przez Sejm forsowaną przez Solidarność większością 2/3 głosów. W zamian opozycja posunęła się w kwestii rozwiązywania Sejmu. Prezydent otrzymał to prawo, ale tylko w trzech przypadkach: uchwalenia przez Sejm ustawy naruszającej sojusze lub obronność kraju; niepowołania przez trzy miesiące rządu; nieuchwalenia przez trzy miesiące planu społeczno-gospodarczego.

Wynegocjowana z takim trudem umowa była kompromisem, ale to opozycja przechyliła szalę zwycięstwa na swoją stronę. Wywalczyła nie tylko relegalizację Solidarności, ale i prawo do suwerennego funkcjonowania w polityce, w tym zgłoszenia własnych kandydatów w wyborach. Upodmiotowiło to społeczeństwo i otworzyło drogę do sukcesu w zapowiedzianych wyborach do parlamentu.

5 kwietnia przy Okrągłym Stole uroczyście podpisano porozumienie. Regulowało wszystkie najważniejsze dziedziny życia i składało się na opasły tom dokumentów. Zdecydowaną większość zapisów szybko pokrył kurz zapomnienia, gdyż mówiły o modyfikacjach systemu, który wkrótce runął. Stało się to możliwe dzięki kluczowym rozstrzygnięciom dotyczącym polityki, w pierwszej kolejności – nowej formule wyborów parlamentarnych, zaplanowanych na 4 czerwca.

Najsolidniejszym bastionem nowego systemu władzy był urząd prezydenta, wyposażony w bardzo szerokie kompetencje. Miał gwarantować dominującą pozycję Jaruzelskiego, już nie jako komunistycznego dyktatora, lecz akceptowanego przez opozycję prezydenta PRL. Wybierało go Zgromadzenie Narodowe, w którym komuniści zapewnili sobie potrzebną do tego większość. Zgromadzenie składało się z 460-osobowego Sejmu i 100-osobowego Senatu. W Sejmie, zdecydowanie dominującym swoimi kompetencjami nad Senatem, opozycja mogła wywalczyć tylko 35 proc. miejsc. Pozostałe 65 proc. zastrzeżono dla PZPR i jej satelitów. Senat miał być wyłoniony w całkowicie wolnym, demokratycznym głosowaniu. Jak wyliczył rządowy ekspert, nawet gdyby opozycja zdobyła całą pozostawioną wolnemu wyborowi pulę w Sejmie i Senacie, co wtedy nikomu nie mieściło się w głowie, to i tak obóz PRL-u dysponowałby w Zgromadzeniu Narodowym 53,57 proc. głosów.

Kontrakt Okrągłego Stołu był sukcesem Solidarności, początkiem końca władzy komunistów. Dopiero z czasem, kiedy rozwój wydarzeń przekroczył najśmielsze wyobrażenia, pojawił się na użytek bieżącej polityki mit o zdradzieckim spisku w Magdalence, uknutym przez władze PRL i liderów Solidarności. Mieli się oni jakoby dogadać kosztem zwykłych Polaków i na długie lata zabezpieczyć swoje interesy polityczne i materialne. Komuniści zyskali bezkarność i panowanie ekonomiczne, a elita Solidarności pod zasłoną wolnościowych haseł zdradziła i okradła Polaków. Ta czarna legenda Okrągłego Stołu nabrała rozgłosu, stając się fundamentem przekonań radykalnej, populistycznej prawicy. Ile warte są te oskarżenia, świadczył najlepiej fakt, że do ostatnich dni swego życia ostro polemizował z nimi Lech Kaczyński. „Nie było żadnego spisku w Magdalence! – podkreślał wielokrotnie. – Mogę o tym mówić z całkowitą pewnością, ponieważ w Magdalence byłem na każdym posiedzeniu. O wszystkim zdecydowała późniejsza dynamika sytuacji, wynikającej z rezultatów wyborów 4 czerwca”[17].

Spiskową interpretację porozumienia Okrągłego Stołu ułatwił elitarny wymiar tego niezwykłego wydarzenia. Solidarność końca lat 80. bardzo różniła się od swej poprzedniczki z początku dekady. Tamta była potężnym, dziesięciomilionowym ruchem ogniskującym całą narodową energię. W podziemiu, do którego zepchnął ją stan wojenny, Solidarność przekształciła się w ruch kadrowy zdolny do zadawania bolesnych ciosów komunistycznej władzy, ale nie do jej frontalnego obalenia. Zmusiło to do negocjacji z komunistami, a te siłą rzeczy były prowadzone przez wąskie elity. Stąd, przy złej woli, do fałszywej tezy o spisku był już tylko jeden krok.

Elitarny charakter rozgrywki sprawił, że społeczeństwo nie poznało smaku walki i nie było świadome trudów i tajników starcia. Kiedy więc z czasem okazało się, że Polska po wielkiej ustrojowej przebudowie odstaje od wolnościowych wyobrażeń sprzed 1989 r., część społeczeństwa dała wiarę twierdzeniu o nieuczciwym charakterze okrągłostołowego kontraktu. Z tego niebezpieczeństwa wiosną 1989 r. nikt nie zdawał sobie sprawy. Było jak gen groźnej choroby w rodzącym się dopiero organizmie.

Umowę Okrągłego Stołu wprowadzono w życie natychmiast. Komuniści śpieszyli się, by utrudnić rywalom rozwinięcie sił. Już 7 kwietnia 1989 r. Sejm znowelizował Konstytucję PRL. Wśród nowych przepisów znalazły się i te dla kontraktu najistotniejsze, o Prezydencie PRL. Konstytucjoniści narzekali potem, że kształt prezydentury podyktowały wymogi polityki, rodząc sporo jurydycznych niekonsekwencji. I tak formalnie pozostawiono obowiązującą w PRL zasadę jednolitości władzy, z Sejmem jako naczelnym organem władzy. Faktycznie zaś wprowadzono trójpodział władzy, z dualną egzekutywą – prezydentem i rządem.

Ogólną pozycję ustrojową prezydenta określał art. 32. Był on „najwyższym przedstawicielem Państwa Polskiego w stosunkach wewnętrznych i międzynarodowych”. Czuwał nad przestrzeganiem konstytucji, ale nie o rolę strażnika praworządności tu chodziło, lecz o pilnowanie fundamentów starego ustroju, gwarantowanych przepisami pochodzącymi jeszcze z 1952 r. Aby sprostać temu zadaniu, prezydent dysponował licznymi prerogatywami pozwalającymi kształtować i kontrolować najważniejsze decyzje państwowe. Czynnie oddziaływał na inne władze. Sejm dyscyplinował wetem ustawodawczym, uchylanym trudną do zgromadzenia większością 2/3 głosów. Mógł też w ciągu miesiąca skierować nową ustawę do Trybunału Konstytucyjnego. Miał prawo rozwiązać parlament, jeśli Sejm w terminie trzech miesięcy nie powoła rządu, nie przyjmie budżetu lub narodowego planu społeczno-gospodarczego albo „uchwali ustawę lub podejmie uchwałę uniemożliwiającą Prezydentowi wykonywanie jego konstytucyjnych uprawnień określonych w art. 32 ust. 2”[18]. Artykuł ten mówił o „czuwaniu nad przestrzeganiem Konstytucji, staniu na straży suwerenności i bezpieczeństwa państwa, nienaruszalności i niepodzielności jego terytorium oraz przestrzegania międzypaństwowych sojuszy politycznych i wojskowych”. Rzecz jasna, chodziło o Układ Warszawski i sojusz z ZSRR.

