Stan zagrożenia - Erica Spindler - ebook

Stan zagrożenia ebook

Erica Spindler

4,4

Opis

Kate i Richard Ryanowie są wspaniałym małżeństwem. Ich szczęście mąci jedynie niemożność posiadania własnego dziecka. Dzięki pomocy agencji adopcyjnej zostają w końcu rodzicami przybranej córeczki. Żadne z nich nawet nie podejrzewa, że wraz z maleństwem w ich progi zawita zło… Biologicznymi rodzicami maleńkiej Emmy są psychopatyczny morderca i oszalała z miłości do Richarda młoda i piękna dziewczyna. Julianna postanowiła oddać swoje dziecko właśnie Ryanom, gdyż Richard wydał jej się mężczyzną, o jakim zawsze marzyła. Wkrada się w życie jego i Kate, krok po kroku niszcząc ich małżeństwo. Jednak prawdziwy koszmar dopiero przed nimi. Tropem Julianny podąża bowiem człowiek, który nie zawaha się zabić. Od tej chwili nikt nie będzie bezpieczny, nawet niewinne dziecko…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 488

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (57 ocen)
30
20
6
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Erica Spindler

Stan zagrożenia

Tłumaczył Krzysztof

PROLOG

Waszyngton, 1998

Senny mrok otulał modną waszyngtońską dzielnicę i tylko mdłe światło ulicznych latarni oraz srebrzyste promienie księżyca rozjaśniały fasady luksusowych rezydencji. Przejmująco chłodne, wilgotne powietrze przesiąknięte było zapachem gnijących liści. W tę listopadową noc czuło się, że jesień nieodwołalnie przegrała z zimą.

Ubrany na czarno mężczyzna, bardziej podobny do zjawy niż do żywego człowieka, szedł po schodkach do wejścia jednego z domów. Ruchy miał pewne i oszczędne, jak ktoś, kto przywykł do tego, by nie rzucać się w oczy.

John Powers pokonał wreszcie ostatni stopień i stanął u drzwi domu swej byłej kochanki, a następnie wyjął klucz spod kamiennej donicy. Wiosną i latem rosły w niej kolorowe, słodko pachnące kwiaty, teraz już zwiędnięte i poczerniałe od mrozu. Ot, zwyczajna kolej rzeczy: wszystko, co żyje, kiedyś umiera i przemienia się w ohydną nicość.

John delikatnie otworzył drzwi i wszedł do środka. To było łatwe, zbyt łatwe. Przez ostatnie lata, korzystając z tego samego klucza, przewinęło się tu tak wielu mężczyzn, że Sylwia powinna jednak bardziej uważać.

Ale ostrożność nigdy nie była mocną stroną Sylwii Starr.

John musiał teraz ustalić, ile osób przebywa w domu, gdzie dokładnie się znajdują i co robią. Z salonu dobiegało tykanie starego zegara, a z położonej nie- co dalej jednej z sypialni dochodziło głośne chrapa- nie głęboko uśpionego mężczyzny. O ile można było wnioskować z odgłosów, facet wcześniej sporo wypił. Młode lata miał już dawno za sobą, a przy tym nie dbał o kondycję, nie był więc najpewniej w stanie sprostać seksualnym potrzebom tak bardzo wymagającej i nieustannie spragnionej erotycznych doznań Sylwii.

Jego strata. Powinien był wrócić przed nocą do grubej, oddanej żony i niewdzięcznych bachorów. A tak pożegna się z tym światem tylko dlatego, że znalazł się tu w nieodpowiednej chwili.

Zbliżając się do pierwszej sypialni, John wyciągnął pistolet. Ta mała półautomatyczna broń kalibru 5,6 mm nie wyróżniała się ani siłą rażenia, ani nie dodawała groźnego splendoru dzierżącemu ją w dłoni mężczyźnie, jednak była łatwa do ukrycia, a przede wszystkim – zabijała. Co za różnica, czy człowieka zamienia się w trupa za pomocą opromienionego złowrogą sławą magnum, czy też niepozornej pukawki? Powers kupił ją, jak cały swój bogaty arsenał, na czarnym rynku, i dziś jeszcze miał zamiar sprawić jej kąpiel w nurtach Potomacu.

Wszedł do sypialni byłej kochanki. Półnaga Sylwia leżała obok mężczyzny. Nawet się nie pofatygowali, żeby przykryć się wymiętą i poskręcaną pościelą. Wpadające przez szparę światło księżyca słało się na śnieżnobiałej, pełnej kobiecej piersi.

Podszedł do śpiącego mężczyzny i przyłożył lufę tuż nad jego sercem. Bezpośredni kontakt z ciałem miał zarówno zmniejszyć odgłos strzału, jak i spowodować natychmiastową śmierć ofiary. John był fachowcem i zawsze unikał zbędnego ryzyka.

Nacisnął spust. Śpiący mężczyzna otworzył oczy, a jego ciało wyprężyło się. Rozwarł usta, próbując chwycić powietrze, i zagulgotał, gdyż krew napłynęła mu już do gardła.

Sylwia natychmiast oprzytomniała i gwałtownie usiadła.

John pozdrowił ją, nie pamiętając już o tamtym facecie.

– Cześć, Sylwio.

Przeraźliwie piszcząc, zaczęła się cofać, aż w końcu dotknęła plecami wezgłowia łóżka. Patrzyła to na Powersa, to na konającego kochanka, a jej piersi unosiły się wysoko przy każdym oddechu.

– Wiesz, po co przyszedłem, prawda? – mruknął. – Mów zaraz, gdzie ją znajdę.

Sylwia poruszyła bezgłośnie wargami. Z najwyższym wysiłkiem opanowała atak histerii. John westchnął, obszedł łóżko i stanął tuż przy byłej kochance.

– Spokojnie, słoneczko. Weź się w garść i nie patrz w tamtą stronę. – Wziął ją pod brodę i zmusił, by na niego spojrzała. – No, kotku. Wiesz, że nie mógł- bym cię skrzywdzić. Gdzie jest Julianna?

Usłyszawszy imię swojej dziewiętnastoletniej córki, Sylwia szarpnęła się do tyłu, zerknęła na leżącego obok faceta, który właśnie przestał rzęzić, a potem na Johna. Widział, że próbuje zapanować nad wzburzonymi emocjami.

– Wie... wiem wszystko – wyjąkała.

– To dobrze. – Usiadł przy niej na łóżku. – Więc rozumiesz, że muszę ją znaleźć.

Zaczęła trząść się tak gwałtownie, że wyczuł ruch materaca. Prawą rękę uniosła do ust.

– I... ile, John?! Ile miała lat, kiedy pierwszy raz zakradłeś się do jej łóżka?!

Uniósł brwi, zdziwiony i rozbawiony tym wybuchem wściekłości.

– Próbujesz zgrywać teraz dobrą matkę? Nie pamiętasz, jak chętnie pozbywałaś się jej z domu, zadowolona, że twój kochanek ma ochotę odegrać rolę czułego tatusia? Przynajmniej miałaś trochę czasu dla siebie, co?

– Ty sukinsynu! – Ścisnęła w dłoni wymięte prześcieradło. – Wcale nie chciałam, żebyś ją uwiódł! Zaufałam ci, a ty...

– Jesteś kurwą, Sylwio – przerwał jej. – Masz w głowie tylko przyjęcia i facetów, którzy mogą ci kupić jakąś błyskotkę. Julianna nic dla ciebie nie znaczyła. Była jeszcze jedną błyskotką, a potem sposobem na to, żeby kupić ludzki szacunek.

Sylwia rzuciła się na niego z pazurami, ale bez trudu sobie z nią poradził. Tyłem dłoni uderzył ją prosto w nos, tak że głowa kobiety odbiła się od drewnianego wezgłowia. Spojrzała na niego półprzytomnie, a on przystawił broń do jej szyi, jakby chciał wyczuć lufą oszalały puls.

– Sylwio, nie tylko pieprzenie łączy mnie z Julianną. To coś więcej, chociaż wątpię, abyś była w stanie to zrozumieć. Nauczyłem ją życia. – Pochylił się w jej stronę, kierując lufę w stronę mózgu. Wyczuł strach, który mieszał się z intensywnym zapachem krwi i wydzielin. Słyszał go w jej dzikim oddechu, nad którym nie była w stanie zapanować, niczym struchlała myszka, którą wrzucono do terrarium pytona. – Nauczyłem ją miłości i lojalności, a także posłuszeństwa. Jestem dla niej wszystkim... ojcem, przyjacielem, nauczycielem, kochankiem. Należy tylko do mnie. Zawsze należała. – Zacisnął mocniej dłoń na rękojeści broni. – Chcę, żeby do mnie wróciła, Sylwio. Powiedz, gdzie ona teraz jest? Co z nią zrobiłaś?

– Nic – szepnęła. – Wyjechała... Ma teraz własne ży... ży... – Spojrzała na trupa i zamilkła.

Kałuża krwi powoli rosła, zajmując coraz większą powierzchnię łóżka.

John chwycił kobietę za włosy i obrócił jej twarz w swoją stronę.

– Patrz na mnie, Sylwio. Tylko na mnie. Gdzie wyjechała?

– N... nie wiem.

Przeszywając ją wzrokiem, potrząsnął jej głową, jakby to była pluszowa zabawka.

– Gdzie?

Zaczęła się śmiać. Dźwięk był nienaturalnie wysoki, prawie nieludzki. Uniosła nawet dłoń, chcąc powstrzymać śmiech, ale jej się nie udało.

– Przyszła do mnie i wyznała, że kazałeś jej zrobić skrobankę. Powiedziałam, że jesteś... potworem... mordercą. Nie wierzyła, więc zadzwoniłam do Clarka. – Znowu wybuchnęła szalonym śmiechem, ale tym razem zabrzmiała w nim triumfalna nuta. – Pokazał jej zdjęcia tego, co zrobiłeś. Dowody, John. Dowody!

Zamarł, ogarnięty niepohamowaną wściekłością. Clark Russell, dawny kumpel, który teraz pracował dla CIA. Jeden z licznych kochanków Sylwii. Tak, on niewątpliwie musiał sporo wiedzieć.

Clark Russell, fajny facet. Szkoda, że już wkrótce będzie musiał rozstać się z życiem.

John pochylił się, niemal wbijając lufę w gardło Sylwii.

– Clark pokazał wam poufne dokumenty. Lepsza z ciebie sztuka, niż myślałem. – Zmrużył oczy, zdegustowany tym, że serce zaczęło mu bić mocniej, a dłonie zwilgotniały. – Nie powinnaś była tego robić, Sylwio. Popełniłaś błąd.

