Stopa od nogi - Marta Kozłowska - ebook + książka
PROMOCJA

Stopa od nogi ebook

Marta Kozłowska

2,8
27,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 27,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

 

Stopa od nogi to satyryczna baśń, groteskowa odyseja przez współczesność, ukazaną w krzywym zwierciadle. Opowieśćw dowcipny i niebanalny, a jednocześnie bezlitosny sposób rozprawia się z wszechobecnymi dziś niszczycielskimi siłami w obrębie kultury.

To nie tylko surrealistyczna, zabawna i błyskotliwa powieść drogi, ale przede wszystkim przewrotny komentarz do rzeczywistości ukazanej w krzywym zwierciadle. Pan Czarek – hydraulik, który zyskuje w toku akcji przydomek Stopa od nogi – wyrusza wraz z synem Witkiem w nieograniczoną prawami logiki i fizyki podróż po świecie. Czy podczas wyprawy dowie się, w jakich okolicznościach zginął jego przyjaciel? Dlaczego ludzie tak bardzo pragną „mieć”? I skąd wokół nas tak dużo afer, mody i niepotrzebnych nikomu przedmiotów?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 154

Oceny
2,8 (4 oceny)
1
0
1
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Marta ‌Kozłowska

STOPA ‌OD NOGI

Copyright © Marta ‌Kozłowska, MMXVIII

Wydanie ‌I

Warszawa MMXVIII

Pan Czarek Hydraulik

Wytrącony ‌ze snu rwaniem deszczu ‌w rynnach, ‌Pan Czarek zastał się ‌na obrzeżach ‌jesiennego poranka. Chciał ‌się od niego ‌wykręcić, lecz rzeczywistość ‌już napierała szorstkością żoninej ‌pięty. ‌Myśli wczorajsze, co zaciągnęły ‌głowę, odsunął ‌niby kożuch z mleka. ‌Bolało go sedno, w uszach ‌dokuczało musowanie, a na ‌języku wódczany ‌posmak. ‌Treść ‌tak w nim ‌spęczniała, ‌że ‌przestał ‌się w sobie mieścić. Otworzył ‌oko ‌i się wydostał. Dzień był ‌bury ‌i przeinaczony kacem. ‌Kurwa, pomyślał. ‌Wiatr wściekle targał deszczem, ‌a widlasta gałąź ‌łomotała w szybę jak ‌suche ‌łapsko kościeja. ‌Pan Czarek ‌zaniósł się grozą. W nocy ‌śniły mu się zęby.

Nerwica ‌wytrząsnęła ‌go z łóżka, wiodąc ku ‌spełnieniu wymogów ‌higieny lansowanych ‌w bieżącym roku. Przekręcił ‌kurki ‌prysznica ‌i z posępną obojętnością ‌śledził gorący ‌strumień obiegający smocze ciało. ‌Pupa, ‌pacha, ‌ptak. ‌Pazur szarożółty, pokaźny. ‌Słojowaty jak pień drzewa ‌w przekroju poprzecznym. Kolana, ‌brzuch, dłonie. Czemu one ‌wciąż i bez końca ‌pchają mu się ‌w pole widzenia?! ‌Zdarzało mu ‌się już ziewać ‌na swój widok, ‌lecz dziś ostatecznie się ‌sobą sprzykrzył. Na nic ‌się zdało unikanie luster i ich nikczemnej urągliwości!

I tym razem jedno z nich nie omieszkało perfidnie z niego zadrwić. Kiedy sięgał po ręcznik, w odmętach zaparowanego lustra mignęła tęga szczeciniasta twarz z dwiema szczyptami oczu. Płaskie kości policzkowe, nalane podgardle i ścięte czoło zbiegały się w długi, ryjowaty nos. Architektura twarzoczaszki tak dalece inspirowana fizjonomią dzika, że należało powątpiewać w szczerość intencji lustra. Pokazywało, co chciało! Judasz, nie lustro!

Z golenia zrezygnował – co innego zęby. Nieraz mówili mu w telewizji, że bez adekwatnych zębów istnienie społeczne człowieka jest skarlałe. Żadna tam kość, a legitymacja. Jego, mówiąc oględnie, była duplikatem – Pan Czarek skorzystał więc z odświeżającego kleju do protez, a jego myśli zaczęły krążyć wokół myśliwskiej podsuszanej z bułką.