Prezydent wywierał istotny wpływ na tworzenie i funkcjonowanie rządu. Tylko on miał prawo wnioskowania do Sejmu o powołanie premiera. Bez jego udziału albo wbrew jego woli niemożliwe było obsadzenie tego stanowiska. On też wnioskował o odwołanie szefa rządu, choć Sejm mógł to uczynić i z własnej inicjatywy. Prezydent był w stanie zablokować nominację każdego z ministrów. Rada Ministrów i poszczególni ministrowie byli wprawdzie powoływani i odwoływani przez Sejm na wniosek premiera, ale każdy taki wniosek mógł być przedstawiony tylko „po porozumieniu z prezydentem”, co czyniło jego zgodę niezbędnym warunkiem powołania rządu[19]. W każdej chwili mógł zastąpić premiera w roli szefa rządu, gdyż konstytucja pozwalała mu „zwoływać w sprawach szczególnej wagi posiedzenia Rady Ministrów i im przewodniczyć”[20]. W tych warunkach trudno było sobie wyobrazić utworzenie i działanie rządu nieposiadającego zaufania głowy państwa. Konstytucja pozwalała też prezydentowi dyscyplinować Sejm. Jeśli posłowie nie chcieliby powołać rządu zgodnie z jego życzeniem, mógł on brakiem „porozumienia” przewlec ten proces ponad termin trzech miesięcy i skorzystać z prawa rozwiązania izby.

Prezydent kontrolował struktury siłowe państwa. Sprawował zwierzchnictwo nad Siłami Zbrojnymi i przewodniczył Komitetowi Obrony Kraju, „organu właściwego w sprawach obronności i bezpieczeństwa państwa”. Kiedy nie obradował Sejm, prezydent decydował o stanie wojny, stanie wojennym i wyjątkowym oraz mianował Naczelnego Dowódcę Sił Zbrojnych PRL.

Do prezydenta należał zwierzchni nadzór nad radami narodowymi, administrującymi krajem na szczeblu lokalnym. Powoływał i odwoływał prokuratora generalnego i sprawował nadzór nad prokuraturą. Na jego wniosek Sejm wybierał prezesa Narodowego Banku Polskiego.

Wyjątkową pozycję prezydenta potwierdzało ograniczenie jego odpowiedzialności wyłącznie do odpowiedzialności konstytucyjnej z tytułu popełnienia deliktu konstytucyjnego lub przestępstwa. Nie odpowiadał natomiast politycznie i było to rozwiązanie wręcz unikalne, zważywszy, że konstytucja nie wprowadziła kontrasygnowania aktów urzędowych prezydenta przez premiera lub właściwego ministra.

Pozycję głowy państwa stabilizowała sześcioletnia kadencja, o dwa lata dłuższa od parlamentarnej. Mógł sprawować urząd przez dwie kadencje, co dawało mu perspektywę władzy niedostępną nikomu innemu w państwie. Tym bardziej raziła słabość jego legitymizacji. Nie wybierał go ogół obywateli, co jest powszechną zasadą w systemach o silnej władzy prezydenckiej. Komuniści wymusili tę ustrojową niekonsekwencję, bo nawet najwięksi wśród nich optymiści zdawali sobie sprawę, że Polacy gen. Jaruzelskiego na prezydenta nie wybiorą. Stąd konstytucyjny przepis, że „Prezydenta wybierają Sejm i Senat, połączone w Zgromadzenie Narodowe”[21]. Uzasadnienia szukano w historii, kopiując reguły wyboru z konstytucji marcowej 1921 r. i nie wspominając, że dawała ona prezydentowi bardzo skromne kompetencje. Wybór następował bezwzględną większością głosów w obecności co najmniej połowy ogólnej liczby członków Zgromadzenia. Kandydata zgłaszała jedna czwarta członków Zgromadzenia. Skopiowano nawet regulaminowe rozwiązanie z 1922 r., że „jeżeli w pierwszym głosowaniu żaden z kandydatów na Prezydenta nie uzyskał wymaganej większości głosów, w każdym kolejnym głosowaniu wyklucza się kandydata, który w poprzednim głosowaniu uzyskał najmniejszą liczbę głosów”[22].

Wszystko po to, by restytuowanie urzędu przedstawić w debacie publicznej jako dowód odchodzenia od komunizmu i kontynuowania tradycji ustrojowej suwerennej II Rzeczypospolitej. A było wręcz odwrotnie. Prezydent PRL miał bronić starego systemu, tak w wymiarze wewnętrznym, jak i zewnętrznym. Do tej pory gwarantowała to dominująca w państwie partia komunistyczna. Władza należała do PZPR i stojącego na jej czele I sekretarza. Ale ponieważ zużyła się i skompromitowała, zastąpił ją nowy, formalnie bezpartyjny urząd, ale sprawowany przez dotychczasowego dyktatora. Przepoczwarzał się on z I sekretarza w prezydenta PRL. Miał strzec komunistycznych okopów Św. Trójcy przed szturmem domagającego się wolności społeczeństwa.

Cały ten plan wywróciła do góry nogami rewolucyjna dynamika zdarzeń, uruchomiona kontraktem Okrągłego Stołu. Próba remontu zmurszałego systemu zakończyła się jego zawaleniem. Przesądzili o tym Polacy, którzy mieli dosyć komunizmu. Wybuch zdetonowały rezultaty uzgodnionych przy Okrągłym Stole wyborów z 4 czerwca 1989 r. 

Solidarność wystawiła w nich silną drużynę, firmowaną autorytetem Wałęsy. Za radą Andrzeja Wajdy lider Solidarności sfotografował się z każdym kandydatem, co okazało się znakomitym posunięciem marketingowym. Plakaty z jego osobą utwierdzały traktujących go jak mesjasza Polaków w przekonaniu, że chociaż on sam nie kandyduje, to i tak mogą mu okazać swoje zaufanie w każdym okręgu wyborczym. Na szczęście dla drużyny Wałęsy, do opinii publicznej nie przedostały się informacje o ostrym sporze, jaki podzielił liderów opozycji w sprawie list wyborczych. Wałęsa złożył to zadanie na ręce Geremka i jego warszawskiego otoczenia. Ten, za przyzwoleniem szefa, twardo wyciął wszystkich kontestatorów linii Okrągłego Stołu. Oprotestował to Mazowiecki, przekonany, że starcie wyborcze z władzą wymaga łączenia, a nie dzielenia sił. Geremek zbył te zastrzeżenia. Fiaskiem skończyła się też interwencja u Wałęsy, który uznał, że w obliczu walnej bitwy z komunistami jedność i dyspozycyjność drużyny jest ważniejsza od reprezentatywności. Pokonany Mazowiecki odmówił kandydowania. Na nic zdała się perswazja Wałęsy, który potrzebował go do równoważenia Geremka. Mazowiecki miał pokierować senackim, a Geremek sejmowym klubem Solidarności. Ale najważniejszy z solidarnościowych rycerzy Okrągłego Stołu w ogóle nie znalazł się w parlamencie.