– Do diabła z tobą! – wrzasnęła. – Powiedziałam Juliannie, żeby uciekała tak daleko, jak tylko może, jeśli chce ocalić siebie i... dziecko. Nigdy jej nie znajdziesz. Nigdy!

Przez chwilę zastanawiał się nad tą przerażającą ewentualnością, lecz w końcu zaśmiał się gardłowo.

– Jasne, że znajdę. To mój zawód. A potem będziemy już tylko we dwoje!

– Nie, nieprawda! Nie masz szans! Ty...!

Nacisnął spust. Mózg wraz z krwią rozprysł się na drewnianym wezgłowiu i ochlapał ładną tapetę w różyczki. John wstał i spojrzał na pobojowisko.

– Dobranoc, Sylwio – mruknął, a potem odwrócił się i ruszył przed siebie w poszukiwaniu Julianny.

CZĘŚĆ PIERWSZA KATE I RICHARD

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Mandeville, stan Luizjana, sylwester 1998

We wszystkich oknach rezydencji Kate i Richarda Ryanów, położonej w Mandeville przy Lakeshore Drive, paliły się światła. Wybudowano ją niemal sto lat temu, w czasach gdy Południowcy cenili sobie wygodne życie, muzyka nadawana przez MTV nie zawładnęła jeszcze młodzieżą, amerykańska rodzina nie wpadła w permanentny kryzys, politycy nie zdradzali bezkarnie żon, a wieczorne wiadomości nie serwowały na kolację szczegółowych opisów kolejnych potwornych zbrodni.

Dom, z dwupoziomową zewnętrzną galerią i przeszklonymi drzwiami, świadczył o dużej zamożności i statusie społecznym właścicieli. Mówił też o przeszłości rodziny, chociaż nie zdradzał, że nie ma przed nią przyszłości.

Bowiem Kate i Richard nie mogli mieć dzieci.

Kate powoli weszła na górną galerię i zamknęła za sobą przeszklone drzwi, by przytłumić hałasy noworocznego przyjęcia. Styczniowy wiatr, chłodny i gwałtowny jak na południową Luizjanę, uderzył ją prosto w twarz. Podeszła do balustrady i spojrzała na niespokojne, ciemne fale.

Za jeziorem Pontchartrain leżał Nowy Orlean, do którego prowadziła prawie pięćdziesięciokilometrowa grobla. Miasto, słynne z festiwalu Mardi Gras, odbywającego się we wtorek przed Popielcem, jazzu i najlepszego jedzenia na świecie, przypominało niszczejący klejnot. Wprawdzie St. Charles Avenue nadal opływała w bogactwa, jednak dzielnice nędzy powiększały się w niesłychany sposób, zaś przestępczość rosła wprost zatrważająco.

Kończył się nie tylko stary rok, lecz coraz bliżej było do schyłku stulecia. Kate odczuwała to bardzo wyraźnie. Zbliżał się punkt zwrotny, czyli ostateczny zmierzch starej ery.

A także koniec nadziei jej i Richarda.

Definitywny werdykt, że nie będą mieli dzieci, dotarł do nich tuż przed świętami. Kolejne testy, którym się poddali, wskazały, że to Richard jest bezpłodny. Do tego momentu sądzili, że nie mogą począć dziecka z powodu problemów ginekologicznych Kate, z którymi medycyna powinna sobie jednak poradzić. Wreszcie zaniepokojony lekarz zaczął nalegać, żeby zbadać nasienie męża.

Wyniki załamały małżonków. Kate pogniewała się na wszystkich: na Boga, świat i ludzi, którzy bez najmniejszego wysiłku byli w stanie począć dziecko i jeszcze potem narzekali. Poczuła się zdradzona i kompletnie bezużyteczna.

A potem poczuła się lepiej, bo przynajmniej wiedziała już, na czym stoi. Przestała obsesyjnie koncentrować się na próbach zajścia w ciążę, wyluzowała się i zaczęła nadrabiać różne zaległości. Podobnie było z Richardem.

Leczenie bezpłodności odbiło się na wszystkim: na ich małżeństwie, życiu towarzyskim, a także zawodowym. Dlatego odetchnęła z ulgą, gdy skończyły się wyczerpujące i niezbyt romantyczne zabiegi.

Pozostał żal. Wciąż pragnęła mieć dziecko, zostać matką... Czasami budziła się w nocy i do rana wpatrywała się w sufit, dręczona poczuciem wewnętrznej pustki i rozdzierającego, beznadziejnego bólu.

Nagle wokół niej zacisnęły się silne ramiona. To był Richard.

– Co tutaj robisz? – szepnął wprost do jej ucha. – Powinnaś coś na siebie włożyć, inaczej zachorujesz.

Potrząsnęła głową, chcąc odpędzić od siebie ponure myśli, i uśmiechnęła się do męża.

– Nie sądzę. Przecież zawsze mnie ogrzejesz...

Posłał jej przewrotny uśmiech. Zupełnie nie wyglądał na swoje trzydzieści pięć lat, już prędzej na dwadzieścia, kiedy po raz pierwszy go spotkała, najwyżej na dwadzieścia pięć, kiedy to wzięli ślub.

Richard mrugnął do niej porozumiewawczo.

– Masz rację. Moglibyśmy się rozebrać i zrobić to tu i teraz.

– Obrzydliwa perwersja – mruknęła, zarzucając mu ręce na szyję. – Z przyjemnością tego spróbuję.

Zaśmiał się i pochylił głowę, tak że ich czoła się zetknęły.

– Ciekawe, co pomyśleliby nasi goście.

– Na szczęście są zbyt dobrze wychowani, żeby przychodzić tu bez pytania.

– A jeśli niektórzy nie są?

– To dowiedzą się o nas czegoś nowego.

– Co ja bym bez ciebie zrobił?! – Pocałował ją lekko, a potem cofnął się, żeby spojrzeć jej w oczy. – Chyba już czas na moje wystąpienie, co?

– Denerwujesz się?

– Kto, ja? – Ze śmiechem odrzucił do tyłu głowę. – Nigdy!

Kate wiedziała, że mówi prawdę. Zawsze zadziwiała ją jego pewność siebie. Dzisiaj chciał ogłosić, że ma zamiar ubiegać się o stanowisko prokuratora okręgowego St. Tammany, ale zupełnie się nie denerwował. Nie nurtowały go żadne wątpliwości, nie obawiał się, czy ma wystarczające kwalifikacje.

Wręcz przeciwnie, oczekiwał, że rodzina, przyjaciele, znajomi z pracy oraz przedstawiciele miejscowych władz przyjmą tę wiadomość z aplauzem. Był też przekonany, że z całą pewnością wygra wybory, i to bez większego wysiłku.

Bo Richard zawsze był gwiazdą, kimś wybranym z tysięcy. Kolejne sukcesy przychodziły mu równie łatwo, jak innym samo przychodzenie do pracy.

– Jesteś pewny, że Larry, Mike i Chas cię poprą? – spytała o jego wspólników z kancelarii Nicholson, Bedico, Chaney & Ryan.

– Oczywiście. A ty, Kate? – Spojrzał jej prosto w oczy. – Jesteś pewna, że chcesz mnie poprzeć? Jeśli wygram, nasze życie bardzo się zmieni. Co prawda znajdziemy się na świeczniku, ale właśnie dlatego będą nam się uważnie przyglądać i stracimy sporo z naszej prywatności.

– Chcesz mnie przestraszyć? – spytała prowokacyjnie, tuląc się do niego. – Jasne, że zawsze będę ci pomagać, a ty lepiej zapomnij o owym „jeśli”, bo wiem, że na pewno wygrasz.

– Tak, bo jesteś przy mnie.

Chciała to zbyć jakimś żartem, ale mąż wziął ją za ręce.

– Naprawdę, Kate. Jest w tobie coś magicznego, jakbyś była dobrą wróżką. Tak się cieszę, że chciałaś się ze mną tym podzielić.

Łzy same napłynęły jej do oczu. Dlaczego miała pretensje do świata, skoro los obdarzył ją tak hojnie? W dzieciństwie nosiła buty aż do kompletnego zdarcia i nigdy nie miała nowych ubrań. Mówiąc wprost, szerokim łukiem ominęło ją błogosławieństwo spokojnego i dostatniego domu. Studia na Tulane University przetrwała tylko dzięki stypendium oraz wieczornej pracy w miejscowej restauracji. Czyż nie miała teraz za co dziękować?

A potem jeszcze okazało się, że Richard Ryan, potomek jednego z najznakomitszych rodów Nowego Orleanu, zakochał się właśnie w niej.

– Kocham cię, Richardzie – szepnęła.

– Bogu dzięki. – Raz jeszcze oparł się czołem o jej czoło. – Chodźmy do środka.

Po chwili otoczył ich gwar zabawy. Rozradowani goście rozdzielili ich, wciągając w dwa osobne kółka. W końcu Richard wygłosił swoje krótkie przemówienie, które zostało przyjęte bardziej niż życzliwie.

Od tego momentu przyjęcie nabrało tempa, jakby do wszystkich dotarło, że już niedługo wszystko może się zmienić. No cóż, nadchodził ostatni rok starego wieku i trzeba było się wyszaleć. Fin de sievcle, schyłek pewnej epoki. A dalej była już tylko niepewność.

W końcu wybiła północ. W górę wystrzeliło konfetti i serpentyny, rozległ się dźwięk piszczałek, zaczęto składać sobie życzenia. Otwierano kolejne butelki szampana, posilano się potrawami ustawionymi na udekorowanych stołach.

Wreszcie goście zaczęli się rozchodzić.

Kiedy Richard odprowadził do drzwi ostatnią parę, Kate zabrała się za porządki, chociaż na rano zamówione były sprzątaczki.

– Boże, jaka jesteś piękna.

Uniosła głowę. Stał w drzwiach między jadalnią a dużym salonem i obserwował każdy jej ruch.

Uśmiechnęła się.

– A tobie sukces uderzył do głowy. Sukces lub alkohol – rzuciła z żartobliwą przyganą.

– I jedno, i drugie. Ale nie kłamię. Jesteś naprawdę cudowna.

Wiedziała, że tak nie jest, bo co najwyżej można ją było określić jako atrakcyjną. Poruszała się z gracją i miała miłą, choć nieco zbyt kanciastą twarz, która nie poddawała się działaniu czasu. Nikt jednak nie powiedziałby, że jest wspaniała czy seksowna.

– Cieszę się, że tak uważasz.

– Nie lubisz, jak ci się mówi komplementy, prawda? To pewnie z powodu twojego ojca...

– Dlaczego? Tata mówił mi wyłącznie miłe rzeczy. Masz dobre zęby, Katherine Mary McDowell – zaczęła przedrzeźniać jego sposób mówienia. – Nie masz pojęcia, co to za skarb, dobre kości i zęby. – Zaśmiała się. – Mówił to tak, jakbym była jakąś kobyłą.

