Strażak - Joe Hill - ebook + książka

Strażak ebook

Joe Hill

4,2

Opis

Nowa, spektakularna powieść autora RogówNOS4A2.

To moja wersja Bastionu – nasączona benzyną i podpalona.

Joe Hill

Nikt nie wie dokładnie, kiedy i jak to się zaczęło. Przez kraj przetacza się przerażająca plaga, która uderza w kolejne miasta: Boston, Detroit, Seattle. Lekarze nazywają to Draco Incendia Trychophyton. Dla wszystkich innych to Dragonscale, wysoce zakaźny, śmiertelny zarodnik. Najpierw na ciele pojawiają się piękne czarno-złote plamy, a następnie ludzie stają w płomieniach. Zakażają się miliony, ogień wybucha wszędzie. Nie ma antidotum. Nikt nie jest bezpieczny.

Pielęgniarka Harper Grayson opiekowała się setkami zainfekowanych pacjentów, zanim jej szpital całkowicie spłonął. Teraz złote plamy odkryła na własnym ciele. W szpitalu widziała wiele matek, które rodziły zdrowe dzieci, więc wierzy, że jej dziecko też takie będzie... jeśli sama dożyje dnia porodu. Bardziej niż ognia musi jednak unikać zbrojnej Bojówki Kremacyjnej, samozwańczego oddziału bezlitośnie ścigającego wszystkich tych, którzy ich zdaniem noszą w sobie zarodniki.

Gdy ludzkość pogrąża się w płomieniach i szaleństwie, na horyzoncie pojawia się tajemnicza i fascynująca postać: człowiek w brudnej żółtej kurtce strażaka, noszący żelazny pręt. Szalony Strażak, przemierzający ruiny New Hampshire, zainfekowany Dragonscale, zdołał kontrolować w sobie ogień i używa go jak tarczy, broniąc ściganych, i jako broni, gdy mści się za skrzywdzonych. Harper musi poznać jego tajemnicę, nim ogarną ją płomienie.

Zachowajcie zimną krew, nadchodzi Strażak!

Amazon.com uznał powieść Joe Hilla za jedną z 20 najlepszych książek pierwszej połowy 2016 roku.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 938

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (79 ocen)
37
24
13
3
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
zapalarka

Nie oderwiesz się od lektury

Prawie 800 stron! Widać warsztat pisarski pod okien ojca - S. Kinga :), którego osobiście fanką nie jestem, ale "Strażak" jest bardzo dobrą książką, mocną, dobrze skonstruowaną i poprowadzoną. Mimo ilości stron leci to szybko, wciąga i "żarzy". Dobre postapo, chociaż nie tak oczywiste i pospolite; trochę za mało strażaka w "Strażaku"!
00
Silenzjo

Nie oderwiesz się od lektury

Całkiem ładna książka 😊
00

Popularność




Mrożąca krew w żyłach powieść o pandemii, która może spopielić ludzkość, i o grupie bohaterów, którzy walczą o ocalenie. Na jej czele stoi zagadkowy mężczyzna, znany jako STRAŻAK.

Nikt nie wie, kiedy i jak się to zaczęło. Przez kraj przetacza się nieznana dotąd plaga, połykając kolejne miasta: Boston, Detroit, Seattle… Draco incendia trichophyton, nazywane „smoczą łuską”, to śmiercionośne, błyskawicznie rozprzestrzeniające się zarodniki. Najpierw malują na ciałach ludzi ogniste „tatuaże”, a potem zamieniają swoje ofiary w żywe pochodnie.

Trudno sobie wyobrazić gorszy moment na ciążę, ale spodziewająca się dziecka Harper Grayson zamierza je urodzić. Jest pielęgniarką, która widziała zarażone matki rodzące zdrowe dzieci i ma nadzieję, że i jej się to uda. Najpierw musi jednak przeżyć i umknąć przed Szwadronami Kremacyjnymi ścigającymi zainfekowanych.

Jeśli ktoś może jej w tym pomóc, to tylko tajemniczy mężczyzna, który już raz uratował jej życie: STRAŻAK.

JOE HILL

(ur. 1972 r.)

Amerykański powieściopisarz i autor opowiadań, który od czasu debiutu w 1997 roku nieustannie zaskakuje nowymi pomysłami fabularnymi. Jego druga powieść, Rogi, została sfilmowana z Danielem Radcliffe’em w roli głównej, a na podstawie trzeciej – NOS4A2 – telewizja AMC nakręciła serial. To nie wszystkie efekty romansowania Hilla z wielkim i małym ekranem: w 2020 roku na platformie Netflix pojawił się serial na podstawie pisanych przez niego komiksów, pt. Locke & Key, a w roku 2019 ekranizacja wspólnego opowiadania Hilla i Stephena Kinga – W wysokiej trawie.

Joe Hill jest kilkakrotnym laureatem najważniejszej nagrody z dziedziny literatury grozy – Bram Stoker Award. Otrzymał ją za swoją pierwszą książkę, zbiór opowiadań Upiory XX wieku, a także za pierwszą powieść, Pudełko w kształcie serca. Został nagrodzony również m.in. British Fantasy Award, International Guild Award, World Fantasy Award, British Fantasy Award czy wyróżnieniami przyznawanymi przez British Fantasy Society i International Horror Guild.

Opowiadania zebrane w tomach Dziwna pogoda i Gaz do dechy oraz powieści NOS4A2 i Strażak ugruntowały jego niekwestionowany status mistrza horroru i mrocznego fantasy nowego pokolenia.

joehillfiction.com

Tego autora

UPIORY XX WIEKU

NOS4A2

STRAŻAK

DZIWNA POGODA

GAZ DO DECHY

Tytuł oryginału:

THE FIREMAN

Copyright © Joe Hill 2016

All rights reserved

Published by arrangement with HarperCollins Publishers. All rights reserved.

Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o. 2020

Polish translation copyright © Anna Dobrzańska 2017

Redakcja: Marta Gral

Ilustracje na okładce, projekt graficzny okładki i projekt wyklejek: Dark Crayon

Przygotowanie okładki do druku: Kasia Meszka

ISBN 978-83-8215-219-7

WydawcaWYDAWNICTWO ALBATROS SP. Z O.O.Hlonda 2a/25, 02-972 Warszawawww.wydawnictwoalbatros.comFacebook.com/WydawnictwoAlbatros | Instagram.com/wydawnictwoalbatros

Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Przygotowanie wydania elektronicznego: Michał Nakoneczny, hachi.media

Dla Ethana Johna Kinga,który płonie jasnym ogniem.Tata Cię kocha.

Inspiracje:

J.K. Rowling, której historie pokazały mi, jak napisać tę książkę;

P.L. Travers, która miała potrzebne lekarstwo;

Julie Andrews, która podała mi łyżeczkę cukru, bym mógł je przełknąć;

Ray Bradbury, któremu ukradłem tytuł;

mój ojciec, któremu ukradłem całą resztę;

a także moja mama, która wprowadziła mnie w tajniki mykologii (i mitologii), które wykorzystałem w tej książce.

Choć Draco incendia trichophyton to czysty wymysł, moja mama powie wam, że niemal każdy element mojej fikcji znajdzie swój odpowiednik w przyrodzie.

Za oknem ulica płonie

w prawdziwym walcu śmierci…

– Jungleland, Bruce Springsteen

Choć spędzam swe dni pośród dymu i popiołu,

Na całym świecie nie ma szczęśliwszego człowieka.

– Chim Chim Cher-ee, Robert and Richard Sherman (Mary Poppins)

Przyjemnie było palić.

– 451 stopni Fahernheita, Ray Bradbury

PROLOGPłonący

HARPERGRAYSON WIDZIAŁA W telewizji, jak płoną ludzie – wszyscy widzieli, ale pierwszy raz zobaczyła, jak ktoś płonie naprawdę, na placu zabaw za szkołą.

W Bostonie i innych częściach Massachusetts szkoły zostały zamknięte, ale tu, w New Hampshire, wciąż jeszcze były otwarte. W New Hampshire zdarzały się przypadki, jednak było ich niewiele. Harper słyszała o sześciu pacjentach przetrzymywanych w bezpiecznym skrzydle Concord Hospital, nad którymi czuwał zespół lekarzy w kombinezonach ochronnych i pielęgniarki uzbrojone w gaśnice.

Harper przykładała zimny kompres do policzka Raymonda Bly’ego, pierwszoklasisty, który zarobił w twarz rakietą do badmintona. Każdej wiosny zdarzało się parę takich przypadków, że trener Keillor łamał rakiety do badmintona. Co roku powtarzał dzieciakom, żeby znosiły to jak mężczyźni, nawet wtedy, kiedy trzymały w garści własne zęby. Czasami miała ochotę być tam i patrzeć, jak dostaje rakietą w jaja, tylko po to, by powiedzieć mu, żeby sam znosił to po męsku.

Raymond nie płakał, gdy przyszedł, ale po tym, jak zobaczył się w lustrze, na chwilę stracił panowanie nad sobą, broda zaczęła mu się trząść, a mięśnie twarzy drgnęły nerwowo. Oko było sinoczarne, niemal całkowicie zamknięte przez opuchliznę, i Harper wiedziała, że ten widok jest dużo bardziej przerażający niż ból.

Chcąc odwrócić uwagę chłopca, sięgnęła do schowka ze słodyczami. Było to poobijane pudełko na lunch z przerdzewiałymi zawiasami i podobizną Mary Poppins, w którym mieściło się kilkadziesiąt minibatoników, a także przerośnięta rzodkiewka i ziemniak, zarezerwowane na najczarniejszą godzinę.

Zajrzała do środka, podczas gdy Raymond przyciskał kompres do policzka.

– Hm – odezwała się. – Coś mi się wydaje, że mam tu jeszcze jednego twixa i chyba mogłabym go wykorzystać.

– Dostanę batonik? – spytał chłopiec stłumionym głosem.

– Dostaniesz coś lepszego. Mam tu wielką, pyszną rzodkiewkę i jeśli będziesz naprawdę grzeczny, pozwolę ci ją zjeść, a sama zjem twixa. – Pokazała mu wnętrze pudełka, żeby mógł przyjrzeć się rzodkiewce.

– Fuj. Nie chcę rzodkiewki.

– A co powiesz na wielkiego słodkiego ziemniaka? To prawdziwy rarytas.

– Fuj. Siłujmy się na rękę o to, kto dostanie twixa. Jestem w tym lepszy od mojego taty.

Harper zagwizdała trzy takty My Favorite Things, udając, że rozważa jego propozycję. Często pogwizdywała melodie z musicali z lat sześćdziesiątych i potajemnie marzyła o tym, że wtórują jej sójki błękitne i rudziki.

