Stan czwarty - Jeffrey Archer - ebook + książka

Stan czwarty ebook

Jeffrey Archer

4,2

Opis

Na pierwszy rzut oka Richard Armstrong i Keith Townsend mają ze sobą niewiele wspólnego. Pierwszy z nich jest synem niepiśmiennego chłopa i pochodzi z najbardziej zacofanego krańca Europy, pogrążonej w strasznej wojnie. Drugi wychował się w pałacu, w kraju, gdzie wojna była niezbyt istotną wiadomością w gazecie.

Pierwszy był kanciarzem i złodziejem, gotowym kłamać i zmieniać tożsamość dla własnej korzyści. Drugi był potomkiem znanej rodziny, od najmłodszych lat przygotowywanym do pełnienia ważnych funkcji publicznych. Obaj jednak mieli jedną wspólną cechę. Uwielbiali hazard i rzucili wszystko na szalę w walce o kontrolę nad największym imperium prasowym świata.

Jeffrey Archer to jeden z najpopularniejszych pisarzy na świecie. W 1992 roku otrzymał tytuł szlachecki, zasiadał jako poseł w Izbie Gmin i w Izbie Lordów. Debiutował powieścią Co do grosza, która zyskała popularność w Wielkiej Brytanii. Kolejna, Kane i Abel, stała się wielkim bestsellerem. Obie książki zostały sfilmowane. Jego sławę ugruntowały następne powieści i opowiadania, m.in.: Ale to nie wszystko..., Więzień urodzenia, Pierwszy między równymi, Sprawa honoru, Na kocią łapę. Jego cykl „Kroniki Cliftonów” obejmuje tomy: Czas pokaże, Za grzechy ojca, Sekret najpilniej strzeżony, Ostrożnie z marzeniami, Potężniejszy od miecza, W godzinie próby i To był człowiek! DW REBIS opublikował również m.in. powieść I tak wygrasz oraz Dzienniki więzienne Archera.

jeffreyarcher.com

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 750

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (17 ocen)
7
7
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Borsukowa1107

Dobrze spędzony czas

Jak zwykle bardzo dobre pióro lorda Archera. Przypomina jednak powieść Abel i Kane. Polecam.
10

Popularność




Micha­elowi i Judith

Nota od autora

W maju 1789 roku Ludwik XVI zwo­łał do Wer­salu Stany Gene­ralne.

Stan pierw­szy repre­zen­to­wało trzy­stu duchow­nych.

Stan drugi trzy­stu szlach­ci­ców.

Stan trzeci sze­ściu­set posłów z gminu.

Kilka lat póź­niej, po Wiel­kiej Rewo­lu­cji Fran­cu­skiej, Edmund Burke spo­glą­da­jąc w górę na Gale­rię Repor­te­rów w Izbie Gmin, rzekł: „Oto tam sie­dzi stan czwarty i on jest waż­niej­szy niż tamci wszy­scy”.

PÓŹ­NO­WIE­CZORNY DODA­TEK NAD­ZWY­CZAJNY

Magnaci pra­sowi wal­czą o oca­le­nie swo­ich impe­riów

1

Arm­strong ban­kru­tem

Wła­ści­wie nie miał szans. Ale Richard Arm­strong dotych­czas ni­gdy się nie przej­mo­wał bra­kiem szans.

– Faites vos jeux, mes­da­mes et mes­sieurs. Pro­szę obsta­wiać.

Arm­strong spoj­rzał na zie­lone sukno. Góra czer­wo­nych żeto­nów, którą usta­wiono przed nim dwa­dzie­ścia minut wcze­śniej, zma­lała do poje­dyn­czego sto­siku. Tego wie­czoru stra­cił już czter­dzie­ści tysięcy fran­ków – ale cóż zna­czyło czter­dzie­ści tysięcy fran­ków, kiedy się roz­trwo­niło miliard dola­rów w ciągu ostat­nich dwu­na­stu mie­sięcy?

Pochy­lił się do przodu i wszyst­kie pozo­stałe żetony posta­wił na zero.

