Stadion na peryferiach - Opracowanie zbiorowe - ebook

Stadion na peryferiach ebook

Opracowanie zbiorowe

0,0

Opis

Książka Stadion na peryferiach jest bardzo ciekawym przykładem uprawianej w nowoczesny sposób nauki historycznej. Z pewnością jest to tekst interdyscyplinarny, i to w prawdziwym tego słowa znaczeniu, sięga bowiem zarówno do historii i jej warsztatu, do metod stosowanych w socjologii czy w antropologii kultury. Można go również zaliczyć do kategorii – niestety tak rzadkiej dotąd w Polsce – badań nad mentalité, co jeszcze bardziej podnosi jego wartość. Podobnie jak dostrzegalne wątki z historii wizualnej, mówionej, historii materialnej i historii przestrzeni. Nie odważyłbym się napisać, czego tutaj jest więcej. Dlatego całość robi tak pozytywne wrażenie. W skrócie, praca dotyczy zarówno tego, „jak było”, jak wyglądał sport w przestrzeni geograficznych i kulturowych peryferii w okresie głównie powojennym, ale również, jak myśleli o nim (myślą) bohaterowie opowieści (aktorzy społeczni) posiadający pamięć o przeszłości. Jednak podstawowym tematem według mnie jest społeczeństwo małych miasteczek i wsi, które niezbyt często znajduje się w polu zainteresowań historyków, a jeśli już, to traktowane jest jak margines potrzebny do przedstawienia przemian politycznych. Tutaj mamy do czynienia z wyobrażeniem społeczności jako motywem prymarnym. Sport wydaje się wręcz pewnym instrumentem do jej pokazania. Dodatkową zaletą jest zastosowanie oddolnej perspektywy pozwalającej dostrzec różne aspekty w zupełnie innym świetle albo po prostu pozwalające zarejestrować wątki dotąd niedostępne.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 381

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Okładka

Strona tytułowa

Publikacja sfinansowana ze środków Narodowego Centrum Nauki przyznanych na podstawie decyzji nr DEC-2011/03/B/HS3/00642

© Copyright by Marta Kurkowska-Budzan, Marcin Stasiak and Towarzystwo Autorów i Wydawców Prac Naukowych UNIVERSITAS, Kraków 2016

ISBN 97883-242-3220-8

Opracowanie redakcyjne, projekt okładki i skład

Pracownia Mole

Recenzent

dr hab. Mariusz Mazur

Wybór zdjęć

Marcin Stasiak

Na okładce wykorzystano fotografię ze zbiorów Sławomira Milewskiego: Trening kolarzy LZS, połowa lat 70., wieś Ptaki k. Kolna, ówczesne woj. łomżyńskie.

www.universitas.com.pl

Podziękowania

Chcemy w tym miejscu dać wyraz wdzięczności przede wszystkim naszym rozmówcom, którzy podzielili się swoimi doświadczeniami, udostępnili fotografie i osobiste materiały o charakterze archiwalnym. Byli to (w kolejności alfabetycznej):

Stanisław Barczak (Lubartów), Jan Bordzoł (Nowodwór, Lubartów), Tadeusz Guz (Lubartów), Jerzy Jedut (Lubartów), Halina Kamińska (Sieburczyn), Małgorzata Kanar (Lubartów), Waldemar Kosowski (Kolno), Teresa Kurkowska (Konarzyce), Zdzisław Kurkowski (Konarzyce), Sławomir Milewski (Kolno-Ptaki), Cecylia Nicińska (Otwock), Stanisław Niciński (Otwock), Wiesław Niciński (Warszawa), Andrzej Orłowski (Kolno), Antoni Połomski (Kolno), Janusz Pożak (Lubartów), Joanna Stachyra (Lubartów), Helena Sułek (Gdańsk), Karol Stachelski (Kraków), Bronisław Szymański (Kolno), Jan Tomala (Lubartów), Lech Wójcik (Lubartów), Wiesława Zalewska (Kolno), Edward Zalewski (Kolno).

Panom Januszowi Gierachowi i Ryszardowi Ochowi z Lubartowa, Bronisławowi Szymańskiemu i Edwardowi Zalewskiemu z Kolna oraz pracownikom Kolneńskiego Ośrodka Kultury i Sportu i Miejskiej Biblioteki Publicznej dziękujemy za pomoc w dotarciu do lokalnych źródeł i rozmówców.

Niezwykle doceniamy pracę i dziękujemy za pomoc paniom archiwistkom z Akademii Wychowania Fizycznego im. Bronisława Czecha w Krakowie i Akademii Wychowania Fizycznego im. Józefa Piłsudskiego w Warszawie.

Profesorowi Zbigniewowi Krawczykowi składamy podziękowania za długą, bezcenną konsultację telefoniczną.

