Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej!
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.
"Stara panna" to jedno z najgłośniejszych opowiadań wybitnej powieściopisarki amerykańskiej, prawie u nas nie znanej. Tłem opowiadania jest - tak chętnie przez autorkę opisywany - krąg elity nowojorskiej. Jego bohaterka jest buntowniczką. Buntuje się przeciwko konwencjonalizmowi świata, który ją otacza, wtłoczona w jego ramy, pragnie je przełamać. Los splata jej życie z życiem kobiety pozornie świetnie w tym świecie urządzonej i z nim pogodzonej, poprawnej i nieskalanej, godnej bogatych klanów Starego Nowego Jorku - która jednak całe życie głodna była owych burzliwych uczuć i uniesień prawdziwej miłości, będącej udziałem biednej starej panny.
[Opis wydawcy]
Książka dostępna w zasobach:
Fundacja Krajowy Depozyt Biblioteczny
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 112
Rok wydania: 1978
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Stara panna
Edith Wharton
Stara panna
Przełożyła
Agnieszka Glinczanka
Książka i Wiedza • 1978
Tytuł oryginału z tomu OLD NEW YORK
Ilustracja na okładce i stronie tytułowej
Zofia Konarska
Redaktor serii
Mirosława Karpińska
Redaktor techn. S. Suchocka
Korektorzy: M. Rząsa i D. Debek
Robotnicza Spółdzielnia Wydawnicza
„Prasa—Książka—Ruch”
Wydawnictwo „Książka i Wiedza”
Warszawa, lipiec 1977 r. Wyd. II
Nakład 180.000 + 350 egz.
Obj. ark. wyd. 4,2. Obj. ark. druk. 7,5 (5)
Papier druk. sat. kl. 70 g, 92X114 cm
Oddano do składu 1.II.1977 r.
Podpisano do druku w kwietniu 1977 r.
Druk ukończono w lutym 1978 r.
Łódzkie Zakłady Graficzne, Zakład nr 1
Łódź, ul. Rewolucji 1905 r. nr 45
Zam. 359/11/77. Cena zł 10,—
Dziewięć tysięcy siedemset sześćdziesiąta pierwsza publikacja KiW’
Część pierwsza
1
W starym Nowym Jorku lat pięćdziesiątych rządziło kilka rodzin, żyjących w prostocie i dostatku.
Krzepcy Anglicy i rumiani, ciężsi Holendrzy wymieszali się ze sobą, tworząc wspólnie zamożną, przezorną, a mimo to hojnie wydającą pieniądze społeczność. „Ładnie” załatwiać wszelkie sprawy było zawsze podstawową zasadą w tym rozważnym światku, zbudowanym na fortunach bankierów, indyjskich kupców, armatorów i dostawców okrętowych. Ci dobrze odżywieni, powolni ludzie, którzy europejskim oczom wydawali się drażliwymi śledziennikami dlatego tylko, że kaprysy klimatu pozbawiły ich zbędnego tłuszczu i trochę mocniej napięły ich nerwy, wiedli życie pańskie i monotonne, którego gładkiej powierzchni nie naruszały nigdy ciche dramaty rozgrywające się niekiedy w głębi. Wrażliwe dusze były w tamtych czasach podobne do klawiatur opatrzonych tłumikiem, na których Los grał bez dźwięku.