– Les jeux sont faits. Rien ne va plus – oznaj­mił kru­pier, wpra­wiw­szy płyn­nym ruchem ręki koło ruletki w ruch. Mała biała kulka zaczęła krą­żyć, po czym pod­ska­ku­jąc, wpa­dała kolejno w maleń­kie czarne i czer­wone prze­gródki.

Arm­strong zapa­trzył się w prze­strzeń. Nawet wtedy, gdy kulka osta­tecz­nie znie­ru­cho­miała, nie opu­ścił wzroku.

– Vingt-six – ogło­sił kru­pier i natych­miast zaczął zagar­niać żetony, które tło­czyły się we wszyst­kich prze­gród­kach oprócz tej ozna­czo­nej nume­rem dwa­dzie­ścia sześć.

Arm­strong odszedł od sto­lika, nawet nie patrząc w stronę kru­piera. Minął powoli oblę­żone stoły do gry w tryk­traka i ruletkę, aż dotarł do dwu­skrzy­dło­wych drzwi, wio­dą­cych do real­nego świata. Wysoki męż­czy­zna w błę­kit­nym sur­du­cie otwo­rzył jedno skrzy­dło i uśmiech­nął się do zna­nego gra­cza, ocze­ku­jąc zwy­cza­jo­wego stu­fran­ko­wego napiwku. Ale tego wie­czoru się zawiódł.

Idąc tara­so­wato opa­da­ją­cym, buj­nym par­kiem i mija­jąc fon­tannę, Arm­strong prze­cią­gał ręką po gęstych, czar­nych wło­sach. Upły­nęło czter­na­ście godzin od nad­zwy­czaj­nego zebra­nia rady nad­zor­czej w Lon­dy­nie i zaczy­nał już odczu­wać zmę­cze­nie.

Mimo swej tuszy – nie spraw­dzał wagi od kilku lat – kro­czył żwawo pro­me­nadą i zatrzy­mał się dopiero przed swoją ulu­bioną restau­ra­cją nad zatoką. Wie­dział, że wszyst­kie sto­liki są zare­zer­wo­wane co naj­mniej na tydzień z góry i na myśl o kło­po­cie, jaki sprawi, uśmiech­nął się pierw­szy raz tego wie­czoru.

Pchnął waha­dłowe drzwi restau­ra­cji. Wysoki, szczu­pły kel­ner zastą­pił mu drogę i nisko się skło­nił, usi­łu­jąc ukryć zasko­cze­nie.

– Dobry wie­czór panu – powie­dział. – Jak miło znów pana widzieć. Czy ktoś będzie panu towa­rzy­szył?

– Nie, Henri.

Star­szy kel­ner szybko popro­wa­dził nie­spo­dzie­wa­nego gościa przez zatło­czoną restau­ra­cję do małego sto­lika w niszy. Gdy tylko Arm­strong usiadł, kel­ner podał mu wielką, oprawną w skórę kartę dań.

Arm­strong potrzą­snął głową.

– Daj spo­kój, Henri. Prze­cież dobrze wiesz, co lubię.

Star­szy kel­ner zachmu­rzył się. Euro­pej­scy monar­cho­wie, gwiazdy z Hol­ly­wood, nawet wło­scy fut­bo­li­ści nie peszyli go, ile­kroć jed­nak Richard Arm­strong zja­wiał się w restau­ra­cji, wypro­wa­dzał go z rów­no­wagi. A teraz jesz­cze żądał, żeby dobrać mu menu. Dobrze cho­ciaż, że ulu­biony sto­lik sław­nego gościa był wolny. Gdyby Arm­strong przy­szedł kilka minut póź­niej, musiałby cze­kać przy barze, aż mu obsługa pospiesz­nie ustawi sto­lik na środku sali.

Led­wie Henri roz­ło­żył Arm­stron­gowi na kola­nach ser­wetę, kel­ner ser­wu­jący wina już mu nale­wał do kie­liszka jego ulu­bio­nego szam­pana. Arm­strong spo­glą­dał przez okno w dal, ale nie widział wiel­kiego jachtu przy­cu­mo­wa­nego na pół­noc­nym cyplu zatoki. Myślami był sie­dem­set mil stąd, przy żonie i dzie­ciach. Jak zare­agują, kiedy usły­szą, co zaszło?