Dziękujemy za dyskusję nad wstępnymi założeniami projektu prof. Krzysztofowi Zamorskiemu i uczestnikom jego seminarium doktoranckiego w Instytucie Historii Uniwersytetu Jagiellońskiego.

Specjalne podziękowania należą się dr. hab. Mariuszowi Mazurowi z Uniwersytetu im. Marii Curie-Skłodowskiej, który zechciał z uwagą przeczytać i zrecenzować książkę przed jej wydaniem.

Dziękujemy wreszcie naszym rodzinom – za cierpliwość.

Wstęp

Na otwarcie linii autobusowej czekało Jankowo Młodziano­wo ponad dwanaście lat. Dopiero w przededniu Zielonych Świąt, wzbijając tumany kurzu na niedawno załatanej żwirówce, z półgodzinnym opóźnieniem zajechał z impetem różno­kolorowy autosan. Powitało go ponad pół wsi. Roześmiany od ucha do ucha kierowca poprosił o papierosa, a kobiety w międzyczasie ubierały pojazd kwiatami. Naczelnik Jerzy Dec przeciął wstęgę. A Antoni Chojnowski, miejscowy opiekun ZSL, ogłosił rozpoczęcie festynu sportowego. Biegano po bruku na bosaka, co budziło podziw przyjezdnych, którzy mimochodem zauważyli, że obok znanych im twardogłowych, rośnie nowa generacja twardostopych. Oby z pożytkiem dla kraju! Święto wieńczyła zabawa ludowa z poczęstunkiem w remizie strażackiej Skarbowa Młodzianowa (…)1.

W Stadionie na peryferiach chcemy opowiedzieć o ludziach w czasie i przestrzeni, które są jednocześnie bardzo bliskie współczesnemu Polakowi, ale też bardzo odległe. Czas, który umownie nazywamy na kartach tej książki Peerelem, to okres pomiędzy 1944 a 1989 rokiem. Działo się to stosunkowo niedawno, lecz historyczność tej epoki podkreśla zarówno fakt, że dorosło już pokolenie urodzone po 1989 roku, jak i to, że jej obraz uległ w powszechnej wyobraźni swoistej petryfikacji. W szczególności obraz „społeczeństwa Peerelu”. Jest to, w swym nieostrym popularnonaukowym przekazie i wizerunku, społeczeństwo wielkomiejskie i z wyjątkiem kolejnych społecznych protestów i „polskich miesięcy” raczej pasywne. Ta refleksja była dla nas punktem wyjścia do postawienia pytania: co mogłoby być takim wątkiem codziennej ludzkiej aktywności, który dałby nam do ręki klucz – jeden z wielu istniejących, jak sądzimy – do otwarcia innej historycznej perspektywy na „społeczeństwo Peerelu”. Uznaliśmy, że tym tematem jest obecność sportu w kulturze prowincji i w doświadczeniu mieszkańców wsi i miasteczek.

Zazwyczaj we wstępie autor definiuje kluczowe pojęcia, którymi się posługuje w pracy. W przypadku naszego projektu badawczego losy kategorii są ściśle związane z rezultatami badań, co wynika z przyjętej przez nas metodologii. O to, czym była prowincja w Peerelu i czym był sport w jej kontekście, pytaliśmy w trakcie badań, a odpowiedź spróbowaliśmy dać w treści książki. Sama metodo­logia – jej kolejny sprawdzian w warsztacie historyka – był też jednym z naukowych celów, które sobie postawiliśmy. Szczegóły perspektywy badawczej, rodzaj źródeł i omówienie terminologii oraz kwestii problematycznych związanych z procesem poznawczym zawarliśmy na końcu książki jako Suplement, czyli jak poznawaliśmy stadiony na peryferiach. Zdecydowaliśmy się na ten zabieg konstrukcyjny po to, by wybrnąć z jednego z największych kłopotów, jakie powstają, kiedy na bazie badań łączących metody i źródła socjologiczne, antropo­logiczne i historyczne trzeba stworzyć ostateczną narrację. Opowieść historyka rządzi się innymi zasadami niż raport socjologa i nie ukrywajmy – ta pierwsza jest bardziej atrakcyjna dla czytelnika. Z tego powodu obszerne omówienie warsztatu badawczego znalazło się poza nawiasem głównej narracji.