Polacy nic nie wiedzieli o tym rozżarzonym do czerwoności sporze trzech kluczowych postaci Solidarności. Za to w kampanii wyborczej emocjonowali się sporem o przyszłą prezydenturę Jaruzelskiego. Władza mówiła o niej otwarcie. 12 maja w wywiadzie dla „Dziennika Telewizyjnego” objęciem tego urzędu Reykowski tłumaczył brak generała na liście krajowej w wyborach do Sejmu. Sprzeciwiało się temu wielu działaczy i zwolenników Solidarności. Nie dopuszczali myśli, że znienawidzony dyktator ma zająć kluczowe stanowisko w nowym układzie władzy firmowanym przez opozycję, którą tak brutalnie do tej pory zwalczał. Kandydaci na parlamentarzystów jak tylko mogli unikali tej sprawy. Dociśnięci do muru, jak kandydujący z Gdańska na senatora Lech Kaczyński, nie pozostawiali jednak złudzeń. „Na pytanie o ewentualnego kandydata na prezydenta – raportował 17 maja funkcjonariusz SB – Lech Kaczyński odpowiedział, że Solidarność przestrzegać będzie ustaleń obrad Okrągłego Stołu i że należy oczekiwać wyboru na tę funkcję gen. Wojciecha Jaruzelskiego, bowiem nie można sobie wyobrazić oddania resortów obrony narodowej i spraw wewnętrznych do dyspozycji prezydenta reprezentującego stronę opozycyjną”[23]. Złudzeń nie pozostawiał też Wałęsa, konsekwentnie dementujący pogłoski o zamiarze zgłoszenia własnej kandydatury. „Nie jestem przygotowany – odpowiadał dziennikarzom. – Nie byłbym dobrym prezydentem, a chcę być dobrym fachowcem, dobrze wykonywać to, do czego się zobowiązałem”[24].

Wyjąwszy prezydencki zgrzyt, kampania Solidarności była pełna rozmachu. Kipiała entuzjazmem Polaków uskrzydlonych nadzieją, że kraj zmienia się na lepsze. Kontrastowały z tym działania PZPR. „Gdybyśmy byli mniej pewni siebie, mniej zbiurokratyzowani – pluł sobie w brodę już po przegranej Rakowski – to wyniki mogłyby być dla nas bardziej korzystne. Niestety, zwyciężyła pycha, zarozumialstwo, w gruncie rzeczy – nasza głupota”[25].

4 czerwca 1989 r. Polacy wyborczą kartką znokautowali PZPR i jej satelitów. Już w pierwszej turze Solidarność zdobyła 92 ze 100 mandatów senatorskich i 160 ze 161 możliwych do zdobycia miejsc w Sejmie. Obóz PRL nawet nie otarł się o choćby jeden mandat senatorski. Z gwarantowanych 65 procent, czyli 299 mandatów w Sejmie, potrzebną w pierwszej turze do wyboru większość bezwzględną osiągnęły zaledwie trzy osoby i to tylko dzięki poparciu Solidarności, co było jeszcze jednym jej sukcesem. Gwoździem do trumny stała się klęska 35-osobowej listy krajowej, z której kandydowali najważniejsi notable PRL-u. Ocalały na niej jedynie dwie osoby i to tylko dlatego, że wyborcy kreślący „na krzyż” całą kartkę nie dociągali linii do końca. PZPR przegrała nawet w zamkniętych obwodach wojskowych i milicyjnych oraz w ambasadach obsadzonych janczarami reżimu. Przegranymi okazali się też działacze opozycji, którzy wystartowali w wyborach na własną rękę, jako konkurencja dla listy Komitetów Obywatelskich. Żaden nie zdobył mandatu, choć próbujących było wielu i nierzadko byli to ludzie bardzo zasłużeni w walce z komunizmem.

Wynik wyborczego plebiscytu był jednoznaczny. Po takiej klęsce komuniści nie byli w stanie rządzić krajem, zwłaszcza że tragiczna sytuacja gospodarcza wymagała bolesnych dla społeczeństwa reform, których w wykonaniu komunistów naród na pewno by nie zaakceptował. Trzeba było jednak trochę czasu, by ta prawda dotarła zarówno do pokonanych, jak i do zwycięzców.

Liderzy Solidarności nie spieszyli się do przejęcia władzy. Obawiali się unieważnienia wyborów i uwstecznienia kursu. Zaskoczyła ich gwałtowność politycznego huraganu, którego pierwszym podmuchem była czerwcowa wiktoria. „Oczekiwaliśmy – wspominał Geremek – że będziemy mieli czas na zorganizowanie życia politycznego, że przez jakiś okres będziemy mogli działać jako legalna opozycja, że w tym czasie uformujemy struktury, przygotujemy kadry”[26]. Świeża była jeszcze pamięć o stanie wojennym. Znakiem przestrogi stało się zmasakrowanie opozycji na pekińskim placu Tiananmen, dokonane przez komunistyczne władze dokładnie w dniu wyborczego sukcesu w Polsce. „Ład instytucjonalny po wyborach winien być budowany wokół idei dialogu i kompromisu – przekonywał w „Gazecie Wyborczej” Michnik. – Nie zmieniło się przecież polskie położenie geopolityczne, nie zmienili się dysponenci aparatu przemocy”[27].

Wielką niewiadomą stanowiła reakcja Moskwy. Nigdy dotąd nie dopuściła ona w krajach satelickich do pozbawienia komunistów władzy. Bał się tej reakcji także Jaruzelski. Wsparcia Gorbaczowa był pewien, ale poważnie brał pod uwagę scenariusz, w którym przestraszeni wydarzeniami w Polsce sowieccy twardogłowi przejdą do kontrofensywy i położą kres reformom w ZSRR. Nie były to zresztą tylko jego obawy. „Pamiętam – wspominał generał – i papież, i George Bush, który wtedy był prezydentem, gdy ze mną rozmawiali, to ich pierwsze pytanie było takie: czy Gorbaczow się utrzyma?”[28]

W tej atmosferze liderzy Solidarności nie wykorzystali wyborczego triumfu dla zmienienia kontraktu Okrągłego Stołu. Już 8 czerwca, podczas spotkania z reprezentantami władzy, zgodzili się na zmianę ordynacji wyborczej, umożliwiając stronie rządowej obsadzenie w drugiej turze wyborów 33 mandatów z listy krajowej. Kiszczak chciał też oficjalnie potwierdzić sprawę wyboru Jaruzelskiego. Oświadczył, że „sprawa prezydentury nabiera kluczowego znaczenia dla rozwoju sytuacji wewnętrznej w kraju”, jest wręcz testem wiarygodności zawartego kontraktu. Liderzy Solidarności odpowiedzieli wymownym milczeniem. Dopiero przyparty do muru przez Kwaśniewskiego Wałęsa odparł: „Do tematu prezydenta poważnie podejdziemy, wiemy, jaka jest konieczność, i my to rozumiemy”[29].

Nie mając jednoznacznej deklaracji, ekipa Jaruzelskiego postanowiła osaczyć liderów Solidarności atakiem medialnym. Uderzyła poniżej pasa, łamiąc regułę poufności, przestrzeganą w dotychczasowych negocjacjach. 11 czerwca Urban poinformował w telewizji, że przy Okrągłym Stole porozumiano się także co do prezydentury Jaruzelskiego. Nie było to mądre, bo Solidarność nie mogła się przecież do tego przyznać. Jej zwolennicy uznaliby to za zdradę solidarnościowych ideałów i rozgrzeszenie całego zła komunizmu. „Gdziekolwiek pojawili się solidarnościowi kandydaci na posłów – wspominał Jan Rokita – musieli składać przysięgi, że nie zagłosują na Jaruzelskiego. Żądało tego każde miasto, każda wieś, każda dzielnica Krakowa. Lud polski uważał to za zdradę”[30]. Żadna więc publiczna obietnica głosowania za Jaruzelskim paść nie mogła.

Na informację Urbana Solidarność odpowiedziała formalnym zaprzeczeniem swego rzecznika prasowego. Było ono niezbędne także ze względu na rosnącą aktywność solidarnościowych radykałów, uskrzydlonych wyborczą klęską komunistów. Domagali się oni stanowczo usunięcia Jaruzelskiego i znajdowali dla tego hasła zrozumienie u Polaków.

Liderzy Solidarności lawirowali między Scyllą społecznych nastrojów i Charybdą politycznego realizmu. Do umiaru zachęcali ich biskupi, pracowicie urabiani przez Kiszczaka. Już 10 czerwca przestrzegł on abp. Bronisława Dąbrowskiego, że gdyby Jaruzelski „nie został wybrany na prezydenta, grozi nam dalsza destabilizacja i musiałby się zakończyć cały proces przemian politycznych. Żaden inny prezydent nie znajdzie posłuchu w siłach bezpieczeństwa ani w wojsku”[31]. W następnej rozmowie, 13 czerwca, szef MSW straszył, że „możliwy jest u nas zamach pałacowy”, dlatego „ważna jest szybka stabilizacja władzy po drugiej turze wyborów, zwłaszcza wybór prezydenta. Gdy nim nie zostanie gen. Jaruzelski, rozpocznie się dramat”[32]. Kiszczak blefował. Panował nad resortem, a bunt wymyślił, żeby straszyć nim opozycję. Ponieważ straszak działał, ekipa Jaruzelskiego użyła go w najbliższych miesiącach jeszcze parokrotnie.

W tej atmosferze myśl o skorygowaniu kontraktu Okrągłego Stołu przez wprowadzenie zasady – reżimowy prezydent, solidarnościowy premier – przyszła do głowy tylko nielicznym. W ekipie Jaruzelskiego jako pierwszy, już parę dni po wyborach, pomysł rzucił Reykowski. Wszyscy uznali to za fanaberię intelektualisty. Po stronie solidarnościowej wyobraźnią wykazali się Michnik i Jarosław Kaczyński, młodsi o pokolenie od głównych rozgrywających. Obydwaj uważali, że po wyborczym nokaucie nie wystarczy już uchylenie drzwi do władzy. Trzeba otworzyć je szerzej i stworzyć solidarnościowy rząd, dopraszając do niego wybranych ludzi PRL-u. Michnik widział partnera w akceptujących zmiany działaczach PZPR. Kaczyński stawiał na partie satelickie – ZSL i SD. Nie zamierzał pomijać PZPR, ale chciał wydatnie ograniczyć jej władztwo.

Michnik przekonał do swojego pomysłu Wałęsę i już 9 czerwca zaproponował Kiszczakowi, że Solidarność umożliwi wybór Jaruzelskiego w zamian za stanowisko premiera dla Geremka. Jednak rozmówca z odpowiedzią się nie spieszył. Wiedział, że takiej ceny Jaruzelski nie zamierza zapłacić. Ale rozwój wydarzeń pozbawiał komunistycznego dyktatora kolejnych kart. 18 czerwca druga tura wyborów pogłębiła zwycięstwo Solidarności. Zdobyła ona brakujący mandat poselski i 7 z 8 nieobsadzonych mandatów senatorskich. W ramach akcji „uzupełniamy drużynę Lecha” udzieliła też skutecznego poparcia ponad 50 posłom kandydującym z list rządowych. Na tych ludzi Jaruzelski liczyć nie mógł. Jego wybór stanął pod znakiem zapytania.

Tymczasem liderzy Solidarności nadal nie chcieli przyłożyć do tego ręki. 23 czerwca na swym pierwszym spotkaniu Obywatelski Klub Parlamentarny zdecydował zagłosować przeciwko wyborowi generała. Ale też ułatwił mu elekcję, nie zgłaszając swojego kandydata. „Mamy tylko 35 procent wolności – tłumaczył Wałęsa. – Do 100 procent jeszcze daleko. Musimy o tym pamiętać”[33]. Dyskretne przyzwolenie jednak nie wystarczało. Zbyt wielu posłów ZSL i SD zbuntowało się przeciwko generałowi. Bez wsparcia OKP jego elekcja była niemożliwa.

Pełzającą rebelię Jaruzelski postanowił zdusić groźbą wycofania swojej kandydatury. Wizja jego odejścia miała przestraszyć i zmobilizować wszystkich zainteresowanych dalszą realizacją kontraktu Okrągłego Stołu. Kopiował swoje zachowanie sprzed pół roku, kiedy to zapowiedzią dymisji wymusił na KC PZPR zgodę na reaktywowanie Solidarności. 29 czerwca poinformował o swej decyzji Biuro Polityczne. Aby uprawdopodobnić blef, następnego dnia rekomendował Komitetowi Centralnemu Kiszczaka na prezydenta. Musiał bardzo liczyć na jego lojalność, skoro nie bał się, że ten skorzysta z okazji, by autentycznie odesłać go na emeryturę. A było to całkiem realne, gdyż Kiszczaka mocno wsparł Wałęsa, sprytnie przewidując, że po jakimś czasie będzie łatwiejszy do usunięcia niż Jaruzelski. Wałęsa nęcił tak skutecznie, że szef MSW uległ na krótko prezydenckiemu mirażowi. Jednak ostatecznie dochował wierności Jaruzelskiemu. Świetnie wiedział, jak bardzo szefowi zależy na prezydenturze, na rzecz której ciągle pracował sekretny sztab kierowany przez Józefa Czyrka. Ciułanie poparcia w Zgromadzeniu Narodowym wymagało czasu i zaplanowany początkowo na 6 lipca wybór prezydenta przesunięto na dalszy termin.

Kolejną sensację przyniósł artykuł Michnika, opublikowany 3 lipca na pierwszej stronie „Gazety Wyborczej”, pod wszystko mówiącym tytułem Wasz prezydent, nasz premier. Był publicznym wyłożeniem karty odsłoniętej Kiszczakowi już 9 czerwca. Proponował „sojusz demokratycznej opozycji z reformatorskim skrzydłem obozu władzy”, bo tylko wtedy może powstać „silny i wiarygodny układ władzy”. Prezydenta winna wskazać PZPR, a premiera Solidarność[34]. Propozycja zasadniczo zmieniała kontrakt Okrągłego Stołu, który legalizował Solidarność w roli siły opozycyjnej, nie rządzącej. Przejęcie władzy warte było pogodzenia się ze znienawidzonym Jaruzelskim. Zwłaszcza że to on asekurowałby nowe polskie władze przed zagrożeniem ze strony wewnętrznych i zewnętrznych obrońców systemu komunistycznego. A liderom Solidarności bardzo na tym zależało.

Wariant ofensywny forsowali dynamiczni 40-latkowie: Michnik i bracia Kaczyńscy. Blokowali ich starsi o pokolenie Mazowiecki i Geremek, w innych sprawach ostro skonfliktowani, ale w tej wyjątkowo zgodni. Przeważyło zdanie Wałęsy. Kierowany swoim znakomitym instynktem politycznym, opowiedział się za podwyższeniem stawki i zawarciem nowego kontraktu. Choć go nie spisano, okazał się o wiele trwalszy niż ten zawarty w świetle jupiterów 5 kwietnia. Przetrwał kilkanaście miesięcy i kres położyły mu dopiero powszechne wybory prezydenckie.

Jaruzelski zyskał potężne wsparcie na arenie międzynarodowej. Najpierw 7 lipca w Bukareszcie, przy okazji spotkania władz Układu Warszawskiego, do kandydowania gorąco namawiał go Gorbaczow. Odradzał forsowanie Kiszczaka jako nieobytego z polityką zagraniczną i zbyt związanego z aparatem bezpieczeństwa[35]. Mocno wsparł też generała prezydent USA George H. Bush, goszczący w Warszawie od 9 do 11 lipca 1989 r. „Powiedziałem – wspominał Bush – że jego odmowa kandydowania może mimo woli doprowadzić do groźnego w skutkach braku stabilności, i nalegałem, aby przemyślał ponownie swoją decyzję. Zakrawało to na ironię, że amerykański prezydent usiłuje nakłonić przywódcę komunistycznego do ubiegania się o urząd publiczny. Byłem jednak przekonany, że doświadczenie, jakie posiada Jaruzelski, stanowiło najlepszą nadzieję na sprawne przeprowadzenie zmian okresu przejściowego w Polsce”[36].