Znowu się uśmiechnął, a Kate po raz kolejny przypomniała sobie tego chłopaka, w którym kochały się wszystkie dziewczyny z Tulane.

– Nie ma co, twój ojciec zawsze umiał znaleźć właściwe słowa...

– Oj, tak. – Westchnęła. – Chodź, pomóż mi. Nie leń się.

Potrząsnął głową i jeszcze intensywniej zaczął przyglądać się żonie.

– Kate – powiedział czule. – Wielu się o ciebie starało, również Luke, ale to ja cię zdobyłem.

Jak zwykle kiedy wspominał ich wspólnego przyjaciela, Luke’a Dallasa, poczuła jednocześnie tęsknotę i ciężar winy. Kiedyś stanowili nierozłączną trójkę przyjaciół, a Luke był dla Kate prawdziwym powiernikiem i doradcą. To u niego szukała pocieszenia, gdy działo się coś złego. W tamtych latach był jej bliższy i droższy niż Richard.

Lecz zniszczyła tę przyjaźń jednym bezmyślnym gestem.

Zawstydzona opuściła głowę i ponownie zaczęła zbierać filiżanki i talerze.

– Upiłeś się – mruknęła.

– I co z tego? Przecież nie muszę prowadzić. – Skrzyżował ręce na piersi. – Nie zaprzeczysz chyba, że Luke się w tobie kochał?

– Byliśmy przyjaciółmi.

– I nikim więcej?

Uniosła głowę i spojrzała mu prosto w oczy.

– Wszyscy byliśmy wówczas przyjaciółmi. Szkoda, że to się zmieniło.

Mąż przez moment obserwował ją w milczeniu. Po chwili jego rysy znowu złagodniały i stały się mniej ostre.

– Jesteś wymarzoną żoną dla polityka.

Uniosła lekko brwi.

– Jest pan pewien, panie prokuratorze okręgowy? Moje pochodzenie pozostawia wiele do życzenia.

– Już nie. Przecież wyszłaś za mnie! A poza tym masz wszystko, co trzeba: klasę, styl, inteligencję...

Postawiła brudne naczynia na tacy i zajęła się pozostałymi. Richard zapewne miał rację. Małżeństwo sprawiło, że otworzyły się przed nią drzwi najznamienitszych rodzin Nowego Orleanu. Nie potrzebowała ani dobrego pochodzenia, ani pieniędzy, żeby to osiągnąć.

Po raz drugi tego wieczoru pomyślała o darach od losu. Niewątpliwie było za co dziękować. Miała kochającego męża, piękny dom i własną kawiarnię, „Uncommon Bean”, którą uwielbiała, a także swoje witraże i mnóstwo pieniędzy. Wszystko, czego potrzebowała i co mogło dać jej szczęście.

– Przepraszam, że wspomniałem Luke’a – odezwał się w końcu Richard. – Jakiś diabeł we mnie wstąpił, czy co.

– Mieliśmy ciężką noc, to wszystko.

Podszedł do żony i wziął z jej rąk puste filiżanki, a następnie stanowczym ruchem odstawił je z powrotem na stół.

– Zostaw to. Przecież płacimy za sprzątanie.

– Wiem, ale...

– Żadne ale. – Wziął ją za rękę. – Chodź, mam coś dla ciebie.

– O, tak! Znam cię – zaśmiała się.

– To też. – Poprowadził Kate do mniejszego salonu, gdzie przy płonącym kominku czekały na nich dwie poduszki oraz butelka zmrożonego szampana i kryształowe kieliszki.

Usiedli wygodnie przy ogniu, a Richard otworzył butelkę.

– Pomyślałem, że powinniśmy wznieść toast tylko we dwoje – powiedział, podając jej spieniony płyn.

Stuknęli się kieliszkami.

– Za twoją prokuratorską kampanię – powiedziała Kate.

– Nie, za nas – poprawił ją.

– Tak, masz rację. Za nas. – Wypiła parę łyków.

Przez chwilę rozmawiali o sylwestrowym wieczorze. Wymieniali uwagi na temat tego, co się działo, i przypominali sobie wygłupy bardziej podchmielonych gości.

– Przy tobie czuję się lepszy, niż naprawdę jestem, Kate. – Richard nagle spoważniał. – Zawsze tak było.

– Zdaje się, że wypiłeś więcej, niż myślałam.

– Nieprawda. – Wziął kieliszek z jej ręki i postawił go obok. Następnie sięgnął po dłoń żony. – Wiem, jak ci jest ciężko z powodu... – chwilę się zawahał – bezpłodności. Pożegnaliśmy zły rok, tyle się wycierpiałaś...

Łzy nagle napłynęły jej do oczu.

– W porządku, Richardzie. Mam już tyle, że nie powinnam jeszcze...

– Nie, to nie tak. Zresztą, to przecież moja wina.

– Ależ skąd! Ja też jestem bezpłodna!

– Nie, Kate. Masz tylko problemy z zajściem w ciążę. Ale przecież można by wyrównać niedobory hormonów i leczyć endometriozę. To ja jestem bezpłodny, strzelam ślepakami – rzekł z rozgoryczeniem. – Czy myślisz, że czuję się z tym dobrze? Nie jestem prawdziwym mężczyzną. Nie mogę dać ci tego, czego pragniesz!

Słuchała tego z bólem, tym większym, że do tej pory mąż nie ujawniał swych emocji dotyczących tej sprawy. Bezwiednie ścisnęła jego dłoń.

– Nie gadaj bzdur, Richardzie – rzuciła szorstko, chcąc ukryć swój niepokój. – To, że ktoś jest w stanie spłodzić dziecko, nie czyni go jeszcze mężczyzną!

– Nie, ale czuję, że...

– Wiem, jak się czujesz, bo jest to też mój problem – przerwała mu. – Kobiety jak świat światem rodziły dzieci. Na tym właśnie polega bycie kobietą. A ja nie mogę zajść w ciążę bez tych wszystkich poniżających zabiegów medycznych.

– Zawiodłem cię – bąknął.

– Nie, kochanie. Nie to miałam na myśli.

– Wiem, ale tak właśnie się czuję.

Przysunęła się do niego, ściskając jeszcze mocniej jego dłoń.

– Kto powiedział, że należy nam się to wszystko, czego zapragniemy? Zastanów się chwilę. Mamy piękny dom, fajną pracę, no i mamy siebie, czyli naszą miłość. Dostaliśmy od losu więcej, niż tak naprawdę nam trzeba. Czasami nie mogę uwierzyć, że jestem tą samą Kate, której nigdy nie było stać na nowe buty. Boję się, że to tylko sen, który nagle zamieni się w koszmar.

– Nigdy do tego nie dopuszczę, kochanie. Obiecuję.

Nagłym gestem podniosła do ust jego dłonie.

– Ludzie popełniali najgorsze oszustwa i zbrodnie tylko po to, żeby zdobyć to, na co my nawet nie zwracamy uwagi. Powinniśmy bardziej doceniać to, co mamy. Cieszyć się, że dopisało nam szczęście. Jeśli o tym zapomnimy, staniemy się pyszni i chciwi, i wtedy możemy wszystko stracić. Richardzie, nie zapominajmy o tym. Proszę.

Zaśmiał się.

– Wciąż wierzysz w krasnale, elfy i czterolistną koniczynkę, co?

– Wiem, że łatwo stracić to, czego się nie ceni. – Zbladła. – Mówię poważnie.

– Ja też. I chcę cię zapewnić, że możemy mieć wszystko, czego zapragniemy. Że będziesz miała... – Położył palec na jej ustach, widząc, że chce zaprotestować. – Przygotowałem coś dla ciebie. Spóźniony prezent gwiazdkowy. – Sięgnął pod jedną z poduszek i wyjął dużą, kremową kopertę. – Szczęśliwego Nowego Roku, Kate.

– Co to?

– Sama zobacz.

Otworzyła kopertę, wyjęła list i zaczęła pospiesznie czytać. Organizacja Citywide Charities zawiadamiała ich, że zostali włączeni do programu adopcyjnego „Podarunek miłości”.

Serce zaczęło jej walić jak młotem, a ręce drżeć. Citywide Charities cieszyła się znakomitą opinią. Przyjmowała podania tylko od pełnych i sprawdzonych rodzin, lecz w zamian gwarantowała, że w ciągu roku dojdzie do adopcji niemowlęcia.

Kate już wcześniej przeglądała informatory podobnych agencji, z utęsknieniem też kilka razy sprawdzała ofertę Citywide Charities. Jednak gdy tylko zaczynała mówić o adopcji, Richard stanowczo stwierdzał, że nawet nie chce o tym słyszeć.

Uniosła wzrok i spojrzała na męża. Był równie poruszony jak ona.

– Co się stało? Przecież nie chciałeś...

– Ale ty chciałaś – wpadł jej w słowo.

– Jednak... jeśli ty masz inne zdanie, nie możemy... przyjąć tego dziecka – z wielkim trudem wydusiła Kate. – To byłoby nie w porządku.

– Chcę, żebyś była szczęśliwa. Najwyższy czas powiększyć naszą rodzinę. Wiem, że nie będziemy tego żałować.

Nie mogła wydobyć z siebie głosu, ale nawet gdyby jej się to udało, to i tak miałaby problemy z wyrażeniem tego wszystkiego, co czuje. Więc tylko pocałowała męża namiętnie i z oddaniem. To powinno mu wszystko powiedzieć.

Tyle razy przez te lata się całowali, ale dzisiaj było to zupełnie coś innego. Kate czuła się bardziej spełniona i szczęśliwsza niż kiedykolwiek.

Do następnego Bożego Narodzenia powinni mieć dziecko! Zostaną rodzicami i staną się prawdziwą rodziną!

– Dziękuję, dziękuję... – szeptała w przerwach między kolejnymi pocałunkami.

Zaczęła rozbierać najpierw jego, a potem rozpięła swoją suknię. Grzał ich żar buchający z kominka, a także własna namiętność.

– To będzie najwspanialszy rok w naszym życiu – szepnął, układając się na niej. – Nic nie zepsuje naszego szczęścia, Kate. Nikt i nic.

CZĘŚĆ DRUGA

ROZDZIAŁ DRUGI

Nowy Orlean, stan Luizjana, styczeń 1999

Bar z przekąskami „Buster’s Big Po’boys” znajdował się na rogu jednej z najruchliwszych ulic miejscowego centrum biznesu. Serwował dokładnie to, na co wskazywała jego nazwa: wielkie i tanie owalne kanapki, najczęściej z krewetkami lub ostrygami, do tego sałata, pomidory i mnóstwo gęstego majonezu. Oczywiście jeśli ktoś nie lubił smażonych owoców morza, mógł wybrać inne specjały, na przykład tradycyjną nowoorleańską czerwoną fasolkę z ryżem.