W tym miejscu chcemy krótko wytłumaczyć ideę, która ufundowała konstrukcję tej książki. Etymologia wyrazu „sport” sięga starożytnego Rzymu. Łacińskie słowo disporto, potemdisporte składa się z rdzenia porta (brama) oraz przedrostka dis- określającego przemieszczenie. W schyłkowym Imperium Rzymskim miało oznaczać wychodzenie z gęsto zabudowanego miasta poza jego bramy celem zabawy i ćwiczeń fizycznych na świeżym powietrzu. Wyróżniona przestrzeń poza murami przynależała jednak do miasta. To, co się w niej działo, było elementem doświadczania miasta jako struktury materialnej – przechodzenie bram w obie strony, oraz jego tkanki społeczno-kulturowej. Przestrzeń przeznaczona na rekreację była dla mieszkańców wartością i atrybutem konkretnej społeczności. Nasze poszukiwania sportu na prowincji zaczęły się od tego tropu. Materialność, wyróżniona przestrzeń i jej funkcje dały konceptualną ramę analizy.

Tytułowy stadion na peryferiach jest dla nas zarówno metaforą badanego problemu, jak i dosłowną przestrzenią, z której w większości rozdziałów staramy się prowadzić niejako „transmisję na żywo”. W badaniach dążyliśmy do tego, by być blisko ludzkiego doświadczenia, dlatego w treści zamieszczamy obszerne fragmenty autobiograficznych narracji lub przedstawiamy bohaterów, którzy są swego rodzaju przewodnikami. W rozdziale pierwszym pt. Pokolenie podążamy za Staszkiem Nicińskim, wiejskim chłopcem z rocznika 1941. Jego losy omówione na tle sytuacji powojennej wsi i małych miasteczek północno-wschodniej Polski są w dużej mierze reprezentatywne dla pokolenia dzieci wiejskich, które zetkną się ze sportem wskutek „rewolucji kulturalnej” przeprowadzonej przez komunistów. Będzie to pokolenie, dla którego m.in. sport stanowił widoczny atrybut wyższego statusu społecznego i innego niż chłopski, nowoczesnego, „miejskiego” stylu życia, do którego znaczna część tych młodych ludzi zacznie aspirować. W tym rozdziale, który zaczyna się tuż po wojnie, a kończy w pierwszej połowie lat 60., będziemy wędrować po placach przyszkolnych, po polach i wiejskich podwórkach. Począwszy od rozdziału drugiego do czwartego włącznie, nasza uwaga poświęcona jest przestrzeni i materialności. W niej właśnie widzimy człowieka, jego działania, warunki i konsekwencje tych działań, które składają się na pewne kulturowo-społeczne zjawiska wspólne dla całego okresu, choć intensywność ich występowania jest zmienna. W rozdziale drugim pt. Dzikie boiska omawiamy spontaniczne stwarzanie przestrzeni dla autotelicznej aktywności fizycznej, powoływanie Huizingowskiego „świętego kręgu zabawy”. Tutaj przewodnikami są młodzi chłopcy z wielu wsi i małych miasteczek – od Białostocczyzny i Lubelszczyzny po Ziemie Zachodnie. W rozdziale trzecim pt. Bilans otwarcia dokonujemy koniecznego podsumowania warunków materialnych, politycznych i instrumentarium idei, którymi dysponował zorganizowany sport i kultura fizyczna w przełomowym, tużpowojennym okresie. Wiąże się on z rozdziałem czwartym, zasadniczym, w którym ukazujemy zjawiska, które konstytuowały „stadion na peryferiach” przez cały Peerel. Poruszamy tu m.in. kwestie sprawczości i uwarunkowań, materialności i idei. W rozdziale piątym pt. Nowy człowiek na nowym stadionie sportowa arena jest tym razem nie tylko miejscem zabawy i rywalizacji sportowej – tak, jak chcieliby ją widzieć bohaterowie poprzedniego rozdziału – ale również polem, na którym w mniej lub bardziej specyficzny dla prowincji sposób materializuje się symboliczna przemoc partii i państwa. W rozdziale szóstym pt. Rowerem w świat podążamy ścieżkami sportowców wiejskich i małomias­teczkowych – biorąc za przykład kolarzy, którzy uprawiając wyczynowy sport, przekraczali na różne sposoby granice swojej wsi i małego miasta. WŚwiatłach miasta podsumowujemy nasze wnioski, wracając do pytania o to, czym była prowincja, i o rolę sportu w życiu kolejnych pokoleń mieszkańców wsi i małych miasteczek w Peerelu.

Nie jest to do końca książka o historii sportu. Jak wszystkie opracowania z pogranicza dziedzin, może rozczarować czytelników spodziewających się gatunkowej poprawności. Mamy jednak nadzieję, że wnosi pewne wartości poznawcze, a przynajmniej może stanowić pretekst do dyskusji nad polską prowincją, jej mieszkańcami i kulturowymi przemianami, jakie miały tam miejsce drugiej połowie ubiegłego wieku.

Rozdział I

Pokolenie

Gimnastyczny popis na rodzinnym podwórzu – prywatnym stadionie. Jest koń, a dokładnie klacz, jest i strój z firanki dla podkreślenia estetycznego wymiaru ćwiczeń. Fotografie zostały wykonane między 1962 a 1965 rokiem, w niewielkiej wsi Przytuły Las, powiat Łomża.