Posta­wiono przed nim zupę z homara, o umiar­ko­wa­nej tem­pe­ra­tu­rze, tak że mógł od razu zacząć jeść. Nie lubił cze­kać, aż potrawa osty­gnie. Już wolałby raczej się popa­rzyć.

Ku zdzi­wie­niu star­szego kel­nera jego gość na­dal wpa­try­wał się w dal, kiedy po raz drugi nale­wano mu szam­pana. Arm­strong zasta­na­wiał się, jak szybko jego kole­dzy z rady nad­zor­czej – w więk­szo­ści figu­ranci z tytu­łami lub konek­sjami – zaczną wyco­fy­wać się chył­kiem i dystan­so­wać od niego, kiedy bilans firmy zosta­nie podany do wia­do­mo­ści publicz­nej? Tylko sir Paul Maitland, jak przy­pusz­czał, będzie w sta­nie oca­lić swoją repu­ta­cję.

Arm­strong schwy­cił łyżeczkę dese­rową, zagłę­bił ją w czarce i zaczął czer­pać zupę szyb­kimi, ryt­micz­nymi ruchami.

Goście przy sąsied­nich sto­li­kach od czasu do czasu odwra­cali się i obrzu­cali go spoj­rze­niem, po czym szep­tali kon­spi­ra­cyj­nie mię­dzy sobą.

– To jeden z naj­bo­gat­szych ludzi świata – infor­mo­wał miej­scowy ban­kier swoją młodą towa­rzyszkę, którą pierw­szy raz zapro­sił do restau­ra­cji.

Jego słowa wywarły na niej nale­żyte wra­że­nie. Nor­mal­nie Arm­strong upa­jałby się myślą o swej popu­lar­no­ści. Ale dziś wie­czo­rem nawet nie zauwa­żał współ­bie­siad­ni­ków. Myślami był w sali kon­fe­ren­cyj­nej pew­nego banku szwaj­car­skiego, gdzie zde­cy­do­wano, że przed­sta­wie­nie zosta­nie zakoń­czone – i to z powodu głu­pich pięć­dzie­się­ciu milio­nów dola­rów.

Pusta czarka po zupie została bły­ska­wicz­nie sprząt­nięta, gdy Arm­strong pod­niósł do ust lnianą ser­wetkę. Star­szy kel­ner aż za dobrze wie­dział, że ten gość nie lubi przerw mię­dzy daniami.

Na sto­liku wylą­do­wała teraz sola z Dover, bez ości – Arm­strong nie cier­piał zbęd­nej fatygi. Obok posta­wiono talerz z jego ulu­bio­nymi fryt­kami i butelkę pikant­nej przy­prawy – tę jedyną, którą trzy­mano w kuchni dla jedy­nego gościa, który jej uży­wał. Arm­strong z roz­tar­gnie­niem zdjął nakrętkę, prze­chy­lił butelkę i ener­gicz­nie nią potrzą­snął. Olbrzy­mia brą­zowa kro­pla spa­dła na rybę. Arm­strong wziął do ręki nóż i równo roz­sma­ro­wał sos na bia­łym mię­sie.

Tego ranka omal nie prze­rwano obrad rady nad­zor­czej, gdy sir Paul zre­zy­gno­wał z pre­ze­sury. Kiedy się upo­rano z „innymi spra­wami”, Arm­strong szybko wyszedł z sali obrad i poje­chał windą na dach, gdzie cze­kał jego wła­sny heli­kop­ter.

Pilot stał oparty o balu­stradę i z lubo­ścią zacią­gał się papie­ro­sem.

– Heath­row! – wark­nął Arm­strong, nie zasta­na­wia­jąc się ani chwili nad uzy­ska­niem zgody kon­troli lotów czy wyzna­cze­niem momentu startu.