Jeśli idzie o wystrój, „Buster’s” przypominał inne tego rodzaju miejsca w Crescent City. Zajmował stare pomieszczenie z odpadającym tynkiem i Bóg wie jaką historią. Sufit był tu bardzo wysoki, od czerwca do września pełną parą pracowała klimatyzacja, a w środku i tak było duszno.

Gdyby lokal znajdował się w jakimkolwiek innym miejscu kraju, już dawno zamknęłyby go odpowiednie służby sanitarno-epidemiologiczne, jednak nowoorleańczycy uważali, że to świetne miejsce, żeby kupić sobie tani lunch.

Julianna Starr pchnęła przeszklone drzwi i weszła do baru, uciekając przed chłodnym, styczniowym powietrzem. Natychmiast otoczył ją przyprawiający o mdłości zapach smażonych owoców morza. Powinna się do niego przyzwyczaić w ciągu ostatnich tygodni, kiedy pracowała tu jako kelnerka, ale wciąż przeszkadzało jej, że przenika ubrania, włosy i skórę. Gdy tylko wracała z pracy do domu, zrzucała z siebie służbowy strój i wskakiwała pod prysznic, żeby się oczyścić.

Po jakimś czasie stwierdziła, że jedyną rzeczą gorszą od odoru są klienci. Nowoorleańczycy byli tacy... przesadni. Śmiali się za głośno, a także za dużo jedli i pili. Robili to w dodatku w jakimś dzikim zapamiętaniu. Raz zdarzyło jej się zapatrzeć na mężczyznę, który z lubością wgryzał się w miąższ olbrzymiej kanapki. To wystarczyło, by musiała następny kwadrans spędzić w toalecie, starając się powstrzymać torsje. No cóż, należała niestety do tych „wybranych”, które miały poranne mdłości przez cały dzień, i to nie tylko podczas pierwszego trymestru ciąży.

Julianna obrzuciła wzrokiem wnętrze baru i mina jej zrzedła. Miała pecha, że zaspała. Trafiła właśnie na największy ruch. Było zaledwie parę minut po jedenastej, lecz wszystkie stoliki były już zajęte, a przy ladzie ustawiła się długa kolejka. Kiedy Julianna ruszyła w stronę zaplecza, jedna z kelnerek skrzywiła się na jej widok.

– Spóźniłaś się, księżniczko! – krzyknął zza kontuaru szef. – Wkładaj fartuch i do roboty. Słyszysz?!

Julianna rzuciła mu niechętne spojrzenie. Uważała, że Buster Boudreaux to stary zbereźnik, a byle kanapka ma więcej inteligencji niż on. Był jednak jej szefem, a ona chciała tu jeszcze popracować.

Bez słowa wyjaśnienia przeszła do kuchni i sięgnęła po swój fartuszek. Było to różowe obrzydlistwo, w którym wyglądała teraz, z widoczną ciążą, niczym samica wieloryba. Różowa samica wieloryba! Mruknęła coś niechętnie, patrząc w lustro, a następnie podbiła swoją kartę zegarową.

Buster podszedł do niej z ponurą miną.

– Jeśli masz jakieś problemy, to opowiedz mi o nich, zamiast mruczeć coś pod nosem.

– Nie mam żadnych problemów. – Włożyła kartę z powrotem do przegródki. – Gdzie dziś pracuję?

– Pierwszy sektor. Zacznij obsługiwać te stoliki, przy których pojawią się nowi goście. I pomóż Jane przy kontuarze.

Julianna ledwie skinęła głową. Wściekły szef chwycił ją za łokieć.

– Mam już dość twojego podejścia do pracy, księżniczko! Gdybym tak bardzo nie potrzebował kelnerki, już dawno kopnąłbym cię w twój ładny tyłek.

Chciał, by zaczęła prosić, żeby jej nie wyrzucał, błagać o litość. Julianna wolała jednak głodować, niż tak bardzo się poniżyć.

Spojrzała niechętnie na jego łapsko i spytała:

– Czy coś jeszcze?

– Tak – powiedział, cofając dłoń i czerwieniąc się. – Jeszcze jedno spóźnienie i wylatujesz. Poproszę moją babkę, żeby zajęła twoje miejsce. Na pewno będzie lepsza. Jasne?

Już to widzę, pomyślała. Wredny padalec.

– Jasne!

Przeszła obok i wyszła na salę. Po chwili minęła Lorenę, inną kelnerkę, która na jej widok szepnęła coś, czego nie zrozumiała.

Julianna kompletnie ją zignorowała. Nie po raz pierwszy była narażona na docinki ze strony koleżanek. Żadna jej nie lubiła, a już zwłaszcza Lorena. I nic dziwnego, bo Julianna nie kryła, że nie znosi tego baru i uważa się za stworzoną do wyższych celów niż podawanie wielkich, obrzydliwych kanapek tępakom z Południa. Czuła się lepsza niż oni wszyscy razem wzięci.

Nieokrzesane dziewczyny z baru nie rozumiały wyjątkowej sytuacji Julianny, która w żadnym wypadku nie powinna pracować w tej podłej knajpie i obsługiwać nie zawsze kulturalnych klientów. Całymi latami troszczono się o nią i rozpieszczano. Wystarczyło, by uśmiechnęła się swoimi ślicznymi usteczkami, a już miała to, co chciała. Gdyby nie skończyły się jej pieniądze, które dostała od matki, kiedy wyjeżdżała z Waszyngtonu, nigdy nie zniżyłaby się do pracy w takim miejscu.

Uciekała już od ponad trzech miesięcy i w tym czasie na krótko zatrzymywała się w Louisville, Memphis i Atlancie. Nocowała w porządnych hotelach, jadała w restauracjach, a także chodziła do kina i na zakupy, nie zauważając, jak szybko topniały finansowe zasoby. Nie zastanawiała się również nad przyszłością, w jaki sposób będzie zarabiać na życie. Wreszcie, gdy była już w Nowym Orleanie, z przerażeniem spostrzegła, że zostało jej zaledwie tysiąc pięćset dolarów.

Mimo brzydoty i poniżenia „Buster’s” to była konieczność, przynajmniej na jakiś czas.

Julianna westchnęła i spojrzała na znajdujący się w końcu sali, koło toalety, publiczny telefon. Myślała o matce. To ona mawiała, że kobieta, która potrafi wykorzystać zarówno swoją urodę, jak i umysł, może zdziałać więcej niż oddział komandosów. Piękna kobieta może przenosić góry lub niszczyć miasta, nawet nie ruszając się z miejsca. Wystarczy starannie dobrany gest lub uśmiech.

Gdybym tylko mogła do niej zadzwonić, pomyślała, czując przemożną tęsknotę za domem. Gdybym tylko mogła wrócić.

Wymiotowała, a John stał nad nią. Twarz miał pobladłą i wykrzywioną z wściekłości. John przestrzegł, by go znowu nie zawiodła, bo inaczej się z nią policzy.

Julianna wciągnęła głęboko powietrze. Mężczyzna i kobieta na zdjęciu, które pokazał jej Clark Russell. Ich gardła poderżnięte na całej długości.

John jest zdolny do wszystkiego. Właśnie tak powiedziała jej matka, a Clark jeszcze to potwierdził.

Może już nigdy nie będzie mogła wrócić do domu.

– Proszę pani! Halo, przepraszam panią. – Oszołomiona Julianna zamrugała oczami. Klient siedzący parę stolików dalej coś jej pokazywał. – Proszę pani, skończył nam się keczup!

Julianna skinęła głową i przyniosła keczup, a potem jeszcze kanapki i rachunek do kolejnego stolika. Następnie znikła w toalecie, co zdarzało jej się ostatnio dosyć często.

Kiedy już sobie ulżyła, spuściła wodę i wyszła z kabiny. Nagle zamarła na widok kobiety o gęstych włosach koloru cynamonu, opadających falami na plecy. Nieznajoma malowała sobie usta przed lustrem wiszącym nad umywalką.

Julianna zamknęła oczy, przenosząc się w przeszłość dziesięć, nie... czternaście lat temu.

Jej matka siedziała przy toaletce, ubrana jedynie w biustonosz, majtki i pas do pończoch. Julianna stała w drzwiach i patrzyła, jak maluje usta, a następnie rozciąga je w uśmiechu, żeby skorygować makijaż.

Julianna przyglądała się temu z nabożeństwem.

– Jesteś taka ładna, mamo – szepnęła, zapomniawszy o wszystkim dookoła.

Matka odwróciła się i uśmiechnęła do niej.

– Dziękuję, skarbie. Pamiętaj jednak, że o mamie mówi się: piękna. Ty jesteś ładna, a ja piękna.

Julianna spuściła głowę.

– Przepraszam – bąknęła.

– Nic nie szkodzi, skarbie. Po prostu o tym pamiętaj.

Julianna skinęła głową, przesuwając się parę centymetrów w głąb sypialni. Jeszcze nie wiedziała, czy mama pozwoli jej tu wejść. Kiedy nie zaprotestowała, dziewczynka przysiadła nieśmiało na brzegu przykrytego satynową narzutą łóżka. Uważała przy tym, żeby nie pognieść leżącej tam sukienki.

Następnie wygładziła swój biały fartuszek i zerknęła na czarne lakierki, chcąc sprawdzić, czy są dostatecznie czyste. W jej domu obowiązywało wiele zasad. Tak wiele, że pięcioletnia Julianna nie była w stanie ich wszystkich zapamiętać.

Wiedziała jednak dobrze, że najsurowiej była karana, gdy wybrudziła lub pogniotła swoje ubranko, zwłaszcza jeśli ktoś do nich przychodził z wizytą.

– Kto dzisiaj u nas będzie, mamo? – spytała, powstrzymując ochotę, by potrzeć o siebie czubki butów. Uwielbiała dźwięk, który wydawała lakierowana skóra. – Czy wujek Paxton?

– Nie. – Matka wzięła pończochę ze stojącego na toaletce pudełka. – Ktoś wyjątkowy. – Nasunęła lśniącą pończochę na nogę i przypięła ją do pasa. – Ktoś naprawdę wyjątkowy.

– Jak się nazywa?

– John Powers – mruknęła matka z nieobecnym wyrazem twarzy. – Poznałam go na przyjęciu w zeszłym tygodniu. Pamiętasz, opowiadałam ci o nim.

– To tam, gdzie były kanapki w kształcie łabędzi, mamo?

– Tartinki, skarbie – poprawiła ją matka.

Julianna przyjrzała się jej uważnie. To rzeczywiście musiał być ktoś wyjątkowy. Nigdy wcześniej nie widziała, żeby mama miała taką minę, mówiąc o którymś ze swoich gości.