W tej zwartej społeczności, zbudowanej z solidnie pospawanych bloków, najwięcej bodaj miejsca zajmowała rodzina Ralstonów i jej odgałęzienia. Ralstonowie wywodzili się z angielskiego drobnomieszczaństwa, Przybyli do kolonii nie po to, aby umrzeć za przekonania, lecz aby żyć dla konta bankowego. Wyjałowiona wersja anglikanizmu pod pojednawczą nazwą Kościoła Episkopalnego Stanów Zjednoczonych Ameryki, opuszczająca wulgarniejsze aluzje w formule ślubnej i prześlizgująca się ponad groźnymi zwrotami w Wyznaniu wiary św. Atanazego, była ściśle dostosowana do ducha kompromisu, na którym wyrośli Ralstonowie. Całe plemię równie instynktownie wzdragało się przed nowymi religiami co przed nieznanymi ludźmi. Będąc instytucjonalistami do szpiku kości, reprezentowali element zachowawczy, który cementuje nowe społeczeństwa, jak wodorosty umacniają brzeg morza,
W porównaniu z Ralstonami nawet tacy tradycjonaliści, jak Lovellowie, Halseyowie lub Vandergrave’owie, wyglądali na niedbałych, obojętnych na pieniądze, niemal lekkomyślnych w swoich impulsach i braku zdecydowania. Stary John Frederick Ralston, tęgi założyciel rodu, dostrzegł tę różnicę i z naciskiem przedstawił ją synowi, Frederickowi Johnowi, w którym zwęszył pewną skłonność do tego, co nie wypróbowane i nie przynoszące zysku,
– Niech sobie Lanningowie, Dagonetowie czy Spenderowie ryzykują i wypuszczają próbne baloniki. To szlachecka krew w nich gra, my nie mamy z tym nic wspólnego. Popatrz, jak oni już się wykańczają – mam na myśli mężczyzn. Niech sobie twoi chłopcy biorą za żony ich dziewczęta, jeżeli chcesz (są zdrowe i ładne), chociaż osobiście wolałbym, żeby mój wnuk wziął sobie jaką pannę Lovell, Vandergrave czy inną z pokrewnych nam rodzin. Ale nie pozwól synom kręcić się wśród innych młodzieńców, łazić z nimi na wyścigi, jeździć na Południe do tych przeklętych „wód”, na hazard do Nowego Orleanu i tak dalej. W ten sposób wzmożesz siłę rodu i ustrzeżesz się licha. Tak jak to zawsze robiliśmy.
Frederick John wysłuchał, usłuchał, ożenił się z Halseyówną i biernie poszedł śladami ojca. Należał do owego przezornego pokolenia nowojorskich dżentelmenów, którzy czcili Hamiltona, a służyli Jeffersonowi, którzy marzyli o rozplanowaniu Nowego Jorku na wzór Waszyngtonu, a rozplanowali go szachownicowo z obawy, by nie zasłużyć sobie na opinię „niedemokratycznych” u ludzi, którymi w głębi duszy gardzili. Będąc sklepikarzami z krwi i kości, wystawiali w oknach towary, na które był największy popyt, osobiste poglądy chowając w kantorku za sklepem, gdzie, nigdy nie przewietrzane, traciły stopniowo wszelką treść i barwę.
Czwartemu pokoleniu Ralstonów nie pozostało już – jeśli chodzi o przekonania – nic prócz wyczulonego poczucia honoru zarówno w życiu prywatnym, jak w interesach. Bieżące poglądy na to, co się działo w społeczeństwie i w państwie, czerpali z gazet, gazety te zaś mieli już w pogardzie. Ralstonowie niewiele się przyczynili do kształtowania losów swojego kraju, jeśli nie liczyć tego, że finansowali Sprawę, gdy już bezpiecznie było to robić. Byli spokrewnieni z wieloma spośród wielkich ludzi, którzy zbudowali Republikę, ale żaden Ralston nie zaangażował się na tyle, aby samemu być wielkim. Jak mawiał stary John Frederick, bezpieczniej było kontentować się trzema od sta: bohaterstwo uważali za formę hazardu. Jednakże przez to samo, że byli tak liczni i jednakowi, doszli do pewnego znaczenia w społeczeństwie. Ludzie mówili ,,Ralstonowie”, kiedy chcieli powołać się na precedens. To przypisywanie im autorytetu stopniowo przekonało trzecie pokolenie o własnej zbiorowej ważności, czwarte zaś, do którego należał mąż Delii Ralston, miało już pewność siebie i prostotę klasy rządzącej.
W granicach właściwej im ostrożności w stosunku do wszyskich i wszystkiego Ralstonowie wywiązywali się z obowiązków bogatych i szanowanych obywateli. Zasiadali w zarządach wszystkich z dawna ustanowionych towarzystw dobroczynności, łożyli hojnie na dobrze prosperujące zakłady, mieli najlepszych kucharzy w Nowym Jorku, a gdy podróżowali za granicą, zamawiali posągi u amerykańskich rzeźbiarzy przebywających w Rzymie i cieszących się już ustaloną sławą. Pierwszego Ralstona, który przywiózł do kraju rzeźbę, uważano za pomyleńca; lecz gdy stało się wiadome, że jej autor wykonał kilka zamówień dla arystokracji brytyjskiej, rodzina uznała, że to także jest lokata dająca trzy od sta.