Bush nie ograniczył wsparcia dla Jaruzelskiego do poufnej rozmowy w cztery oczy. 10 lipca pojawił się razem z nim na wspólnym posiedzeniu Sejmu i Senatu. W owacyjnie przyjętym wystąpieniu chwalił polską drogę do wolności i demokracji. Podkreślił zasługi Solidarności i Wałęsy, ale ciepłe słowa skierował też pod adresem Jaruzelskiego. Jego słowa: „składam wyrazy uznania dla generała Jaruzelskiego za jego przywództwo” – zabrzmiały jak zachęta dla posłów i senatorów do poparcia go w wyborach prezydenckich[37]. W tym kierunku działał też intensywnie ambasador USA John Davis. Nakłaniał on zwłaszcza parlamentarzystów Solidarności, by poprzez absencję lub oddanie głosu nieważnego ułatwili wybór generała.

Choć Bush mocno wsparł Jaruzelskiego, to przebieg jego wizyty najlepiej świadczył, jak gwałtownie zmieniała się Polska. Znamiennie wyglądało przyjęcie w ambasadzie amerykańskiej. Przy najważniejszym stole razem z prezydentem USA siedzieli Wałęsa i Geremek. Jaruzelski zajął miejsce przy stole numer dwa, obok pani Bush. Widać było, że dla Amerykanów liczy się przede wszystkim ekipa Solidarności, a Jaruzelski i jego ludzie mają asekurować zmiany. Bush nie chciał, żeby gwałtowny demontaż komunizmu w Polsce wywrócił Gorbaczowa i zablokował przebudowę w Związku Radzieckim. Podobnie myśleli inni przywódcy zachodni. Mocnego wsparcia Jaruzelskiemu udzielił m.in. prezydent Francji François Mitterrand.

Zręcznym blefem z odmową kandydowania Jaruzelski z petenta stał się adresatem mnożących się próśb o wytrwanie. Służyła temu szerzona przez jego ekipę stugębna plotka o groźbie puczu wojskowego. „Dochodziły pogłoski – wspominał marszałek Kozakiewicz – że mogliby go zorganizować nie generałowie, ale młodsi oficerowie. Pucz jako odpowiedź na policzek wymierzony armii, jako odpowiedź na niedotrzymanie zobowiązań”[38].

18 lipca generał oficjalnie powrócił do gry, już w roli faworyta zarządzonych na następny dzień wyborów. Głosować miano jawnie, o czym przesądziły głosy klubu PZPR. Jego kierownictwo bardziej bało się nielojalności własnych posłów, niż chciało dać szansę cichym sprzymierzeńcom z grona OKP, którym na oczach całej Polski trudniej było poprzeć atakowanego przez lata dyktatora. Oficjalne stanowisko OKP wyłożył Geremek: „Faktyczna decyzja leży w rękach koalicji rządowej, dysponującej jednoznaczną większością w Zgromadzeniu Narodowym. Czynimy własnym stanowisko Lecha Wałęsy wyrażone w oświadczeniu z 14 lipca, że wewnętrzna i międzynarodowa sytuacja Polski narzuca to, że prezydentem może zostać jedynie osoba reprezentująca rządzącą koalicję”[39]. W mniej ezopowym języku oznaczało to zgodę na wybranie Jaruzelskiego, ale bez wsparcia OKP.

Jednak okazało się ono niezbędne. W Zgromadzeniu uczestniczyło 544 z 559 posłów i senatorów (jeden zmarł). Jaruzelski zdobył 270 głosów (przeciw 233, wstrzymujących 34). Wygrał o włos, zaledwie jednym głosem. Uratowali go parlamentarzyści OKP. Poparł go wprawdzie tylko jeden z nich, ale aż 11 nie wzięło udziału w głosowaniu, a 7 oddało głosy nieważne, co obniżyło wymaganą bezwzględną większość do 269 głosów. Ten cud nad urną był zasługą hierarchów Kościoła. Najdosadniej ujął to Rokita: „Spisek na rzecz wyboru Jaruzelskiego powstał w kręgach kościelnych”[40]. Znajduje to potwierdzenie we wspomnieniach organizującego poparcie dla Jaruzelskiego Andrzeja Wielowieyskiego. Tak relacjonuje on swoją rozmowę z abp. Dąbrowskim z 18 lipca: „Arcybiskup dobrze rozumiał moje obawy, zarówno co do wykorzystania nas w grze o władzę przez PZPR, jak i co do kompromitacji przed opinią publiczną. A jednak nie miał wątpliwości: trzeba Jaruzelskiego poprzeć”[41]. Najpewniej podobnej perswazji poddani zostali inni parlamentarzyści bliscy Kościołowi, bo to właśnie oni umożliwili wybór generała.

Ułatwienie przez biskupów Jaruzelskiemu objęcia prezydentury mieściło się w dawno przyjętej przez Kościół strategii ewolucyjnego osłabiania i demontowania komunistycznej dyktatury. Co więcej, z Rzymu patronował tym działaniom sam Jan Paweł II. Jak informował Jaruzelskiego szef doradców Wiesław Górnicki, 13 lipca zadzwonił do niego z Rzymu bp Jerzy Dąbrowski, informując, że 17 lipca Stolica Apostolska wyda oficjalny komunikat o nawiązaniu stosunków dyplomatycznych z PRL. Biskup sugerował, że jest to forma wsparcia przez papieża kandydatury generała[42]. Być może Górnicki przesadził, licząc, że rozwieje w ten sposób ostatnie wątpliwości szefa. Ale też ogłoszenie tak ważnej informacji tuż przed rozstrzygnięciem losów Jaruzelskiego, w przypadku tak sprawnej dyplomacji jak watykańska, nie było kwestią przypadku.

Los sprawił, że w dniu prezydenckiej elekcji w Londynie zmarł na zawał serca prezydent RP na uchodźstwie Kazimierz Sabbat. Zgodnie z wcześniejszą desygnacją zastąpił go Ryszard Kaczorowski. Władze Rzeczypospolitej na uchodźstwie, które przez cały okres komunizmu strzegły idei suwerenności, nie uznały wyboru Jaruzelskiego za krok zbliżający do tego celu. W przeobrażających kraj zmianach widziały mało ważny remont niereformowalnego systemu komunistycznego.

Tymczasem prezydentura Jaruzelskiego okazała się ostatnim i to pyrrusowym zwycięstwem PRL-u. Komunistom udało się przejąć najważniejszy bastion nowego układu władzy. Stało się to jednak dzięki przyzwoleniu przeciwnika, co bardzo osłabiło pozycję potężnego do tej pory generała. Sypało się jego zaplecze, jakim była tonąca w wewnętrznym zamieszaniu PZPR. Rosła pozycja Solidarności, za którą stało społeczeństwo, od 4 czerwca świadome swojej siły. Jaruzelski został prezydentem dzięki solidarnościowej kroplówce, a ta mogła być w każdej chwili odjęta.