– Mam nadzieję, że będziesz grzeczna.

– Tak, mamo.

– Jeśli będziesz dobrze się zachowywać, to może kupię ci tę lalkę, która tak ci się spodobała. Tę z kasztanowymi lokami, takimi jak twoje.

Julianna wiedziała, o co chodzi: powinna być cicho i spełniać wszystkie polecenia. Wtedy matka mówiła, że jej córeczka jest „czarująca”, i starała się jej to wynagrodzić. Zresztą nie tylko ona, ale i różni wujkowie, którzy bywali w tym domu. Zawsze przynosili ze sobą czekoladki lub zabawki i mówili, że Julianna jest „bardzo miła” albo „śliczna”.

A potem mama odsyłała ją do jej pokoju.

Julianna miała nadzieję, że jeśli będzie naprawdę grzeczna, mama w końcu pozwoli jej zostać. Nigdy się jednak tego nie doczekała, więc zamknięta w swoim pokoju marzyła, że kiedyś to ją odwiedzą jacyś wyjątkowi goście.

– Tak, mamo. Obiecuję!

– To leć do siebie i pozwól mi się ubrać. John powinien tu być za parę minut.

– Proszę pani! Czy nic się pani nie stało?!

– Co takiego? – Julianna zamrugała oczami, ocknąwszy się ze swej zadumy.

– Nic pani nie jest? – Stojąca przy lustrze kobieta schowała szminkę do torebki. – Cała pani zbladła. Jakby zobaczyła pani ducha...

Julianna jeszcze raz zamknęła i otworzyła oczy. Kobieta miała brzydką, ziemistą cerę, a włosy o barwie cynamonu stanowiły jej jedyną ozdobę. Zresztą i tak nie najwspanialszą, gdy się im przyjrzeć z bliska.

Jak mogła pomyśleć, że ta kuchta przypomina choć trochę jej matkę?

– Nic mi nie jest – szepnęła, podchodząc do umywalki, żeby umyć ręce. – Po prostu... nie wiem, co się stało.

Kobieta uśmiechnęła się i poklepała ją lekko po ramieniu.

– Sama mam sześcioro dzieci. To hormony, hormony... Z czasem na pewno się pani polepszy. Tyle że dzieci to wieczne utrapienie.

Kobieta zachichotała, poklepała ją jeszcze raz i wyszła.

Julianna patrzyła za nią. Wspomnienie matki wciąż było w niej żywe. Czuła się bezbronna i zupełnie samotna.

Pociągnęła nosem i wytarła łzy. Brakowało jej matki oraz ich przytulnego mieszkania. Tęskniła za Waszyngtonem. Chciała znowu poczuć się doceniana i... bezpieczna.

Drzwi do łazienki powtórnie się otworzyły i stanęła w nich zirytowana Lorena.

– Chcesz tutaj spędzić cały dzień, czy co?! Twoi klienci już parę razy pytali o ciebie!

Mimo że koleżanka od razu zniknęła, Julianna skinęła głową, a następnie pospiesznie opuściła łazienkę.

Pozostała część dnia ciągnęła się jej minuta za minutą, godzina za godziną.

Kiedy w końcu większość popołudniowych gości wyszła, Julianna dopiero wtedy poczuła, jak bardzo jest zmęczona i obolała.

Pracowała wraz z innymi kelnerkami, uzupełniając pojemniki z przyprawami, zmywając blaty i ustawiając krzesła. Bar zamykano o trzeciej. Otwieranie go na kolację byłoby stratą czasu i pieniędzy, ponieważ ta część miasta wyludniała się całkowicie o godzinie piątej, bo o tej porze zamykano kancelarie prawnicze i inne urzędy.

Julianna nie słuchała paplaniny innych dziewcząt i nie brała udziału w rozmowie. Mimo to wiedziała, że koleżanki plotkują na jej temat albo pokazują jej język. Nie zwracała na nie uwagi, skupiając się na pracy. Chciała jak najszybciej skończyć i wrócić do siebie.

Wreszcie wszystko już było gotowe na przyjęcie pierwszych jutrzejszych klientów. Julianna podbiła swoją kartę i podeszła do drzwi, ale Lorena zastąpiła jej drogę, a trzy inne dziewczyny podeszły z tyłu.

– Nie tak szybko, księżniczko. Musimy z tobą pogadać.

Julianna przesunęła się nerwowo w bok i zaczęła niepewnie przyglądać się groźnie wyglądającym koleżankom.

– Czy coś się stało?

Lorena, którą zapewne wybrały na negocjatorkę, zmarszczyła brwi i przysunęła się bliżej.

– Można tak powiedzieć. Mamy już dosyć twojego zachowania. Tego ciągłego zadzierania nosa. I nie chcemy już dłużej ukrywać przed szefem, że nie wywiązujesz się ze swoich obowiązków.

Widząc jej pełną wrogości minę, Julianna cofnęła się jeszcze bardziej i zerknęła w głąb sali, wypatrując Bustera. Nigdzie go jednak nie było.

– Ciekawe, co masz z tego, że uważasz się za lepszą od nas? – Lorena naparła na nią, a pozostałe dziewczyny postępowały za nią krok w krok. – Dałaś sobie zmajstrować dzieciaka, i co, myślisz, że stałaś się od razu jakaś wyjątkowa?! Guzik prawda!

Następna kelnerka, Suzi, wyciągnęła w jej stronę pomalowany na krwawy kolor szpon.

– Kiedy się spóźniasz, musimy obsługiwać twoje stoliki. To znaczy, że musimy urobić sobie ręce po łokcie dla paru marnych napiwków.

– Mamy już tego dość – powiedziała twardo Jane.

– Zaspałam – tłumaczyła się niezręcznie Julianna. – Nie zrobiłam tego specjalnie.

Nie tego widocznie się spodziewały, ponieważ okrągła twarz Loreny poczerwieniała jeszcze bardziej. Wyglądała teraz jak czerwony balon w blond peruce, który może w każdej chwili eksplodować.

– Chcemy cię o coś spytać, księżniczko. Męczy nas to już od jakiegoś czasu. Jeśli jesteś taka wspaniała i delikatna, dlaczego chcesz pracować w takiej dziurze? A skoro jesteś taka wyjątkowa, to gdzie jest twój facet? Dlaczego wziął nogi za pas, gdy tylko okazało się, że rośnie ci brzucho?

– No – dodała Suzi. – A może nawet nie wiesz, kto jest ojcem twojego dziecka?

– Założę się, że nie wie – wtrąciła Jane, zanim Julianna zdołała się odezwać. – To taka dziwka, która lubi stroić miny.

Lorena wybuchnęła śmiechem.

– Jesteś żałosna, wiesz? Żal mi ciebie. – Pochyliła się i Julianna poczuła zapach owocowej gumy do żucia oraz tanich perfum.

– Nic ci się nigdy nie uda, zobaczysz. Ani tobie, ani twojemu bękartowi. Chodźcie, dziewczyny.

Wszystkie cztery odwróciły się i wyszły z baru. Julianna patrzyła za nimi, powstrzymując łzy.

Czy właśnie tak wszyscy o niej myślą? Upokorzona, położyła dłonie na brzuchu. Czy rzeczywiście jest żałosna? Czy nie ma już żadnej przyszłości? Czy... jest od nich gorsza?

Nigdy nie przyszło jej do głowy, że ktoś może myśleć o niej w ten sposób. Nie sądziła, że wzbudza litość, od której tylko krok od pogardy.

Przedtem nikt nie musiał jej współczuć. Wciągnęła powietrze i opuściła ręce. Nawet jej samej nie przyszło do głowy, że mogłaby być godna pożałowania. Czasami tylko było jej przykro, że nie może mieć ładniejszej sukienki albo innego drobiazgu.

Zamknęła oczy i pomyślała o Waszyngtonie oraz tych wszystkich ekskluzywnych restauracjach, gdzie zwykle jadała kolacje. A także o gabinetach odnowy, gdzie robiła sobie maseczki i manicure, o masażach, na które chodziła, oraz o swoim domu, gdzie było wszystko, czego dusza zapragnie.

Ale przede wszystkim pomyślała o Johnie. Drżącą ręką zakryła sobie usta.

Czy naprawdę był takim potworem, jak mówiła jej matka?

Usłyszała, że Buster i kucharz właśnie zamierzają zamknąć lokal. Nie chcąc, aby zobaczyli ją w takim stanie, wyszła szybko z baru, niemile zaskoczona popołudniowym chłodem.

Julianna owinęła się mocniej płaszczem. Na chodnikach pełno było ludzi, którzy o tej porze kończyli pracę. Tramwaj na St. Charles Avenue zatrzymał się na przystanku tuż przed nią. Zachodzące słońce odbiło się w szybie i na moment Juliannę oślepiło. Po chwili tramwaj ruszył ze zgrzytem.

Zobaczyła Johna.

Znalazł ją.

Poruszyła ustami, próbując złapać oddech, i cofnęła się w panice. Stał po drugiej stronie ulicy, patrząc w stronę St. Charles Avenue, jakby czegoś lub kogoś tam wypatrywał.

Jej! A może miejsca, w którym mógłby ją zabić?

Julianna zamarła, nie bardzo wiedząc, co robić. Patrzyła tylko, czując, że jej serce chce wyskoczyć z piersi.

Tak jak czternaście lat temu, kiedy spotkała go po raz pierwszy. Był najprzystojniejszym mężczyzną, jakiego widziała. Wysokim, młodym, dobrze zbudowanym. Nie takim jak pomarszczony senator Paxton czy gruby i łysy sędzia Lambert.

John wcale nie przypominał innych wujków, którzy odwiedzali jej mamę.

Sylwia zawołała ją, kiedy tylko przyszedł. Mówiła ciepło i dźwięcznie, z lekkim zaśpiewem z jej rodzinnej Alabamy.

– Oto moja córka – rzekła. – Ma na imię Julianna.

Dziewczynka dygnęła ze spuszczonymi oczami, tak jak ją uczono.

– Julianno, mój skarbie, przywitaj się z panem Powersem.

– Dzień dobry – bąknęła, czując, jak policzki nabiegają jej czerwienią. – Bardzo mi miło.

Chciała na niego spojrzeć, ale nie odważyła się unieść głowy.

– Witaj, Julianno – powiedział. – Cieszę się, że mogłem cię poznać.

Dopiero wtedy odważyła się na niego zerknąć. A potem jeszcze raz i jeszcze. Aż otworzyła buzię ze zdziwienia.

– Jakie ma pan białe włosy! – westchnęła – Zupełnie jak śnieg.

John przejechał ręką po głowie.

– Prawda?