Te zdjęcia zaskakują na tle zawartości czarnych stronic albumów rodzinnych, z których pochodzą – typowych kolekcji foto­grafii, jakie posiada większość Polaków z tego pokolenia: upozowane pary ślubne, koledzy i koleżanki ze szkoły na ofiarowanych zdjęciach legitymacyjnych, rozbawione towarzystwo na wycieczkach lub obozach, uroczystości rodzinne.

Halina, Wiesław i Stanisław Nicińscy podczas ćwiczeń gimnastycznych.

To nie jedyne fotografie z sesji sportowych, jest ich więcej: kilka pochodzi z lat wcześniejszych, dużo więcej z lat późniejszych. Młodzież na zdjęciach to rodzeństwo – roczniki 1940, 1945, 1954. Najstarszy to Stanisław – on i siostra Halina są w tym czasie młodymi nauczycielami, najmłodszy Wiesiek ma już swoje marzenia edukacyjne, choć jeszcze niesprecyzowane co do kierunku kształcenia.

Kto je wykonał? Dlaczego poświęcił na nie cenne klisze, zamiast zachować je na inną, poważniejszą i bardziej uroczystą okazję? Na pierwsze pytanie dość łatwo jest odpowiedzieć: Stanisław był posiadaczem aparatu Penti i inicjatorem tej i wielu innych podobnych sesji. Nauczył Wieśka robić zdjęcia; młodszy brat chętnie się tym zajmował. Dokumentowali to, w czym się doskonalili, co sprawiało im przyjemność i satysfakcję. Nie dziwi nas dzisiaj ani jedna, ani druga pasja, ale warto sięgnąć wstecz, zarówno do osobistej historii najstarszego z rodzeństwa, jak i historii tamtego pokolenia wiejskiej młodzieży, aby zrozumieć te fotografie i skalę zmian społecznych i mentalnościowych, które były ich kontekstem.

Rodzice Staszka, chłopi o przeciętnym statusie materialnym, cenili formalną edukację. Sześcioro dzieci – czterech chłopców i dwie dziewczynki – urodzonych między 1937 i 1954 rokiem pilnie chodziło do oddalonej o ponad trzy kilometry szkoły podsta­wowej w Przytułach niezależnie od pogody, a przede wszystkim niezależnie od tego, jak wiele pracy sezonowej czekało rodzinę w polu i zagrodzie. Ojciec często powtarzał, że dzięki wykształceniu i umiejętnościom można zapracować na lepsze życie. Sam pamiętał wiejskie dzieciństwo na Kurpiach. Do siódmego roku życia nie znał smaku mięsa, ale jako kilkunastoletni chłopak poznał smak pomarańczy, które przemycał przez wschodniopruską granicę do Polski. Później pracował w Warszawie jako kierowca i mechanik. Z tamtych czasów pochodzi jedyne przedwojenne zdjęcie w rodzinnym albumie – dwudziestolatka w eleganckim garniturze i jedwabnym szaliku. Trzeba być odważnym i chcieć tego, czego inni jeszcze boją się chcieć – taka była pierwsza, domowa nauka. Nie była to jednak typowa postawa rodziców chłopskich w owym czasie.

Szkoła w Przytułach, do której we wrześniu 1947 roku miał iść Staś, była jedną ze stu pięćdziesięciu czterech przedwojennych szkół podstawowych na terenie powiatu łomżyńskiego (województwo białostockie). Przed wojną w tym rolniczym, cywilizacyjnie opóźnionym w stosunku do zachodnich ziem ówczesnej Polski regionie były tylko cztery gminy miejskie z miastami: Łomżą (28 tys. mieszkańców), Zambrowem (7,5 tys.), Kolnem (5 tys.), Stawiskami (2,5 tys.) oraz kilka mniejszych miasteczek, wśród nich Jedwabne. W miasteczkach tego regionu Żydzi stanowili większą część mieszkańców – w Kolnie było to 67% populacji, w powiatowej Łomży – 65%. Po Zagładzie Żydów, według danych z roku 1946 w Kolnie mieszkało 3295 osób, w Zambrowie jedynie 4500 osób, w Stawiskach – 1687, w Jedwabnem – 1670, a w Łomży 13772 osoby. Wskutek eksterminacji ludności żydowskiej miasteczka regionu nie tylko liczebnie się zmniejszyły, ale zmieniło się znacznie ich oblicze społeczne i kulturowe.