Miętowo-kiełbasiany mariaż miał się spełnić w przystającej oprawie. Stanowiła ją boazeria z widokówek i świętych obrazków, cerata w owoce tropikalne oraz marmuropodobne linoleum. Kuchnia uchodziła za wnętrze, które wszystko przytuli – ozdobne termometry, ozdobne barometry, takież krajalnice i miksery, praktyczne sztuczne owoce, użytkowe włocławskie kamionki, niezastąpione kinkiety z racic oraz sarniej sierści – i nigdy nie ma dość. Choć od ostatniego malowania na suficie zebrało się sporo zbędnych słów, a wentylacyjna kratka ociekała rosołowymi szumowinami, Pan Czarek upierał się, że kuchnia to serce domu.

Nastawił radyjko i w poszukiwaniu spełnienia wbił się w lodówkę niczym trzpień względnie pocisk rozpryskowy. Od jedzenia bowiem nie stronił – przeciwnie: z nawiązką rekompensował sobie pacholęce lata, gdy w domu za odźwiernego robiła bieda, a drobnicę pędziło się na ziemniakach z chlebem.

Pryknął i zasiadł do śniadania. Za oparciem jego krzesła stał ślad łojotoku, złogi wysmarowane na ścianie bezlikiem głów. Zapisała się tu tłuszczem zasypiająca z brodą na piersiach babcia Heńka, Listonosz, który przy stole zdejmował służbową czapkę, ksiądz po kolędzie pod światło oglądający kopertę z cołaska, golony brzytwą dziadek Żony…

Żona!

Żyły wciąż pulsowały mu alkoholem, a twarz miał w stanie podgorączkowym, kiedy weszła do kuchni. Gdyby go o nią zapytać, Pan Czarek nie miałby nic do powiedzenia. Może prócz tego, że ma bolesne miesiączki, zrośnięte brwi i kilka publikacji w miesięczniku „Prześlij Przepis” na koncie. Pod jej recepturą na Wykwintne naleśniki z płuckami, w ramce Kilka słów o sobie przeczytał: „Uwielbiam gotować i piec dla syna, który przepada za podrobami”, to tyle! O nim ani słowa. Nie pojawił się też przy okazji Strogonowa z parówek i Kapitalnej sałatki z zupek chińskich. O Kawusiu i Ciastkach Absolut nie wspominając. „No co?”, kwitował. „Takie życie!”.

W pięknej niegdyś brunetce dziś ledwie dostrzegał brunetkę, a i to wedle wszelkiego prawdopodobieństwa miało niebawem przepaść. Przywiózł ją sobie z Ukrainy w czasach, gdy psy latały w kosmos, ludzie byli trzymani na krótkiej smyczy, a „kiełbasa smakowała jak kiełbasa”, jak zwykł mawiać, rozliczając się z przeszłością. „Dawno i nieprawda”.

Jeszcze jako kawaler mimo głębokiej niechęci do zadawania sobie trudu parał się handlem turystycznym na obszarze Kraju Rad. Z każdym kursem z teksasami Odra, w miarę słabnięcia ducha przedsiębiorczości, rósł w nim zachwyt radzieckimi dziewczętami oraz tym, że wszystkie one – na zapadłych osiedlach Żytomierza i Moskwy, w kołchozach i słobodach, w kureniach i daczach, Mińskach, Omskach, Czelabińskach – tak wtedy zresztą, jak i dziś są chowane na caryce. Nawet gdy scenariusz jak z bajki Puszkina: o księciu, samowładcy, czołowym działaczu partii czy innym oligarsze się nie ziszcza, one przez długie lata zachowują cudowną, dumną szlachetność. Odporną na jedzenie sała, mycie w miednicy, robienie przetworów na zimę i przemyt papierosów, po sztuce wplatanych we włosy. Uparł się znaleźć wśród nich żonę, nie przypuszczając, jak srogie czyha nań rozczarowanie: cała zacna spuścizna jego wybranki przepadła pod działaniem środkowoeuropejskich miazmatów, a Rurykowicze i Romanowowie dawali o sobie znać już tylko w jej skłonności do rządów twardej ręki.

Radio nadało komunikat o stanie wód. Żona przeglądała się w szybie, w czajniku ze stali nierdzewnej, w ściennym kalendarzu, a on uciekł spojrzeniem w leżący na talerzu plaster białego salcesonu. W ich zachowaniu tkwił wyraźnie darwinowski sens: byli jak dwa odrębne gatunki zwierząt, które nie dostrzegłszy żadnych pożytków ze wzajemnych kontaktów, w toku ewolucji stały się dla siebie całkiem niewidzialne.

– Nie nakrusz!

Zdało mu się, że żoniny głos dobiegł ze stojącej w kredensie puszki po herbacie.

– Słyszysz?

Pan Czarek odetchnął: uff, to nie z puszki! To z wucetu! Sygnały czasu z radia dziobały się z deszczem opukującym blaszany dach i parapety. Pan Czarek usilnie starał się wyłączyć przez myślenie o czymś miłym w rodzaju piwa, gdy przy wtórze hejnału z wieży mariackiej do kuchni wkroczyła Żona.

– Młody tatuaż sobie wymyślił…

– Ocipiał? – Odbiło mu się kiełbasą.

– W takim bądź razie weź i z nim porozmawiaj!

Pan Czarek dostrzegł swoją szansę i w jednej chwili dał dyla z kuchni. Doznał pewnej ulgi, choć i rozmowa z synem zapowiadała się jako nie lada wyzwanie. Od momentu związania się z komórką chłopak gruntownie zaimpregnował się bowiem na kontakty bezpośrednie.

– Gdzie pilot? – zagadnął Pan Czarek, znajdując Młodego w tak zwanym dużym pokoju.

Duży pokój stanowił osobliwą, utrzymaną w kolorystyce ćwikła z chrzanem kompilację tego, co pozostało i dało się wynieść z remontów oraz budów, przy których robił Pan Czarek. Żona podpatrzyła ciekawą aranżację w stosownym miesięczniku, dodała nieco od siebie i wymieszała z klasykami sztuki wnętrzarskiej: feng shui, horror vacui, non omnis moriar. Mieli też niemieckie antyki z lat dziewięćdziesiątych, obrazy pod kolor zasłon i dużo zieleni. Gościom się podobało; mówili, że u Czarków jest fajnie i z pomysłem, elegancko i fikuśnie.

– No nic w tej telewizji nie ma! – Była to jedna z okolicznościowych formułek, którą obok „Święta, święta i po świętach”, „Ale chusteczkowa pogoda!”, „Każda rura ma dwa końce” i paru innych Pan Czarek z niesłabnącym od lat upodobaniem recytował z pamięci, czyli bez zastanowienia, przy każdej nadarzającej się okazji. Podszedł do telewizora i jednym pstryknięciem odesłał wygibusa z ekranu w niebyt. Syn wciąż nie dawał oznak życia. Nie oddychał. Nie biło mu serce. Tylko jego rozszalały kciuk bił rekordy prędkości na klawiaturze nokii.

– Piwa jakiegoś bym się napił. Nie podskoczyłbyś, Młody, do sklepu?

– Są dwie puszki u mnie w segmencie.

Z dzieckiem to trzeba umieć rozmawiać! Pan Czarek był rad, jakby uhonorowano go Orderem Uśmiechu. Łyknął książa, odczuł miłe migotanie w głowie i przemówił swoim chropawym jak u starej Murzynki głosem:

– Kurde, Wituś, z tym tatuażem to ty weź sobie jeszcze przemyśl, żebyś jak to mówią, później nie żałował. Przykładowo jeden facet z Wolborza chciał orła na plecach. Wraca do domu i się okazuje, że mu betoniarkę wydziargali.

Pozbawiony wyrazu, blady, cieniuchny Wituś pod wieloma względami przypominał białą kartkę papieru; Pan Czarek aż zadrżał, wyobraziwszy sobie, jak wyglądałaby na niej samotna, tuszowa betoniarka. Tymczasem syn wyjął z pugilaresu we czworo złożony, mocno nadwerężony od pokazywania świstek i z wigorem kukły podał ojcu.

– Demon. Projekt z netu mam.

– No nie wytrzymam! – zagrzmiał Pan Czarek. – Ja ci dam demona! Nogi ci z dupy powyrywam, to będziesz miał demona!

– Nie wypowiadaj imienia tego złego, bo może przyńść! Tego złego, co się cieszy, jak się człowiek spieszy! – pisnęła z kąta Babka, której nie zauważyli, bo była niewidzialna. Dosłownie. Domownicy domyślali się jej istnienia, lecz nie dysponowali na to ostatecznymi dowodami. „Tyle ludzi umiera ostatnio”, wzdychała Żona w momentach zadumy nad sprawami ostatecznymi. „Szczególnie różne sławne osoby. Aż nie można się połapać, kto już umarł, a kto jeszcze nie”. Niby dlaczego Babka miałaby w tej kwestii zasługiwać na jakieś szczególne względy? Trzeciej, kompromisowej możliwości, takiej mianowicie, że Babka jest tu i tam i straszy duchy w zaświatach, nie rozważono wcale. Szuranina, mysie poruszenie, tłuczenie w powałę – po tym wnoszono, że żyje, i dlatego figurowała jako osoba na rachunkach za wodę. Nie była już natomiast uwzględniana przy posiłkach, dla Babki nie nakrywano z przekonaniem, że w razie czego odbije sobie w Wigilię.

Atmosfera w domu zwarzyła się do reszty. Gestem Prasłowian Pan Czarek rzucił w kąt piętkę od chleba i złowieszczy pisk Babki przeszedł w chrumkanie. Syknęło drugie piwo. Do pokoju wpadła Żona i jej szał. Szał był na temat niepedagogicznych metod stosowanych przez Pana Czarka w kontaktach z synem. Szał szalał, a tymczasem Żona przyglądała się swemu odbiciu w kineskopie. Ponieważ nie był szałowi do niczego potrzebny, Pan Czarek postanowił zapalić na dworze.

Wyszedł.

Krajobraz stanął na to dęba.

W pewnym okresie swego życia Pan Czarek borykał się z problemem podejrzliwości względem tego, co widzi.

Nabawił się owej przypadłości, będąc dobrze rokującym ministrantem. Posługiwał przy jutrzni, więc pewnego razu pod niedyspozycję zakrystiana powierzono mu otwarcie kościoła. Gdy masywne podwoje wreszcie ustąpiły, jego oczom ukazał się widok jak po eksplozji worka z mąką. W świątyni, niczym podczas wesela czy tańców w remizie, unosił się obłok wzbitego kurzu. Czaruś kichnął i uciekł przerażony nachodzącym widmem poznania. I choć mknął co sił w nogach, nie udało mu się zbiec przed pewnością, że pozostawiony sam sobie kościół na powrót rozbrzmiał śmiechem figur świętych i pląsami mnisich piszczeli, stukotem kostura, wirowaniem rozetowych witraży. Trąbkami anielskich zastępów, gawędzeniem dochodzącym spod ławek, z kątów, szpar.

Doznanie podobrazia bardzo mu ciążyło. Z biegiem lat zaczął jednak wychodzić na prostą, a gdy pewnego dnia przy okazji rutynowych badań trafił do doktora, ten ostatecznie rozprawił się z jego uporczywą dolegliwością. Na tyle udanie odczarował go słowem „paranoja” i odpowiednio dobranymi lekami, że dziś Pan Czarek mógł spokojnie delektować się papierosem bez szukania dziury w całym. Doskonale obojętny wobec zastygłych gwałtownie w cudacznych pozach konarów i gałęzi, drewnianych sztachet płotu zatrzymanych w pół kroku. Wobec stracha na wróble, co zwiądł, bo zeszło z niego powietrze i prysnęło do króliczej nory. Nie wiedział i wiedzieć nie chciał, że swoim wtargnięciem w pejzaż położył kres harcom i psotom. Wszystkiemu, co normalnie wyczynia wolny od ludzkich spojrzeń świat.

Klęska urodzaju

Jak każdej soboty przy porannej latte z papierka Żona oddawała się rekolekcjom. Nad lajfstajlowymi czasopismami i biografią Marthy Stewart umacniała się w wierze we wszystko, co wyraża symbol kreskowego kodu. Natchniona podszeptami kaznodziei z telewizji śniadaniowej odtwarzała w sobie wyznawczynię prawd fundamentalnych: gotowanie to hobby, zakupy – rozrywka, zaś prowadzenie domu – wyrafinowana sztuka. Pociąg towarowy nabierał tu całkiem nowego znaczenia, a stężenie mieć, by być, w wydychanym powietrzu dochodziło do dawki śmiertelnej.

Od dłuższego czasu Pan Czarek łamał sobie głowę nad hasłem krzyżówki. Sęk w tym, że zapomniał okularów i nie mógł dojrzeć określenia ściśniętego w małym okienku. Z nieba spadł mu Młody.

– Wituś, oczy masz lepsze, przeczytaj, co tu pisze.

– Tata, Listonosz jedzie!

Pan Czarek podniósł wzrok znad panoramicznej: drogą pedałowała czapka i mundur przejechany paskiem torby futerału. Z każdym przebytym metrem przybywało im postaci; z każdym kolejnym skrzypnięciem piasty postać nabierała ostrości i o dziwo, coraz wyraźniej przestawała być tym, na kogo wskazywały pocztowe atrybuty. Czyli Listonoszem. Właściwym Listonoszem! Przyjacielem Pana Czarka jeszcze z czasów dzieciństwa. Starym kompanem. Najlepszym druhem. I co z tego, że głuchoniemym?!

Jeśli wierzyć ludziom, ojciec Listonosza dla uciechy wyrywał szpakom języki i za tę niegodziwość Pambóg kalekim dzieckiem go pokarał. Jednak Pana Czarka guzik obchodziły te dociekania. Ważne, że Listonosz był porządny człowiek. Muchy by nie skrzywdził, świata słowem nie skaleczył. Smażyli sobie jajecznicę na słonince, kieliszki pełne, z czajnika para, koperty, za oknem słota: niczego im nie brakowało. Godzinami przesiadywali przy kuchennym stole, pijąc, zakąszając. Celebrując przyjaźń, co się wzięła z milczenia.

Typ podszywający się pod Listonosza zatrzymał się przy furtce. Warto w tym miejscu wspomnieć o szczególnej niechęci, jaką Pan Czarek żywił do uzurpatorstwa. Nie podobało mu się choćby postępowanie tego całego Benedykta XVI: po co ta sztuczka z oknem czy wygłupy z mówieniem po polsku, kiedy i tak wszyscy wiedzą, że papież to Jan Paweł II? Dla łypiącego przez żeliwne tralki ogrodzenia przebierańca Pan Czarek zapewne również nie uczyniłby wyjątku i zwyczajnie go zignorował, gdyby tamten z determinacją nie zaczął napierać na klamkę. Odłożył „400 Panoramicznych”, wyszedł na drogę i nieprzyjaźnie podniósł brwi na: „Tak? Słucham?”.

– Liścik polecony do pana, Panie Czareńku – zaszczebiotał intruz.

Z jego zachowania można było wnieść, że wprawia się do roli rezolutnego zastępowego, względnie prezentera głównego wydania Wiadomości. W miejscu twarzy nosił buzię.

– A gdzie Listonosz? – zapytał bez ogródek Pan Czarek.

Młody oderwał wzrok od klawiatury nokii (pisał właśnie esemesa o treści „bhagygc nhuh iwhhn wqkmsmjj doqij xyghdmh jucoqhu”) i pomyślał, że gościu jest jakiś nie tego.

– A w dębowej jesionce. Odwalił kitę, zwinął się na tamten świat. Ja teraz jestem Listonosz – buńczucznie informował Uzurpator. Zsiadł z roweru, oparł go o żerdź ogrodzenia i podszedł do Pana Czarka z kopertą i formularzem POTWIERDZENIE ODBIORU. Utykał! Chromy! Jebany chromy Uzurpator, zdążył zadrwić w myślach Pan Czarek, nim w pełni dotarły do niego słowa o Listonoszu. Węzełek w gardle przeszedł w gulę.

– Co?