Pilot szybko zdu­sił papie­rosa i pobiegł w kie­runku lądo­wi­ska. Kiedy prze­la­ty­wali nad lon­dyń­skim City, Arm­strong zaczął wyobra­żać sobie serię wyda­rzeń, jakie roze­grają się w ciągu naj­bliż­szych kilku godzin, jeśli się nie uda jakimś cudow­nym spo­so­bem wytrza­snąć pięć­dzie­siąt milio­nów dola­rów.

Pięt­na­ście minut póź­niej heli­kop­ter wylą­do­wał na pasie dla samo­lo­tów pry­wat­nych ter­mi­nalu numer pięć, zna­nym jedy­nie tym, któ­rych stać na jego uży­wa­nie. Arm­strong opu­ścił się na zie­mię i wolno skie­ro­wał kroki w stronę swo­jego pry­wat­nego odrzu­towca.

Inny pilot, ocze­ku­jący jego roz­ka­zów, powi­tał go u szczytu schod­ków.

– Nicea – rzu­cił Arm­strong i skie­ro­wał się ku tyłowi samo­lotu.

Pilot znikł w swo­jej kabi­nie; przy­pusz­czał, że „kapi­tan Dick” wybiera się do Monte Carlo, żeby przez kilka dni popły­wać na swym jach­cie.

Pry­watny mały odrzu­to­wiec wzbił się w powie­trze i skrę­cił na połu­dnie.

Pod­czas dwu­go­dzin­nego lotu Arm­strong wyko­nał tylko jeden tele­fon, mia­no­wi­cie do Jacqu­esa Lacroix w Gene­wie. Jed­nakże, cho­ciaż pro­sił i nale­gał, odpo­wiedź była nie­zmienna:

– Pro­szę pana, musi pan dzi­siaj przed zamknię­ciem banku zwró­cić pięć­dzie­siąt milio­nów dola­rów, gdyż w prze­ciw­nym wypadku będę zmu­szony prze­ka­zać sprawę do naszego wydziału praw­nego.

Drugą czyn­no­ścią, na jaką zdo­był się Arm­strong w cza­sie lotu, było dokładne podar­cie doku­men­tów z teczki, którą sir Paul zosta­wił na stole w sali obrad. Następ­nie poszedł do ubi­ka­cji i spu­ścił z wodą drobne skrawki papieru.

Kiedy samo­lot koło­wał na lot­ni­sku w Nicei, pod same schodki pod­je­chał mer­ce­des z szo­fe­rem. Żadne słowo nie padło, gdy Arm­strong sado­wił się z tyłu: szo­fer nie musiał pytać, dokąd ma zawieźć swego pryn­cy­pała. Arm­strong nie ode­zwał się pod­czas całej podróży z Nicei do Monte Carlo – w końcu szo­fer nie był czło­wie­kiem, który mógłby mu poży­czyć pięć­dzie­siąt milio­nów dola­rów.

Zaje­chali na przy­stań. Kapi­tan jachtu stał wyprę­żony i cze­kał, żeby powi­tać Arm­stronga na pokła­dzie. Cho­ciaż Arm­strong nie uprze­dzał nikogo o swo­ich zamia­rach, trzy­na­sto­oso­bowa załoga Sir Lan­ce­lota została zawczasu powia­do­miona, że szef jest w dro­dze.

– Ale Bóg jeden wie, dokąd – brzmiały ostat­nie słowa sekre­tarki.

Ile­kroć Arm­strong posta­na­wiał, że pora jechać na lot­ni­sko, bły­ska­wicz­nie infor­mo­wano jego sekre­tarkę. Tylko w ten spo­sób ludzie z jego per­so­nelu roz­sia­nego po całym świe­cie mogli utrzy­mać się w pracy dłu­żej niż tydzień.

Kapi­tan był nie­spo­kojny. W naj­bliż­szym cza­sie nikt nie spo­dzie­wał się szefa: dopiero za trzy tygo­dnie miał przy­je­chać z rodziną na dwu­ty­go­dniowe waka­cje. Kiedy rano zate­le­fo­no­wano z Lon­dynu, szy­per był aku­rat w miej­sco­wej stoczni, pil­nu­jąc drob­nych napraw jachtu. Co prawda nikt nie wie­dział, dokąd Arm­strong się udaje, ale kapi­tan wolał nie ryzy­ko­wać. Udało mu się, spo­rym kosz­tem, ode­brać jacht ze stoczni i przy­cu­mo­wać do nabrzeża na parę minut przed przy­by­ciem szefa do Fran­cji.