Dwa związki małżeńskie z Holendrami Vandergrave’ami wzmocniły jeszcze te cechy rządności i dostatniego życia i ów starannie ukształtowany charakter Ralstonów był im już teraz tak wrodzony, że Delia Ralston zastanawiała się czasem, czy gdyby zostawiła swego małego synka samego na pustkowiu, nie zbudowałby tam miniaturowego Nowego Jorku i nie zasiadł we wszystkich jego radach nadzorczych.
Delia Lovell wyszła za Jamesa Ralstona mając lat dwadzieścia. Ceremonia ślubu, który odbył się we wrześniu 1840 roku, miała miejsce – jak nakazywał ówczesny zwyczaj – w salonie wiejskiej rezydencji rodziców panny młodej, nad Cieśniną, tam gdzie obecnie znajduje się róg Alei A i Dziewięćdziesiątej Pierwszej Ulicy. Stamtąd mąż zawiózł ją (w kanarkowej karecie babci Lovell, z kozłem obszytym frędzlą), przez rozległe przedmieścia i nieporządne, ocienione wiązami ulice, do jednego z nowych domów w Gramercy Park, które przywódcy młodszego towarzystwa właśnie wtedy sobie upodobali. Tam też obecnie żyła jako dwudziestopięcioletnia matka dwojga dzieci, posiadaczka sporych pieniędzy otrzymywanych regularnie od męża „na szpilki”, powszechnie uznawana za jedną z najładniejszych i najbardziej popularnych młodych mężatek swoich czasów,
Rozmyślała spokojnie i z wdzięcznością o tym wszystkim, siedząc pewnego popołudnia w swojej ładnej sypialni w Gramercy Park. Zbyt była blisko pierwszych Ralstonów, by mieć na nich pogląd tak jasny jak ten, który mógł mieć kiedyś na przykład wspomniany synek. Żyła pod ich panowaniem tak samo bez zastanowienia, jak żyje się według praw własnego kraju. A jednak owo drżenie niemej klawiatury, owe tajemne pytania, które niekiedy trzepotały się w niej niby skrzydła, czasami dzieliły ją od nich tak, że przez krótką chwilę potrafiła widzieć ich na tle reszty świata. Chwile te były zawsze krótkie; wracała po nich szybko, trochę zdyszana i blada, do dzieci, gospodarstwa, nowych sukien i dobrodusznego Jima.
Myślała o nim dzisiaj z tkliwym uśmiechem, wspominając, jak przykazywał jej nie żałować pieniędzy na nowy kapelusz. Choć miała dwadzieścia pięć lat i dwoje dzieci, wyglądała jeszcze dziwnie świeżo. Pulchność, która – jak wówczas uważano – przystoi młodej żonie, napinała popielaty jedwab na jej piersi i sprawiała, że ciężki, złoty łańcuch z zegarkiem, porzuciwszy zakotwiczenie w postaci broszki – mozaikowego wyobrażenia bazyliki Świętego Piotra – spinającego głęboko wycięty koronkowy kołnierz, dyndał niebezpiecznie w próżni nad cieniutką talią, otoczoną aksamitnym paskiem zapiętym na klamrę. Jednakże ramiona pod kaszmirowym szalem były młodzieńczo spadziste, a ruchy szybkie jak u dziewczęcia.
Pani Jimowa Ralston spoglądała z uznaniem na różowy owal swojej twarzy, obramiony blondynowymi riuszkami kapelusza, na który, zgodnie ze wskazówkami męża, nie pożałowała pieniędzy. Była to budka z białego aksamitu, wiązana na szerokie atłasowe wstążki i ozdobiona piórami marabuta, na których błyszczały kryształowe pajety. Kapelusz był specjalnie zamówiony na ślub kuzynki, Charlotty Lovell, który miał się odbyć w tym tygodniu w kościele Św. Marka w Bouwerie. Charlotta robiła partię zupełnie podobną jak Delia: wychodziła za Ralstona – z tych, którzy mieszkali na Waverly Place; krok jak najbardziej bezpieczny, rozsądny i... no, zwykły. Delia nie wiedziała, czemu przyszło jej na myśl to słowo, gdyż trudno było oczekiwać od młodych panien, nawet z jej wąskiego klanu, aby „zwykle” wychodziły za Ralstonów. Ale właśnie solidność, bezpieczeństwo i stosowność takiego związku czyniły zeń typowy rodzaj małżeństwa, jaki przewiduje dla siebie, spokojnie i wstydliwie, dobrze wychowana panienka z najlepszego towarzystwa.