– Raymondzie Bly, nie wiem, czy to dobry pomysł, żebyś siłował się ze mną na rękę. Jestem bardzo wysportowana.

Udawała, że musi wyjrzeć przez okno, żeby to przemyśleć, i właśnie wtedy zobaczyła mężczyznę przecinającego plac zabaw.

Z miejsca, w którym stała, widziała drogę, kilkadziesiąt metrów asfaltu, tu i ówdzie upstrzonego kratkami do gry w klasy. Nieco dalej znajdował się plac zabaw z huśtawkami, zjeżdżalniami, ścianą wspinaczkową i rzędem stalowych rur, w które dzieciaki uderzały jak w gongi, tworząc własną muzykę (te rury Harper nazywała w duchu „ksylofonem potępionych”).

Trwała pierwsza godzina lekcyjna, jedyna pora dnia, kiedy za oknem gabinetu nie widziała gromady rozwrzeszczanych, biegających, śmiejących się i wpadających na siebie dzieci. Był tylko ten człowiek – facet w workowatej, zielonej kurtce wojskowej i luźnych, brązowych spodniach roboczych, z twarzą ukrytą pod daszkiem brudnej bejsbolówki. Przeciął na skos asfaltową drogę i znalazł się na tyłach budynku. Głowę miał spuszczoną i zataczał się, jakby nie potrafił iść prosto. Z początku Harp pomyślała, że jest pijany. Dopiero po chwili zobaczyła dym wydobywający się z rękawów. Gęsty, biały opar wylewał się spod kurtki, kłębił wokół rąk mężczyzny i unosił się zza kołnierza, spowijając długie ciemne włosy mężczyzny.

Facet, potykając się, zszedł z chodnika prosto na plac zabaw. Zrobił trzy kroki, zatrzymał się i położył prawą rękę na drewnianym szczeblu drabinki. Nawet z tej odległości Harp widziała coś na wierzchu jego dłoni, ciemny pasek podobny do tatuażu, ale upstrzony plamkami złota, mieniącymi się jak drobinki kurzu w oślepiających promieniach słońca.

Widziała w wiadomościach doniesienia, ale w pierwszej chwili nie bardzo zdawała sobie sprawę, czego właściwie jest świadkiem. Słodycze wypadły z pudełka i z grzechotem rozsypały się po podłodze. Ona jednak niczego nie słyszała; nie miała pojęcia, że pudełko przechyliło jej się w ręce, sypiąc naokoło minibatonikami i czekoladkami Hershey’s Kisses. Raymond patrzył, jak ziemniak z plaśnięciem spada na podłogę i wtacza się pod szafkę.

Mężczyzna, który przed chwilą zataczał się jak pijany, zaczął zapadać się w sobie. Nagle wygiął się w łuk, konwulsyjnie odrzucił w tył głowę, a przód jego koszulki stanął w płomieniach. Harper zdążyła zerknąć na jego wymizerowaną, udręczoną twarz i chwilę później głowa nieznajomego zmieniła się w pochodnię. Lewą ręką próbował ugasić płomienie na piersi, prawą nadal trzymał się drabinki. Palce prawej dłoni płonęły, osmalając sosnowe szczeble. Głowa mężczyzny coraz bardziej odchylała się do tyłu, a gdy otworzył usta, żeby krzyknąć, z jego gardła dobył się czarny dym.

Widząc minę Harper, Raymond obejrzał się przez ramię w stronę okna. Pudełko upadło na podłogę, a Harp pospiesznie wyciągnęła ręce do chłopca. Jedną przytrzymała zimny kompres, a drugą położyła mu na karku, zmuszając go, by odwrócił się od okna.

– Nie patrz, kochanie – powiedziała, zdumiona spokojem w swoim głosie.

– Co to było? – spytał chłopiec.

Sięgnęła za siebie, na oślep, szukając sznurka żaluzji. Mężczyzna na placu zabaw upadł na kolana. Pochylił głowę jak pogrążony w modlitwie muzułmanin. Jęzory ognia zmieniły go w stertę płonących szmat i gęstego dymu, który rozwiewał się w rześkim kwietniowym powietrzu.

Roleta opadła z metalicznym szczękiem, zasłaniając wszystko poza migotaniem złotego światła, które tańczyło szaleńczo na jej krawędziach.

KSIĘGA PIERWSZANosicielstwo

KWIECIEŃ1

HARPER OPUŚCIŁA SZKOŁĘ GODZINĘ po tym, jak ostatnie dziecko poszło do domu, ale i tak wyszła wcześniej niż zwykle. Zazwyczaj kończyła pracę o siedemnastej, bo czuwała nad bezpieczeństwem mniej więcej pięćdziesięciorga dzieci, które zostawały w szkole po lekcjach, podczas gdy ich rodzice pracowali. Dziś o piętnastej w budynku nie było żywej duszy.

Wyłączywszy światła w gabinecie pielęgniarki, stanęła przy oknie i kolejny raz wyjrzała na plac zabaw. Na chodniku, w miejscu, gdzie strażacy użyli węża wysokociśnieniowego, żeby zmyć szczątki zwęglonego ciała, pozostała czarna plama. Miała przeczucie, że nigdy więcej nie wróci do tego pokoju i nigdy więcej nie wyjrzy przez to okno. Nie myliła się. Tego wieczoru szkoły w całym stanie zostały zamknięte, a lokalne władze zapewniały, że zajęcia zostaną wznowione, gdy tylko kryzys zostanie opanowany. Tak się jednak nie stało – kryzysu nie opanowano.

Harper wyobrażała sobie, że będzie miała cały dom tylko dla siebie, ale kiedy wróciła, Jakob już tam był. Włączony telewizor grał cicho, a Jakob rozmawiał przez telefon. Sądząc po jego głosie – spokojnym, opanowanym, niemal leniwym – trudno było zgadnąć, że jest rozemocjonowany. Trzeba było go zobaczyć krążącego po pokoju, żeby zrozumieć, jak bardzo się denerwuje.

– Nie, nie widziałem tego na własne oczy. Johnny Deepenau pojechał tam jedną ze swoich ciężarówek i pomagał usuwać szczątki z drogi. Zrobił zdjęcia komórką i przesłał je nam. Wygląda, jakby w środku wybuchła jakaś bomba. Jak po ataku terrorystycznym, jak… Zaczekaj. Właśnie weszła Harp. – Jakob opuścił telefon i przyłożył go do piersi. – Nie wracałaś przez centrum, prawda? Wiem, że nie. Zamknęli wszystkie drogi od North Church aż do biblioteki. W całym mieście roi się od gliniarzy i żołnierzy Gwardii Narodowej. Autobus stanął w płomieniach i uderzył w słup telefoniczny. Jechali nim Chińczycy zarażeni tym cholerstwem, pieprzoną smoczą łuską. – Odetchnął, pokręcił głową, jakby nie mógł uwierzyć, że jacyś ludzie mieli czelność stanąć w płomieniach w centrum miasta w taki piękny dzień, odwrócił się i przyłożył telefon do ucha. – Nic jej nie jest. O niczym nie wiedziała. Jest już w domu i coś mi mówi, że czeka nas awantura, jeśli myśli, że w najbliższym czasie pozwolę jej wrócić do pracy.

Harper usiadła na skraju kanapy i spojrzała na telewizor. W lokalnych wiadomościach pokazywano materiał z wczorajszego meczu Celtic, jakby nic się nie wydarzyło. Isaiah Thomas stanął na palcach, odchylił się, zamachnął i wyrzucił piłkę prawie na połowę boiska. Wtedy nie mogli o tym wiedzieć, ale przyszły tydzień oznaczał koniec sezonu. Do lata większość zawodników Celtics nie żyła, a powodem śmierci był samozapłon lub samobójstwo.

Jakob krążył po pokoju w sznurkowych sandałach, ciemnych dżinsach i równie ciemnej bluzie.

– Co? Nie. Nikt nie przeżył – rzucił do telefonu. – I wiem, że zabrzmi to brutalnie, ale cieszę się, że tak się stało. Przynajmniej nikt nas nie zarazi. – Słuchał przez chwilę, po czym roześmiał się i dodał: – Taa… kto zamawiał płonący półmisek?

Dotarł na koniec pokoju, do półki z książkami, odwrócił się i ruszył z powrotem. Po raz kolejny spojrzał na Harper i tym razem zobaczył coś, co go zmroziło.

– Hej, skarbie, nic ci nie jest? – zapytał.

Harper gapiła się na niego. Nie wiedziała, co powiedzieć. Było to zadziwiająco trudne pytanie, jedno z tych, które wymagały głębszego zastanowienia.

– Danny? Muszę kończyć. Chcę posiedzieć przez chwilę z Harp. Postąpiłeś słusznie, zabierając dzieciaki. – Urwał i po chwili dodał: – Tak, w porządku. Wyślę tobie i Gail zdjęcia, ale jakby co, nie macie ich ode mnie. Trzymajcie się.

Zakończył rozmowę, odłożył telefon i spojrzał na Harper.

– O co chodzi? Dlaczego wróciłaś tak wcześnie?

– Pod szkołą był mężczyzna – zaczęła Harp i nagle kawałek czegoś, emocji, które przybrały realny kształt, utknął jej w gardle.

Jakob usiadł na kanapie i położył rękę na jej plecach.

– Dobrze – uspokoił ją. – Już dobrze.

Nacisk na tchawicę ustąpił i Harper odzyskała głos.

– Był na placu zabaw. Widziałam go przez okno. Zataczał się, jakby był pijany. Nagle upadł i zaczął się palić. Płonął jak słomiana kukła. Połowa dzieci to widziała. Niektóre z nich były w szoku. Całe popołudnie starałam się je uspokoić.

– Och, skarbie. Trzeba było mi powiedzieć. Nie wisiałbym tyle na telefonie.

Odwróciła się i przytuliła głowę do jego piersi, a on objął ją szczupłymi, umięśnionymi ramionami.

– W pewnym momencie na sali gimnastycznej było czterdzieścioro dzieci, kilku nauczycieli i dyrektor. Jedne płakały, inne się trzęsły, a jeszcze inne wymiotowały. Ja sama miałam ochotę płakać, trząść się i wymiotować.

– Ale tego nie zrobiłaś.

– Nie. Zamiast tego rozdałam sok w kartonach. Nowatorska metoda leczenia.

– Zrobiłaś, co mogłaś – odparł. – Dzięki tobie Bóg jeden wie, ile dzieciaków zniosło jakoś ten koszmarny widok. Wiesz o tym, prawda? Zobaczysz, do końca życia zapamiętają, jak się nimi opiekowałaś. Na szczęście masz to już za sobą i jesteś ze mną w domu.