Zaraz po wyborze generał tego nie dostrzegał. Długo czekał na wynik przeciągających się obrad Zgromadzenia Narodowego i ogłoszony przed godz. 22 werdykt wyborczy przyjął z westchnieniem ulgi. Mimo późnej pory w obradach Zgromadzenia zarządzono zaledwie trzykwadransową przerwę. Marszałkowie Mikołaj Kozakiewicz (ZSL) i Andrzej Stelmachowski (OKP) pojechali poinformować elekta o wyborze. Przyjął ich nie w Belwederze, lecz w siedzibie zwierzchnika Sił Zbrojnych w Al. Ujazdowskich 5, gdzie urzędował w pomieszczeniach pamiętających Piłsudskiego. Zaskoczył swoich gości, bo zwykle oschły i małomówny, tym razem tryskał radością. „Promieniejąc”, jak odnotował Kozakiewicz, potwierdził wolę objęcia urzędu. Niezwłocznie, już we trzech, udali się na Wiejską, gdzie kończyła się przerwa w obradach[43].

O 22.40 Jaruzelski złożył prezydencką przysięgę i objął najwyższe w państwie stanowisko. Po zaprzysiężeniu wygłosił przemówienie, które dzisiaj nazwalibyśmy orędziem. Przedstawił główne cele swojej prezydentury. Mówił krótko, ale było widać, że wszystko starannie przemyślał. Podziękował za wybór i wezwał obywateli oraz parlamentarzystów do wspólnej pracy dla państwa, bo tylko taki wysiłek sprosta wielkim wyzwaniom stawianym przez „czas przełomu”. Za najważniejsze uznał „przebudowanie gospodarki” i „ukształtowanie nowego, demokratycznego ładu”. Wyraźnie jednak zaznaczył granice tej przebudowy. Podkreślił, że chodzi o zmiany dokonywane w ramach „socjalistycznej formacji”. Wiedząc, że wywody na ten ideologiczny temat będą niepopularne, wolał mówić o potrzebie „silnego, sprawnego i stabilnego państwa”, z mocy Konstytucji PRL będącego przecież „państwem socjalistycznym”. Choć w ten sposób zdeklarował się jako obrońca PRL-u, jednocześnie oświadczył, że chce być „prezydentem porozumienia, reprezentantem wszystkich Polaków”. Zapewnił, że dołoży starań, by „pozyskać zaufanie i tych, którzy wyrażają sprzeciw lub niechęć wobec mojej osoby”. Wyraźnie pragnął stanąć ponad dotychczasowymi podziałami. Nie wymienił choćby raz ani PZPR, ani Solidarności. Za najpilniejsze zadanie uznał wyłonienie rządu i podkreślił, że winien to być „rząd porozumienia narodowego”[44]. Jednak nic więcej na jego temat nie powiedział.

Posłowie i senatorowie wysłuchali nowego prezydenta w milczeniu. Nikt nie próbował też podjąć z nim dyskusji. Pięć minut po godz. 23, spełniwszy swoje zadanie, Zgromadzenie zakończyło obrady. Generała nie opuszczał dobry humor. W towarzystwie obydwu marszałków udał się do gabinetu Kozakiewicza, gdzie ten zaproponował lampkę koniaku. „Nigdy nie piję – odparł Jaruzelski – ale dziś napiję się”. Radość wyparowała, kiedy opuścił Sejm. Prezydencka limuzyna musiała zmienić trasę do Belwederu, bo najkrótszą drogę blokowała demonstracja KPN-u domagająca się jego odejścia.

Inauguracyjna mowa Jaruzelskiego, choć zręcznie skomponowana, nie pozostawiała wątpliwości, że jako prezydent PRL chce on realizować polityczny scenariusz wypracowany przez jego ekipę, kiedy był jeszcze I sekretarzem PZPR. Sporo mogło, a nawet musiało, zmienić się w państwie, ale nadal miało ono pozostać PRL-em. Symbolicznie pokazywało to przyjęcie, jakie w trzy dni po wyborze nowy prezydent wydał 22 lipca w Pałacu Namiestnikowskim, w sali obrad Okrągłego Stołu, z okazji Święta Odrodzenia Polski, honorującego akt założycielski Polski komunistycznej, czyli ogłoszenie manifestu PKWN. Jak za dawnych czasów brylowała na nim stara ekipa, na czele z Jaruzelskim i premierem Rakowskim. Z demokratycznej opozycji były tylko osoby pełniące funkcje parlamentarne. Wyróżniały się plakietką Solidarności w klapie, nieodzownym wówczas symbolem przynależności do innego świata. I nikomu na myśl nie przyszło, że to przyjęcie najbardziej przypomina ostatni bal na „Titanicu”, zaś tryskający pewnością siebie Jaruzelski to kapitan statku skazanego na zagładę.

Zaraz po wyborze Jaruzelski przystąpił do umacniania prezydenckiego bastionu władzy. To miało być centrum kierujące „silnym i sprawnym państwem”, o którym mówił w mowie inauguracyjnej. Zaczął od rozluźnienia swoich związków z balastem, jakim coraz bardziej stawała się PZPR. Miał skuteczniejsze narzędzie w postaci podlegających mu siłowych struktur państwa i pogrążająca się w chaosie partia tylko mu ciążyła. Dystans był też niezbędny dla uwiarygodnienia nowej legitymizacji, jaką dała mu prezydencka inwestytura. W przestrzeni symboli służyło temu uroczyste odsłonięcie 1 sierpnia pomnika Powstania Warszawskiego na placu Krasińskich, na którego budowę zgodził się jeszcze jako komunistyczny dyktator.

W świecie realnej polityki uwiarygodnić Jaruzelskiego miała rezygnacja ze wszystkich funkcji partyjnych, złożona na plenum KC obradującym 28–29 lipca. Komunistycznej pępowiny nie przeciął jednak do końca. Pozostał członkiem PZPR, aż do jej rozwiązania w styczniu 1990 r. Z oporami rozstawał się też z dogmatem o „przewodniej roli partii”. Z jego inicjatywy to samo plenum KC, na którym ustąpił z władz partii, desygnowało Kiszczaka na stanowisko premiera. Tak zawsze wyłaniało się premiera w PRL-u. Tyle że zmieniły się reguły gry i teraz było to uprawnienie prezydenta. Jaruzelski, w imię swojego interesu, winien strzec tego władztwa, a nie dzielić się nim z PZPR.

Zwłaszcza że partia coraz bardziej przypominała politycznego bankruta. Rakowski, od 29 lipca nowy I sekretarz KC, zanotował smętnie w dzienniku: „Zostałem przywódcą śpiącej, obolałej, sfrustrowanej, pobitej w wyborach partii”[45]. Butna do niedawna siła przewodnia była już tylko masą upadłościową walącego się systemu. I prawdę mówiąc, prezydent pozostawiał ją na pastwę losu, co nie podobało się partyjnym działaczom. Ale też i oni wyraźnie się od niego odwracali. Dla osób chcących budować nową socjaldemokratyczną lewicę był uosobieniem porządku, z którym chcieli zerwać. Z kolei twardogłowi oskarżali go o „zdradę socjalizmu” za cenę wygodnej, prezydenckiej posady. Furorę robił w tym kręgu dowcip: – Ile kosztowała Jaruzelskiego prezydentura? – Dwa miliony (członków partii).