– Ale jak to możliwe? – Zmarszczyła brwi. – Przecież nie jest pan stary i pomarszczony jak doktor Walters. A właśnie on ma białe włosy. – Odsunęła się, żeby mu się lepiej przyjrzeć. – Ale dużo mniej.

Kiedy matka syknęła, nagle dotarło do niej, że popełniła błąd. Lecz John Powers wcale się nie gniewał. Zaśmiał się tak jakoś... przyjemnie i Julianna poczuła, że lubi go bardziej niż innych wujków.

Przykucnął przy niej i zajrzał jej w oczy. Wcześniej nie robił tego żaden z przyjaciół mamy. Ani w ogóle nikt. A on właśnie tak postąpił, jakby Julianna była już dorosłą i ważną osobą. Jakby była kimś wyjątkowym.

– Osiwiałem w ciągu jednej nocy – poinformował ją. – To była ciężka misja. Omal nie zginąłem.

Jej oczy rozszerzyły się ze zdziwienia.

– Mógł pan zginąć?

– Mhm – mruknął i pochylił się w jej stronę. – Przetrwałem, bo jadłem żuki.

– Żuki?

Aż zakryła usta.

– Właśnie, takie wielkie i włochate.

– Niech pan o tym opowie – poprosiła.

– Może kiedyś...

– Dobrze. – Rozczarowana spuściła głowę.

A John po prostu wziął ją za ręce i przez moment patrzył na nią z powagą. Potem się uśmiechnął.

– Wiesz, Julianno, wydaje mi się... Chcesz wiedzieć, co mi się wydaje?

Bez namysłu skinęła głową.

– Wydaje mi się, że zostaniemy dobrymi przyjaciółmi – ciągnął. – Chcesz tego?

Spojrzała na matkę, która uśmiechnęła się do niej i skinęła głową.

– Tak, panie Powers. Nawet bardzo.

Najlepszy przyjaciel. Ojciec, którego nigdy nie miała. Jej obrońca. Jej kochanek.

John Powers stał się dla niej wszystkim.

A teraz chce ją zabić.

Usłyszała głośne trąbienie, a następnie przekleństwo kierowcy.

– Patrz, gdzie leziesz, lebiego!

Julianna ponownie zamrugała oczami, nie bardzo wiedząc, gdzie się znajduje. Rozejrzała się dookoła. Ludzie chcieli jak najszybciej znaleźć się w swoich domach, ale niektórzy z nich zerkali na nią z zaciekawieniem.

John, jeśli to rzeczywiście był on, gdzieś znikł.

Raz jeszcze zamknęła i otworzyła oczy, czując kolejną falę strachu. Przeszłość, jej dawne życie, John – wszystko rozmyło się we mgle.

Julianna postawiła kołnierz płaszcza, skuliła się i ruszyła przed siebie.

ROZDZIAŁ TRZECI

Julianna ocknęła się przerażona. Otworzyła oczy, nie wiedząc, co stanowi źródło jej strachu. Zaczęła rozglądać się w ciemności, szukając groźnej postaci wyłaniającej się z mroku. Nie zobaczyła nikogo, ale poczuła jakiś ruch.

Szukała potwora.

To był John, tam, na ulicy. Znalazł ją. Przyszedł tutaj, żeby ją zabić.

Ze strachu nie mogła oddychać. I znów poczuła ten ruch.

Pochodził z jej wnętrza.

Z przerażeniem położyła dłoń na wzdętym brzuchu, bojąc się, że lada chwila eksploduje i wyrzuci płód na białą pościel. Nic takiego jednak się nie stało. Brzuch był twardy i ciepły, a dziecko przestało się ruszać.

Wszystko było w porządku.

– Dzięki Bogu, dzięki Bogu... – szepnęła.

Zamknęła oczy, próbując uspokoić wzburzone serce. Gdyby John rzeczywiście ją wyśledził, już dawno by nie żyła. Na pewno rozciąłby jej łono, żeby ukarać za nieposłuszeństwo i zdradę.

Wystarczyło przypomnieć sobie ludzi z poderżniętymi gardłami z fotografii Clarka Russella.

– Julianno, ostrzegam, nie dopuść, żebym znowu się rozgniewał – uprzedzał ją John. – Bo zobaczysz, co będzie.

Zakryła oczy rękami. Nie, jeszcze jej nie znalazł. Przecież zrobiła prawie wszystko z tego, co radził jej Clark: uciekła z Waszyngtonu, nie zatrzymywała się zbyt długo w jednym miejscu, nie korzystała ze swoich kart kredytowych, aby nie zostawiać śladów w dokumentach bankowych, nie dzwoniła i nie pisała do domu. Nawet przemalowała swój samochód na inny kolor.

Nie zrobiła jednak wszystkiego. Clark radził, by używała innego nazwiska, co okazało się niewykonalne. We wszystkich hotelach żądano od niej jakiegoś dowodu tożsamości i dlatego musiała pokazywać swo- je prawo jazdy. Nawet Buster poprosił ją o numer ubezpieczenia, żeby móc ją zatrudnić.

Julianna potrząsnęła głową. To nieważne. John i tak jej tu nie znajdzie, bo zaszyła się zbyt daleko od domu. Tylko jej się zdawało, że widziała go na ulicy. Zwyczajne złudzenie, jak z tą kobietą w toalecie.

Julianna wygramoliła się z pościeli i oparła o wezgłowie łóżka. Wciąż nie mogła uwierzyć, że John jest mordercą. Przecież zawsze był dla niej miły, obsypywał ją prezentami i dawał liczne dowody najgłębszej miłości. Delikatny i czuły John, stale zapewniający, że Julianna jest najlepszą, najinteligentniejszą i najwspanialszą osobą na świecie.

Dlatego wciąż jej się wydawało, że zdjęcia, które zobaczyła, to jakiś nierzeczywisty koszmar.

Zamknęła oczy, po raz kolejny przypominając sobie Johna. Nie takiego, jakim widziała go po raz ostatni: pobladłego, z twarzą wykrzywioną niezrozumiałym dla niej okrucieństwem. Nie, tego Johna, który zawsze był delikatny i miły, i tyle jej obiecywał.

A ona miała być tylko jego grzeczną dziewczynką.

Jego grzeczną dziewczynką. Posłuszną i słodką. Dzieckiem, które traktowało go jak ojca, nigdy o nic nie pytając.

Łzy same napłynęły jej do oczu. Odkąd pamiętała, John był dla niej wszystkim. Poczuła mokre, ciepłe strużki na policzkach. Potrzebowała go, by się o nią troszczył. Tak jak zawsze.

Popełniła błąd, decydując się na tę koszmarną ucieczkę. Mogłam się przecież pozbyć dziecka, pomyślała, tłumiąc szloch. Tak jak jej kazał. A później wrócić do domu i błagać o przebaczenie. Za to, że go nie posłuchała. Za to, że ruszała jego rzeczy. Za to w końcu, że uwierzyła matce i Clarkowi, zamiast pozostać mu wierną. Mogłaby powiedzieć, że znowu chce być jego grzeczną dziewczynką. Że już nigdy go nie zawiedzie... John na pewno by jej wybaczył! Przecież...

Wytarła łzy dłonią. Nie, nigdy jej tego nie daruje. Był na nią zły, prawie wpadł we wściekłość. Julianna zadrżała, przypomniawszy sobie, jak bardzo się zmienił, gdy odkrył, że jego mała dziewczynka jest w ciąży. Wrócił wtedy z kilkutygodniowej podróży w interesach. Julianna dokładnie zaplanowała spotkanie z Johnem, przemyślała wszystkie szczegóły. Chciała, żeby odebrał tę wiadomość jako coś wyjątkowego.

Była bardzo podniecona, ponieważ spodziewała się, że John zacznie skakać z radości. Tymczasem on stał się nagle zimny i okrutny. Nigdy wcześniej takim go nie widziała.

Zgodnie z ustalonym zwyczajem Julianna czekała na niego w łóżku w swoim mieszkaniu. Nie miała na sobie ani seksownej koszulki nocnej, ani prowokacyjnej bielizny, tylko długą do kostek, różową koszulę z miękką stójką i kryzami wokół szyi i rąk.

Coś takiego mogło nosić małe dziecko.

Grzeczna dziewczynka Johna...

Poruszyła się pod kołdrą, by wygodniej się oprzeć. Poczuła na nogach ciepłą i miłą flanelę nocnej koszuli. Znowu była podniecona. Na coś czekała. Coś budziło w niej strach.

Przez chwilę starała się uspokoić, zastanawiając się, czego się boi. Nie miała przecież żadnych powodów. John z pewnością ucieszy się, kiedy mu powie o dziecku. Spodziewała się tego już wcześniej, ale ta wiadomość jakoś do niej nie docierała.

– Jest pani w dwunastym tygodniu – powiedział lekarz.

Mimo że sama odstawiła pigułki antykoncepcyjne, ta wiadomość z trudem do niej docierała.

Nareszcie stała się kobietą.

Jej serce powoli zaczęło się uspokajać. To właśnie dlatego nie przyznała się Johnowi, że zrezygnowała z antykoncepcji. Nie chciała już dłużej być jego małą dziewczynką. Pragnęła wreszcie stać się dorosła i mieć to, co mają inne kobiety.

Była pewna, że zrobiła dobrze.

John zapewni Juliannie to, czego ona potrzebuje. Przecież zawsze spełniał wszystkie jej zachcianki.

Przycisnęła dłoń do niemal płaskiego brzucha, wyobrażając sobie, jak to będzie w przyszłości. Chciała, aby naprawdę byli razem, jak pary, które oglądała w telewizji lub czytała o nich w romansach. Jednak, żeby osiągnąć ten ideał, przedtem musiała stać się dorosła.

Julianna tak naprawdę nie do końca rozumiała siebie, ale czuła, że związek z Johnem nie jest pełny. I wcale nie chodziło o to, że mieszkają osobno, ani o to, iż John jest w istocie od niej sporo starszy. Był dotąd jej jedynym kochankiem i darzyła go wiernopoddańczym uczuciem, w którego stałość nigdy nie wątpiła.

Przewróciła się na drugi bok i znowu poczuła przyjemną miękkość różowej koszuli nocnej. Nagle w jej oczach pojawiły się łzy. Ostatnio często bywała w sklepach. Bardzo chciała kupić seksowną bieliznę, w jaką inne kobiety ubierają się dla swoich kochanków. Patrzyła tęsknymi oczami na te klientki, które robiły oko do swoich partnerów albo prowokacyjnie całowały ich w sklepie.

John traktował ją zupełnie inaczej. Delikatnie, z szacunkiem i czułością, ale bez gwałtownych uniesień. A ona pragnęła więcej. Chciała poczuć żądzę i namiętność, lub też, zwyczajnie i po prostu, pokłócić się, jak to w rodzinie.