Arm­strong prze­szedł pomo­stem obok czte­rech męż­czyzn w nie­na­gan­nych bia­łych mun­du­rach, któ­rzy stali wyprę­żeni, z pal­cami przy­tknię­tymi do cza­pek. Zrzu­cił pan­to­fle i skie­ro­wał się w dół, do pomiesz­czeń pry­wat­nych. Gdy otwo­rzył drzwi swo­jej kabiny, zoba­czył na sto­liku przy łóżku pię­trzący się stos fak­sów; widać niektó­rzy prze­wi­dzieli jego przy­jazd.

Czyżby Jacques Lacroix zmie­nił zda­nie? Natych­miast odrzu­cił tę myśl. Od lat miał do czy­nie­nia ze Szwaj­ca­rami i znał ich aż za dobrze. Są kon­ser­wa­tywną i pozba­wioną wyobraźni nacją; naj­waż­niej­sze dla nich było saldo dodat­nie, a „ryzyko” nie ist­niało w ich słow­niku.

Zaczął prze­rzu­cać arku­sze zwi­ja­ją­cego się papieru. Pierw­sza wia­do­mość była od nowo­jor­skich ban­kie­rów, któ­rzy dono­sili, że tego rana po otwar­ciu giełdy akcje Arm­strong Com­mu­ni­ca­tions na­dal spa­dały. Prze­śli­znął się wzro­kiem po zapi­sa­nym papie­rze, zatrzy­mu­jąc się dopiero na sło­wach, któ­rych się naj­bar­dziej lękał: „Nikt nie kupuje, wszy­scy sprze­dają – stało tam bez osło­nek. – Jeśli ta ten­den­cja utrzyma się dłu­żej, to bank będzie zmu­szony ponow­nie roz­wa­żyć swoje sta­no­wi­sko”.

Jed­nym ruchem ręki zmiótł na pod­łogę zwoje papieru fak­so­wego i pod­szedł do małego sejfu ukry­tego za wielką, opra­wioną w ramki foto­gra­fią uka­zu­jącą jego i kró­lową, jak wymie­niają uścisk dłoni. Pokrę­cił tar­czą w prawo i w lewo zatrzy­mu­jąc się na cyfrach 10-06-23. Cięż­kie drzwiczki odsko­czyły, Arm­strong wło­żył obie ręce do środka i szybko wygar­nął grube pliki bank­no­tów: trzy tysiące dola­rów, dwa­dzie­ścia dwa tysiące fran­ków fran­cu­skich, sie­dem tysięcy drachm i pokaźny zwi­tek wło­skich lirów. Upchnął pie­nią­dze w kie­sze­niach, opu­ścił jacht i skie­ro­wał się wprost do kasyna, nie mówiąc nikomu z załogi, dokąd idzie, na jak długo ani kiedy wróci. Kapi­tan pole­cił jed­nemu z majt­ków iść za nim i uprze­dzić, kiedy będzie wra­cał.

Przed Arm­stron­giem posta­wiono dużą por­cję lodów wani­lio­wych. Star­szy kel­ner pole­wał je gorącą cze­ko­ladą; ponie­waż Arm­strong go nie wstrzy­my­wał, kel­ner lał dalej, póki nie opróż­nił srebr­nej sosjerki. Łyżeczka znów poszła w ruch, aż ostat­nia kro­pla cze­ko­lady została wygar­nięta z pucharka.

Pucha­rek zastą­piła fili­żanka dymią­cej czar­nej kawy. Arm­strong na­dal wpa­try­wał się w zatokę. Gdy tylko się roz­nie­sie, że nie stać go na zwrot tak drob­nej kwoty jak pięć­dzie­siąt milio­nów dola­rów, żaden bank na świe­cie nie będzie chciał mieć z nim do czy­nie­nia.