Tak – a potem?
No... cóż potem? I co znaczy to nowe pytanie? Potem: ależ oczywiście, potem jest pełne popłochu i zakłopotania poddanie się niezrozumiałym wymogom młodego człowieka, któremu dotychczas podało się co najwyżej rumiany policzek do pocałowania w zamian za pierścionek zaręczynowy; jest wielkie podwójne łóżko, przerażenie, z jakim ogląda się męża następnego ranka przez drzwi do ubieralni, gdy goli się spokojnie, ubrany tylko w spodnie i koszulę; są wymijające odpowiedzi mamusi, jej aluzyjne napomknienia, zrezygnowane uśmiechy, cytaty z Biblii, przypomnienie o zwrocie „i posłuszeństwo” w świetlistej mgle obrządku ślubnego; tydzień czy miesiąc wstydu, strapienia, zmieszania, zażenowanej przyjemności; a później narastanie nawyku, zdradzieckie, usypiające działanie tego, co rozumie się samo przez się, spanie we dwójkę, snem bez snów, w wielkim białym łóżku, poranne dyskusje i narady poprzez owe drzwi do ubieralni, które niedawno zdawały się prowadzić do ognistej otchłani osmalającej niewinne czoło.
A jeszcze potem – dzieci. Dzieci, które mają „wynagradzać wszystko”, ale nie wynagradzają, choć są takie kochane, przy czym nie ma się jasnego pojęcia, co to takiego jest, z czego się musiało zrezygnować i za co one miały być rekompensatą.
Tak, los Charlotty będzie zupełnie taki sam jak jej własny. Joe Ralston był tak podobny do swojego kuzyna Jima (jej, Delii, Jamesa), że Delia nie widziała powodu, dla którego życie w przysadzistym ceglanym domu przy Waverly Place nie miałoby być dokładnie takie samo jak życie w wysokim domu w Gramercy Park, zbudowanym z czerwonobrunatnego piaskowca. Tylko sypialnia Charlotty na pewno nie będzie tak ładna jak ta.
Spojrzała z zadowoleniem na francuskie tapety imitujące draperie z jedwabnej mory, z frędzlistym obrzeżeniem i chwastami w miejscach podwiązań. Mahoniowe łóżko, przykryte haftowaną kapą, odbijało się symetrycznie w lustrze szafy należącej do tego samego garnituru. Barwne litografie Czterech pór roku Leopolda Roberta wisiały nad grupami rodzinnych dagerotypów w głębokich złoconych ramach. Zegar z pozłacanego brązu wyobrażał pasterkę siedzącą na zwalonym pniu, z koszem kwiatów u stóp. Pasterz, który podkradł się od tyłu, całował ją niespodzianie, podczas gdy z kępy róż szczekał na niego jej piesek. Zawód kochanków poznawało się po zakrzywionych laskach i kształcie kapeluszy. Frywolny ten czasomierz był prezentem ślubnym od ciotki Delii, pani Manson Mingott, eleganckiej i światowej wdowy, która mieszkała w Paryżu i bywała na przyjęciach w Tuileriach. Pani Mingott powierzyła go młodemu elementowi Spenderowi, który przyjechał z Włoch na krótkie wakacje zaraz po ślubie Delii – ślubie, który może nigdy by się nie odbył, gdyby Ciem Spender mógł utrzymać żonę lub gdyby zgodził się rzucić malarstwo i Rzym dla kariery prawnika w Nowym Jorku. Młody człowiek (wyglądający już tak obco, cudzoziemsko i sarkastycznie) ze śmiechem zapewnił pannę młodą, że dar jej ciotki jest „ostatnią nowością z Palais Royal”, a rodzina, pełna podziwu dla gustu pani Manson Mingott, choć patrzyła krzywo na jej „cudzoziemczenie”, skrytykowała Delię za to, że umieściła zegar w sypialni zamiast wstawić go na pokaz na kominku w salonie. Ona jednak lubiła, budząc się rano, widzieć, jak zuchwały pasterz kradnie swego buziaka.