Usłyszała, że John zbliża się do drzwi wejściowych. Szybko zamknęła oczy i zaczęła oddychać spokojnie i głęboko.

Udawała sen. To był element ich gry. Zaczęli ją dawno, dawno temu, gdy jeszcze nie była to gra. Wtedy nie musiała niczego udawać.

Drzwi do jej sypialni otworzyły się i przez przymknięte powieki poczuła światło, a po chwili usłyszała skrzypnięcie materaca.

John długo milczał, a Julianna wiedziała, że po prostu na nią patrzy. Jak zawsze, walczyła z pragnieniem, by w tym momencie otworzyć oczy i na niego spojrzeć. Ciekawiło ją, co mogłaby wyczytać z jego oczu.

– Julianno, to ja, John – odezwał się łagodnie.

– John? – powtórzyła, mrugając powiekami i udając zmieszanie. – Wróciłeś?

– Tak, kochanie. Już jestem z powrotem.

– Tęskniłam za tobą – mruknęła sennie, uśmiechając się do niego. – Przyszedłeś, żeby mnie mocno przytulić?

– Tak. – Wziął ją pod brodę i zajrzał jej głęboko w oczy. – Julianno, wiesz, że cię kocham i że zawsze tak będzie. Moja miłość narodziła się w chwili, gdy cię zobaczyłem. Wiesz o tym?

Mimo długich przygotowań i prób zaczął ogarniać ją strach.

Pochylił się, żeby pocałować ją w czoło.

– Coś ci przywiozłem.

– Naprawdę?

– Mhm.

Usiadła w pościeli, udając dziecięce podniecenie.

– Co takiego?

John położył dłonie na jej ramionach.

– A byłaś grzeczna w czasie mojego wyjazdu?

Skinęła głową, choć nie była to prawda. Mimo obawy, jak zareaguje John, pragnęła jak najprędzej powiedzieć mu o ciąży.

– Wciąż za tobą tęskniłem, moja mała – powiedział, głaszcząc ją po włosach. – Jesteś tylko moja. Chcę być jak najbliżej ciebie. Jak najbliżej...

– O... o co ci chodzi?

– Zaraz sama zobaczysz. – Uśmiechnął się do niej figlarnie. – Za chwilę sama zrozumiesz.

Odsunął ostrożnie kołdrę, mrucząc coś pod nosem.

– Jaka jesteś ładna – szepnął, pocierając miękki materiał. – Ładna i słodka.

– Ależ John! – próbowała udawać przestrach.

– W porządku, kochanie. Pokaż wujkowi, jak bardzo go kochasz. – Pchnął ją delikatnie, by położyła się na materacu. – Pokaż, jaka potrafisz być grzeczna.

Zrobiła to, o co prosił. Położyła się, a on zaczął delikatnie gładzić jej ciało przez materiał. Najpierw spokojnie, a potem coraz szybciej.

Sam najczęściej się nie rozbierał, starał się tylko jak najlepiej pieścić Juliannę, najpierw rękami, a potem językiem.

Dopiero gdy osiągała orgazm, gdy się prężyła i wyginała, mrucząc jak kocica, John przytulał się do niej. Dyszał ciężko i drżał, ogarnięty niezaspokojonym pożądaniem.

– Moja kochana, mała Julianna. Co ja bym bez ciebie zrobił – szeptał.

Obróciła się do niego i pocałowała go lekko, wciąż z niepokojem myśląc o tym, jak John przyjmie wiadomość o dziecku.

– Kocham cię – szepnęła. – Zawsze będę cię kochać.

– Pokaż mi, jak bardzo. – Wziął jej dłoń i przesunął do wyprężonego członka. – Pokaż!

Nie musiał długo prosić. Pieściła go i masowała, aż w końcu doprowadziła do orgazmu.

Julianna nagle drgnęła, słysząc za ścianą czyjś ochrypły śmiech. Przez moment trwała z szeroko otwartymi oczami, a potem zorientowała się, że koniecznie musi iść do łazienki.

Zwlokła się z łóżka i pobiegła boso, czując pod stopami zimną drewnianą podłogę. Lustro nad toaletką zmatowiało ze starości. Przez jego środek biegło długie pęknięcie, które powodowało, że jej twarz składała się z dwóch oddzielnych części.

Trzymając się za brzuch, patrzyła przez chwilę na swe niewyraźne odbicie, prawie siebie nie poznając. Szybko odwróciła głowę w bok. „Żałosna”, przypomniała sobie słowa kelnerek. „Odrzucona”. „Bez żadnych szans”.

„Nic ci się nigdy nie uda. Ani tobie, ani twojemu bękartowi”. Tak właśnie powiedziała Lorena.

Kiedy ponownie uniosła głowę, wyglądała jeszcze gorzej. Rzeczywiście była żałosna. Szybko odwróciła się od lustra. Dlaczego to zrobiła? Dlaczego zdecydowała się na ucieczkę? Jeszcze nigdy nie czuła się tak osamotniona. A dziecko? Nie, tak naprawdę wcale nie chciała być matką! Nie miała zamiaru stać się taka jak te wiecznie potargane kobiety, które przychodziły do „Buster’s” i nawet nie mogły spokojnie zjeść, bo ciągle musiały pilnować swoich dzieci. Nie chciała być wiecznie zmęczona i zabiegana. Nie po to przecież zaszła w ciążę.

Ale właśnie to ją czekało.

Aż zakryła usta dłonią, kiedy zdała sobie z tego sprawę. Powinna była pozbyć się dziecka, tak jak kazał jej John. Nawet matka nie była pewna, czy Julianna podjęła właściwą decyzję. Pytała wiele razy, czy rzeczywiście chce mieć to dziecko. Przekonywała, że ukrywanie się przed Johnem będzie bardzo trudne i niebezpieczne. W końcu bez ogródek zaproponowała, że odwiezie ją do szpitala, gdzie sprawą zajmą się odpowiednio opłaceni fachowcy... i będzie po kłopocie.

Jednak Julianna naprawdę marzyła o dziecku. Chciała stać się w końcu osobą dorosłą, która za kogoś decyduje.

Teraz z jękiem usiadła na podłodze, opierając głowę o pokrytą fornirem szafkę. Już o niczym nie marzyła. Zobaczyła przyszłość, która wydała jej się straszliwie przygnębiająca. Prawie tak samo, jak jej przeszłość.

Zamknęła oczy i znowu przeniosła się w czasie. Znowu była w łazience w swoim dawnym mieszkaniu...

Wyszła z niej i położyła się koło Johna. Przez chwilę patrzyli na siebie z uśmiechem, a następnie John zapytał, co robiła przez ostatnie tygodnie. Znowu poczuła przyspieszone bicie serca. Zaczęła mówić o zakupach i zajęciach plastycznych, na które chodziła, chociaż myślała wyłącznie o ciąży.

John słuchał jej uważniej niż zwykle, a ona doszła do wniosku, że intuicyjnie spodziewał się jakiejś naprawdę ważnej informacji. Wreszcie zaczął przewiercać ją wzrokiem. W końcu znał Juliannę jak nikt inny, lepiej niż własna matka.

Po prostu mu powiedz, zachęcała siebie w duchu. Wyduś, że przestałaś brać pigułki, a kiedy nie dostałaś miesiączki, poszłaś do doktora, a ten...

Nie, jeszcze nie, pomyślała, nagle ogarnięta panicznym strachem. Jeszcze nie teraz.

– A jak twoja podróż? – zapytała.

– W porządku.

– Gdzie jeździłeś?

Spojrzał na nią wymownie. Już dawno ustalili, że Juliannie nie wolno pytać o jego pracę. Wiedziała tylko, że najpewniej pracuje dla CIA lub jakiejś innej agencji rządowej, i to, co robi, jest ściśle tajne.

Wystarczało jej to na bardzo długo, bowiem zupełnie nie przejmowała się jego pracą. Dopiero niedawno głębiej się nad tym zastanowiła. Zaczęło ją denerwować i męczyć, że John nic jej nie mówi o sobie. Była znudzona swoim życiem, a on trzymał ją z dala od swojego.

Z tego powodu zaczęła się baczniej rozglądać wokół siebie, chociaż wiedziała, że John, gdy to odkryje, nie będzie zadowolony. Za pierwszym razem, kiedy wrócił do domu i poszedł do łazienki, Julianna przejrzała jego teczkę i kieszenie płaszcza. Myślała przy tym, że serce wyskoczy jej z piersi.

Wtedy nie znalazła nic podejrzanego, ale później zaczęła odkrywać rzeczy, które niczym fragmenty puzzli zaczęły układać się w spójną całość. Na przy- kład kiedyś znalazła w kieszeni Johna list adresowany do kogoś innego. Na kartce w jednej linii wypisano jakieś nonsensy. W walizce trafiła na bilet do Kolumbii na nazwisko niejakiego Wendella White’a. Kiedy potem pytała Johna, jakie kraje zwiedził, nawet nie zająknął się o Kolumbii.

Te pierwsze sukcesy sprawiły, że nabrała odwagi.

Kiedy John znowu wyjechał, a jej znów zaczęło się nudzić, pojechała do jego mieszkania, żeby je przeszukać. Miała dużo czasu, dlatego sprawdziła wszystkie meble, a także podłogę i ściany, szukając jakichś skrytek. Przeszukała nawet lodówkę. I właśnie tam znalazła coś ważnego.

W zamrażalniku, wciśnięty między dwa kawałki zamrożonego mięsa, spoczywał notes zawinięty dla niepoznaki w biały papier. W środku znajdowały się kolumny z datami oraz jakieś niezrozumiałe, zaszyfrowane zapiski.

Dopiero wtedy pojęła, dlaczego John nigdy nie opowiadał jej o pracy ani o kolegach. Dlaczego jeździł po całym świecie, chociaż nie chciał się do tego przyznać. I dlaczego nigdy nie zostawiał jej swego numeru telefonu.

Był szpiegiem! Pracował w CIA jako szpieg!

Przestraszona szybko odłożyła notes na miejsce.

– Jutro rano muszę znowu wyjechać – rzucił.

Julianna uniosła się nieco na łokciu.

– Ale przecież dopiero wróciłeś.

– Nie skończyłem pewnej sprawy. Bardzo mi przykro.

– Na jak długo?

– Sam nie wiem. Na tydzień, może dwa. Może na miesiąc. Zależy, jak wszystko się ułoży.

– To przynajmniej powiedz, gdzie jedziesz – poprosiła kapryśnie.

– Nie mogę. Przecież wiesz.

Wiedziała, ale wcale jej to nie pomogło. Skrzywiła buzię i odwróciła się do niego plecami.