Star­szy kel­ner powró­cił po kilku minu­tach i ze zdu­mie­niem stwier­dził, że kawa jest nie­tknięta.

– Czy podać panu świe­żej kawy? – spy­tał ści­szo­nym gło­sem.

Arm­strong potrzą­snął głową.

– Tylko rachu­nek, Henri – odparł. Wychy­lił do dna kie­li­szek z szam­pa­nem.

Star­szy kel­ner pospiesz­nie odbiegł i bły­ska­wicz­nie powró­cił ze zło­żo­nym bia­łym kar­te­lusz­kiem na srebr­nej tacy. Ten klient nie zno­sił cze­ka­nia, nawet na rachu­nek.

Arm­strong roz­wi­nął kar­te­lu­szek, ale nie wyka­zał zain­te­re­so­wa­nia tym, co zawie­rał. Sie­dem­set dwa­na­ście fran­ków, service non com­pris. Zło­żył pod­pis, zaokrą­glił sumę do tysiąca. Na twa­rzy kel­nera po raz pierw­szy tego wie­czoru wykwitł uśmiech – śmiech, który znik­nie, kiedy Henri odkryje, że restau­ra­cja znaj­duje się na ostat­nim miej­scu dłu­giej listy wie­rzy­cieli.

Arm­strong odsu­nął krze­sło, rzu­cił zmiętą ser­wetę na stół i bez słowa wyszedł. Odpro­wa­dzało go kilka par oczu; czyjś wzrok śle­dził go jesz­cze, kiedy przy­sta­nął na chod­niku. Nie zauwa­żył majtka, który puścił się pędem w kie­runku Sir Lan­ce­lota.

Arm­strong bek­nął sobie, idąc pro­me­nadą i mija­jąc dzie­siątki jach­tów zacu­mo­wa­nych na noc cia­sno jeden obok dru­giego. Zazwy­czaj czuł przy­jem­ność na myśl, że jego jacht jest pra­wie na pewno naj­więk­szy w zatoce, jeżeli oczy­wi­ście nie zawi­nął swoim jach­tem na noc suł­tan Bru­nei lub król Fahd. Ale tego wie­czoru pochła­niała go tylko jedna myśl, jaką mia­no­wi­cie cenę mógłby uzy­skać, gdyby wysta­wił go na sprze­daż. Jed­nak kiedy prawda wyj­dzie na jaw, czy ktoś zechce kupić jacht, który był wła­sno­ścią Richarda Arm­stronga?

Arm­strong wszedł po tra­pie, trzy­ma­jąc się lin. Ocze­ki­wał go kapi­tan i pierw­szy ofi­cer.

– Natych­miast wypły­wamy.

Kapi­tan wcale się nie zdzi­wił. Wie­dział, że Arm­strong nie zechce tkwić w przy­stani dłu­żej, niż to konieczne: tylko łagodne koły­sa­nie łodzi mogło go uśpić, nawet w środku nocy. Kapi­tan zaczął wyda­wać pole­ce­nia zało­dze, Arm­strong zaś zsu­nął pan­to­fle i znikł pod pokła­dem.

Po otwar­ciu drzwi kabiny ujrzał znów zwoje fak­sów. Schwy­cił je skwa­pli­wie, gdyż wciąż jesz­cze miał nadzieję na ratu­nek. Pierw­szy faks był od Petera Wake­hama, wice­pre­zesa Arm­strong Com­mu­ni­ca­tions, który, mimo póź­nej pory, naj­wi­docz­niej na­dal czu­wał za swoim biur­kiem w Lon­dy­nie. „Pro­szę, pil­nie zadzwoń” – brzmiała wia­do­mość. Drugi nade­słano z Nowego Jorku. Akcje towa­rzy­stwa spa­dły jesz­cze niżej i jego ban­kie­rzy „acz­kol­wiek nie­chęt­nie, uznali za konieczne” pozbyć się wła­snych udzia­łów.