Przedwojenne sztetle mazowieckie, podlaskie, galicyjskie

pachniały podobnie: biedą małego handlu, ciasnych warsztatów i ulicznych straganów. Ich mieszkańcy życie wiedli w bocznych uliczkach niedaleko rynku, w drewnianych, ciemnych i wilgotnych chałupach, często pochylonych czasem i nędzą. Gdzieś między nimi była zawsze bóżnica, bejs medresz i mykwa. Bogatsi Żydzi małego miasteczka, często trochę wykształceni i trochę spolonizowani, mieli swoje świeckie żydowskie instytucje: siedziby partii politycznych i ich młodzieżowe przybudówki, biblioteki jidysz i hebrajskie, czasem nawet kino lub salę taneczną2.

Piszemy „miasteczka”, sugerując się najczęściej oficjalnym statusem administracyjnym miejscowości, ale jest to pojęcie nie tylko nieprecyzyjne, a wręcz mylące, przynajmniej dla wschodniej Polski. Jedwabne (powiat łomżyński, województwo białostockie), szczycące się prawami miejskimi nie różniło się wiele ani przed, ani po wojnie od leżącego w tym samy powiecie Nowogrodu (wieś do końca wojny, w 1946 roku – 1125 mieszkańców) czy Śniadowa (wieś od 1900 roku). Niezależnie bowiem od ich wielkości tym, co nadawało kształt życiu mieszkańców, była funkcja gospodarcza, jaką pełniły te osady: przed wojną dominowało w nich rzemiosło i handel oraz usługi dla wsi. Mieściły się w nich liczne młyny, kaszarnie, kuźnie. Sporo rodzin utrzymywało się także – jeśli nie w pełni, to przynajmniej w części – z uprawy ziemi i hodowli. Cotygodniowe jarmarki regulowały rytm pracy i życia codziennego całej okolicy, tak jak dni żydowskich i katolickich świąt reli­gijnych – rytm modlitwy, odpoczynku i zabawy. Pewien aspekt codzienności przed- i powojennego Jedwabnego, być może wcale niewidoczny dla uczestników targów i powszednich klientów sklepików, wyróżniał jednak tę miejscowość spośród innych podobnych. Była to szkoła średnia. Inteligencję małomiasteczkową, oprócz przysłowiowego aptekarza i proboszcza, wzbogacali zatem nauczyciele. Także duża liczba starszej, aspirującej młodzieży, która dojeżdżała lub mieszkała na stancjach w Jedwabnem, doda­wała mu waloru codziennej „miejskości”, przynajmniej w odczuciu mieszkańców. Dla chłopów z okolicy „miejskość” to był przede wszystkim szybki dostęp do produktów pierwszej potrzeby, których nie można było wytworzyć we własnym gospodarstwie (np. nafta, cukier) lub do lekarstw i porad w aptece, a także towarów luksusowych, do których zaliczała się przykład słodka bułka z piekarni.

Kolno, przed i po wojnie dużo większe od Jedwabnego, miało nie tylko szkołę średnią – posiadało połączenie kolejowe z Myszyńcem, skąd trasa prowadziła do Prus Wschodnich. Kolej wąsko­torowa zbudowana przez Niemców w 1915 roku otwierała Kolno na świat. Przewożone nią towary i ludzie, przyszli jej pasażerowie ściągający z okolic i ci, którzy właśnie wysiedli – to wszystko wprawiało miejscowość w rzeczywiście miejski ruch. Po hekatombie Żydów i w okresie, kiedy z powodu zniszczeń wojennych zamknięto trasę wąskotorówki (od 1945 do 1950 roku), ulice Kolna ucichły. Jeszcze ciszej było w Jedwabnem, Radziłowie, Stawiskach, Nowogrodzie. Ruch zaczynał się i kończył w dni targowe.

Rynek w Kocku w dzień targowy, okres międzywojenny.

„Czymże też są nasze miasteczka polskie? Ani wsią, ani w prawdziwym znaczeniu miastem. Czem mieszczanie? Ani prawdzi­wymi rolnikami, ani rękodzielnikami. (...) W takich miasteczkach mieszkaniec wprawdzie z głodu nie umiera, ale też tyle tylko, że nie umiera” – pisano w wieku XIX3. O Białostocczyźnie w latach międzywojennych gorzko napisał Melchior Wańkowicz:

A ziemia białostocka, krewna ziemia, zamknięta jest w siąpie małomiasteczkowości, w którym, zda się, czujesz butwiejące białostockie sukno. Nie ujrzysz na niej łapci, nie ujrzysz samodziału, łykowych kobiał. Ale i nie ujrzysz na niej gazety, książki, teatru. (…) Biedna ziemia, w pobliżu centrów położona, odeszła i nie doszła, zamurowana, ślepa…4

W Polsce zwanej ludową liczba mieszkańców miasteczek powiatu łomżyńskiego osiągnęła poziom z okresu przedwojennego dopiero w drugiej połowie lat 60., kiedy wraz z inwestycjami, takimi jak małe zakłady przetwórstwa rolno-spożywczego, ośrodki mechanizacji rolnictwa czy drobne zakłady przemysłu lekkiego, a także wraz z rozbudową administracji, przyciągać zaczęły pracowników – przybyszów ze wsi. Tylko Zambrów, dzięki jednej ze sztandarowych inwestycji planu sześcioletniego – budowie i uruchomieniu na początku lat 60. Zakładów Przemysłu Bawełnianego i napływowi pracowników – znacznie przekroczył swoją przedwojenną liczebność. Powiatowa Łomża osiągnęła swój stan zaludnienia sprzed wojny dopiero w połowie lat 70., dzięki powstaniu kilku zakładów przemysłu lekkiego i spożywczego, jak i odgórnym działaniom państwa oraz ich konsekwencjami urbanizacyjnymi związanymi z faktem utworzenia tu w 1973 roku centrum nowo powstałego województwa.

„Miejskość” najmniejszych dawnych sztetli można po wojnie mierzyć także cywilizacyjnym dystansem od pozostałych osad. Elektryczność, komunikacja autobusowa ze stolicą powiatu i kolejno łączonymi w sieć miejscowościami, zaopatrzenie sklepów, wreszcie szkoły średnie oraz instytucje kultury, takie jak biblioteki czy gminno-miejskie ośrodki kultury (czasem z kinami), które pojawiły się w drugiej połowie lat 60. – to wszystko stanowiło w odpowiednich okresach o cywilizacyjnej wyższości na przykład Jedwabnego w stosunku do wsi Przytuły. Mimo że do lat 80. przy głównym rynku miasteczka stała zagroda z chlewem, a chrząkanie świń towarzyszyło przechodniom przez połowę biegnącej wprost do Gminnego Ośrodka Kultury ulicy.

Do tematu przemian małych miasteczek w tej i innych częściach Polski w kolejnych dekadach powrócimy jeszcze w następnych częściach książki. Teraz interesuje nas ów okres w dziejach, który można nazwać z dystansem historyka: „okresem niepewności” albo, bardziej dramatycznie, ale z perspektywy włączającej również punkt widzenia ówczesnej ludności, czasem „wielkiej trwogi”5.

Wówczas w wiek szkolny, formacyjny wkracza pokolenie dzieci, które będą na własnej skórze doświadczać komunistycznego eksperymentu wychowawczego. Oczywiście także na prowincji, daleko od Warszawy czy miast wojewódzkich, i na taką skalę, na jaką będzie stać – organizacyjnie i mentalnie – odległe od centrów władzy i idei lokalne instytucje i środowiska. Tutaj dotyczyć będzie populacji dzieci przede wszystkim wiejskich i niewielkiej w stosunku do nich liczby dzieci z opustoszałych z ludności żydowskiej małych miasteczek.

Tuż przed wybuchem wojny w powszechnych szkołach wiejskich inspektoratu łomżyńskiego zapisanych było nieco ponad 20 tys. dzieci, szkoły miejskie miały w rejestrze ponad 7 tys. uczniów. Zimą 1945 roku, kiedy można już mówić o uruchomieniu dostępnej wówczas infrastruktury szkolnej, w szkołach wiejskich powiatu uczyć się miało ponad 18,5 tys. dzieci, a w miejskich – 5,5 tys. Dodatkowo w kilkunastu szkołach powstały klasy dla dzieci i młodzieży opóźnionej w nauce, w których znalazło się 1160 uczniów6.

Dane o dzieciach zapisanych do szkoły mówią jednak mało o tym, jak wykorzystywano przed i po wojnie dostęp do powszechnej oświaty na prowincji, w szczególności na wsi. Ten problem można ująć z kilku perspektyw, z których najistotniejsze dla wyjaśnienia tego zjawiska również w okresie Polski Ludowej wydają się stosunek chłopów do edukacji i sytuacja gospodarcza na wsi.

Chłopskie dziecko w małej wsi przed wojną najczęściej kończyło edukację na czterech klasach, mimo iż bezpłatnie mogło i powinno, z uwagi na wprowadzony w 1932 roku obowiązek szkolny, uczęszczać do siedmioklasowej szkoły podstawowej. Prawo nie zobowiązywało jednak do jej ukończenia. Taki przepis pojawił się dopiero w 1956 roku. Sieć szkół wiejskich nie była jednolita – w niektórych miejscowościach były szkoły tylko dwuklasowe z jednym nauczycielem, w innych czteroklasowe. Do szkół z wyższymi klasami, tak zwanych zbiorczych, trzeba było dojechać, dojść lub umieścić dziecko w internacie lub na stancji. Obowiązku szkolnego w starszym wieku unikano więc z przyczyn prozaicznych – dużej odległości z domu do szkoły. Po ukończeniu tylu klas, ile można było skończyć w szkole miejscowej, dziecko słyszało od ojca: „To ci wystarczy, panem i tak nie będziesz, boś zapisany do dziadowskiej książki, a ja nie umiem czytać i pisać i żyję, i pieniądze potrafię liczyć, bylebym dużo miał”7. Pamiętnikarka pisze:

Na wsi dzieci kończyły dwie klasy, to im musiało wystarczyć. Mówiono, że szkoda czasu na dukanie, lepsza korzyść, jak się krowy popasie. Ja byłam dość pojętna, więc nauczyciel uprosił ojca, abym uczyła się dalej. Rodzice wysłali mnie do Działoszyc do szkoły. Mamusia kupiła mi zeszyty, książki: polską i rachunkową, obsadkę. Ze strachem i bijącym sercem weszłam do szkoły. Posadzono mnie z dziewczyną wiejską. Dzieci z miasta nie bardzo chciały z nami siedzieć, bo dzieci ze wsi chodziły boso. (…) Zdałam do 4. klasy, z dobrymi wynikami. Ale ojciec chorował i przestałam chodzić do szkoły8.

W domu innego pamiętnikarza, który edukację szkolną skończył na podobnym poziomie, czyli szkoły powszechnej I stopnia, na temat jego dalszego kształcenia odbyła się narada rodzinna:

Podsumowując ją, ojciec definitywnie oświadczył, że nie stać nas na wydatki związane z nauką, że trzeba się jąć do pracy (nauki nie traktowano w naszym środowisku jako pracy), bo mamy do nakarmienia dziesięć osób. Zostałem więc pastuchem, z perspektywą awansu na parobka9.

Z innego pamiętnika dowiadujemy się, jak głęboko wątpiono w owym czasie w to, że dziecko chłopskie może przekroczyć granice swojej warstwy społecznej, nawet poprzez próbę zdobycia wykształcenia:

(…) ludzie powiadali, iż Bronek nie ukończy gimnazjum, gdyż syna chłopa nie dopuszczą do „panów”, że Bronek będzie w szkole tak długo, dopóki ojciec nie wyczerpie się z pieniędzy (później płacił za internat), a przy końcu dadzą mu dwóję i do matury nie dopuszczą10.

Niezależnie od tego, jakim przełomem politycznym była zmiana ustroju po wojnie, niezależnie od tego, co ów ustrój propagował i co oferował w zakresie powszechności i dostępności edukacji, wiele dzieci wiejskich w latach 40. i 50., podobnie jak przed wojną, do szkoły chodziło wtedy, kiedy pozwalali rodzice. Ci zaś nie widzieli wielkiej przydatności szkolnej edukacji dla swoich dzieci. To ziemia, a nie enigmatyczny „zawód”, stanowiła pewną, niezmienną od lat wartość dla chłopów i do pracy na roli trzeba było przygotować następne pokolenie. Nie była to dla nich nawet kwestia wyboru, co przeznaczenia. Terminowanie dzieci w gospodarstwie zaczynało się od około piątego roku życia pasionką gęsi, od siódmego roku pilnowano bydło i wykonywano drobne, pomocnicze prace w zagrodzie, takie jak przygotowanie paszy dla zwierząt, pielenie, pomagano przy wszystkich pracach sezonowych w polu. Kilkunastoletnia młodzież była już w pełni przygotowana do prowadzenia gospodarstwa. Szczególną rolę miały najstarsze wśród rodzeństwa dziewczęta, które musiały opiekować się młodszymi dziećmi.

Mając jedenaście lat, musiałam zająć się rodzeństwem; najmłodszy brat miał trzy miesiące. (…) W 1945 roku skończyłam piętnaście lat. Byłam już wtedy doświadczoną gospodynią. Jeśli było z czego, umiałam upiec najlepszy we wsi chleb, umiałam prać, łatać ubrania – wszystkie roboty w polu wykonywałam jak dorosła robotnica11.