Charlotta z pewnością nie będzie miała w sypialni tak ładnego zegara, no, ale ona nie przywykła do ładnych rzeczy. Ojciec jej, zmarły w wieku trzydziestu lat na płuca, był jednym z „biednych Lovellow”. Wdowa po nim, obarczona małymi dziećmi i mieszkająca przez cały rok „za miastem”, niewiele mogła zrobić dla najstarszej córki i Charlotta zaczęła bywać w towarzystwie w przerobionych sukniach matki i atłasowych pantofelkach po nieboszczce ciotce, która niegdyś „otworzyła bal” z generałem Washingtonem. Staromodne Ralstonowskie meble, których Delia już się w wyobraźni wyzbyła, wydałyby się oczom Chatty okazałe; wesoły francuski zegar Delii uznałaby prawdopodobnie za nieco frywolny, może nawet nie całkiem przyzwoity. Biedna Charlotta zrobiła się taka poważna, taka pruderyjna niemal, odkąd przestała bywać na balach i zaczęła odwiedzać ubogich! Delia przypominała sobie, zawsze z tym samym zdziwieniem, gwałtowną zmianę, jaka w niej zaszła. Pamiętała dokładnie moment, gdy rodzina po cichu doszła .do przekonania, że
Charlotta Lovell mimo wszystko zostanie starą panną.
Nie myśleli tego, kiedy zaczęła bywać w świecie. Chociaż matka mogła jej kupić nie więcej niż jedną nową tarlatanową suknię i chociaż prawie wszystko w jej powierzchowności było pożałowania godne – od zbyt rudych włosów do zbyt jasnych piwnych oczu, nie mówiąc już o ceglastych wypiekach na policzkach, które wyglądały prawie tak, jakby się (o zgrozo!) malowała – wszystkie te usterki rekompensowały smukła kibić, lekkie ruchy i wesoły śmiech; a gdy jej włosy były dobrze napomadowane i wyszczotkowane na bal, tak że wyglądały prawie na kasztanowe i gładko okalały delikatne policzki pod wiankiem czerwonych i białych kamelii, kilku młodych epuzerów (wśród nich Joe Ralston) mówiło o niej „ładna”.
Potem przyszła jej choroba. Przeziębiła się na jakiejś zbiorowej przejażdżce saniami przy księżycu, ceglaste wypieki pociemniały jeszcze i zaczęła kaszleć. Rozeszła się wieść, że „idzie w ślady ojca”, po czym wysłano ją pospiesznie do jakiejś zapadłej wioski w Georgii, gdzie siedziała sama przez rok pod opieką starej domowej guwernantki. Kiedy wróciła wszyscy od razu zauważyli, że się zmieniła. Była blada i szczuplejsza niż kiedykolwiek, ale miała cudownie przezroczystą skórę na policzkach, ciemniejsze oczy i włosy, a niezwykłość jej wyglądu wzmagały jeszcze proste suknie o kwakierskim kroju. Przestała nosić świecidełka i łańcuszki od zegarka, chodziła zawsze w tej samej szarej salopce i małym, przylegającym kapelusiku i okazała nagły zapał do odwiedzania ubogich. Rodzina tłumaczyła, że podczas rocznego pobytu na Południu wstrząsnął nią widok beznadziejnej poniewierki ,,białej biedoty” i jej dzieci i że to objawienie nędzy ludzkiej uniemożliwiło Chatty powrót do beztroskiego życia, jakie wiodły jej młode przyjaciółki. Wszyscy zgadzali się, wymieniając znaczące spojrzenia, że ten nienaturalny stan ducha „z czasem jej przejdzie”, a tymczasem stara pani Lovell, babka Chatty, rozumiejąca ją może lepiej od innych, dała jej trochę pieniędzy dla jej biedaków i wypożyczyła izbę w budynku Lovellowskich stajen (na tyłach domu starej damy przy Mercer Street), gdzie Chatty zgromadziła – urządzając dla nich coś, co dziś nazwano by „żłobkiem dziennym” – część biednych dzieci z tej dzielnicy miasta. Znalazła się nawet wśród nich mała dziewczynka, której pochodzenie wzbudziło dwa czy trzy lata wcześniej ogromną ciekawość. Zawoalowana dama w eleganckim okryciu przywiozła wtenczas małą do nędznej nory Cyrusa Washingtona, Murzyna najmującego się do różnych posług, którego żona Jessamina przyjmowała do prania bieliznę doktora Lanskella. Doktor Lanskell, najbardziej wzięty lekarz w tamtych czasach, uchodził za obeznanego z sekretami rodzinnymi Wszystkich domów od Bettery po Union Square, ale nachodzącym go ciekawskim p