Przez chwilę siedziała w milczeniu, otoczona wianuszkiem jego ramion, wdychając ten szczególny zapach – mieszankę wody kolońskiej o zapachu drzewa sandałowego i kawy.

– Kiedy to się stało? – Jakob wypuścił Harper z objęć i wbił w nią spojrzenie oczu koloru migdałów.

– Na pierwszej lekcji.

– Dochodzi piętnasta. Jadłaś lunch?

– Nieee.

– Kręci ci się w głowie?

– Aha.

– Zróbmy ci coś do jedzenia. Nie wiem, co jest w lodówce. Może coś zamówimy.

Kto zamawiał płonący półmisek? – pomyślała Harper i poczuła, że pokój kołysze się jak pokład statku. Opadła na poduchy kanapy.

– Może tylko wody – odparła.

– A co powiesz na wino?

– Jeszcze lepiej.

Jakob wstał i podszedł do stojącego na półce stelaża na butelki z winem. Przyglądając się kolejnym etykietom – które wino najlepiej komponuje się ze śmiertelną epidemią? – odezwał się:

– Myślałem, że takie rzeczy dzieją się tylko w krajach, gdzie zanieczyszczenie jest tak ogromne, że powietrze jest gęste jak zupa, a rzeki przypominają ściek. W Chinach. Rosji. Byłej Komunistycznej Republice Szambostanu.

– Rachel Maddow mówiła, że w samym Detroit było prawie sto przypadków. Opowiadała o tym wczoraj wieczorem.

– Właśnie o to mi chodzi. Myślałem, że takie rzeczy zdarzają się tylko w paskudnych miejscach, w których nikt nie chciałby być: w Czarnobylu, Detroit. – Wyjął korek z butelki. – Nie rozumiem, po co ktoś z zarażonych miałby wsiadać do autobusu. Albo samolotu.

– Może bali się kwarantanny. Myśl o tym, że mogą cię trzymać z dala od najbliższych, dla wielu ludzi jest bardziej przerażająca niż sama choroba. Nikt nie chce umierać w samotności.

– Masz rację. Po co umierać samemu, kiedy można mieć towarzystwo? Nie ma większego dowodu miłości, niż zarazić najbliższych pieprzoną nieuleczalną chorobą. – Nalał do kieliszka złocistego wina, które przywodziło na myśl zamknięte w szkle, destylowane światło słoneczne. – Gdybym był chory, prędzej bym umarł, niż zaraził ciebie. Niż naraził cię na ryzyko. Myślę, że łatwiej byłoby odebrać sobie życie, wiedząc, że robię to, żeby chronić innych. Nie wyobrażam sobie czegoś bardziej nieodpowiedzialnego niż paradowanie po mieście z czymś takim. – Podając Harper kieliszek, pieszczotliwie musnął jej palce. Potrafił dotykać czule, z wyrozumiałością; to było w nim najlepsze: zawsze wiedział, kiedy zatknąć jej za ucho zbłąkany kosmyk włosów albo pogładzić ją po karku. – Łatwo zarazić się czymś takim? Przenosi się jak grzybica stóp, prawda? Tak długo, jak myjesz ręce i nie chodzisz boso po siłowni, nic ci nie będzie. Hej! Hej… Nie podchodziłaś do tego martwego faceta, prawda?

– Nie. – Harper nie zadała sobie trudu, żeby wetknąć nos do kieliszka i delektować się zapachem francuskiego bukietu, jak ją uczył. Kiedy miała dwadzieścia trzy lata, zaczęła z nim sypiać i była tak pijana miłością, jak nigdy nie będzie winem. Jednym haustem wypiła swoje sauvignon blanc.

Jakob z westchnieniem opadł na poduchy i zamknął oczy.

– To dobrze. To bardzo dobrze. Masz koszmarną potrzebę opiekowania się ludźmi, co w normalnych okolicznościach nie jest niczym złym, ale w niektórych sytuacjach musisz pomyśleć o…

Ale Harper go nie słuchała. Zamarła, pochyliła się do przodu i odstawiła kieliszek na stolik. W telewizji wiadomości sportowe zostały przerwane, a na ekranie pojawił się starszy mężczyzna w szarym garniturze, prezenter o nieśmiałych niebieskich oczach za szkłami okularów dwuogniskowych. Pasek u dołu ekranu głosił: Z OSTATNIEJ CHWILI: SPACE NEEDLE PŁONIE.

– …się do Seattle – mówił prowadzący. – Uprzedzamy, że materiał jest bardzo drastyczny i przygnębiający. Jeśli przed telewizorami znajdują się dzieci, prosimy, żeby go nie oglądały.

Zanim skończył, na ekranie pojawiły się zrobione z helikoptera zdjęcia wieży w Space Needle, która zdawała się dźgać bezchmurne, błękitne niebo. Wnętrze tarasu widokowego wypełniał czarny dym, który buchał przez okna, przesłaniając krążące wokół śmigłowce.

– Boże – jęknął Jakob.

Mężczyzna w białej koszuli i czarnych spodniach wyskoczył z jednego z otwartych okien. Jego włosy płonęły, a ramiona rozpaczliwie młóciły powietrze. Chwilę później jego śladem poszła kobieta w ciemnej spódnicy. Skacząc, przycisnęła dłonie do ud, jakby bała się, że pęd powietrza zadrze materiał i cały świat zobaczy jej bieliznę.

Jakob wziął Harper za rękę. Splotła palce z jego palcami i ścisnęła je.

– Co się dzieje, do cholery? – spytał. – Co to, kurwa, jest?

MAJ–CZERWIEC2

WEDŁUG STACJI FOX SMOKA uwolniło ISIS, wykorzystując zarodniki stworzone przez rosyjskich naukowców w latach osiemdziesiątych dwudziestego wieku. Zdaniem MSNBC wszystko wskazywało na to, że smocza łuska była dziełem inżynierów z Halliburton, wykradzionym przez członków chrześcijańskiej sekty, którzy sfiksowali na punkcie Apokalipsy świętego Jana. CNN przychylało się do obu teorii.

Przez cały maj i czerwiec na każdym kanale toczyły się debaty, które nadawano w przerwach między transmisjami z kolejnych miejsc ogarniętych pożarami.

Kiedy Glenn Beck spłonął żywcem w trakcie swojego programu internetowego – na oczach ludzi, którzy widzieli, jak pod wpływem temperatury okulary wtapiają mu się w twarz – telewizyjni eksperci przestali dyskutować o tym, kto to zrobił, a skupili się na tym, jak się nie zarazić.

LIPIEC3

STRAŻAK SPRAWIAŁ KŁOPOTY.

– Proszę pana – odezwała się siostra Lean. – Proszę pana, nie może pan się wpychać. Zostanie pan zbadany, kiedy przyjdzie pańska kolej.

Strażak zerknął przez ramię na ogonek, który ciągnął się na całej długości korytarza i zakręcał za róg. Spojrzał na siostrę Lean. Miał brudną twarz, nosił tę samą żółtą gumową kurtkę co wszyscy strażacy i trzymał w ramionach dziecko, chłopca, który obejmował go za szyję.

– Nie wpycham się. Wychodzę z kolejki. – Mówił z akcentem, który zwracał uwagę. Nikt nie spodziewał się londyńskiego akcentu po strażaku z New Hampshire. – Chodzi o coś innego. Nie o łuskę. Mój synek potrzebuje lekarza. Natychmiast, nie za dwie godziny. To w końcu oddział ratunkowy. Nie rozumiem, dlaczego nikt nie potrafi tego zrozumieć.

Harper szła wzdłuż kolejki, rozdając dzieciom lizaki i papierowe kubki z sokiem jabłkowym. Dla tych najbardziej nieszczęśliwych miała w jednej kieszeni rzodkiewkę, a w drugiej ziemniak.

Mocny brytyjski akcent zwrócił jej uwagę i podniósł ją na duchu. Kojarzył się jej ze śpiewającymi imbryczkami, szkołami magii i zdolnością dedukcji. Wiedziała, że nie najlepiej to o niej świadczy, ale niespecjalnie się tym przejmowała. Uważała, że wszystkiemu winni są Brytyjczycy, którzy przez ostatnie sto lat uparcie promowali swoich detektywów, czarodziejów i nianie, tak więc musieli się liczyć z konsekwencjami.

Potrzebowała czegoś, co poprawi jej nastrój. Przez cały ranek wkładała do worków na zwłoki zwęglone, poczerniałe ciała, wciąż jeszcze ciepłe i dymiące. Z powodu kurczących się zapasów worków musiała spakować do jednej torby ciała dwójki dzieci, co wcale nie było takie trudne. Dzieci spłonęły, tuląc się do siebie, by po śmierci zmienić się w splątaną kocią kołyskę osmalonych kości. Wyglądały jak rzeźba inspirowana muzyką deathmetalową.

Harper nie była w domu od pięciu dni i spędzała osiemnaście godzin dziennie w gumowym kombinezonie zaprojektowanym z myślą o walce z wirusem ebola. Rękawiczki były tak ciasne, że aby je włożyć, musiała smarować ręce wazeliną. Cuchnęła jak prezerwatywa. Za każdym razem, gdy czuła ten zapach gumy i wazeliny, przypominała sobie szybkie numerki w akademiku.

Przeszła na początek kolejki i stanęła za plecami strażaka. To ona odpowiadała za komfort ludzi, którzy czekali na swoją kolej, nie siostra Lean. Poza tym nie chciała drażnić przełożonej. Pracowała w Portsmouth Hospital od trzech tygodni i prawdę mówiąc, trochę się jej bała. Jak wszystkie wolontariuszki.

– Proszę pana – powtórzyła siostra Lean głosem, w którym pobrzmiewało zniecierpliwienie. – W tej kolejce są same nagłe przypadki. Ciągną się aż do holu. Przyjmujemy je w kolejności, w jakiej się tu zjawiają.

Strażak zerknął przez ramię na kolejkę, która rzeczywiście ciągnęła się korytarzem aż do poczekalni. Sto trzydzieści jeden osób (Harper liczyła), zmęczonych i naznaczonych smoczą łuską, spoglądało na niego z rozżaleniem.

– Oni mogą zaczekać. Ten chłopiec nie może – warknął mężczyzna, odwracając się do siostry Lean. – Może wyjaśnię to inaczej.

Pod prawą pachą trzymał zardzewiały żelazny pręt zakończony z obu stron hakami, kolcami i czymś podobnym do obucha siekiery. Gdy rozluźnił ramię, pręt wpadł prosto w jego otwartą dłoń, jednym końcem dotykając niemal brudnego linoleum. Mężczyzna potrząsnął nim, ale go nie podniósł.

– Albo przepuścicie mnie przez te drzwi, albo wezmę to i zacznę rozwalać wszystko dookoła. Począwszy od okien, a skończywszy na komputerach. Sprowadźcie lekarza albo mnie przepuśćcie, ale nie myślcie sobie, że będę tak stał i czekał, aż ten dziewięciolatek umrze mi na rękach.

Albert Holmes szedł niespiesznie korytarzem, mijając dwuskrzydłowe drzwi do gabinetów. On również miał na sobie gumowy kombinezon. Jedyne, co wyróżniało Ala od reszty personelu medycznego, było to, że zamiast gumowego kaptura miał na głowie czarny kask szturmowy z opuszczoną szklaną osłoną. Zachował też pas z odznaką oraz walkie-talkie na jednym biodrze i pałkę policyjną na drugim.

On i Harper nadeszli z przeciwnych kierunków.

– Wyjaśnijmy sobie coś – rzucił Al. – Posłuchaj, kolego, nie możesz tu wejść z tym… jak wy to nazywacie? Chuliganem? Strażacy muszą zostawiać swój sprzęt przed wejściem do szpitala.

– Proszę pana, jeśli pójdzie pan ze mną, chętnie porozmawiam z panem o dolegliwościach pańskiego syna – zaproponowała Harper.

– To nie jest mój syn, a ja nie jestem rozhisteryzowanym ojcem – odparł strażak. – Jestem człowiekiem z chorym dzieciakiem i ciężkim żelaznym prętem. Jeśli ktoś nie zajmie się tym pierwszym, dostanie to drugie. Chcecie ze mną rozmawiać? Gdzie? Za tymi drzwiami, gdzie są lekarze, czy na końcu kolejki?

Wytrzymała jego spojrzenie, prosząc w duchu, by zachował spokój, i obiecując bezgłośnie, że w zamian za to będzie dla niego miła, wysłucha go i zajmie się chłopcem z należytą troską i cierpliwością. Starała się powiedzieć mu, że próbuje go chronić, bo jeśli się nie uspokoi, skończy z twarzą wciśniętą w podłogę, gazem pieprzowym w oczach i ciężkim buciorem na karku. Harper była wolontariuszką od niespełna miesiąca, zdążyła się jednak przyzwyczaić do widoku ochroniarzy dających wycisk niezdyscyplinowanym pacjentom.

– Proszę za mną. Dam małemu lody cytrynowe, a pan opowie mi, co mu jest…

– Na koniec kolejki. Tak myślałem. – Mężczyzna odwrócił się i zrobił krok w stronę dwuskrzydłowych drzwi.

Stojąca mu na drodze siostra Lean wyglądała groźniej niż Albert Holmes. Była wyższa, miała obfity biust i posturę zawodnika blokującego.

– PROSZĘ PANA – przemówiła. – Jeszcze jeden krok i dziś po południu będziemy opatrywać pańskie siniaki i stłuczenia. – Omiotła zimnym, beznamiętnym spojrzeniem czekających. Jej kolejne słowa były skierowane do nich wszystkich. – W tej kolejce obowiązuje pewien porządek. Możemy utrzymać go po dobroci albo siłą, ale go utrzymamy. Czy wszyscy mnie rozumieją?

Wśród ludzi rozległy się niskie pomruki aprobaty.

– Przepraszam. – Po skroniach strażaka spływały krople potu. – Pani chyba nie rozumie. Ten chłopiec…

– Co z nim? Poza tym, że cierpi na to, co wszyscy? – warknęła siostra Lean.

Chłopiec był chyba najładniejszym dzieckiem, jakie Harper widziała w całym swoim życiu. Jego ciemne, kręcone włosy tworzyły uroczą plątaninę nad świetlistymi oczami koloru butelkowej zieleni. Miał na sobie szorty, więc każdy mógł zobaczyć znamiona na jego łydkach: czarne zakrętasy podobne do tatuaży, delikatne i niemal ozdobne.

– Jeśli nie jest pan zarażony, nie powinien pan go trzymać – powiedziała siostra Lean bez śladu troski w głosie. – Jest pan zarażony?

– Tu nie chodzi o mnie – odparł strażak. Dopiero później Harper uświadomiła sobie, że był to sprytny sposób, żeby wymigać się od odpowiedzi. – Zresztą on mnie nie dotyka.

Miał rację. Chłopiec, którego trzymał na rękach, miał odwróconą głowę i przywarł policzkiem do kurtki mężczyzny. Mimo to, jeśli strażak nie był chory, to albo nie obawiał się konsekwencji, co zakrawało na szaleństwo, albo po prostu był szaleńcem.

– Co mu jest?

– To coś z żołądkiem – odparł mężczyzna. – Coś jest nie tak z jego żołądkiem. Ledwie trzyma się na nogach…

– Strasznie tu gorąco – zauważyła siostra Lean. – Na pewno nie jest jedynym dzieckiem z bólem brzucha. Proszę wrócić na koniec kolejki i…

– Nie. Nie. Proszę – powiedział z naciskiem. – To dziecko niedawno straciło matkę. Była w budynku, który zawalił się kilka dni temu.

Siostra Lean przygarbiła się i na krótką chwilę z jej twarzy można było wyczytać ponure współczucie. Po raz pierwszy i jedyny zdawała się nie patrzeć na strażaka, ale na chłopca skulonego w jego ramionach.

– Ach – westchnęła. – To straszne. Posłuchaj, skarbie, to po prostu straszne. – Jeśli chłopiec ją słyszał, nie dał po sobie poznać. Tymczasem siostra Lean podniosła wzrok na strażaka, a na jej twarz wróciła zajadłość. – Coś takiego! Kto w dzisiejszych czasach nie chciałby cierpieć na ból brzucha?

– Chwileczkę. Proszę pozwolić mi dokończyć. Budynek zawalił się, grzebiąc pod gruzami jego matkę, a on tam był…

– Są wykwalifikowani psychologowie, którzy z pewnością porozmawiają z nim o tym, co się wydarzyło, i może nawet podadzą mu coś gazowanego i słodkiego na niestrawność.

– Niestrawność? Czy pani mnie w ogóle słucha? Ten dzieciak nie potrzebuje coca-coli i uśmiechów, potrzebuje lekarza…

– I zostanie zbadany, kiedy przyjdzie jego kolej…

– Kiedy godzinę temu wziąłem go na ręce, krzyczał jak opętany. To chyba nie są oznaki niestrawności, ty niewrażliwa cipo?

– Hej – wtrącił się Albert Holmes. – Tylko bez takich…

Twarz siostry Lean zrobiła się pąsowa. Kobieta rozłożyła ramiona jak dzieciak udający samolot.

– ALBO WRÓCISZ Z CHŁOPCEM NA KONIEC KOLEJKI, ALBO TRAFISZ NA ODDZIAŁ Z TYM ŻELAZNYM PRĘTEM WETKNIĘTYM W SWÓJ WĄSKI, ANGIELSKI TYŁEK! ROZUMIESZ?

Harper wybuchłaby płaczem, gdyby siostra Lean wrzasnęła tak na nią. Jej głos przywodził na myśl ryk huraganu. Dzieci w kolejce zasłoniły uszy i ukryły twarze za nogami matek.

Tymczasem Anglik nawet nie drgnął – mierzył przełożoną pielęgniarek wściekłym wzrokiem. Harper potrzebowała chwili, by odnotować fakt, że chłopiec również się nie poruszył. Patrzył na nią rozmarzonym, nieobecnym wzrokiem. Podejrzewała, że zemdlał z gorąca, ale okazało się, że chodziło o coś więcej.

– Proszę pana – zwróciła się do strażaka. – Na pewno mogę jakoś pomóc. Możemy porozmawiać o dolegliwościach chłopca na końcu kolejki, a jeśli będzie wymagał natychmiastowej pomocy, sprowadzę lekarza. Jeżeli to rzeczywiście problemy żołądkowe, lepiej będzie się uspokoić i przestać krzyczeć. Porozmawiajmy na końcu korytarza. Proszę. Tylko pan i ja… Co pan na to?

Z twarzy mężczyzny zniknęła wszelka złość, a jego usta wykrzywił grymas, który mógł uchodzić za znużony uśmiech. Być może chłopiec rzeczywiście stracił matkę, ale w tamtej chwili dotarło do Harper, że mężczyzna w mundurze strażaka sam jest pogrążony w bólu. Wyczytała to w jego szklistym, umęczonym spojrzeniu człowieka, który doświadczył głębokiej straty.

– Pani też lubi Dire Straits? Jest pani za młoda. Ostatnim razem, kiedy nagrali jakiś hit, bawiła się pani klockami.

– Nie nadążam – przyznała Harper.

– Ty i ja… co ty na to1? Dire Straits? – Przechylił głowę i patrzył na nią z ciekawością.

Harper nie wiedziała, co powiedzieć, i nie była pewna, czy w ogóle jest o czym rozmawiać. Mężczyzna spoglądał na nią jeszcze przez chwilę, po czym dał za wygraną. Delikatnie uścisnął chłopca i ostrożnie postawił go na podłodze, jakby miał do czynienia z kruchym wazonem wypełnionym po brzegi wodą.

– Ma na imię Nick. Chce pani odprowadzić Nicka na koniec kolejki? – zwrócił się do Harper. – Podczas gdy ja dokończę rozmowę z tymi tu.

– Myślę, że obaj powinniście pójść ze mną – odparła Harper, ale wzięła chłopca za rękę. Gumowa rękawiczka zapiszczała cicho.

Widziała, że dzieciak nie czuje się najlepiej. Piegowata twarz wydawała się odlana z wosku i chłopiec chwiał się na nogach. Jego pulchne paluszki były niepokojąco gorące. Ale przecież wielu zakażonych miało gorączkę, no i skóra w miejscach dotkniętych zmianami była o dwa, trzy stopnie cieplejsza od reszty ciała. Z chwilą gdy strażak postawił chłopca na podłodze, ten wykrzywił usta i zgiął się wpół.

Mężczyzna kucnął przed nim i oparł halligan o ramię. Zaraz potem zrobił coś dziwnego: zacisnął pięści, pokazał je chłopcu i wykonał dziwaczny gest, jakby naśladował psa trącającego łapą powietrze. Chłopiec skrzywił się i wydał osobliwy, świszczący dźwięk. Harper nigdy nie słyszała czegoś takiego; brzmiał jak piszcząca zabawka.

Mężczyzna odwrócił głowę, żeby spojrzeć na Harper, ale zanim zdążył cokolwiek powiedzieć, Albert Holmes przyskoczył do niego i zacisnął palce na pręcie.

– Co pan wyprawia? – warknął strażak.

– Proszę pana… Proszę puścić tę broń.

Strażak szarpnął pręt, Al pociągnął halligan do siebie, tak że strażak stracił równowagę, i Al, wykorzystując moment nieuwagi przeciwnika, zacisnął ramię na jego gardle. Gumowe podeszwy strażackich butów zapiszczały na płytkach, gdy Anglik szukał oparcia, próbując utrzymać się na nogach.

Obrazy migały przed oczami Harper, jakby obserwowała rozwój wydarzeń z nabierającej prędkości karuzeli. Próbowała zrozumieć, co właściwie wydarzyło się przed chwilą – nie tylko dziwne zachowanie strażaka, ale skupienie malujące się na twarzy chłopca, jakby próbował dźwignąć niewyobrażalny ciężar.

– Jesteś głuchy – zwróciła się do dziecka, choć tak naprawdę mówiła do siebie. Ponieważ chłopiec nie był w stanie jej usłyszeć.

W szkole pielęgniarskiej miała jeden dzień zajęć z języka migowego, z których nie zapamiętała nic a nic. A przynajmniej tak się jej wydawało. Nagle, bez zastanowienia, wskazała palcami na swoją pierś i zaczęła nimi przebierać, jakby wwiercała się we własne ciało. Poklepała się po brzuchu. „Tu cię boli?”

Nick przytaknął niepewnie. Kiedy jednak dotknęła rąk, którymi kurczowo trzymał się za brzuch, cofnął się i rozpaczliwie pokręcił głową.

– Już dobrze – uspokoiła go. Mówiła wyraźnie i powoli, licząc, że chłopiec potrafi czytać z ruchów warg. Słyszała gdzieś, może na zajęciach z języka migowego, że nawet ludzie umiejący czytać z ruchów warg rozumieją zaledwie siedemdziesiąt procent tego, co widzą, a większość głuchoniemych w ogóle tego nie potrafi. – Będę ostrożna. – Uznała, że jedyne, co może zrobić, żeby zdobyć jego zaufanie, to uśmiechnąć się i patrzeć mu prosto w oczy.

Jeszcze raz wyciągnęła ręce, żeby zbadać mu brzuch, ale chłopiec zasłonił się i zrobił krok w tył. Nad jego górną wargą perlił się pot. Zaraz potem jęknął żałośnie. I wtedy już wiedziała. Wtedy była już pewna.

Al tymczasem zacisnął ramię na szyi strażaka, dusząc go i pozbawiając tchu. Kilka lat temu w Nowym Jorku podobny chwyt zabił Erica Garnera, mimo to – jak widać – nadal nie wyszedł z mody. W drugiej ręce trzymał halligan, przyciskając go do piersi strażaka.

Gdyby Harper była w stanie się skoncentrować, być może dostrzegłaby coś dziwnego w reakcji Anglika. Mężczyzna nie wypuścił bowiem halligana, ale też nie próbował wyswobodzić się z uścisku Alberta. Zamiast tego szarpał zębami czarną rękawiczkę lewej dłoni. Próbował ją w ten sposób zdjąć, kiedy Harper odezwała się czystym, dźwięcznym głosem, który sprawił, że obaj mężczyźni zamarli.

– Siostro Lean! Będziemy potrzebować noszy na kółkach, żeby zabrać to dziecko na badanie tomograficzne. Powinniśmy być przygotowani do operacji. Może na pediatrii jest ktoś, kto się tym zajmie?

Przełożona spoglądała ponad ramieniem strażaka; jej twarz przypominała kamienną maskę, wzrok miała nieobecny.

– Jak się nazywasz? Jesteś jedną z tych nowych dziewczyn, tak?

– Tak, proszę pani. Jestem tu od trzech tygodni. Zgłosiłam się, kiedy ogłoszono, że potrzeba wolontariuszy. Harper. Harper Grayson.

– Siostro Grayson, to nie jest czas ani miejsce…

– Właśnie że jest. Musi być. Ten chłopiec albo ma pęknięty wyrostek robaczkowy, albo ostre zapalenie wyrostka. Poza tym, czy mamy tu kogoś, kto zna język migowy? To dziecko jest głuche.

Strażak gapił się na nią, podobnie jak Al, który wlepiał w nią wzrok ponad ramieniem Anglika. Jego uścisk zelżał i strażak mógł swobodnie oddychać. Lewą ręką rozmasował szyję – porzucił próby zdjęcia rękawiczki – i przyglądał się Harp z mieszaniną wdzięczności i ulgi. Wyglądał, jakby miał ochotę się roześmiać. Albo nagrodzić ją brawami.

Siostra Lean po raz kolejny oblała się rumieńcem, ale wyglądała na podenerwowaną.

– Nie można postawić diagnozy bez badania tomografem.

– Ja nie stawiam diagnozy – odparła Harper. – Ja… po prostu wiem. Byłam szkolną pielęgniarką i rok temu miałam w szkole podobny przypadek. Widzi pani, jak zwija się z bólu? – Marszcząc brwi, zerknęła na strażaka, jakby dopiero teraz zrozumiała, co próbował im powiedzieć. – Mówił pan, że chłopiec był z matką. Czy to znaczy, że był z nią, kiedy zawalił się budynek?

– Tak. Właśnie to próbowałem wam powiedzieć. Jego matka zginęła. Chłopca znaleźliśmy pogrzebanego pod gruzem. Kiedy go wyciągnęliśmy, był trochę poobijany, ale nie wyglądało to na nic poważnego. Nie jadł nic i do nikogo się nie odzywał, ale myśleliśmy, że to w wyniku szoku. Dziś rano obudził się zlany potem i nie mógł usiąść, tak go bolało.

– Jeśli gruz spadł mu na brzuch, mógł uszkodzić wyrostek robaczkowy. Kiedy ostatni raz się wypróżniał?

– Nie powiem, żebym prowadził rejestr wypróżnień. Myślę, że mógłbym go zapytać, gdyby ten pan zechciał mnie puścić.

Harper spojrzała na Alberta, a ten, wyraźnie skonsternowany, rozdziawił usta.

– No, już – zwróciła się do niego rozgniewana. – Puść go i pospieszcie się. – „Pospieszcie się” było ulubionym powiedzeniem Mary Poppins, a Harper od małego lubowała się w powiedzonkach Julie Andrews i używała ich na okrągło. Dzięki nim czuła, że panuje nad sytuacją, i przypominała sobie o tym, co było w niej najlepsze.

– Przepraszam – bąknął Al i nie tylko puścił strażaka, ale pomógł mu wstać, po czym zrobił krok w tył.

– Szczęściarz ze mnie, że mnie pan puścił. – W głosie Anglika nie było gniewu ani żalu. – Jeszcze chwila i sam potrzebowałbym pomocy lekarza. – Przykucnął obok chłopca i znowu uśmiechnął się do Harper. – Niezła jesteś. Lubię cię. Pospieszcie się! – Powiedział to tak, jakby jego słowa naprawdę znaczyły „dobra robota!”.

Zaraz potem odwrócił się do Nicka, który kciukiem ocierał łzy z twarzy. Ręce strażaka zatańczyły, wykonując serię szybkich ruchów: zaciśnięte pięści, palec wycelowany w chłopca, zamknięta dłoń i druga, otwarta, kreśląca jakieś wzory. Patrząc na niego, Harper myślała o mężczyźnie bawiącym się nożem motylkowym albo grającym na jakimś fantastycznym, ale niewidzialnym instrumencie.

Nick pokazał trzy palce i uszczypnął nimi powietrze, jak ktoś, kto próbuje złapać muchę w locie. Harper znała ten gest. Znała go większość ludzi. Oznaczał „nie”. Reszty nie zrozumiała; palce chłopca, jego ręce i twarz, wszystko zdawało się poruszać.

– Mówi, że nie może zrobić kupy. Że próbował, ale za bardzo go boli. Nie wypróżnił się od wypadku.

Siostra Lean prychnęła, jakby chciała przypomnieć wszystkim, kto tu dowodzi.

– Dobrze więc. Obejrzymy pańskiego syna… No, już! Pospieszcie się! Albercie, poprosisz przez radio o nosze na kółkach?

– Już mówiłem… to nie jest mój syn – przypomniał strażak. – Ubiegałem się o rolę ojca, ale sztuka została odwołana.

– A więc nie jest pan rodziną – orzekła siostra Lean.

– Nie.

– To znaczy, że nie będzie pan mógł być przy badaniach. Cóż… przykro mi. – Po raz pierwszy usłyszeli w głosie przełożonej więcej zmęczenia niż pewności. – Tylko członkowie rodziny.

– Będzie się bał. Nie będzie wiedział, co pani do niego mówi. Mnie rozumie. Potrafi ze mną rozmawiać.

– Cóż, znajdziemy kogoś, kto będzie się umiał z nim porozumieć – powiedziała siostra Lean. – Poza tym, kiedy przejdzie przez te drzwi, zostanie poddany kwarantannie. Jedyne osoby, które mogą tam wejść, albo mają smoczą łuskę, albo pracują dla mnie. W tej kwestii nie mogę zrobić żadnych wyjątków. Wspominał pan o matce. Czy chłopiec ma jakąś inną rodzinę?

– Ma… – zaczął strażak, zaraz jednak urwał, ściągnął brwi i pokręcił głową. – Nie. Nie ma nikogo. Nikogo, kto mógłby tu przyjść i zająć się nim.

– Rozumiem. Dziękuję… dziękuję, że przyprowadził go pan do nas. Od tej chwili pozostanie pod naszą opieką. Zajmiemy się nim.

– Proszę dać mi chwilę – poprosił i spojrzał na Nicka, który starał się powstrzymać łzy cisnące się do oczu. Strażak zrobił gest, jakby mu salutował, i kolejny, jakby doił nieistniejącą krowę, a zaraz potem dotknął palcem piersi chłopca. Odpowiedź Nicka była zrozumiała. Pochylił się w stronę mężczyzny i pozwolił się przytulić: łagodnie, bardzo łagodnie.

– Lepiej, żeby pan tego nie robił – ostrzegła siostra Lean. – Chyba nie chce pan się zarazić.

Nie odpowiedział. Nie wypuszczał chłopca z objęć aż do chwili, gdy zza dwuskrzydłowych drzwi wyszła pielęgniarka pchająca przed sobą nosze na kółkach.

– Wpadnę, żeby zobaczyć, jak sobie radzi. – Podniósł chłopca i ostrożnie posadził go na noszach.

– Kiedy rozpocznie kwarantannę, nie będzie pan mógł się z nim zobaczyć.

– Zapytam o niego w recepcji – odparł strażak. Posłał Albertowi i siostrze Lean sardoniczny uśmiech, skinął głową i odwrócił się do Harper. – Jestem pani dłużnikiem i proszę mi wierzyć, traktuję to bardzo poważnie. Następnym razem, gdy będzie pani potrzebowała kogoś do ugaszenia pożaru, mam nadzieję, że będę szczęśliwcem, który odbierze pani zgłoszenie.

Czterdzieści minut później chłopiec został uśpiony, a chirurg dziecięcy, doktor Knab, otworzył jego brzuch, żeby usunąć objęty stanem zapalnym wyrostek robaczkowy wielkości moreli. Kolejne trzy dni dzieciak spędził na sali pooperacyjnej. Czwartego dnia zniknął.

Pielęgniarki zarzekały się, że nie opuszczał pokoju. Okno było otwarte na oścież i na oddziale zaczęły krążyć plotki, że chłopiec wyskoczył. To jednak nie miało sensu… sala pooperacyjna znajdowała się na trzecim piętrze. Skacząc z okna, połamałby obie nogi.

– Może ktoś przyniósł drabinę? – zasugerował Albert Holmes, kiedy roztrząsano temat nad miskami amerykańskiej wersji chop suey w pokoju dla personelu.

– Nie ma takich drabin, które sięgałyby do trzeciego piętra – prychnęła siostra Lean pełnym goryczy, naburmuszonym głosem.

– Są, na wozach strażackich – odparł Al, wpychając do ust kawałek bułki.

4

W ŚRODKU LATA, KIEDY możliwy do rozwiązania kryzys stał na krawędzi wymykającej się spod kontroli katastrofy, głuchy chłopiec nie był jedynym pacjentem, który zniknął z Portsmouth Hospital. Wśród zakażonych był jeszcze ktoś, kto uszedł z życiem, zanim cały świat – nie w przenośni, ale dosłownie – poszedł z dymem.

Przez cały miesiąc wiatr z północy nawiewał kłęby dymu z płonącego Maine, które niczym posępna, brązowa mgła osiadały nad wybrzeżem New Hampshire. Maine płonęło od granicy z Kanadą aż do Skowhegan – sto sześćdziesiąt kilometrów świerku srebrnego i pachnącej sosny. Nie było ucieczki przed tym smrodem: gryzącym, słodkawym odorem płonących drzew iglastych.

Harper czuła go, kiedy kładła się spać, by co noc śnić o ogniskach na plaży i pieczeniu hot dogów ze swoim bratem Connorem. Czasami okazywało się, że na końcu kija zamiast kiełbasek nabite są ludzkie głowy. Od czasu do czasu budziła się z krzykiem. Bywało, że budziły ją krzyki innych. Pielęgniarki spały na zmianę w piwnicznym składziku i wszystkie śniły koszmary.

W szpitalu zakażonych podzielono na dwie grupy: „symptomatycznie normalnych” i „kopciuchów”. „Kopciuchy” dymiły od czasu do czasu, w każdej chwili gotowe stanąć w płomieniach. Smużki dymu unosiły się z ich włosów i nozdrzy, a z oczu płynęła woda. Ich skóra w miejscach zmian była tak gorąca, że potrafiła stopić lateksowe rękawiczki. Wypalała dziury w szpitalnych koszulach i osmalała szpitalne łóżka. Kopciuchy bywały też niebezpieczne. Ze zrozumiałych względów cały czas byli na skraju histerii. Pozostawało pytanie: czy panikowali, bo ich ciała kopciły, czy może kopcenie było efektem ubocznym tego, że ich umysły ogarnęła panika? Harper nie miała pewności. Wiedziała tylko, że trzeba się z nimi obchodzić jak z jajkiem. Gryźli i wrzeszczeli. Wpadali na genialne pomysły, że są nowymi Słońcami. Wierzyli, że są smokami, i wyskakiwali przez okna, żeby wzbić się w powietrze. Żyli w przekonaniu, że lekarze zatajają przed nimi informacje o istnieniu antidotum, i próbowali brać ich jako zakładników. Tworzyli armie i religie, wybierali konsulów, planowali powstania, podburzali do zdrady i praktykowali herezję.

Pozostali pacjenci naznaczeni smoczą łuską byli fizycznie i emocjonalnie zdrowi, przynajmniej do czasu, gdy stawali w płomieniach. Byli przerażeni, nie mieli dokąd pójść i chcieli wierzyć, że ktoś wynajdzie lek, zanim ich czas dobiegnie końca. Wielu z nich przybywało do Portsmouth, bo już wówczas chodziły słuchy, że władze innych lokalnych szpitali wywożą chorych do obozu w Concord, miejsca, które kilka tygodni wcześniej odmówiło wstępu inspektorom Czerwonego Krzyża i postawiło przed bramą czołg.

Szpitalne oddziały pękały w szwach, a zainfekowanych przybywało z każdym dniem. Stołówka na pierwszym piętrze została przekształcona na salę sypialną dla najzdrowszych wśród zakażonych. To właśnie tam Harper spotkała Renée Gilmonton, jedyną Murzynkę spośród dwustu pacjentów. Renée twierdziła, że w New Hampshire łatwiej o łosia niż o czarnoskórego. Mówiła, że przyzwyczaiła się do tego, że ludzie gapią się na nią, jakby paliły jej się włosy; patrzyli tak na nią od lat.

Przejścia między łóżkami polowymi, które zajmowały całą powierzchnię stołówki, tworzyły prawdziwy labirynt, z Renée Gilmonton w samym jego centrum. Była tam, zanim Harper pod koniec czerwca rozpoczęła pracę w szpitalu; była tam dłużej niż ktokolwiek inny napiętnowany smoczą łuską. Po czterdziestce, drobna, w okularach; w rządkach cienkich warkoczyków zaczesanych do tyłu miała pasemka siwizny. Renée nie przyszła sama: przyniosła z sobą miętę doniczkową o imieniu Daniel i zdjęcie swojego kota, Pana Truffaut. Kiedy nie miała z kim rozmawiać, mówiła do nich.

Rzadko jednak cierpiała na brak towarzystwa. Przed epidemią była profesjonalną uszczęśliwiaczką innych: organizowała cotygodniowe śniadania z naleśnikami dla dzieci z miejscowego sierocińca, uczyła angielskiego przestępców w więzieniu stanowym i prowadziła niezależną księgarnię, która, choć przynosiła same straty, była miejscem, gdzie odbywały się slamy poetyckie. Trudno pozbyć się starych nawyków. Niedługo po tym, jak trafiła do szpitala, zorganizowała dwa spotkania czytelnicze dla najmłodszych i założyła grupę miłośników książek dla starszych pacjentów. Miała tuzin delikatnie osmalonych kopii Mostu San Luis Rey, które przechodziły z rąk do rąk.

– Dlaczego Most San Luis Rey? – spytała Harper.

– Po części dlatego, że jest to książka o niewytłumaczalnych tragediach, które nas dotykają – odparła Renée. – No i jest krótka. Pomyślałam, że ludzie woleliby książkę, którą zdążą przeczytać. Nikt nie chce zaczynać Gry o tron, wiedząc, że w każdej chwili może spłonąć. To przerażająco niesprawiedliwe, jeśli umierasz w trakcie dobrej historii, zanim dowiesz się, jak się skończyła. To znaczy, poniekąd każdy z nas umiera w trakcie dobrej opowieści. Swojej własnej historii. Historii naszych dzieci. Albo wnuków. Śmierć jest okrutna dla miłośników książek.

Na stołówce Renée była znana jako Pani Azbest, ponieważ nie gorączkowała, nie kopciła, a kiedy ktoś zaczynał płonąć, gnała do niego i próbowała ugasić płomienie, podczas gdy większość ludzi biegła w przeciwną stronę. Próby opanowania płomieni były niezgodne z zaleceniami lekarzy i Renée nieraz dostawała za to burę. Istniały dowody na to, że sam stres związany z widokiem płonącej osoby potrafił wywołać samozapłon. W Portsmouth Hospital reakcje łańcuchowe były na porządku dziennym.

Harper robiła, co mogła, żeby się nie przywiązywać do ludzi. Tylko tak była w stanie nadal pracować i dzień po dniu wypełniać swoje obowiązki. Gdyby za bardzo przywiązała się do któregoś z pacjentów, jego śmierć złamałaby jej serce. Zniszczyłaby to, co w niej najlepsze: dobroć, poczucie misji i wiarę, że dobroć okazywana innym jest częścią czegoś ważnego.

Kombinezon ochronny Tyvek nie był jedyną zbroją, którą zakładała, wychodząc do pracy. Jej kolejną warstwą był niewidoczny dla oka spokój profesjonalisty. Czasami udawała, że to wszystko nie dzieje się naprawdę, że bierze udział w immersyjnej symulacji, a osłona na twarz to ekran, na którym ogląda wirtualną rzeczywistość. Dobrym rozwiązaniem okazało się niezapamiętywanie imion i przenoszenie pacjentów z oddziału na oddział, dzięki czemu za każdym razem widziała inne twarze.

Mimo to pod koniec zmiany nadal zamykała się na pół godziny w kabinie damskiej toalety, żeby sobie popłakać. Ale nawet w takich chwilach nigdy nie była sama. Wiele pielęgniarek wpisało wypłakiwanie się w spokoju do swojego codziennego grafiku. O dwudziestej pierwszej damska toaleta w piwnicy szpitala zamieniała się w wypełnione smutkiem betonowe pudełko, kryptę, w której rozbrzmiewały pochlipywania i drżące, urywane oddechy.

Harper polubiła Renée. Nie mogła nic na to poradzić. Może dlatego, że Renée robiła wszystko, na co ona nie mogła sobie pozwolić. Zapamiętywała imiona pacjentów i całymi dniami przywiązywała się do ludzi. Pozwalała zakażonym dzieciakom siadać sobie na kolanach i czytała im książki. No i martwiła się o pielęgniarki co najmniej tak samo, jak one martwiły się o nią.

– Nie zrobisz nic dobrego, jeśli pewnego dnia umrzesz z wyczerpania – powiedziała kiedyś do Harper.

Nawet jeśli nie umrę i tak nie zrobię nic dobrego, pomyślała Harp. Tak czy inaczej, nie robię dla nikogo niczego dobrego. Ale nie powiedziała tego na głos. Wolała zachować to dla siebie, a poza tym byłoby nie w porządku przelewać smutek i frustrację na kogoś, kto może nie dożyć następnego dnia.

Tyle że Renée zawsze dożywała następnego dnia. I kolejnego. I jeszcze jednego.

Nie próbowała ukrywać smoczej łuski pod rękawiczkami, szalikami ani bluzkami z długimi rękawami. Choroba utworzyła na jej szyi naszyjnik – urocze esy-floresy upstrzone drobinkami złota – i ozdobiła jej ręce bransoletami, które sięgały aż do łokci. Renée malowała paznokcie czarnym lakierem z drobinkami złotego brokatu, żeby pasowały do całości.

– Mogło być znacznie gorzej – powtarzała. – Mogliśmy zachorować na coś, co objawiałoby się ropiejącymi wrzodami albo upławami z miejsc intymnych. Mogła nas dopaść jedna z tych chorób, od których gnije ciało i odpada kawałkami. Nie ma niczego seksownego w świńskiej grypie. Idę o zakład, że to najbardziej seksowny patogen w dziejach ludzkości. Myślę, że dzięki niemu wyglądam jak tygrysica! Gruba, tandetnie ubrana tygrysica. Jak Kobieta-Kot w naprawdę kiepskiej formie.

– Kobieta-Kot nie miała chyba prążków – zauważyła Harper. Siedziała z Renée na łóżku polowym. – Kto się opiekuje tym przystojniakiem? – Wskazała głową zdjęcie Pana Truffaut.

– Ulica – odparła Renée. – Wypuściłam go, zanim przyszłam do szpitala.

– Przykro mi.

– Pożary wykurzyły myszy na ulice. Jestem pewna, że Pan Truffaut nieźle się na nich obłowi. Myślisz, że przeżyją, kiedy nas już nie będzie? Koty? Czy zabierzemy je z sobą?

– Koty przeżyją, podobnie jak my – zapewniła ją Harper, siląc się na optymizm. – Jesteśmy mądrzy. Coś wymyślimy.

Renée uśmiechnęła się tęsknie. Z jej oczu można było wyczytać rozbawienie i współczucie. Tęczówki w kolorze ziaren kawy upstrzone były drobinkami złota. Harper nie wiedziała, czy to przez smoczą łuskę, czy też ta kobieta zawsze miała takie oczy.

– Kto powiedział, że jesteśmy mądrzy? – spytała Murzynka z wesołością, która miała ukryć pogardę. – Nie potrafiliśmy nawet zapanować nad ogniem. Myśleliśmy, że tak jest, gdy tak naprawdę to ogień zapanował nad nami.

Jakby na potwierdzenie jej słów w drugim końcu stołówki rozległ się krzyk nastoletniej dziewczyny. Harper odwróciła się i zobaczyła sanitariuszy, którzy biegli ku niej z kocami gaśniczymi. Przewrócili ją na podłogę i próbowali ugasić pożar, ale spod koców buchnęły płomienie.

Renée ze smutkiem obserwowała rozwój wydarzeń.

– A dopiero zaczęła Klan niedźwiedzia jaskiniowego.

Harper rozglądała się za Renée za każdym razem, gdy obowiązki przywiodły ją do stołówki. Szukała jej, żeby porozmawiać o książkach. Potrzebowała tego: zwykłej, bezcelowej porannej rozmowy, pogaduszek o czymś innym niż świat, który stanął w ogniu. Uczyniła z tych rozmów część swojego dnia, choć od początku wiedziała, że popełnia błąd; miała świadomość, że gdy Murzynka umrze, ona również straci cząstkę siebie. Ale kiedy otrząśnie się po stracie, stanie się silniejszym człowiekiem. Tyle że wcale nie chciała być silniejsza. Chciała pozostać tą samą Harper Grayson, którą wzruszał widok starszych ludzi trzymających się za ręce.

Wiedziała, że pewnego dnia Renée odejdzie, i w końcu ten dzień nadszedł. Harper weszła do stołówki, pchając przed sobą wózek pełen czystej pościeli, i zauważyła, że z łóżka Renée zniknęło prześcieradło, a rzeczy kobiety zostały zabrane. Widok nagiego materaca był dla niej niczym cios w brzuch. Porzuciła wózek, odwróciła się i wybiegła przez podwójne drzwi, minęła strażników, i gnała dalej korytarzem. Wiedziała, że rozpłacze się, zanim dotrze do toalet w piwnicach szpitala. Stanęła twarzą do ściany, przyłożyła dłoń do zimnego kamienia i dała upust rozpaczy. Ramiona jej drżały, a ona szlochała i szlochała, i szlochała.

Jeden ze strażników – przypadek chciał, że był to Albert Holmes – dotknął jej ramienia.

– Proszę pani? Boże drogi. Proszę pani? Co się stało?

Z początku nie była w stanie wydusić z siebie słowa. Z trudem łapała powietrze, a jej ciałem wstrząsały niekontrolowane dreszcze. W końcu się uspokoiła. Przeraziła go swoim zachowaniem. Albert był barczystym, piegowatym dzieciakiem, który niespełna dwa lata temu grał w szkolnej drużynie futbolowej. Widok zapłakanej kobiety był ponad jego siły.

– Gilmonton – wydusiła w końcu.

– Nie wiedziała pani? – spytał Al słabym, zdziwionym głosem.

Harper pokręciła głową.

– Odeszła – wyjaśnił chłopak. – Rano, jak gdyby nigdy nic, przeszła obok strażników i opuściła szpital.

Harper dyszała, bolało ją w piersi, łzy więzły w gardle. Pomyślała, że może teraz, kiedy trochę się uspokoiła, dobiegnie do łazienki, zamknie się w kabinie i…

– Co? Co powiedziałeś?

– Uciekła! – odparł Al. – Wymknęła się ze szpitala! Z tą swoją rośliną pod pachą.

– Renée Gilmonton opuściła szpital? – spytała z niedowierzaniem Harper. – I zabrała miętę? Ktoś ją wypuścił?

Al patrzył na nią zdumionym wzrokiem.

– Powinna pani zobaczyć nagrania z monitoringu. Świeciła! Jak latarnia morska! Musi pani to zobaczyć. To niesamowite. Naprawdę nie-sa-mo-wi-te. Chłopaki, którzy akurat wtedy byli na służbie, uciekli. Myśleli, że zaraz eksploduje. Jak ludzka bomba atomowa. Ona sama bała się, że zaraz wybuchnie, i dlatego wybiegła na zewnątrz. Wybiegła i już nie wróciła. Nikt nie wie, co się z nią stało. Nawet nie włożyła butów!

Harper miała ochotę sięgnąć pod osłonę i otrzeć z twarzy łzy, ale nie mogła. Żeby zetrzeć cokolwiek z twarzy, potrzebowałaby blisko pół godziny. Nie mogła zdjąć kombinezonu, dopóki nie wzięła pięciominutowego prysznica ze środkiem dezynfekującym. Zamrugała gwałtownie, żeby odzyskać ostrość widzenia.

– To nie ma sensu. Ludzie dotknięci smoczą łuską nie świecą.

– Ona świeciła – powiedział z naciskiem Al. – Tuż przed śniadaniem czytała dzieciakom i nagle dziewczynka, która siedziała jej na kolanach, zerwała się jak oparzona, bo pani Gilmonton zaczęła robić się coraz bardziej gorąca. Chwilę później ludzie zaczęli krzyczeć i rozbiegli się na wszystkie strony. Wyglądała jak pieprzona choinka bożonarodzeniowa. Przepraszam za wyrażenie. Na nagraniu jej oczy wyglądają jak śmiercionośne promienie! Przebiegła obok czterech strażników i wybiegła z części szpitala objętej kwarantanną. Wyglądała tak, że nikt nawet nie próbował jej zatrzymywać. Ludzie schodzili jej z drogi. Gdybym tam był, jak nic narobiłbym w gacie.

Pięć minut później Harper wraz z czterema innymi pielęgniarkami oglądała w recepcji na końcu korytarza nagranie z monitoringu. Wszyscy w szpitalu je widzieli. Przed końcem dnia Harper obejrzała je co najmniej dwadzieścia razy.

Oko kamery skierowane było na wyłożony białymi płytkami, szeroki korytarz przed wejściem do stołówki. Drzwi strzegli ochroniarze w kombinezonach Tyvek i kaskach ochronnych z osłonami na twarz. Jeden z nich opierał się o ścianę, przerzucając leniwie kartki notatnika. Drugi siedział na plastikowym krześle, podrzucając policyjną pałkę.

Nagle drzwi otworzyły się z takim impetem, że ich skrzydła odbiły się od ścian i korytarz zalał blask, jakby ktoś skierował na niego światła reflektorów. W pierwszej chwili był tak intensywny, że czarno-biały obraz zniknął, zastąpiony szarawą poświatą. Zaraz potem czujniki światła kamery wyregulowały się odrobinę. Renée przypominała świetlistego ducha, rozedrganą jasność o klepsydrowatym kształcie kobiecego ciała. Rozjarzone, pokryte smoczą łuską wzory na jej ciele sprawiały, że Harper nie była w stanie zobaczyć twarzy. Oczy Murzynki rzeczywiście przywodziły na myśl promienie niebieskawobiałego światła i wyglądały jak śmiercionośne lasery z filmów science fiction z lat pięćdziesiątych. Pod pachą trzymała doniczkę z miętą.

Siedzący na krześle ochroniarz odsunął się. Pałka policyjna uderzyła go w ramię i spadł z krzesła. Drugi strażnik wyrzucił notatnik w powietrze, jakby ten zmienił się nagle w jadowitego węża. Ziemia usunęła mu się spod nóg i całym ciężarem klapnął na podłogę.

Renée popatrzyła na nich obu, uniosła rękę, jakby chciała ich uspokoić, i ruszyła pospiesznie w stronę wyjścia.

– Powiedziała im: „Nie przejmujcie się mną, chłopcy. Wychodzę, żeby wybuchnąć na zewnątrz, tak by nikomu nie zrobić krzywdy” – poinformował Harper Albert Holmes.

Na doktorze Ryallu, szpitalnym patologu, nie zrobiło to wrażenia. Twierdził, że czytał o przypadkach, kiedy pacjenci w końcowym stadium choroby nie od razu ulegali samozapłonowi. Zapewniał każdego, kto go słuchał, że szczątki Renée Gilmonton zostaną znalezione kilkaset metrów od szpitala, jednak sanitariusze, którzy przeczesywali wysokie trawy na polu za szpitalnym parkingiem w poszukiwaniu zwęglonych kości, niczego nie znaleźli. Nie było też śladów, które wskazywałyby, dokąd udała się Renée: żadnych przypalonych zarośli ani gałązek. Zupełnie jakby wyparowała, a nie wybuchła, zabierając z sobą doniczkę z miętą.