Trzeci przy­szedł od Jacqu­esa Lacroix z Genewy, z potwier­dze­niem, że ponie­waż bank nie otrzy­mał w godzi­nach urzę­do­wych pięć­dzie­się­ciu milio­nów dola­rów, zarząd nie miał innego wyboru, jak…

Zegary w Nowym Jorku wska­zy­wały dwa­na­ście minut po pią­tej, w Lon­dy­nie dwa­na­ście po dzie­sią­tej i dwa­na­ście po jede­na­stej w Gene­wie. Do dzie­wią­tej rano nie będzie miał już wpływu na brzmie­nie nagłów­ków we wła­snych gaze­tach, nie wspo­mi­na­jąc tych, które należą do Keitha Town­senda.

Arm­strong powoli się roze­brał, rzu­ca­jąc ubra­nie bez­ład­nie na pod­łogę. Następ­nie się­gnął do szafki po butelkę brandy, nalał sobie dużą por­cję i opadł na sze­ro­kie łóżko. Leżał bez ruchu, kiedy zahu­czały sil­niki, a po chwili usły­szał szczęk kotwicy wycią­ga­nej z dna. Manew­ru­jąc, jacht z wolna wypły­wał z portu.

Upły­wała godzina za godziną, ale Arm­strong się nie ruszał, tylko od czasu do czasu dole­wał sobie brandy. Dopiero kiedy zega­rek na bocz­nym sto­liku wydzwo­nił czwartą, pod­niósł się, odcze­kał parę chwil, po czym opu­ścił stopy na gruby dywan. Nie­pew­nie wstał i przez nie­oświe­tloną kabinę prze­szedł do łazienki. Dotarł do otwar­tych drzwi, zdjął z wie­szaka obszerny kre­mowy szla­frok, który na kie­szeni miał wyha­fto­wany zło­tymi lite­rami napis „Sir Lan­ce­lot”. Poczła­pał z powro­tem do drzwi kabiny, otwo­rzył je ostroż­nie i sta­nął boso w pół­mroku kory­ta­rza. Chwilę się wahał, po czym zamknął za sobą drzwi i klucz wsu­nął do kie­szeni. Nie poru­szył się, póki się nie upew­nił, że nie sły­szy nic poza zna­jo­mym, mia­ro­wym war­ko­tem sil­nika.

Posu­wał się chwiej­nym kro­kiem wąskim kory­ta­rzem, wresz­cie sta­nął przed schod­kami wio­dą­cymi na pokład. Powoli zaczął się wspi­nać w górę, trzy­ma­jąc się mocno lin po obu stro­nach. Gdy zna­lazł się na pokła­dzie, szybko się rozej­rzał na boki. Nie było nikogo. Noc była bez­chmurna i chłodna, jak zazwy­czaj o tej porze roku.

Arm­strong stą­pał cicho, aż zna­lazł się nad maszy­now­nią – naj­bar­dziej hała­śliwą czę­ścią statku.

Odcze­kał krótką chwilę, roz­wią­zał pasek i pozwo­lił, aby szla­frok opadł na pokład.

Nagi, pod czułą osłoną nocy, utkwił wzrok w spo­koj­nym, mrocz­nym morzu i pomy­ślał: Czy w chwi­lach takich jak ta nie powinno się czło­wie­kowi obja­wić w jed­nym bły­sku całe życie?

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Tytuł ory­gi­nału: The Fourth Estate

Copy­ri­ght © 1996 Jef­frey Archer

All rights rese­rved

Copy­ri­ght © for the Polish e-book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2012, 2019

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Roz­działy 1-15 prze­ło­żyła Danuta Sękal­ska

Roz­działy 16-41 prze­ło­żył Arka­diusz Nako­niecz­nik

Opra­co­wa­nie gra­ficzne serii, pro­jekt i opra­co­wa­nie gra­ficzne okładki oraz ilu­stra­cja na okładce: Zbi­gniew Miel­nik

Wyda­nie II e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Stan czwarty, wyd. II popra­wione, dodruk, Poznań 2009)

ISBN 978-83-7818-129-3

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel.: 61 867 81 40, 61 867 47 08

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer