Stalky i spółka - Rudyard Kipling - ebook

Stalky i spółka ebook

Rudyard Kipling

0,0
3,84 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

W lecie wszyscy chłopcy, jak się patrzy, budowali sobie za liceum chaty na wydmach porosłych żarnowcem. Były to właściwie małe gniazdka, wycięte kozikami w gąszczu kolczastych krzaków, pełne kikutów, splątanych korzeni i cierni, ponieważ jednak budowanie ich było surowo zakazane, uważano je za rozkoszne pałace. I przez pięć lat z rzędu Stalky, M'Turk i Beetle (było to w czasie, zanim jeszcze zaszczycono ich osobną pracownią) budowali jak bobry samotną świątynię dumania, w której palili fajki. (Fragment)

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 322

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Stalky i spółka

* * *

Rudyard Kipling

Tłumaczenie: Józef Birkenmajer

Strona redakcyjna

ISBN: 978-83-7991-341-1 Licencja: Domena publiczna Źródło: Fundacja Nowoczesna Polska Tłumaczenie: Józef Birkenmajer Język i pisownia mogą być miejscami archaiczne. Opracowanie tej wersji elektronicznej: © Masterlab 2015 MASTERLAB Białobrzegi, Polskawww.masterlab.pl

Rudyard Kipling

Stalky i spółka

tłum. Józef Birkenmajer

 

„Wielkich Ludzi, pieśni, chwal”

Małego imienia,

Bo ich dzieło rośnie wciąż,

I ich dzieło rośnie wciąż,

W głąb i wszerz się krzewi wciąż,

Ponad ich marzenia.

 

Wiatr zachodni, morza szum

  Wyrwały nas matkom,

Rzuciły na nagi brzeg —

Tuzin domów, gdzie ten brzeg,

a lat siedem marzł w nich człek

  Z uczniacką czeladką.

 

Sławnych ludzi był tam rój,

  Wielkiej uczoności;

Wzięło się tam dużo trzcin,

Wciąż słyszało się świst trzcin,

Nikt nam nie żałował trzcin,

  Ze szczerej miłości.

 

Od Egiptu aż po Pont

  I przez Himalaje —

Pełno ludzi z naszych gron,

Brazylia i Babilon,

Wyspy czy też Andów skłon,

  Wszędzie nasz człek staje.

 

Wielkim Ludziom sława wciąż:

  Cześć, Starzy Koledzy!

Pokazali nam, w czym rzecz,

Nauczyli nas, w czym rzecz.

Prawda, Boga Wielka Rzecz,

  Ważniejsza od Wiedzy.

 

Szerokości każdej znak

  Wybity na świecie,

Widział już któregoś z nas,

Zawsze najlepszego z nas,

Zawsze w pracy, aż po pas —

  Wszędzie nas znajdziecie.

 

A to dał nam każdy mąż

  Od ćwiczeń i słówek:

Pracy zawsze wiernym bądź.

Swe zadanie zawsze skończ,

  Bez żadnych wymówek.

 

Czy sztabowiec, czy też szpieg,

  Czy człowiek podkopów,

Stał z królami twarzą w twarz,

Rzekł: — mam szrapnel, co ty masz?

Był to zawsze człowiek nasz,

  Co najtęższy z chłopów!

 

Uczono nas w kraju wciąż,

  Niezliczone razy,

Że najlepszą rzeczą jest

I najprościej zawsze jest,

Najzdrowiej, najmądrzej jest:

  Czcić wasze rozkazy.

 

Drudzy, w krajach obcych słońc,

  Mają większe sprawy,

Służą dzierżąc ziem tych rząd,

(Wierna służba — oto rząd!)

Miłość, wierność dzierży rząd,

  Bez zysku ni sławy.

 

To wpoili mistrze nam,

  Nie wiem, jak i kiedy,

Lecz poznałem z biegiem lat,

Dojrzewając z biegiem lat,

Że to owoc szkolnych lat,

  Że to było wtedy.

 

Przeto czcijmy mężów tych,

  Ducha Wspaniałego,

Co wzgardzili swoim Dziś,

Zapomnieli swoje Dziś,

W pracy zdarli swoje Dziś,

  Dla Jutra naszego.

 

„Wielkich Ludzi, pieśni, chwal”

  Małego imienia,

Bo ich dzieło rośnie wciąż,

I ich dzieło rośnie wciąż,

W głąb i wszerz się krzewi wciąż,

  Ponad ich marzenia.

W zasadzce

W lecie wszyscy chłopcy, jak się patrzy, budowali sobie za liceum chaty na wydmach porosłych żarnowcem. Były to właściwie małe gniazdka, wycięte kozikami w gąszczu kolczastych krzaków, pełne kikutów, splątanych korzeni i cierni, ponieważ jednak budowanie ich było surowo zakazane, uważano je za rozkoszne pałace. I przez pięć lat z rzędu Stalky, M'Turk i Beetle (było to w czasie, zanim jeszcze zaszczycono ich osobną pracownią) budowali jak bobry samotną świątynię dumania, w której palili fajki.

Jednakże Mr. Prout, dyrektor ich domu, nie miał o nich zbyt dobrej opinii, a także Foxy, szczwany, rudy sierżant szkolny, niezbyt im dowierzał. Nosił tenisowe pantofle, uzbrojony był w lornetkę, a zadaniem jego było krążyć jak jastrząb nad niegrzecznymi chłopcami. Gdyby on sam w pole wyruszył, chata zostałaby z pewnością osaczona, bo Foxy znał zwyczaje swej zwierzyny. Opatrzność jednak kazała Mr. Proutowi, którego przydomek szkolny, wywodzący się od kształtu jego nogi, brzmiał „Kopyciarz”, poprowadzić wywiad na własny rachunek i właśnie ostrożny Stalky znalazł olbrzymi jego ślad koło chaty pewnego pięknego popołudnia, gdy zagłębiony w tomie Surteesa i zajęty nową fajeczką z głogu gotów był zapomnieć o Proucie i jego czynach. Kruzoe na widok śladu stopy Karaiba nie działałby rychlej od Stalky'ego. Sprzątnął on natychmiast fajki, wymiótł szczątki zapałek i pośpieszył ostrzec Beetle'a i M'Turka.

Charakterystyczne jednak dla tego chłopca było, iż nie zbliżył się do swoich towarzyszy, dopóki nie odnalazł i nie rozmówił się z małym Hartoppem, przewodniczącym Towarzystwa Nauk Przyrodniczych, instytucji, którą Stalky miał w pogardzie. Hartopp niewymownie się zdziwił, kiedy chłopak uprzejmie, jak to tylko on umiał, zaczął go błagać, aby mu pozwolił zgłosić siebie, Beetle'a i M'Turka jako kandydatów, zwierzył mu się z hamowanego od dawna zainteresowania kwiatami, wczesnymi motylami i nowymi zjawiskami i wreszcie okazał gotowość, o ile Mr. Hartopp uznałby za stosowne, rozpocząć nowe życie od razu. Jako nauczyciel Hartopp był nieufny, równocześnie jednak był też entuzjastą, a jego dobra mała dusza nie była pozbawiona pewnego uprzedzenia do tej trójki, a już szczególnie do Beetle'a z powodu uwag, jakie od czasu do czasu pod jego adresem padały. Toteż, nie chcąc zrażać żałujących grzeszników, okazał się wobec nich miłościwy i wciągnął te trzy nazwiska do swej księgi.

Dopiero wtedy, nie wcześniej, odszukał Stalky, Beetle'a i M'Turka we wspólnej sali. Pakowali książki, nad którymi mieli zamiar spędzić spokojnie popołudnie w krzakach żarnowca, zwanych „puszczą”.

— Wszystko przepadło! — rzekł Stalky pogodnie. — Znalazłem po obiedzie lekkie ślady stópek Kopyciarza koło naszej chaty. Bogu dzięki, że je z daleka widać!

— Na-sy-pa-li — piasku! Fajki schowałeś? — zapytał Beetle.

— Gdzieżby! Zostawiłem je, rozumie się, na samym środku chaty! Co za skończony idiota z ciebie, Beetle! Czy ci się zdaje, że oprócz ciebie nikt już nie myśli? Nie ma co, ta chata już dla nas na nic. Kopyciarz będzie jej pilnował.

— A to klapa! Co za świństwo! — mówił zaskoczony M'Turk, wyrzucając książki zza pazuchy.

Chłopcy nosili swe biblioteki w bluzach, między kołnierzem a paskiem.

— Ładna historia! To znaczy, że z powodu tego podejrzenia do końca kursu będziemy pod bezustannym dozorem.

— Niby dlaczego? Kopyciarz znalazł jedną chatę. On i Foxy będą jej pilnowali. To nas przecie nic a nic nie obchodzi; idzie o to tylko, żebyśmy się w tych stronach przez jakiś czas nie pokazywali.

— Pewnie, ale gdzież się podziejemy? — rzekł Beetle. — Sam wybrałeś to miejsce, a ja… ja… ja chciałem dziś po południu czytać.

Stalky siedział na pulpicie, bębniąc piętami w ławkę.

— Beetle, ty jesteś skończone cielę. Czasami mam wrażenie, jak gdybym powinien was obu puścić kantem. Czy zdarzyło się kiedy, aby o was wuj Stalky zapomniał? His rebus infectis — ujrzawszy ślady Kopyciarza, okrążające naszą chatę, złapałem małego Hartoppa — destricto ense — powiewającego siatką na motyle. Przebłagałem Hartoppa. Oświadczyłem mu, Beetle, że jeśli cię przyjmie, napiszesz odczyt dla Łowców Pluskiew. Zapewniłem go, Turkey, że przepadasz za motylami. Krótko mówiąc, udobruchałem Kartofla i w tej chwili jesteśmy już Łowcami Pluskiew.

— I cóż z tego? — rzekł Beetle.

— Turkey, daj mu w tej chwili kopniaka.

Terytorium, wyznaczone uczniom liceum na małe wycieczki, było w interesie wiedzy znacznie rozszerzone dla członków Towarzystwa Nauk Przyrodniczych. Pod warunkiem, że nie będą wchodzili do domów, mogli się w rzeczywistości wałęsać, gdzie im się podobało; za przyzwoite zachowanie się ręczył Mr. Hartopp.

Beetle zrozumiał to, jak tylko M'Turk zaczął go kopać.

— Jestem skończonym osłem, Stalky! — wołał, zasłaniając atakowaną część ciała. — Pax, Turkey, jestem osłem!

— Nie zważaj na niego, Turkey. Czy wasz wuj Stalky nie jest Wielkim Człowiekiem?

— Jest! Jest! — zgadzał się Beetle.

— Ale swoją drogą polowanie na pluskwy to plugawe zajęcie — zauważył M'Turk. — W jaki sposób się do tego zabrać?

— W ten sposób! — rzekł Stalky, sięgając do stojących za nim szafek mikrusów. — Mikrusy zawsze wariują za historią naturalną. Tu masz puszkę na rośliny małego Braybrooke'a.

To mówiąc, wyrzucił za okno mnóstwo gnijących, zrośniętych z sobą roślin i rozluźnił rzemień.

— Zdaje się, że to może człowiekowi nadać zupełnie zawodowy wygląd. A tu geologiczny młotek Claya młodszego. To może wziąć Beetle. Turkey, ty pewnie rwiesz się do jakiejś siatki na motyle?

— Niech mnie szlag trafi, jeśli to prawda! — wykrzyknął M'Turk po prostu, ale z głębokim przekonaniem. — Beetle, daj mi młotek!

— Dobrze! Ja nie jestem wcale dumny. Zdejm mi tę siatkę, co tam wisi na górze, Stalky!

— Bardzo słusznie. Ty, to składany interes! Te kundle, mikrusy, mają bardzo luksusowe upodobania. Boga mego, to ci zrobione jak wędka! Na świętego Samiwela! Wyglądamy zupełnie jak Łowcy Pluskiew! A teraz słuchajcie, co wam powie wuj Stalky! Pójdziemy na motyle w nadbrzeżne skały. Mało kto tam chodzi. Ale to kawał nie lada. Radziłbym wam zostawić książki!

— Jeszcze czego! — rzekł Beetle stanowczo. — Ani mi się śni wyrzec się przyjemności dla paru parszywych motyli!

— Spocisz się strasznie! To już raczej weź mego Jorrocka. Od niego goręcej ci nie będzie.

Spocili się wszyscy trzej, albowiem Stalky pognał ich ostrym kłusem daleko na zachód wzdłuż skał nadbrzeżnych pod zarosłe żarnowcem wydmy, na przełaj przez wąwozy pełne kolczastych krzaków. Nie zwracali najmniejszej uwagi na latające króliki ani cesarskie korony, zaś to, co Turkey mówił o geologii, w żaden sposób nie nadaje się do powtórzenia.

— Czy idziemy do Clovelly? — zapytał wreszcie zdyszany.

Rzucili się na krótką, sprężystą murawę, ogarnięci z jednej strony leniwą sennością morza pod nimi, a z drugiej — lekkim wietrzykiem letnim, buszującym wśród drzew w głębi lądu. Patrzyło się stąd w wąwóz pełen starego, wysokiego żarnowca, obsypanego żółtym kwieciem i biegnącego aż ku obramieniu z krzaków jeżyny, ostrokrzewia i ostów. Wyglądało to, jak gdyby pół wąwozu aż do brzegu skały było pełne złotego ognia. Dalej ciągnęło się już otwarte, trawą zarosłe pole, obficie najeżone tablicami z napisami.

— Co za okrutny stary piernik! — odezwał się Stalky, czytając napis na najbliższej tablicy. — Pod grozą pociągnięcia do jak najsurowszej odpowiedzialności wobec prawa G. M. Dabney, Col., Sędzia Pokoju i tak dalej. Nie zdaje mi się, żeby człowiek o zdrowych zmysłach chciał przejść tę granicę.

— Trzeba naprzód dowieść, że ktoś zrobił szkodę, bo nie można pociągnąć do odpowiedzialności za nic. Nie może skarżyć o przekroczenie granicy — rzekł M'Turk, którego ojciec miał większy majątek ziemski w Irlandii. — To wszystko bzdury!

— Dobrze wiedzieć, bo zdaje mi się, żeśmy właśnie tego potrzebowali. Ależ nie na przełaj, Beetle, ty ślepy wariacie! Toż by nas po pół mili złapano! Tędy! I zwiń tę swoją głupkowatą siatkę na motyle.

Beetle wyjął pierścień, schował siatkę do kieszeni, zsunął kij, tak że zrobiła się z niego laska długości dwóch stóp, i opasał się trzcinową obręczą. Stalky poprowadził ich w głąb lądu do lasku znajdującego się o jakieś ćwierć mili od morza i tu zatrzymał się u skraju jeżyn.

— Teraz możemy zejść prosto na dół przez krzaki i nie pokazać się więcej — mówił taktyk. — Beetle, syp naprzód zbadać teren. Fu! Gdzieś tu wściekle śmierdzi lisem.

Beetle na czworakach, wyjąwszy, kiedy łapał spadające okulary, zaczął się czołgać przez kolczasty gąszcz i wkrótce wśród jęków bólu oznajmił, iż znalazł bardzo piękny lisi przesmyk. Dobrze się to dla niego składało, bo Stalky szczypał go a tergo. Tym tunelem czołgali się na dół. Był to widocznie gościniec mieszkańców wąwozu, prowadzący, ku niewypowiedzianej radości chłopców, na sam skraj skały nadbrzeżnej i kończącej się kilku kwadratowymi stopami suchej murawy, ze wszystkich stron otoczonej ścianami nieprzeniknionych, kolczastych zarośli.

— Słowo daję, tu dopiero można się położyć! — rzekł Stalky, chowając nóż do kieszeni. — Patrzcie!

Rozsunął tęgie łodygi przed sobą i zdawało się, jak gdyby nagle otworzyło się okno na daleką panoramę Lundy. O dwieście stóp pod nimi falujące morze obwąchiwało leniwie żwir nadbrzeżny. Słychać było młode kawki pokrzykujące na rafach, poświstywanie i zgiełk jakiegoś niewidzialnego jastrzębiego gniazda; zaś Stalky z wielką powagą plunął na grzbiet młodemu królikowi, wygrzewającemu się na słońcu daleko pod nim, tam gdzie tylko skalny królik może znaleźć dla swych stóp oparcie. Wielkie szare i czarne mewy skrzeczały, opędzając się od kawek; włóki aromatycznego kwiecia dokoła tętniły życiem nisko gnieżdżących się ptaków, śpiewających lub milczących, w miarę jak cień kołujących jastrzębi przybliżał się lub oddalał; a na otwartym polu po drugiej stronie wąwozu tarzały się i skakały wesoło króliki.

— Fi! Co za kącik! To ci dopiero historia naturalna! — odezwał się Stalky, nabijając fajeczkę. — Może tu nie byczo, co! Poczciwe, stare morze!

Splunął znowu z uznaniem i umilkł.

M'Turk i Beetle wyjęli książki i legli na brzuchach z brodami w dłoniach. Morze chrapało i gulgotało; ptaki rozproszone na chwilę przez przybycie tych nowych zwierząt wróciły do swych zajęć, zaś chłopcy czytali w bujnej, rozparzonej, sennej ciszy.

— Hallo, jakiś dozorca! — odezwał się Stalky, zamykając ostrożnie Handley Cross i patrząc przez krzaki.

Po wschodniej stronie zjawił się na horyzoncie człowiek z fuzją.

— Bodaj go jasny piorun, on chce siąść!

— Przysiągłby pewnie, że jesteśmy kłusownikami! — rzekł Beetle. — Ale co komu po bażancich jajach! Są zawsze zgniłe.

— Ja myślę, że nieźle byłoby dać nogę w krzaki — zauważył Stalky. — Wcale nam nie jest potrzebne, żeby G. M. Dabney Col. , Sędzia Pokoju, tak prędko zaczął się nami zajmować. W puszczę i cicho! Kto wie, czy ten drab nie szedł za nami, rozumiecie?

Beetle był już daleko w tunelu. Usłyszeli, jak stęknął w jakiś dziwny, niebywały sposób; rozległ się trzask gałęzi łamanych przez ciężkie jakieś ciało, przedzierające się przez krzaki.

— Mam cię, ty mały, czerwony łotrze!

Gajowy złożył się nagle i wypalił z obu luf w ich kierunku. Śrut zaszumiał w suchych łodygach dokoła nich, że aż się kurz posypał, równocześnie zaś wielki lis przeleciał między nogami Stalky'ego i pomknął ku skrajowi skały.

Nie odezwali się ani słowem, póki nie znaleźli się w gąszczu, podrapani, rozczochrani, zgrzani, ale przecie nie dostrzeżeni przez nikogo.

— Omal że się nam nie dostało! — odezwał się Stalky. — Przysiągłbym, że kilka śrucin przeleciało mi między włosami.

— Widziałeś go? — mówił Beetle. — Mało brakowało, a byłbym na niego upadł. Ale to był ogrom! A śmierdział! Hallo, Turkey, co ci jest? Czyś ranny?

Chuda twarz M'Turka zrobiła się perłowo-biała; usta, zwykle na pół otwarte, były mocno zaciśnięte, a oczy aż się żarzyły. Nigdy go takim nie widzieli, wyjąwszy raz w bolesnym okresie wojny domowej.

— A czy wy wiecie, że to się równa morderstwu? — rzekł chrapliwym głosem, zgarniając ciernie z głowy.

— Kiedy nam i tak nic nie zrobił! — wtrącił Stalky. — To przecie tylko szopa! No, gdzież ty idziesz?

— Idę do dworu, jeśli tu jakikolwiek jest — odpowiedział M'Turk, przedzierając się przez osty. — Powiem to pułkownikowi Dabneyowi!

— Czyś zwariował? Powie z pewnością, że się nam to słusznie należało. Zrobi na nas doniesienie. Dostaniemy publiczne lanie przed całą szkołą. Turkey, nie bądź osłem! Pomyśl o nas!

— Idioto jakiś! — zawołał M'Turk, odwróciwszy się gwałtownie. — Myślisz, że mnie idzie o nas? Idzie o gajowego!

— Zwariował! — rzekł Beetle żałośnie, idąc za nim.

W samej rzeczy, był to jakiś nowy Turkey — Turkey wyniosły, kanciasty, zadzierający nosa — za którym oni szli przez porzeczki i maliny w ogrodzie prosto ku trawnikowi, na którym stał z urzędnikiem starszy jegomość z siwizną u skroni, słuchając i klnąc zaciekle na przemiany.

— Czy pan pułkownik Dabney? — zaczął M'Turk swym nowym, chrapliwym głosem.

— Tak jest, ja, ja, a — oczy jego wędrowały po chłopcu od góry do dołu — kto… czego u diabła wy tu chcecie? Spłoszyliście mi bażanty. Nie próbujcie przeczyć. Nie ma się z czego śmiać! (Niezbyt piękne lica M'Turka skurczyły się w okropny grymas śmiechu przy słowie „bażanty”). Wybieraliście mi jaja z gniazd. Na próżno chowasz czapkę, wiem dobrze, że jesteś z liceum. Nie próbuj przeczyć! Jesteś z liceum. Proszę natychmiast o nazwisko i numer, paniczu. Chciałeś ze mną mówić, co? Moje tablice z napisami widziałeś? Musiałeś widzieć! Nie próbuj przeczyć! Widziałeś! O, karygodne! Karygodne!

Pułkownik dusił się z gniewu. M'Turk tupał z lekka piętą w trawnik i jąkał się trochę — dwie niezawodne oznaki, że traci panowanie nad sobą. Ale o cóż miał być zły, on, winowajca?

— Nie… niech pan posłucha, proszę pana. Czy… czy pan strzela lisy? Bo jeśli pan nie strzela, to pański gajowy strzela. Widzieliśmy na własne oczy. Ja… ja gwiżdżę na pańskie wyzwiska — ale to okropność! To przecie uniemożliwia wszelkie uczucia sąsiedzkie! Męż… mężczyzna musi raz na zawsze powiedzieć, jakie stanowisko zajmuje wobec okresu ochronnego! To gorsze od morderstwa, bo przeciw temu nie ma legalnego środka!

M'Turk cytował chaotycznie słowa ojca, podczas gdy starszy jegomość wyprawiał dziwne hałasy w gardle.

— Czy wiesz, kto ja jestem? — zagulgotał wreszcie.

Stalky i Beetle zadrżeli.

— Nie, mój panie, i nic mi na tym nie zależy, choćby pan nawet był samym wicekrólem! Proszę mi tu zaraz odpowiedzieć, jak gentelman gentelmanowi: czy pan strzelasz lisy, czy nie?

A przecież cztery lata temu Stalky i Beetle tak starannie wykopali M'Turka z jego irlandzkiego dialektu! Najniewątpliwiej w świecie zwariował albo dostał porażenia słonecznego i tak samo niewątpliwie dostanie rżniętkę — naprzód od starego gentelmana, a potem od dyrektora. Najmniejsze, czego się wszyscy trzej mogli spodziewać, to była chłosta publiczna. Jednakże — jeśli własnym oczom i uszom mogli wierzyć — starszy pan zmiękł. Mogła to być cisza przed burzą, ale…

— Ja nie strzelam!

Wciąż jeszcze gulgotał.

— To pan musi wylać swego gajowego. On nie godzien mieszkać razem z przyzwoitym lisem w jednym i tym samym hrabstwie. I w dodatku lisica w tej porze roku!

— Czy przyszedłeś rozmyślnie po to, żeby mi to powiedzieć?

— Rozumie się, że tak, dziwny człowieku! — odpowiedział M'Turk, tupiąc nogą. — Czyżbyś pan nie zrobił tego samego dla mnie, gdyby się panu zdarzyło zauważyć coś podobnego w moim majątku?

W niepamięć — w niepamięć poszło liceum i szacunek należny starszym. M'Turk znowu stąpał po jałowych, purpurowych górach dżdżystego wybrzeża zachodniego, gdzie podczas ferii był wicekrólem czterech tysięcy akrów gołej ziemi, jedynym synem w trzystuletnim domu, panem dziurawej łodzi rybackiej i bożyszczem ubogich dzierżawców swego ojca. To ziemianin mówił do równego sobie — głębina wołała do głębin — i stary gentelman zrozumiał to wołanie.

— Przepraszam! — rzekł. — Przepraszam bez zastrzeżeń — pana i Stary Kraj. A teraz może pan będzie tak dobry i zechce mi opowiedzieć, jak to było?

— Byliśmy w pańskim jarze — zaczął M'Turk i opowiadał dalej na przemiany, to jak żak, to znowu, gdy niegodziwość gajowego wyprowadzała go z równowagi, jak oburzony obywatel wiejski. Wreszcie zakończył:

— Jak pan z tego widzi — musiało to już wejść u niego w zwyczaj. Ja… my… nigdy chętnie nie oskarża się służby sąsiada, ale w tym wypadku pozwoliłem sobie.

— Rozumiem. Oczywiście. I miałeś pan zupełną słuszność. Haniebne — och, haniebne!

Szli koło siebie razem po trawniku, a pułkownik Dabney rozmawiał jak z równym sobie.

— Oto skutki awansowania rybaka! Rybaka, którego osobiście wyciągnąłem z jego sieci na homary! Przecie tego dość, aby zepsuć reputację archanioła! Niech pan nie próbuje przeczyć! To fakt. Dobrze pana wychował ojciec. Tak jest. Cieszyłbym się bardzo, gdybym go mógł poznać. Tak jest, bardzo. A ci dwaj panicze? Anglicy. Niech pan nie próbuje przeczyć. Oni także z panem przyszli? Nadzwyczajne! Nadzwyczajne, doprawdy. Nigdy bym nie przypuszczał, żeby przy dzisiejszym stanie wychowania mogło się znaleźć trzech chłopców ze zdrowymi zasadami… ale prawda pochodzi z ust… Nie, nie! To się do was nie stosuje! Nie próbujcie przeczyć! Wy nie! Sherry chwyta mnie zawsze za wątrobę, ale — piwo, co? Ha? Co powiecie na piwo i mały podwieczorek? Dawno już temu, jak byłem chłopcem — straszne to szkodniki. Ale wyjątki potwierdzają tylko regułę. I w dodatku lisica!

Nakarmiła ich na tarasie siwowłosa gospodyni. Stalky i Beetle głównie jedli, ale M'Turk z szeroko otwartymi oczami prowadził swobodną, lekką rozmowę, a starszy pan traktował go jak brata.

— Ależ rozumie się, mój drogi, możecie przyjść znowu. Czyż nie powiedziałem, że wyjątki potwierdzają regułę? Dolna część wąwozu? Człowieku, gdzie się wam podoba, byleście mi nie płoszyli bażantów. Te dwie rzeczy nie są bynajmniej nie do pogodzenia. Nie próbujcie przeczyć. To fakt, a swoją drogą, nie pozwolę już gajowemu nosić strzelby. Przychodźcie i chodźcie sobie, gdzie chcecie. Ja was nie bedę widział, wy nie potrzebujecie widzieć mnie. Jesteście dobrze wychowani. Jeszcze szklankę piwa, co? Powiadam ci — był rybakiem i dziś wieczór znowu rybakiem zostanie. Zostanie! Najchętniej utopiłbym go. Odprowadzę was do domku odźwiernego. Moi ludzie nie są szczególnie… e… uprzejmi dla chłopców w waszym wieku, ale was na drugi raz poznają.

Po wielu komplementach pożegnał ich przy domku odźwiernego, w wysokiej bramie u dębowych sztachet parku.

Chłopcy stali przez jakiś czas w milczeniu. Nawet Stalky, który grał drugie, jeśli nie nieme skrzypce, patrzył na M'Turka jak na człowieka nie z tego świata. Dwie szklanki mocnego, domowego piwa snadź usposobiły chłopca melancholijnie, bo idąc z rękami w kieszeniach zanucił z cicha:

Oh, Paddy drogi, zali wiesz,

co ludzie szepcą sobie?

Kiedy indziej Stalky i Beetle rzuciliby się na niego natychmiast, bo ta pieśń była ze względu na swą siłę czarodziejską wyklęta — anathema. Widząc jednakże, czego dokonał, tańczyli dokoła niego w milczeniu, czekając, aż raczy zstąpić na ziemię.

Dzwonek zwołujący na herbatę odezwał się, kiedy byli o pół mili od liceum. M'Turk drgnął i ocknął się ze swych marzeń. Opuściła go wakacyjna chwała majątku ziemskiego. Znowu był mówiącym po angielsku uczniem liceum.

— Turkey, to było niesłychane! — pochwalił go Stalky szlachetnie. — Nie wiedziałem, że to w tobie siedzi. Zdobyłeś dla nas na cały kurs chatę, w której po prostu nikt nie może nas złapać.

Wirowali dziko na piętach, jodłując według przyjętego zwyczaju długim okrzykiem zwycięstwa, zbliżonym do pieśni triumfalnej dzikich i zbiegli ze wzgórza ścieżką, prowadzącą od gazometru, na dół, właśnie w samą porę, aby się spotkać z gospodarzem, który całe popołudnie spędził na pilnowaniu ich opuszczonej chaty w „puszczy”.

Na szczęście, cała wyobraźnia Mr. Prouta skłaniała się ku ciemniejszej stronie życia, skutkiem czego bardzo kwaśno patrzył na tych cherubinów o niewinnym spojrzeniu. Chłopcy, jak Prout ich rozumiał, zajmowali się meczami klasowymi, do których ich też w każdej chwili można było zawołać. On jednak słyszał, jak Mr. Turk publicznie wyśmiewał palanta — nawet mecze klasowe; wiedział, że zapatrywania Beetle'a na „honor klasy” są wprost rewolucyjne, i nigdy nie mógł z całą pewnością powiedzieć, kiedy gładki i uśmiechnięty Stalky śmieje się z niego. A wobec tego — jako że natura ludzka jest taka, jaka jest — ci chłopcy musieli gdzieś nabroić! Spodziewał się, że to nic poważniejszego, ale…

— Ta-ra-la-la-i-ti! Oto ma pieśń zwycięska! Słuchajcie!

Stalky, wciąż jeszcze wirując na piętach, poleciał do jadalni jak tańczący derwisz.

— Ti-ra-la-la-i-tu! Oto ma pieśń zwycięska! Słuchajcie! — piruetował za nim Beetle z rozkrzyżowanymi ramionami.

— Ti-ra-la-la-i-tu! Oto pieśń mego zwycięstwa! Słuchajcie! — zaskrzeczał głos M'Turka.

Ale gdy go mijali, czy zalatywało od nich piwem, czy nie?

Nieszczęście tkwiło w tym, iż jego sumienie gospodarza klasy kazało mu zasięgnąć rady u kolegów. Gdyby powędrował ze swą fajką i kłopotami do pokoju małego Hartoppa, byłby sobie może oszczędził wstydu. Bo Hartopp miał do chłopców zaufanie i niejedno o nich wiedział. Los skierował go do Kinga, również gospodarza klasy, ale niezbyt mu życzliwego, a nienawidzącego gorliwie Stalky'ego i Spółki.

— A — ha! — rzekł King, zacierając ręce po wysłuchaniu historii. — Ciekawe! W mojej klasie nigdy nikomu coś podobnego na myśl nawet nie przyjdzie.

— Widzi pan — prawdę mówiąc, nie mam dowodu!

— Dowodu? Dla naszego znakomitego Beetle'a! Jak gdyby go było potrzeba! Przypuszczam, że dostarczenie dowodu nie będzie niepodobieństwem dla sierżanta. Przynajmniej w mojej klasie uchodzi Foxy za niezwyciężonego w wyłapywaniu krętaczy. Z całą pewnością palili gdzieś i pili. Chłopcy tego typu zawsze to robią. Zdaje się im, że to po męsku.

— Ale oni mało z kim się w szkole wdają, a wobec młodszych są wyraźnie — no — brutalni — rzekł Prout, który widział z daleka, jak Beetle oddawał z procentem siatkę na motyle zapłakanemu mikrusowi.

— Oczywiście! Uważają się za wyższych ponad zwykłe rozrywki. Małe zarozumiałe bydlątka! W tym szyderczym, celtyckim uśmiechu M'Turka jest coś, co mnie denerwowałoby trochę. A jak starannie oni się zawsze ze wszystkim kryją! Bezczelność wprost na zimno obmyślana, z góry ułożona. Jak pan wie, jestem bezwzględnym przeciwnikiem wtrącania się do spraw cudzych klas, ale tym chłopcom trzeba dać nauczkę, Prout, i to dobrą nauczkę, jeśli chcemy poskromić bodaj tylko ich wybujałą pewność siebie. Gdybym był na pańskim miejscu, zająłbym się przez jaki tydzień ich sprawkami. Chłopcy tego rodzaju — być może, że sobie pochlebiam, ale ja myślę, że chłopców znam — nie wstępują do Łowców Pluskiew bez kozery. Niech pan powie sierżantowi, aby miał oczy otwarte; ja też będę uważał podczas swych wędrówek.

— Ti-ra-la-la-i-tu! Oto ma pieśń zwycięska! Słuchajcie! — zabrzmiało daleko w głębi korytarza.

— Wstrętne! — rzekł King. — Gdzie oni się nauczyli tego bezwstydnego wycia! Koniecznie potrzebują dobrej nauczki.

Ale chłopcy nie troszczyli się o nauczki przez kilka następnych dni. Mieli do swego rozporządzenia cały majątek pułkownika Dabneya i przetrząsali go z ostrożnością Czerwonoskórych a dokładnością włamywaczy. Mogli wchodzić przez bramę koło domku odźwiernego z górnej drogi — nie omieszkali zaprzyjaźnić się z odźwiernym i jego żoną — mogli, zszedłszy na dno wąwozu, wracać wzdłuż skał nadbrzeżnych albo też, zacząwszy od wąwozu, piąć się na górę aż ku gościńcowi.

Uważali starannie, aby nie wejść w drogę pułkownikowi — on swoje zrobił i nie należało nadużywać jego gościnności — nie pokazywali się też na horyzoncie, gdy mogli się poruszać w ukryciu. Najulubieńszym ich kątem była kryjówka w krzakach na brzegu skały. Beetle nazwał ją Zaczarowaną Grotą, tak dla spokoju, jak i schronienia, jakie dawała. Gdy tu leżeli z fajkami i tytoniem umieszczonym wygodnie na długość ramienia, pozycja ich była prawie nie do zdobycia.

Albowiem, zapamiętajmy to sobie, pułkownik Dabney nie zaprosił ich do swego domu. Z tego powodu nie potrzebowali prosić o specjalne pozwolenie bywania u niego; a pod tym względem przepisy szkolne były bardzo surowe. On dał im tylko wstęp na swe grunta, ponieważ zaś byli regularnymi Łowcami Pluskiew, rozszerzone granice ich działalności obejmowały jego tablice w wąwozie i bramy jego parku na górze.

Byli olśnieni swą własną cnotliwością.

— Ale nawet gdyby tak nie było! — mówił Stałky, leżąc na wznak i wpatrując się w błękit. — Przypuśćmy nawet, że jesteśmy kilka mil za granicami szkolnymi, nikt, kto nie wie, gdzie tunel, złapać nas w tej puszczy nie może. Czyż to nie lepsze, niż leżenie tuż za budą i pietranie się, ile razy chciało się zapalić fajkę? Czyż wasz wuj Stalky nie jest…

— Nie! — rzekł Beetle wyciągnięty na brzegu skały i polując w zamyśleniu. — Zawdzięczamy to Turkowi. Turkey jest Wielki Człowiek! Turkey, wiesz ty, kochanie, że do rozpaczy doprowadzasz Kopycińsia?

— Głupi, stary osioł! — mruknął zaczytany M'Turk.

— Znowu zaczynają nas podejrzewać! — zaczął Stalky. — Kopytko stał się dziwnie podejrzliwy od jakiegoś czasu, a Foxy, ile razy urządził obławę, zawsze musi przynieść coś w rodzaju, w rodzaju…

— Skalpu! — rzekł Beetle. — Foxy jest durny Czinganguk!

— Biedny Foxy! — rzucił Stalky. — Wyobraża sobie, że nas w tych dniach złapie. Powiedział mi wczoraj w sali gimnastycznej: „Mam panicza na oku, Mr. Corkran. Ostrzegam panicza tylko dla pańskiego dobra”. Odpowiedziałem mu na to: „Radzę wam dać temu spokój, bo wpadniecie. Ostrzegam was tylko dla waszego dobra”. Foxy był wściekły.

— Cóż, dla Foxy'ego to tylko wesoły sport! — rzekł Beetle. — Kopyciarski, to prawdziwy szpicel! I nie dziwię się, jeśli myśli, żeśmy się wstawili…

— Ja się urżnąłem tylko raz, podczas świąt — mówił Stalky z namysłem. — Strasznie się potem przechorowałem. Ale, jak Boga mego, jak się ma za gospodarza klasy takiego bydlaka jak Kopyto, można się rozpić.

— Gdybyśmy chodzili na mecze i ryczeli: „Doskonale, panie profesorze!”, gdybyśmy stali na jednej nodze i wyszczerzali zęby, ile razy Kopytius powie: „Dalej, dziatki, żwawo”, a my mu na to: „Tak jest, prosz pampsora” lub: „Prosimy, prosz pampsora”, jak to robi zgraja parszywych mikrusów, Kopytkowski wynosiłby nas pod niebiosa — rzekł M'Turk z drwiącym uśmiechem.

— Trochę za późno zaczynać.

— A po co? I tak wszystko w porządku. Kopyciański nie chce niczego złego. Ale on jest osioł. A my dajemy mu do poznania, że go uważamy za osła. Dlatego Kopyścio nas nie kocha. Wczoraj po modlitwie powiedział mi, że on jest loco parentis! — śmiał się Beetle.

— Chorrroba! — wykrzyknął Stalky. — To znaczy, że knuje jakieś niesłychane łajdactwo! Ostatni raz mi to powiedział, jak mi dał trzysta wierszy do przepisania za tańczenie kaczuczy w sypialni nr 10. Loco parentis, jak Boga mego! Ale co nas obchodzą te głupstwa, dopóki jesteśmy szczęśliwi. Nic nam zarzucić nie można.

Tak było i właśnie ta ich nienaganność wprowadzała w zakłopotanie Prouta, Kinga i sierżanta. Chłopcy mający coś na sumieniu zwykle się zdradzają. Cichaczem wymykają się pośpiesznie za bramę, a zapytani śmieją się nerwowo. Wracają w nieładzie tuż przed apelem. Dają sobie znaki głowami, rozmawiają na migi i chichoczą, rozpraszając się, jak tylko zauważą zbliżającego się nauczyciela. Ale Stalky i jego towarzysze dawno już wyszli z okresu tych młodocianych manifestacji. Wychodzili jakby nigdy nic i wracali w zupełnym porządku po lekkim podwieczorku z poziomek ze śmietaną w domku odźwiernego.

Ponieważ w miejsce krwiożerczego rybaka gajowym został mianowany odźwierny, żona jego miała dla chłopców wielki szacunek. Prócz tego odźwierny dał im wiewiórkę, którą oni znów ofiarowali Towarzystwu Nauk Przyrodniczych, dając tym równocześnie mata małemu Hartoppowi, już chcącemu zapytać, co też oni robią dla Wiedzy. Foxy sumiennie zbadał kilka głębokich stromych dróg dewońskich za pewną samotną oberżą na rozstaju, a ciekawą było rzeczą, że także Prout i King, rzadko obcujący z sobą przyjaźnie członkowie „ciała nauczycielskiego”, kroczyli razem w tym samym kierunku — to znaczy na północny wschód. A tymczasem Czarodziejska Grota leżała dobrze na południowy zachód.

— Oni są chytrzy — piekielnie chytrzy! — mówił Stalky. — Ale dlaczego nas aż tam szukają?

— Ja wiem! — odezwał się Beetle słodko. — Pytałem Foxy'ego, czy próbował kiedy w tej oberży piwa. To mu wystarczyło i dodało mu trochę ducha. On i Kopycio tak długo węszyli koło naszej starej chaty, że pomyślałem, iż nie będą mieli nic przeciw jakiejś zmianie.

— Dobrze, ale to przecie wiecznie trwać nie może — zauważył Stalky. — Kopytkowicz chodzi nadęty jak chmura gradowa, a King zaciera wciąż przednie łapy i szczerzy zęby jak hiena. Na Kinga działa to okropnie demoralizująco. Jeszcze którego dnia pęknie…

Ten dzień przyszedł nieco wcześniej, niż się spodziewali — przyszedł, kiedy sierżant, którego obowiązkiem było zbieranie niepunktualnych, nie pojawił się przy zbiórce poobiedniej.

— Ma już dość marudów, co? Poszedł na górę, żeby nas wymacać stamtąd lornetką — rzekł Stalky. — Dziw, że dawniej o tym nie pomyślał. Widzieliście, jakie oko do nas zrobił stary Kopyto przy zbiórce? Kopycińsio też w tym palce umaczał. Ti-ra-la-la-i-tu! Oto mój śpiew zwycięski! Słuchajcie! Chodźmy!

— Do Groty? — zapytał Beetle.

— Naturalnie, tylko że ja nie palę aujourd'hui. Parce que je zupełnie słuszne-ment pense, że dziś będziemy suivis. Pójdziemy sobie wzdłuż skał, powolutku, tak żeby Foxy mógł nam nadążyć na górze.

Skierowali się ku pływalni i nagle ujrzeli przed sobą Kinga.

— O, ja wam przeszkadzać nie będę! — wykrzyknął na ich widok. — Zajęci naukowymi badaniami, oczywiście? Jestem pewny, że się dobrze zabawicie, moi młodzi przyjaciele.

— Widzicie! — rzekł Stalky, kiedy King nie mógł ich już usłyszeć. — Nie potrafi dochować sekretu. Idzie, żeby nam przeciąć linię odwrotu. U łazienek zaczeka na Kopyciarza. Obsadzili wszystkie miejsca, wyjąwszy drogi wzdłuż skał, i teraz myślą, że nas zakorkowali jak w butelce. Nie ma się po co śpieszyć.

Szli powoli przez wąwozy, aż wreszcie stanęli na linii tablic.

— Posłuchajcie, chłopcy. Foxy nakręcony jest tak, że będzie musiał posypać się za nimi z góry na dół jak groch. Jak tylko usłyszycie, że się przedziera przez krzaki, walcie wprost do Groty. Oni chcą nas złapać flagrante delicto.

Zanurzyli się w krzewiu pod prostym kątem do tunelu, otwarcie idąc przez trawę, i legli cicho w Grocie.

— Nie mówiłem?

Stalky schował starannie tytoń i fajki. Sierżant, bez tchu, oparł się o płot, próbując za pomocą lornetki przeszukać zarośla, ale z równym powodzeniem mógł próbować patrzeć przez worek z piaskiem. Wkrótce pojawił się za nim Prout i King. Naradzali się.

— Aha, Foxy'emu nie podobają się tablice, ale nie podobają mu się także i ciernie. No, to teraz sypmy tunelem na dół, pójdziemy do domu odźwiernego. Hallo! Oni posłali Foxy'ego w krzaki!

Foxy tkwił po pas w trzeszczącym, kołyszącym się krzewiu, z uszami pełnymi zgiełku własnych kroków. Chłopcy dotarli do lasku na górze i patrzyli na dół przez pas ostrokrzewiu.

— Hałas piekielny! — zauważył Stalky krytycznie. — Nie sądzę, aby się to pułkownikowi Dabneyowi spodobało. Powiadam wam, chodźmy do domku odźwiernego i sfrygajmy co tymczasem. Zobaczymy w sam raz koniec komedii.

Nagle przebiegł koło nich dozorca.

— Na miłość boską, kto tam jest na dnie wąwozu? Pan się wścieknie! — zawołał.

— Prawdopodobnie kłusownicy! — odpowiedział Stalky w szerokim dialekcie dewońskim, który stanowił ich langue de guerre.

— Już ja im dam kłusa!

Zleciał w lejkowaty wąwóz, który po chwili zaczął się napełniać wrzawą. Zwłaszcza wyraźnie słychać było głos Kinga wołającego:

— Naprzód, sierżancie. Proszę mu dać spokój, panie! On spełnia mój rozkaz!

— A któż wy jesteście, żebyście tu rozkazywali, dziadu jeden! A wy pójdziecie ze mną do pana. Wyłazić z krzaków. (To do sierżanta). Ale jo, to sie wi, żeście przyszli za chłopcami. Ino że ci chłopcy mają długie uszy i białe brzuchy, a wy je chowacie do kieszeni, jak już nie żyją. Marsz do pana! On wam pokaże chłopców, że do końca życia popamiętacie. A wy tam — siedzieć za płotem!

— Wytłumaczcie właścicielowi! Możecie wytłumaczyć, sierżancie! — krzyczał King.

Widocznie sierżant poddał się przeważającej sile.

Beetle leżał jak długi na trawie za domkiem odźwiernego, literalnie gryząc ziemię w spazmie radości.

Stalky kopniakami przyprowadził go do przytomności. Na jego twarzy jak i na twarzy M'Turka nie było ani śladu wesołości; tylko muskuł jakiś drgał im czasem w policzku.

Zapukali do drzwi domku, w którym byli zawsze mile widzianymi gośćmi.

— Chodźcie ino i siadajcie, moi złoci! — przywitała ich żona dozorcy. — Nic mojemu chłopu nie zrobią. Już on im pokaże! Świeże poziomki i śmietana. My, ludzie z Dartymoor, nie zapominamy nigdy o swych przyjaciołach. Ale ci bidefordzcy kłusownicy, to wszystko hołota. Może cukru jeszcze? Mój mąż złapał dla was borsuka, moi panicze. Jest tam w sianie, w skrzynce.

— Weźmiemy go, jak zjemy. Ale, jak widzę, pani przy pracy. My sobie tu posiedzimy, a — u pani dziś pranie, jak się zdaje — mówił Stalky. — My pani nie będziemy zawracali głowy. Niech pani na nas zupełnie nie zważa. Tak. Śmietany aż za dużo!

Kobieta odeszła, obcierając o fartuch czerwone ręce i pozostawiła ich samych w poczekalni. Dał się słyszeć odgłos kroków na żwirze za oprawnymi w ołów, szlifowanymi szybkami, po czym zabrzmiał głos pułkownika Dabneya, nieco donośniejszy od trąbki.

— Czytać umiecie? Macie oczy w głowie? Proszę nie próbować przeczyć! Macie!

Beetle zerwał jakąś serwetkę szydełkową z ceratowej kanapy, wepchnął ją sobie w usta i zniknął, potoczywszy się w jakiś kąt.

— Pan widziałeś moje tablice! Pański obowiązek? Gwiżdżę na pański obowiązek! Podziwiam pańską bezczelność, mój panie! Pańskim obowiązkiem było trzymać się z dala od mych gruntów. On będzie mnie mówił o obowiązku! Jak to — jak to — jak to, zwyrodniały kłusowniku, pan mnie będziesz uczył? Ryczeć jak wół w tych krzakach w wąwozie? Chłopcy? Chłopcy? Chłopcy? To trzymajcie swych drągali w domu! Ja nie jestem za waszych chłopców odpowiedzialny! Ale zresztą ja temu nie wierzę — nie wierzę ani słowa! Pan masz w oczach to chytre spojrzenie — chytre, niskie, kłusownickie spojrzenie w oczach, wystarczające, wystarczające, aby popsuć reputację archanioła! Nie próbuj pan przeczyć! To fakt! Sierżant? Tym bardziej powinieneś się pan wstydzić! Najgorszy interes, jaki kiedykolwiek zrobił Najjaśniejszy Pan! Sierżant latający po kraju i uprawiający kłusownictwo — na emeryturze! Karygodne! Oh, karygodne! Ale ja będę względny. Będę miłosierny. Na Boga, będę kwintesencją ludzkości. Widziałeś pan moje tablice czy nie? Nie próbuj pan przeczyć. Widziałeś! Milczeć, sierżancie!

Dwadzieścia jeden lat służby wojskowej wybiły na Foxy'm swe piętno. Umilkł.

— A teraz — marsz!

Wysoka brama szczęknęła, zamykając się.

— Mój obowiązek! Sierżant będzie mnie uczył obowiązków — parsknął pułkownik Dabney. — Boże! Znowu sierżanci!

— To King! To King! — dławił się Stalky z głową pod poduszką kanapy.

M'Turk pożerał dywanik przed niepokalanym kominkiem, a kanapa skrzypiała w takt konwulsyjnych drgawek Beetle'a. Przez grube szkło widać było niebieskie, powykręcane, groźne figury.

— Ja… ja protestuję przeciw tej zniewadze!

King widocznie biegł pod górę.

— Ten człowiek spełniał tylko swój obowiązek. Pan pozwoli, że mu wręczę swą kartę wizytową!

— On jest w tenisowym kostiumie! — Stalky znów wsadził głowę pod poduszkę.

— Na nieszczęście — ku memu najwyższemu zmartwieniu — nie mam przy sobie ani jednego biletu, ale nazwisko moje jest King, szanowny panie, nauczyciel liceum i jestem gotów — najzupełniej gotów — ponieść wszelką odpowiedzialność za postępowanie tego człowieka. Widzieliśmy trzech…

— Widzieliście panowie moje tablice?

— Przyznaję, że tak, ale w tych okolicznościach…

— Ja jestem tu in loco parentis — przyłączył się do dyskusji niski głos Prouta.

Można było słyszeć, jak sapał.

— Co takiego?

Pułkownik Dabney z każdą chwilą mówił coraz to wyraźniejszym akcentem irlandzkim.

— Jestem odpowiedzialny za chłopców znajdujących się pod moją opieką.

— Tak? Jest pan odpowiedzialny? Zatem wszystko, co panu mogę powiedzieć, jest, że daje im pan bardzo zły przykład — aby tak rzec, przykład fatalny! Nie znam waszych chłopców, nie widziałem waszych chłopców, ale powiadam panu, że gdyby tu z każdego krzaka szczerzył zęby chłopak, panowie mimo wszystko nie macie krzty prawa włazić mi tu przez wąwóz, płosząc wszystko, co w nim żyje. Proszę nie próbować przeczyć! Panowie tak zrobili. Należało przyjść do domku odźwiernego i zobaczyć się ze mną, jak przystoi na przyzwoitych ludzi, a nie robić obławy na chłopców wzdłuż i wszerz mej remizy. Pan jest in loco parentis? Doskonale, ja też łaciny jeszcze nie zapomniałem i powiem panu: Quis custodiet ipsos custodes? Jeśli nauczyciele bezprawnie włażą na cudze grunta, jakże można ganić chłopców?

— Gdybym jednak mógł pomówić z panem prywatnie — odezwał się Prout.

— Nie mam z panem nic prywatnego. Może pan być tak prywatny, jak tylko się panu podoba, po drugiej stronie tej bramy; i — życzę panom dobrego popołudnia.

Brama znowu szczęknęła.

Chłopcy zaczekali, aż pułkownik Dabney odejdzie do domu, a potem padli sobie w objęcia, z trudnością chwytając oddech.

— O, mój Boże! O, mój King! O, moje Kopytko! Och, mój Foxy! Gorliwość, wszystko przez gorliwość, panie Cymbałkiewicz!

Stalky obtarł oczy.

— Och! Och! Och! Aleśmy ich ubrali! Trzeba iść, bo się spóźnimy na herbatę.

— We… we… weźcie borsuka i uszczęśliwcie jeszcze małego Hartoppa. U… u… szczęśliwcie już wszystkich! — łkał M'Turk, szukając po omacku drzwi i kopiąc rozciągniętego na ziemi Beetle'a.

Znaleźli zwierzę w śmierdzącej skrzynce, zostawili dwie półkorony jako zapłatę i zataczając się ruszyli ku domowi. Borsuk chrząkał w sposób tak dziwnie podobny do pułkownika Dabneya, że dwa czy trzy razy upuścili go, piszcząc z niepohamowanego śmiechu. Nie przyszli jeszcze zupełnie do siebie, gdy Foxy spotkawszy chłopców na dziedzińcu koło klasy, zawiadomił ich, że mają się udać do swej sypialni i czekać, póki się po nich nie pośle.

— Dobrze, wobec tego proszę zanieść tę skrzynkę do pokoju pana Hartoppa. Zrobiliśmy przynajmniej coś dla Towarzystwa Nauk Przyrodniczych! — rzekł Beetle.

— Obawiam się, panicze, że was to nie uratuje — odpowiedział groźnym głosem Foxy.

Czuł się w duchu boleśnie dotknięty.

— Nie ma strachu, Foxibus!

Czkawka Stalky'ego doszła do szczytu.

— My… my was nie opuścimy, Foxy. Ślusarz zawinił, a kowala powieszono, co…? Nie, wyście niczemu nie zawinili. Psy polujące na lisa w lesie zawsze trop gubią. Ja… ojej, niedobrze mi…

— Tym razem trochę się zagalopowali! — pomyślał Foxy. — Powiedziałbym nawet, że się bardzo zagalopowali i może gdzie co pili, choć nie czuć od nich trunkiem. A jednak — do pewnego stopnia jakby nie ci sami. Ale Kingowi i Proutowi dostało się nie gorzej ode mnie. Przynajmniej ta jedna pociecha…

— No, a teraz musimy się bronić! — rzekł Stalky, zrywając się z łóżka, na które się rzucił. — Jesteśmy, jak zwykle, uciśnioną niewinnością. Nie mamy najmniejszego pojęcia, dlaczego nas tu wysłano, nieprawdaż?

— Najmniejszego wytłumaczenia. Pozbawieni herbaty. Publiczna kompromitacja wobec całej klasy — mówił M'Turk, płacząc ze śmiechu. — To przecie nie żarty.

— Słuchajże, wytrzymaj, dopóki King nie straci panowania nad sobą — odezwał się Beetle. — Ten stary oszczerca pieni się pewnie z wściekłości i nie wytrzyma, żeby pierwszy nie zacząć. Prout jest na to za ostrożny. Uważaj głównie na Kinga i przy pierwszej sposobności odwołaj się do rektora. To ich zawsze do cholery doprowadza.

Zawezwano ich do gabinetu gospodarza domu, gdzie Proutowi asystowali King i Foxy, ten ostatni z trzema trzcinami pod pachą. King patrzył na nich triumfująco, bo na policzkach chłopców lśniły niewyschłe jeszcze łzy radości. Zaczęło się śledztwo.

Tak jest, szli wzdłuż skał. Tak jest, weszli na grunta pułkownika Dabneya. Tak jest, widzieli tablice graniczne z napisami — w tym miejscu Beetle załkał histerycznie. W jakim celu weszli na grunta pułkownika Dabneya?

— Tam był borsuk, prosz pampsora!

Tu King, który nie cierpiał historii naturalnej, ponieważ nie lubił Hartoppa, nie mógł już dłużej wytrzymać. Poprosił ich, aby do jawnego zuchwalstwa nie dodawali jeszcze kłamstw.

— Ależ borsuk znajduje się w mieszkaniu pana Hartoppa, prosz pampsora! Sierżant był tak grzeczny i sam go zaniósł.

W ten sposób została załatwiona kwestia borsuka, a ta chwilowa porażka doprowadziła podrażnienie Kinga do punktu wrzenia. Słychać było, jak stukał nogą w podłogę, podczas gdy Prout układał swe niedołężne pytania. Teraz już miała się zacząć walka na ostre. Oczy ich zgasły, twarze stały się nieme, ręce zwisły wzdłuż boków bez ruchu. Kosztem rodaka mieli wziąć odwieczną lekcję swej rasy, polegającą na pozbyciu się wszelkiego podniecenia i zamknięciu przeciwnika w pułapce w odpowiedniej chwili. Jak dotąd, szło wszystko dobrze. King coraz bardziej mieszał się do śledztwa, okazując mściwość tam, gdzie Prout był tylko obrażony. Czy znane im są kary grożące za przekroczenie granicy? Stalky z doskonale ułożoną miną niezdecydowania przyznał, że coś niecoś o nich słyszał, ale myślał… Zdanie było naciągnięte do ostateczności: Stalky nie chciał wygrywać swych atutów wobec takiego przeciwnika. Mr. King nie pytał o żadne „ale” i nie był zupełnie ciekaw wykrętów Stalky'ego. Za to z drugiej strony może być, iż ich zajmie jego skromne zdanie. Chłopcy, którzy wymykają się — przekradają — ukrywają poza granicami, nawet poza granicami zakreślonymi wielkodusznie przez Towarzystwo Nauk Przyrodniczych, do którego się podstępnie zapisali, aby mieć płaszczyk dla swych przestępstw — ich występki — ich łajdactwa — ich niemoralność…

— Trzaśnie w tej chwili! — rzekł do siebie Stalky. — A wówczas wlecimy na niego, zanim się będzie mógł wycofać.

— Tacy chłopcy, zepsuci, trąd moralny — prąd własnych słów poderwał Kingowi nogi i poniósł go — oszczercy, kłamcy, lenie, początkujący pijacy…

On zmagał się tylko ze zdaniem, chcąc dobrnąć do końca i chłopcy wiedzieli o tym; ale M'Turk przeciął ten szumny frazes i Stalky i Beetle powtórzyli za nim jak echo:

— Apeluję do pana rektora, panie profesorze.

— Apeluję do pana rektora, panie profesorze.

— Apeluję do pana rektora, panie profesorze.

Było to ich niezaprzeczone prawo. Za opilstwo groziła publiczna chłosta i wydalenie. To im zarzucano. Ta sprawa należała do rektora i do nikogo innego, jak tylko do niego.

— Odwołałeś się do Cezara i przed Cezarem staniesz!

Słyszeli już to zdanie raz czy dwa razy przedtem w ciągu swej kariery.

— Niemniej — ciągnął King zaniepokojony — radziłbym wam poprzestać na naszym wyroku, moi młodzi przyjaciele.

— Czy mamy trzymać się z dala od swych kolegów aż do widzenia się z panem rektorem? — zwrócił się M'Turk do swego gospodarza klasy, nie zwracając uwagi na Kinga.

To podniosło sytuację do punktu kulminacyjnego. Równocześnie oznaczało to też zwolnienie od nauki, bo parszywe owce surowo izolowano, zaś rektor sądził sprawy zawsze na zimno po dwudziestu czterech godzinach.

— Niestety, skoro zuchwale trwacie na swoim stanowisku — rzekł King, z żalem patrząc na trzciny pod pachą Foxy'ego. — Tu nie ma alternatywy.