– Proszę, nie gniewaj się – powiedział. – To wcale do ciebie nie pasuje.

Spojrzała na niego przez ramię.

– Tak się nudzę, kiedy ciebie nie ma! Nie mam nic do roboty. Czuję się samotna!

– Może to ci pomoże.

John sięgnął po marynarkę, którą położył na szafce przy jej łóżku, z kieszeni wyjął granatowe pudełeczko ze złoconymi literami i z tajemniczą miną podał je Juliannie.

– To dla mnie? – spytała.

– A dla kogo? – Uśmiechnął się. – No, otwórz.

Usiadła i szybko uniosła wieczko. W wyłożonym satyną wnętrzu znajdowały się lśniące niczym gwiazdy kolczyki z brylantami. Patrzyła na nie w osłupieniu. Kamienie były naprawdę wielkie, kilkukaratowe.

Spojrzała na Johna.

– Są takie piękne!

– Nie tak piękne jak ty – powiedział, wyjmując pudełko z jej ręki. – Pozwól, że ci je założę.

Zarzuciła włosy do tyłu, a John delikatnie przewlekł druciki przez dziurki w jej uszach i zapiął kolczyki. Gdy tylko to zrobił, Julianna wyskoczyła z łóżka i pomknęła do łazienki. Zapaliła wszystkie światła i podeszła do lustra. Olśniewające! To było jedyne słowo, które przychodziło jej na myśl, kiedy patrzyła na lśniące zimnym ogniem diamenty.

Po chwili zobaczyła też odbicie Johna w lustrze. Stał tuż za nią i przyglądał się jej uważnie.

– Nie są dostatecznie ładne – stwierdził. – Brakuje im twojego żaru i ciepła.

– Och, John! – Odwróciła się i zarzuciła mu ręce na szyję. – Są wspaniałe! Piękne! – Przytuliła się do niego z całej siły. – Dziękuję, dziękuję...

Uścisnął ją, a potem pocałował w czoło.

– Przecież wiesz, że na nie zasługujesz.

– Psujesz mnie – szepnęła.

– Właśnie po to cię stworzono – oświadczył całkiem serio. – Po to, żebyś była moja i żebym mógł cię psuć. – Pocałował ją w same usta. – Wiesz co, chyba przygotuję ci wannę. Masz ochotę się wykąpać?

Otarła się o niego niczym kotka.

– Tak.

Odwrócił się i odkręcił krany. John uwielbiał ją kąpać, tak jak kiedyś, w dzieciństwie. Z przyjemnością mył jej głowę i różowe ciało, a następnie owijał włochatym ręcznikiem. Wycierał ją, a potem jeszcze posypywał pudrem i suszył włosy.

Ta kąpiel zaczęła się tak, jak wiele wcześniejszych. John namydlił kąpielową rękawicę i zaczął myć Juliannę, szepcząc coś do niej słodko. Nagle zmarszczył brwi.

– Tyjesz – mruknął z wyrzutem, przeciągając dłonią po jej talii i brzuchu.

Zesztywniała. Wiedziała, że John pragnie, by na zawsze zachowała szczupłą, dziewczęcą sylwetkę. Co powie, gdy okaże się, że przez najbliższe miesiące będzie stale przybierać na wadze?

– To nic takiego – dodał szybko, bojąc się, że przestraszył Juliannę. – Przygotuję ci dietę i zestaw ćwiczeń. Znajdę trenera. Szybko dojdziesz do dawnej figury.

Znowu zaczął nacierać jej ramiona i plecy. Dopiero po chwili przesunął dłoń w stronę jej piersi i zaczął je delikatnie masować.

Po chwili zastygł w miejscu.

Julianna zerknęła do tyłu, chcąc sprawdzić, jaką ma minę.

– John, muszę ci coś powiedzieć – szepnęła.

Spojrzał jej w oczy, a następnie sięgnął po unoszone wodą piersi. Wziął je w dłonie, jakby chciał je zważyć.

Cała się zaczerwieniła. Już wiedział. Rozpoznał zmiany, które zaczęły zachodzić w jej organizmie.

Julianna wyrzucała z siebie kolejne słowa. Opowiedziała o tym, jak zdecydowała się odstawić pigułki antykoncepcyjne, o braku menstruacji i o wizycie u lekarza.

– Jestem w ciąży – zakończyła podniecona. – Będziemy mieli dziecko. Wreszcie staniemy się prawdziwą rodziną.

Patrzył na nią tak, jakby jej nie widział, i tylko jego usta zaciskały się coraz mocniej. Minuty ciągnęły się w nieskończoność.

– John? – szepnęła, czując coraz większy niepokój.

Nie, to nie pójdzie tak, jak się spodziewała. Widocznie John nie ma ochoty zostać ojcem.

Musi mieć trochę czasu, aby oswoić się z tą myślą, wmawiała sobie. Musi przyzwyczaić się do tego, że będzie miał dziecko. To przecież bardzo poważna sprawa.

– Chcesz tego? – zapytał sucho. – Zaplanowałaś to?

– Tak. – Spojrzała na niego błagalnie. – Nie gniewaj się. Chciałam, żebyśmy byli ze sobą tak naprawdę. Kocham cię i chcę czuć się tak jak... inne kobiety.

– Inne kobiety? – powtórzył. – Przecież nawet nie wiesz, co to znaczy.

– Wiem. To znaczy, wydaje mi się, że wiem. – Patrzyła na niego z błaganiem w oczach. – Proszę, John, pozwól mi spróbować.

– Nic z tego, Julianno. Możesz o tym zapomnieć. – Odrzucił rękawicę kąpielową.

Odebrała te słowa jak policzek. Wyciągnęła dłoń i chwyciła go za rękę.

– Ale dlaczego? Przecież mówiłeś, że mnie kochasz. Wcale nie musisz się ze mną żenić. Po prostu chcę... chcę...

– Być gruba i ciągle zmęczona? – podpowiedział, kręcąc głową. – Zamienić się w kuchtę?

– Nie. – Łzy zaczęły jej kapać do wanny. – Przecież wcale nie musi tak być. Moja mama...

– Twoja matka jest kurwą, Julianno – wpadł jej w słowo. – Chcesz być taka sama?

Popatrzyła na niego w osłupieniu. Jak mógł coś takiego powiedzieć?! Przecież był przyjacielem Sylwii! A kiedyś byli nawet kochankami!

– Nie chcę się tobą dzielić z innymi mężczyznami, Julianno. Chcę cię mieć tylko dla siebie. Wolę, żebyś nie miała pracy, koleżanek i... dziecka. Czy mnie rozumiesz?

– To niesprawiedliwe – poskarżyła się, czując, że mówi jak potulny maluch, któremu nagle odebrano zabawkę.

– Niesprawiedliwe? – powtórzył z okrutnym uśmiechem. – A kto powiedział, że życie jest sprawiedliwe?

– Chcę tego dziecka, John.

– Przejdzie ci. No, przestań się mazać i wyłaź z wanny. Koniec kąpieli. Musimy pogadać, co dalej.

– Pogadać? Przecież już zdecydowałeś!

– Masz rację. – Podszedł do drzwi. – Wobec tego powiem ci, co zrobisz. Zaczekam w kuchni.

– Dlaczego jesteś dla mnie taki niedobry? – Wstała i chwyciła ręcznik. Cała drżała z gniewu i oburzenia. Przecież miała już prawie dwadzieścia lat! – Traktujesz mnie, jakbym była dzieckiem. Jakbym ciągle miała pięć lat. Mam już tego dosyć! Nie chcę być małą dziewczynką! Chcę być dorosła!

John cofnął się, by dokładnie objąć ją wzrokiem. Oczy zwęziły mu się w dwie małe szparki.

– Przestań, Julianno. Przestań, zanim będzie za późno.

Uniosła dumnie głowę, nie zważając na ostrzeżenie, chociaż w tonie Johna pobrzmiewały przeraźliwie twarde i zimne niczym lód nuty. Rozsunęła ręcznik, którym się wycierała.

– Popatrz, jestem już kobietą. Taką samą, jak inne kobiety. Dlaczego nie możesz... dlaczego...

Urwała, gdy spojrzała na jego zastygłą w niemej wściekłości twarz. Patrzył na nią tak, jakby nie tylko nie była jego ukochaną, lub nawet choćby człowiekiem, lecz jakimś dokuczliwym i obrzydliwym insektem. Nigdy go takim nie widziała. Nigdy też nie bała się go tak bardzo. John zrobił jeszcze krok w jej stronę, a ona cofnęła się, czując za sobą gładkie kafelki. Poczuła się jak przerażone dziecko, którym nie chciała już być.

– John – wydusiła z siebie – proszę, nie gniewaj się... John...

Wyciągnął rękę i chwycił ją za gardło. Jej głowa uderzyła o gładką ścianę, a Julianna zobaczyła gwiazdy.

– Więc chcesz być taka jak inne kobiety?

Tak mocno zacisnął dłoń, że zaczęło jej brakować powietrza. Rzęziła, próbując złapać oddech, ale John nie zwracał na to uwagi.

– Rozpieszczam cię i psuję. Traktuję jak księżniczkę. Jednak ty wcale tego nie chcesz.

Zdołała w końcu złapać oddech. Nigdy nie widziała Johna w takim stanie. Nawet nie przypuszczała, że człowiek może tak wyglądać. Gdzie podział się ten mężczyzna, którego znała i kochała? Cierpliwy, delikatny i czuły?

Pochylił się i spojrzał na nią zimnym, okrutnym wzrokiem.

– Chcesz być taka jak inne kobiety? Jak ta kurwa, twoja matka?

Złapał Juliannę za ramię i pchnął ją na podłogę.

– Dobrze, będę cię traktował jak inne kobiety – mruknął.

– Nie, John. Proszę, nie... – Próbowała się podnieść na kolana, ale znów ją popchnął, a ona upadła na plecy, tracąc oddech.

– Dobrze, będę cię traktował jak inne kobiety – powtórzył, rozpinając rozporek. – Starałem się odnosić do ciebie w wyjątkowy sposób, ale jak widać, to ci nie odpowiada. Nie lubisz tego. – Zmusił ją do rozsunięcia nóg. – Dobrze, bądź więc taka jak inne.

Wszedł w nią jednym mocnym ruchem.

Julianna krzyknęła z przerażenia.

Wchodził w nią raz za razem, a ona widziała tylko jego zaciętą twarz. Robił to tak, jakby chciał zrobić dziurę w jej macicy i zniszczyć nienarodzone dziecko.

Po chwili klęknął, ale koszmar jeszcze się nie skończył. Teraz odwrócił Juliannę na brzuch i wbił palce w jej biodra, przyciągając ją do siebie. Znowu poczuła go w sobie.