– No tak, zmarło mu się, zasilił grono aniołków, fiknął. Dziś rano fiknął. Wyglądał w trumnie jak płaszcz opadły z wieszaka! Już go pochowali, więc nie ma o czym mówić. Przejdźmy do spraw bieżących! Oto liścik polecony, proszę pokwitować. O, właśnie tak. Ale to jeszcze nie wszystko, mam dla pana specjalną ofertę. Reprezentuję Fundusz Emerytalny Osnowa. Ze starotestamentowej maksymy „Byt określa świadomość” uczyniliśmy nasze hasło przewodnie, wyryliśmy je złotymi zgłoskami w naszych sercach i idziemy z nim do ludzi, niosąc niczym dobrą nowinę. „Byt określa świadomość”, jak zwykł mawiać Chrystus. Niczym reflektorem w mrok, niczym kagankiem oświaty w zabobon, Funduszem Emerytalnym Osnowa uderzamy w ograniczenia w dostępności do dóbr i usług oraz rażące dysproporcje w dystrybucji kapitału. A teraz do meritum, czyli do rzeczy: co pan będziesz się tak męczył aż do śmierci? W bidzie? W nędzy? W znoju? Każdy grosz ciułał? Ze starą siedział? Przepisujesz nam pan swój dom i wnętrze, a my za każdy miesiąc pańskiej choroby lub niedyspozycji dopisujemy panu kolejne punkty, które można wymieniać na produkty z naszego katalogu! Czyż nie wspaniale?! Najwięcej punktów może pan otrzymać za raka z przerzutami: aż 200! Udar: 60; zawał: 20; kac: 0,5. Proszę tylko zerknąć do katalogu: 450 punktów i masz pan, uwaga, rower! Proszę podpisać, nie pożałujesz pan!

– Mam już rower – półprzytomnie odparł Pan Czarek vel Człowiek za burtą! Naraz zdołał jednak uchwycić się jakiejś myśli i wyrwać z czarnej toni. Złapał rower Uzurpatora i ruszył, krewko pedałując. Nim całkiem ubył we mgle, usłyszał za sobą Młodego:

– Pszepana, mogę zobaczyć ten katalog?

Wizg wiatru w dzwonku, cykanie piasty. Koła kroją błotnistą drogę na pół. Skiba, skiba, skiba, ajer, staw, ajer, skiba, skiba, topola. Na topoli afisz wieszczący sobotnią zabawę w Wójcinie. Imprezę poprowadzi Didżej Makkenzi. ANDRZEJE WCHODZĄ ZA FRI. Dłonie na kierownicy. Dłonie, asfalt, „płaszcz opadły z wieszaka”. Skiba, lemiesz, radło, końskie kopyto, skiba, skiba, święta lipka, na której się chłopu z Rychcin Matka Boska, Panienka Przenajświętsza na oczy pokazała, skiba, skiba, kopyto. Kopyto Uzurpatora… Uzurpator miał kopyta…?

Dotarł na miejsce. Cmentarz wiejski. Z kawałka ziemi pod lasem wycięty, szarymi grudami pól okolony, maleńki. Umocniony marmurami, granitami, złotkiem, jakby ktoś z rogu obfitości sypnął i zagruntował, żeby się ziemia, broń Boże, nie rozszczelniła.

Rypnął rower koło hałdy zniczy, szarf i sztucznych kwiatów. Wysypisko śmierci. Żadnych obierek, zgniecionych puszek, kartonów po mleku, petów. ZNICZ DŁUGOPALNY 48 H. SPÓŁDZIELNIA INWALIDÓW DŻESIKA. Na Discovery jeden archeolog mówił, że śmietniki są kopalnią wiedzy. Że przez skorupy i odpadki przemawiają wieki. ŚP. MAGISTROWI WĄSIKOWI – KOLEDZY FARMACEUCI.

Cmentarzyk stał w sinej zawiesinie mgły. Bez kłopotu dało się jednak zauważyć świeżo usypany kopczyk z klepsydrą: LISTONOSZ. ŻYŁ LAT 52. WIECZNE MU ODPOCZYWANIE. Panu Czarkowi napłynęły łzy do oczu i zaczął osuwać się w nastrój smoleński. Niedowierzanie, rozpacz i bagnet na broń jednocześnie.