Oskarżenia o pośpieszną kapitulację nie były zasadne. Jaruzelski twardo bronił pozycji wywalczonych przy Okrągłym Stole. Był na tyle zdeterminowany, że nie uszanował zakulisowo uzgodnionej konstrukcji „wasz prezydent, nasz premier”. Nie zrewanżował się za wybór oddaniem Solidarności stanowiska premiera. Pokazywał, że to on rozdaje karty. Zapowiedziany podczas inauguracji „rząd porozumienia narodowego” mieli zdominować komuniści i ich satelici. Szydło wyszło z worka 25 lipca. Jaruzelski spotkał się z Wałęsą i zaproponował Solidarności wejście do rządu, w którym premier i najważniejsi ministrowie, w tym resortów siłowych, byliby z PZPR. W 21-osobowym gabinecie Solidarność miała otrzymać siedem resortów gospodarczych i społecznych, odpowiedzialnych za dziedziny, w których zapaść była największa. Liderzy opozycji kpili, że zaproponowano im ministerstwa: długów, braku mieszkań i złej pracy. Wałęsa obstawał przy odwrotnym scenariuszu – z solidarnościowym premierem i rządem, z mniejszościowym udziałem ministrów PZPR. Spotkanie zakończyło się fiaskiem.

Aby skłonić Solidarność do ustępstw, prezydent użył swoich konstytucyjnych uprawnień. 1 sierpnia przedłożył Sejmowi wniosek o powołanie gen. Kiszczaka na premiera. Posłowie przyjęli go już następnego dnia – 237 głosami, ale kalekie to było zwycięstwo. Wśród 173 głosujących przeciw było aż 29 posłów ZSL i SD oraz kilku z PZPR. Było widać, że generałowi zaczyna brakować armat, czyli poparcia we własnym PRL-owskim obozie. I ten kłopot stawał się coraz bardziej dotkliwy. W porównaniu z elekcją prezydenta, gdzie to zjawisko ujawniło się po raz pierwszy, liczba buntowników wyraźnie wzrosła. Do Jaruzelskiego zaczęło docierać, że posłuszni do tej pory PRL-owscy posłowie coraz bardziej liczą się z opinią wyborców, a nie partyjnych władz. A dla społeczeństwa, jak celnie zauważył lepiej czujący dokonującą się zmianę Kwaśniewski, „dwóch generałów na czele, Jaruzelski i Kiszczak, to było za dużo”[46].

Tę ujawnioną 4 czerwca siłę odrzucającego komunizm społeczeństwa coraz lepiej czuli liderzy Solidarności. Zdecydowanie też przeciągali na swoją stronę linę władzy. Dotarło do nich, jak bardzo sprzyja im polityczny huragan, ogarniający Polskę, i jak gwałtownie poszerza się pole ich manewru. Czujnie obserwowali poczynania generała, gotowi do blokowania działań mających umocnić jego pozycję.

Do kontrofensywy przystąpił Wałęsa. Zgodził się oddać Jaruzelskiemu prezydenturę za przekazanie Solidarności rządu i teraz twardo domagał się spłacenia rachunku. W sprawie jego wyegzekwowania wykrystalizowały się dwie koncepcje. Geremek, Kuroń i Michnik opowiadali się za sojuszem Obywatelskiego Klubu Parlamentarnego z tzw. reformatorskim skrzydłem PZPR, bo jak mówił Michnik: „robić trzeba rząd z panami, a nie lokajami”. Chodziło o porozumienie z otwartymi na zmiany młodszymi politykami, na czele z Kwaśniewskim, którego widziano w roli wicepremiera w rządzie kierowanym przez Geremka.

To się jednak nie podobało Wałęsie. Nie kwestionował udziału PZPR w rządzie. Ale nie zamierzał niepotrzebnie wzmacniać słaniających się komunistów. Akceptował ich tylko tam, gdzie byli, przynajmniej na razie, nie do zastąpienia. Nie chciał też zbyt wiele władzy dawać Geremkowi, który dzięki kontrolowaniu OKP bardzo urósł w siłę.

Dbając o swoją pozycję, a jednocześnie o przyspieszenie przemian w Polsce, Wałęsa postanowił oskrzydlić zarówno PZPR, jak i Geremka. Zdecydował wyłuskać komunistom ich satelitów – ZSL i SD, i rozbić 65-procentową PRL-owską większość w Sejmie. Przejęcie wasali Jaruzelskiego przez Solidarność czyniło ją nową panią sytuacji. Taki właśnie scenariusz od 7 sierpnia, z mandatu Wałęsy, negocjował z liderami ZSL i SD Jarosław Kaczyński, wprowadzony tym ruchem do wielkiej polityki. Wywiązał się z trudnej misji znakomicie. Jak narzekał Kwaśniewski, próbował nawet spiskować z będącym prawą ręką Rakowskiego Millerem, chcąc w ten sposób stworzyć przeciwwagę dla sojuszu Geremka i Michnika z partyjnymi reformatorami. Aby wesprzeć poufną misję Kaczyńskiego, Wałęsa już 7 sierpnia publicznie opowiedział się za „rządem odpowiedzialności narodowej”, utworzonym przez koalicję Solidarności z ZSL-em i SD. Mocno, choć z zachowaniem dyskrecji, wsparł to rozwiązanie Kościół, dbając jednocześnie o udział w rządzie ludzi Jaruzelskiego. Biskupi podsunęli też kandydaturę Mazowieckiego na premiera. Już 10 sierpnia ks. Orszulik rozmawiał o tym z Cioskiem, chcąc za jego pomocą wysondować Jaruzelskiego. Sprzeciwu nie było i dopiero następnego dnia Mazowieckiemu taką propozycję zasygnalizował Wałęsa.

Jaruzelski zorientował się, że przegrał jedną z najważniejszych bitew o nowe oblicze władzy. W wyniku odwrócenia sojuszy przez ZSL i SD stracił niezwykle cenny atut. Jak pisał bliski mu Urban: „Cała koncepcja umowy Okrągłego Stołu polegała na tym, że nie zdradzą”[47]. Generał poczuł, że ziemia usuwa mu się spod nóg. Dotarło do niego, że wynik czerwcowych wyborów nie był wypadkiem przy remontowaniu systemu, lecz otwarciem nowego rozdziału historii. Pojął, że nie da się już tego zablokować. Zbyt dobrze znał politykę, by nie wiedzieć, że alternatywą dla współuczestnictwa w dokonującej się rewolucji jest rola jej ofiary. Nie chcąc kłaść głowy pod topór, pogodził się z przejęciem przez Solidarność stanowiska premiera i decydującego wpływu na rząd.

W obliczu porażki generał już tylko minimalizował straty. Obawiał się, że sojusz Geremka, Kuronia i Michnika z tzw. reformatorskim skrzydłem PZPR wypchnie na zupełny margines jego ekipę, w tym gen. Kiszczaka, gen. Siwickiego i Rakowskiego. Postawił więc na drugie skrzydło w Solidarności, zakładając, że tym ludziom będzie bardziej potrzebny. Wałęsie nie dowierzał i dlatego skwapliwie zgodził się na podsuwanego przez Kościół Mazowieckiego, którego cenił za rozwagę, spokój i znajomość spraw państwowych. Przeprowadził ten manewr z zachowaniem największej poufności, co pozwoliło Wałęsie i jego nowym sprzymierzeńcom z ZSL i SD wystąpić w roli jedynych zwycięzców.

Misja Kiszczaka straciła sens i 17 sierpnia zgłosił on rezygnację. Tego samego dnia Wałęsa podpisał porozumienie z szefem ZSL Romanem Malinowskim i szefem SD Jerzym Jóźwiakiem. Razem wyszli do dziennikarzy i przed kamerami, na oczach całej Polski, wznieśli ręce w symbolicznym geście zwycięstwa – oznaczał podważenie kontraktu Okrągłego Stołu i łamał zawartą w Konstytucji PRL zasadę mówiącą o kierowniczej roli PZPR.