W sierpniu szpital mieli odwiedzić przedstawiciele urzędu epidemiologicznego CDC w celu przeprowadzenia kontroli procedur związanych z kwarantanną. Doktor Ryall uparł się, że pokaże im nagranie z przypadkiem pacjentki Gilmonton. Był przekonany, że podzielą jego pogląd.

Jednak przedstawiciele CDC nigdy nie zobaczyli materiału, ponieważ z nadejściem sierpnia Portsmouth Hospital zmienił się w kopcące pogorzelisko, a doktor Ryall nie żył, podobnie jak Albert Holmes, siostra Lean i przeszło pięciuset pacjentów.

5

NIE WIEDZIAŁA, JAK DŁUGO STAŁA, patrząc na płonący Portsmouth Hospital. Słup gęstego, czarnego dymu wznosił się na trzysta metrów i kłębił wysoko nad nią, nad nimi wszystkimi, niczym czoło burzy zasnuwające niebo. Któryś z lekarzy zapytał: „Ktoś ma pianki, żeby je poopiekać?” i roześmiał się, ale jego żart nikogo nie rozbawił.

Zostali bez prądu pięć minut po tym, jak w całym szpitalu rozległo się irytujące wycie alarmu. Światła stroboskopowe pulsowały w ciemności, rozbijając czas na jaskrawe, zamarznięte odłamki. Harper wydostała się z tego labiryntu drgających cieni, trzymając ręce na ramionach idącej przed nią pielęgniarki, jednej z wielu w kolejce powłóczących nogami, cierpliwych ewakuantów. Powietrze na parterze było gęste od dymu i sadzy, prawdziwy pożar szalał jednak gdzieś nad ich głowami. Z początku wycie alarmu brzmiało przerażająco, ale z upływem czasu stało się nużące, zwłaszcza po trwającej czterdzieści pięć minut mozolnej próbie wydostania się ze szpitala. Harper nie miała pojęcia, jak wielkie są zniszczenia, aż do czasu, gdy wyszła z budynku i odwróciła się.

Ktoś powiedział, że powyżej pierwszego piętra nikt nie ocalał. Ktoś inny twierdził, że pożar wybuchł w stołówce; jeden z pacjentów zaczął płonąć, po nim drugi, trzeci i czwarty, zupełnie jak petardy. Spanikowany strażnik zaryglował drzwi, żeby nikt nie mógł się wydostać. Harper nigdy się nie dowiedziała, czy rzeczywiście tak było.

Niedługo potem na miejscu zjawili się żołnierze Gwardii Narodowej i zepchnęli tłum na drugi koniec parkingu. Straż pożarna z Portsmouth rzuciła do walki z żywiołem wszystkie swoje siły; strażacy z sześciu wozów dwoili się i troili, próbując ugasić pożar… choć wszyscy wiedzieli, że nic to nie da. Jęzory ognia wylewały się przez strzaskane okna. W deszczu czarnych popiołów strażacy uwijali się z obojętnością profesjonalistów, zalewając hektolitrami wody piec, w który zmienił się gmach szpitala. Na próżno.

Harper miała wrażenie, jakby otrzymała cios w głowę, straciła przytomność i czekała, aż ciało złoży meldunek o kolejnych obrażeniach. Widok takiej ilości ognia i dymu sprawił, że nie była w stanie myśleć.

W pewnym momencie jej uwagę zwróciło coś dziwnego: jeden ze strażaków, nie wiedzieć czemu, stał wśród uciekinierów ze szpitala, podczas gdy tak naprawdę powinien uwijać się ze swoimi kolegami przy wozach strażackich. Zauważyła go tylko dlatego, że poczuła na sobie jego wzrok. Miał hełm, brudną żółtą kurtkę, a w jednej ręce trzymał narzędzie ratownicze – długi, żelazny pręt z jednej strony zakończony czymś na kształt łomu, a z drugiej obuchem siekiery. Mężczyzna wydał się jej znajomy. Był żylastym, tyczkowatym człowiekiem w okularach, o ostrych rysach twarzy. Patrzył na nią ze smutkiem, gdy płatki popiołu tańczyły wokół nich niczym delikatny, czarny puch, osiadały na ramionach Harper i we włosach. Drobinka sadzy wpadła jej do nosa i Harper kichnęła.

Próbowała przypomnieć sobie, skąd zna tę smutną twarz. Badała swoje wspomnienia tak delikatnie, jak badałaby dziecięcą rękę, żeby zobaczyć, czy nie jest złamana. Tak, dziecko… Pomyślała, że poznała go dzięki dziecku. Tyle że coś tu nie pasowało. Uznała, że zachowuje się niepoważnie i najlepiej będzie, jeśli podejdzie do niego i zapyta, skąd się znają, ale kiedy zerknęła w jego stronę, mężczyzna zniknął.

Coś zawaliło się w budynku szpitala. Prawdopodobnie runęły szczątki dachu. Z okien najwyższego piętra buchnął czerwonawy dym, a dookoła posypały się fragmenty desek i kamienia. Żołnierz Gwardii Narodowej w niebieskich lateksowych rękawiczkach i z papierową maską na twarzy podniósł ręce nad głowę w geście poddania.

– Ludzie, musicie się przesunąć! Dla waszego dobra proszę, żebyście zrobili trzy kroki do tyłu. Na razie grzecznie proszę. Wierzcie mi, że nie chcielibyście, żebym zrobił się nieuprzejmy.

Harper zrobiła dwa kroki w tył i zachwiała się, czując, że kręci jej się w głowie i bardzo chce jej się pić. Marzyła o szklance zimnej wody, żeby przepłukać gardło, a jedynym rozsądnym miejscem, do którego mogła się udać, był dom. Nie miała samochodu – nie był jej potrzebny, skoro w ogóle nie opuszczała szpitala – więc odwróciła się gotowa iść pieszo.

Była już w połowie drogi do następnej przecznicy, kiedy zorientowała się, że płacze. Nie wiedziała, czy są to łzy smutku, czy oczy łzawią jej od gęstego dymu. Popołudnie pachniało jak przyjęcie z grillem na letnim obozie, jak skwierczące na ogniu hot dogi. I nagle dotarło do niej, że zapach hot dogów jest w rzeczywistości odorem palonego mięsa. Ja śnię, pomyślała, to nie dzieje się naprawdę. Zaraz potem odwróciła się i zwymiotowała na trawę.

Na chodniku i na ulicy stały grupki ludzi, ale nikt nie zwracał na nią uwagi. Była marną atrakcją w porównaniu z szalejącą pożogą. Zafascynowani płomieniami ludzie patrzyli z odrazą na ludzkie cierpienie. Harper otarła usta wierzchem dłoni i ruszyła w dalszą drogę.

Nie rozglądała się po twarzach zgromadzonych, więc Jakoba, który stał w tłumie, zauważyła, dopiero kiedy na niego wpadła. Jego silne ramiona podtrzymały ją, gdy nogi ugięły się pod nią i mało brakowało, a osunęłaby się na ziemię.

– Dzięki Bogu, nic ci nie jest – wydyszał. – Boże… tak się bałem.

– Kocham cię – odparła, bo wydało jej się, że właśnie to należało powiedzieć, kiedy człowiek wydostał się z piekła, i tylko to ma znaczenie w chwilach takich jak ta.

– Zamknęli wszystkie drogi w promieniu półtora kilometra – szepnął. – Tak się bałem. Przyjechałem rowerem. Jestem tu. Jestem przy tobie, kochanie.

Wyprowadził ją z tłumu w stronę słupa telefonicznego, o który oparł rower, ten sam, którym jeździł od czasów college’u: z dziesięcioma biegami i koszykiem na kierownicy. Jedną ręką prowadził rower, drugą obejmował Harper w talii. Oparła głowę na jego ramieniu. Szli pod prąd, tłum ruszył bowiem w stronę szpitala, w kierunku kolumny gęstego czarnego dymu i deszczu popiołów.

– Każdy dzień jest jak jedenasty września – odezwała się Harper. – Jak mamy żyć, kiedy każdy dzień naszego życia to jedenasty września?

– Będziemy żyć tak długo, jak się da.

Nie rozumiała, co miał na myśli, ale jego zapewnienie wystarczyło, żeby ją trochę uspokoić. Powiedział to z czułością, muskając palcami twarz Harper, i odgarnął jej włosy z oczu, a ona przywarła do niego całym ciałem. Otarł jej usta i policzek śnieżnobiałą chusteczką. Jakob zawsze miał przy sobie chusteczkę; było to stare – zdaniem Harper urocze – przyzwyczajenie.

– Co robisz? – spytała.

– Ścieram ci z twarzy sadzę.

– Proszę – szepnęła. – Proszę.

Chwilę później przestał.

– Znacznie czyściej. I znacznie lepiej – ocenił i pocałował ją w policzek i usta. – Chociaż sam nie wiem, po co to zrobiłem. Przez chwilę wyglądałaś jak mała dziewczynka z powieści Dickensa. Umorusana, ale urocza. Wynagrodzę ci to. Wrócimy do domu i trochę poświntuszymy. Co ty na to?

Roześmiała się. Jakob miał absurdalne poczucie humoru; w college’u występował jako mim w pantomimie. Potrafił też chodzić po linie – był zwinny w łóżku i równie dobrze radził sobie w życiu.

– W porządku – odparła.

– Choćby wszystko wokół nas miało spłonąć, będę trzymał cię w ramionach do samego końca – obiecał jej. – Nie uwolnisz się ode mnie.

Harp stanęła na palcach i pocałowała go w usta. Wiedziała, że choć teraz się uśmiechał, on również płakał. Przytuliła głowę do jego piersi.

– Jestem taka zmęczona. Tym ciągłym strachem. I tym, że nie jestem w stanie pomóc ludziom.

Jakob ujął ją pod brodę i zmusił, żeby spojrzała mu w oczy.

– Musisz dać sobie z tym spokój. Przestań myśleć, że twoim obowiązkiem jest naprawianie wszystkiego. Gaszenie wszystkich pożarów. – Dla podkreślenia wagi swoich słów spojrzał znacząco w stronę płonącego szpitala. – To nie ty masz ratować świat.

To, co mówił, było takie rozsądne i oczywiste, że z ulgi zakręciło się jej w głowie.

– Powinnaś zadbać o siebie – ciągnął. – Pozwól mi się sobą zaopiekować. Mamy tak mało czasu, żeby zatroszczyć się o siebie. Sprawimy, żeby był wyjątkowy. Żeby był pamiętny, i zaczniemy już dziś.