„Laczego?”, szepnął, próżno czekając odpowiedzi; wobec ostatnich zdarzeń Listonoszowi języka w gębie przecież nie przybyło.

Kiwając się nad kopczykiem, jakby liczył myśli uciekające mu pod ziemię, usłyszał zbliżające się chrupanie zeschniętych liści i gałązek.

– Witam. Proszę wybaczyć, że niepokoję, ale byłby pan tak miły i użyczył mi spiczek? – Ze szczeliny między nagrobkami wypłynął popielaty płaszcz, filcowy kapelusz i dłoń z niezapalonym papierosem.

– Tak, tak, chwileczkę. – Stremował się wywołany z siebie Pan Czarek i z przerysowaną gorliwością jął oklepywać się od piersi do bioder. Sięgając do kieszeni spodni, natrafił na pokruszony tytoń, dziurę, zmięty papier. Wreszcie namacał zapałki i podał je nieznajomemu.

– Dziękuję uprzejmie i przepraszam, że nie częstuję, ale to ostatni. – Staromodna, jak ze starej fotografii, twarz uśmiechnęła się przepraszająco. Wyglądała na spłowiałą, a może to mgła i smużki papierosowego dymu dawały takie wrażenie?

– Pozwoli pan, że się przedstawię. Jestem S. Korolow.

– S.? Stanisław? – Pan Czarek nieporadnie próbował wspiąć się na poziom swego rozmówcy.

– Też.

– Rozumiem. A ja Czarek.

Uścisnęli sobie dłonie. Cmentarz uginał się pod blaszanym wiekiem nieba. Tak bardzo zanosiło się na deszcz, jakby właściwie już padał. Pachniało wilgotną popeliną, stearyną i piaskiem. Pan Czarek z toporną dyskrecją przyglądał się przybyszowi. Wydał mu się jakiś taki czarno-biały, i to względem jesienno-cmentarnego anturażu! Na dodatek trzepotał jak felerny kadr z przedwojennej kliszy filmowej.

– Proszę sobie, Panie Czarku, nie przeszkadzać i przeczytać list. – Głos S. Korolow miał podobny do lektora, który na potrzeby TVP dubbinguje historię. – List – powtórzył z naciskiem. – W kieszeni.

Pan Czarek przypomniał sobie o poleconym. Idąc za wskazówką S., sięgnął po kopertę, rozdarł ją i wyjął pojedynczą, wyrwaną z książki kartkę. Fluorescencyjnym mazakiem ktoś zakreślił na niej fragment tekstu. S. Korolow skinieniem głowy zachęcił do lektury. „Do społeczności wtajemniczonych należeli chłopcy”, zaczął Pan Czarek, „których łączyła przyjaźń wzajemna. Oprócz tego głównego węzła spajała ich w jedno idea walki z rozpustą, łajdaczeniem się, onanizmem, piciem alkoholu, paleniem tytoniu, karciarstwem, próżniactwem, czytaniem i oglądaniem pornografii. Wspólna podnieta zapalała ich do pracy w kierunku intensywnego pomagania sobie i naokół w zdobywaniu wiedzy”. Podniósł znad kartki oczy pełne znaków zapytania. Postać z cygaretką zastał na oddalaniu się.

– Dokąd pan idzie? Skąd pan wiedział o liście? Od kogo to? – wołał rozpaczliwie.

– Od Listonosza…

– Jak od Listonosza? – Pan Czarek się zapowietrzył. – Co z Listonoszem? Co mu się stało? Na co umarł?! Przecież nie chorował!

– Chorował! – odparł S. Korolow, znikając we mgle. – Od lat chorował na nową pralkę!

Gdyby w tamtej chwili poddać Pana Czarka badaniu na poziom konsternacji, urządzenie pomiarowe uległoby natychmiastowej eksplozji, a w najlepszym wypadku zabrakłoby na nim skali. Z tych nerw podskoczył mu też cukier oraz cholesterol, a spadło stężenie alkoholu we krwi. Należało przywrócić prawidłowe parametry życiowe i ustabilizować funkcjonowanie mózgu.