Wałęsa i inni politycy Solidarności zakulisowego manewru Jaruzelskiego nie dostrzegli. Kościół też nie był zainteresowany ujawnieniem swej roli w tej operacji. Pozwolił Wałęsie wierzyć, że jest jedynym architektem awansu Mazowieckiego. Lider Solidarności był o tym święcie przekonany, zwłaszcza że przyszło mu przełamać opór nominata. Mazowiecki należał bowiem do grona przeciwników szybkiego przejmowania władzy. Obawiał się też nowych protektorów. „Panie Krzysiu – żalił się Puszowi, sekretarzowi Wałęsy – jak być premierem, mając z jednej strony Wałęsę, a z drugiej Jaruzelskiego? Przecież pana szef będzie się do wszystkiego wtrącał”[48]. Ale wyraził zgodę. „Historia nabrała w ciągu ostatnich kilku tygodni wielkiego przyspieszenia – tłumaczył posłom OKP – i musiałem wyciągnąć z tego wnioski”[49].

Wałęsa cenił go od blisko dziesięciu lat, od czasu kiedy sprawdził się jako szef doradców strajkujących w 1980 r. robotników Wybrzeża. Dobrze też zdał egzamin jako rozgrywający przy Okrągłym Stole. Był legendą niezłomności opozycji, a jednocześnie nawet komuniści cenili go za umiejętność wypracowania kompromisu. Cieszył się zaufaniem Kościoła, w tym Jana Pawła II. Poza oczywistymi zaletami nowego premiera, w grę wchodził też element politycznej intrygi. Wałęsa wolał Mazowieckiego niż rosnącego w siłę Geremka. Szczerze wyłożył to Frasyniukowi: „Jak ja widzę, że ktoś za wysoko wyskakuje do góry, to ja go w łeb i wyciągam następnego”[50]. Nie zamierzał być wodzem, za którego plecami rządzą namiestnicy. A tym mógł się skończyć układ, w którym Geremek byłby premierem, Kuroń – ludowym trybunem, a Michnik – mentorem opinii publicznej. Wybrał Mazowieckiego, by równoważył ten tercet.

17 sierpnia, bezpośrednio po ogłoszeniu koalicji Solidarności z ZSL i SD, trzej jej liderzy przybyli do Belwederu i poinformowali prezydenta o powstaniu nowej większości sejmowej. Udał zdziwienie i zaakceptował Mazowieckiego. Jednocześnie zadbał o wydobycie od Wałęsy, Malinowskiego i Jóźwiaka zapewnienia, że „w rządzie jest miejsce dla wszystkich reformatorskich sił w parlamencie, nie można nikogo dyskryminować, rugować, eliminować”. Chodziło, rzecz jasna, o obecność w rządzie polityków PZPR. Mieli do niego wejść jako ludzie zaufania prezydenta, tak by koalicja formalnie nadal złożona była z Solidarności, ZSL i SD. Wzmocniło to Jaruzelskiego, a PZPR skazało na dalszą marginalizację. Generał upewnił się też – jak wspomina Malinowski, „że rozumiemy sytuację geopolityczną”[51]. Nie chciał niebezpiecznego napinania stosunków z Moskwą, choć miał w tym i swój osobisty interes. Jako gwarant bezpiecznego funkcjonowania Polski w bloku sowieckim, stawał się dla solidarnościowego rządu wręcz niezbędny, co bardzo wzmacniało jego pozycję.

19 sierpnia prezydent przesłał do Sejmu wniosek o powołanie Mazowieckiego na premiera. Swą lakonicznością kontrastował z poprzednim przedłożeniem, pełnym pochwał dla zasług i talentów Kiszczaka. 24 sierpnia Sejm powołał nowego prezesa Rady Ministrów. Za głosowało 378 posłów, przeciw – 4, a 41 się wstrzymało. Odwróciła się kolejna karta historii. Po raz pierwszy od 1944 r. polskim premierem nie został komunista.

Już początek jego urzędowania świadczył o nastaniu nowej epoki. Kiedy po głosowaniu w Sejmie Mazowiecki przyjechał do siedziby rządu i zasiadł za biurkiem premiera, zadzwonił nie na Kreml – jak jego PRL-owscy poprzednicy – tylko do Jana Pawła II. Następnie kazał odłączyć czerwoną linię łączącą z I sekretarzem KC PZPR. Rakowski odczuł to bardzo boleśnie, bo głuchy telefon najlepiej świadczył, jakiej degradacji doznała jego partia. Żadna bezpośrednia linia nie połączyła też gabinetu premiera z gdańską centralą Solidarności. Nie była potrzebna, bo Mazowiecki i Wałęsa komunikowali się rzadko, co szybko stało się źródłem poważnych kłopotów. Znacznie częściej dzwonił telefon łączący Belweder z siedzibą premiera. Jaruzelski od pierwszych dni dbał o dobre kontakty. Jego wyobrażenie o nowym układzie władzy najlepiej pokazywało zdjęcie z uroczystości przed pomnikiem na Westerplatte z 1 września 1989 r. Wieniec od narodu złożyły trzy osoby: Jaruzelski, Mazowiecki i Wałęsa. Resztę licznie przybyłych dygnitarzy, w tym rozżalonego szefa PZPR Rakowskiego, Kancelaria Prezydenta zepchnęła na dalszy plan.

Mazowiecki gotów był tę otwartość Jaruzelskiego wykorzystać. Świetnie wiedział, jak trudna droga się przed nim otwiera. Nieprzypadkowo na rządowym biurku postawił rysunek Don Kichota. Zdawał sobie sprawę, po jak cienkiej kładce stąpa i jak łatwo może być ona zniszczona. Do tej pory nikt przecież nie przechodził od komunizmu do demokracji i to tuż pod bokiem Moskwy. W tej skomplikowanej sytuacji dobre relacje z Jaruzelskim miały bardzo istotne znaczenie.

Niepewność jutra towarzyszyła też politykom, którzy z czasem wyspecjalizowali się w krytykowaniu premiera za przesadną ostrożność. Najbardziej zajadły z nich Jarosław Kaczyński wspominał, jak to w pierwszej połowie września 1989 r. udał się do Mazowieckiego z informacją, pochodzącą ponoć z najbliższego otoczenia Jaruzelskiego, o szykującym się zamachu stanu ze strony oddziałów wojsk wewnętrznych MSW. „Pamiętam – relacjonował – że nie rozmawialiśmy o tym na głos, tylko pisaliśmy do siebie na kartkach w jego gabinecie”[52]. Ciekawe zachowanie jak na polityka, który ponoć uważał komunistów za politycznych nieboszczyków.

12 września 1989 r. posłowie 402 głosami, przy 13 wstrzymujących (nikt nie głosował przeciw), zaakceptowali cały rząd, z czterema tylko ministrami z PZPR w jego składzie. Po tym głosowaniu nastąpiła scena, która stała się ikoną narodzin wolnej Polski. Mazowiecki zwrócił się do posłów i kamer, pokazując znak „V”, będący symbolem nadziei w czasach stanu wojennego. Jak potem wspominał, uczynił to spontanicznie, chcąc pokazać, jak bardzo pomylił się gen. Jaruzelski, twierdząc po 1981 r., że Solidarność już nie istnieje, a litery „V” nie ma w polskim alfabecie. Nie uczestniczył w tej scenie Wałęsa, gdyż mimo prośby premiera nie pojawił się w Sejmie, co źle wróżyło dalszej współpracy.

Rozpoczęła się nieznana Polsce wcześniej koabitacja. Termin pochodzi z języka francuskiego, w którym cohabitation oznaczawspółzamieszkiwanie. Francuzi