Międzypokoleniowa transmisja wzorców życia była niezwykle silna w okresie tużpowojennym, szczególnie w obliczu intensywnych, odgórnych prób zrewolucjonizowania tych wzorców, które towarzyszyły gwałtownym i nacechowanych przemocą władzy państwowej przemianom gospodarczym. Z perspektywy przeciętnego chłopa na jego oczach powstawał „świat na opak”. Co prawda w województwach wschodnich, które doznały okupacji radzieckiej, ta zmiana już raz i częściowo się dokonała – zniknęli z dnia na dzień dziedzice i bogaci gospodarze, gmina stała się „sielsowietem” a małomiasteczkowy sklepik „spółdzielnią”. Wojenna, okupacyjna sytuacja ze swojej definicji jawiła się jednak jako tymczasowa, natomiast to, co się zaczęło dziać tuż po oficjalnie zakończonej wojnie, nosiło widoczne gołym okiem cechy zmiany o ile nie trwalszej, to bardziej gwałtownej. Świadczyła o tym bezwzględna walka militarna, jaką się o nią toczyła. Ludność wiejska w większym stopniu niż miejska znalazła się w potrzasku – pomiędzy „dziennymi” i „nocnymi” oddziałami, padając ofiarą jednych i drugich. Powiedzenie: „Nie mów nikomu, co się dzieje w domu” miało wówczas poważne znaczenie, a zbędne słowo, nawet dziecka, w obecności obcych mogło się okazać na wagę życia i śmierci. Obawiano się partyzantów (polskich lub w innych rejonach kraju ukraińskich), którzy w wielu wypadkach bili za odmowę podwodów, za ukrycie przed nimi zboża czy prosiaka, za przyjmowanie paczek z UNRRA, za ukrywanie Żydów, za posiadanie oficjalnych gazet, za narodowość i wyznanie12. Za prawie to samo z drugiej strony bili „demokraci”, jak nazywano zbrojne ramiona nowej władzy13.

Wieczorami kuchnie wypełnia strach. Obawa utraty ojcowizny. Lęk przed odebraniem szczęścia uzyskanego po reformie rolnej. Paru własnych hektarów.

– Tym, co przystąpią do kołchozu, dzieci na Sybir wywiozą.

– Albo zabiorą do przedszkola i na komunistów przerobią – takie pogłoski krążą po całym kraju.

– W kołchozach będą wspólne kuchnie, z jednego kotła będą jedli.

– Nie z jednego, tylko z dwóch, lepsze jedzenie dla wybranych, gorsze dla pozostałych. I dzwonkiem będą do roboty gonić, nawet w niedziele14.

Rodzina chłopska stała się bastionem w czasie wszechobecnego niepokoju i jeszcze bardziej umocniła się w przekonaniu, że musi trzymać się ziemi – tego, co namacalne i odwieczne, dzięki której możliwe jest fizyczne przetrwanie. „Nowe życie”, którego obietnicę dawała szkoła, było w tużpowojennej zawierusze hasłem zbyt daleko wybiegającym w zupełnie nieznaną przyszłość. Tym bardziej że w szkole mogą „przerobić na komunistów”. W domu padały więc te same co kilkanaście i kilkadziesiąt lat wcześniej słowa: „Ojciec nieraz mówił, że szkoła nic nie daje i że on nie umie pisać, a mimo tego lepiej liczy pieniądze jak ktoś po szkołach”15. „Zapisani w dziadowskie książki” niech zostaną w domu i nauczą się pracy na roli. W dokumentach Inspektoratu Łomżyńskiego zanotowano, że w okresie między styczniem 1946 roku a kwietniem 1948 roku średnio około 10% dzieci nie uczęszczało do szkoły podstawowej. Niektóre sprawozdania kierowników szkół zawierają informacje na temat przyczyn nieobecności. Na przykład w 1946 roku w Jakaci Dwornej koło Śniadowa nie chodziło do szkoły sześćdziesięcioro dzieci, bo „pasą bydło od maja do listopada, uczą się tylko przez resztę miesięcy”16. „Dzieci moje nie próżnują, każde ma w domu robotę, będą w zimie do szkoły chodziły” – takie słowa od rodziców słyszeli nauczyciele wiejscy w całym kraju17.

Innym powodem, dla którego wiele dzieci nie chodziło do szkoły podstawowej, były warunki materialne rodzin wiejskich. Ziemia z reformy rolnej nie rozwiązywała szybko, a często wcale, problemu skrajnego ubóstwa chłopów bezrolnych lub małorolnych. Do uprawy potrzebne było ziarno na zasiew, zwierzę pociągowe, a także umiejętności gospodarzenia i zarządzania, jak dzisiaj byśmy to nazwali. Niejednokrotnie brakowało tych wszystkich trzech elementów. Rodziny takie pozostawały ubogie, nie potrafiąc wyżywić potomstwa, wysyłały dzieci do pracy u innych gospodarzy – „na parobków”, często do innych, odległych miejscowości. Pracowano „u bogatszych gospodarzy, gdyż trzeba było odrobić za konia, by zaorać swój zagon na kartofle i żyto, trzeba było odrobić mleko, bo krowy w dalszym ciągu nie było”18. Nie było mowy o chodzeniu do szkoły, skoro dziecko musiało samodzielnie zapracować na swoje wyżywienie. Pisano w raportach inspektoratu oświatowego w Łomży w 1946 roku, że także dzieci miejskie „uciekały do pracy przy pasieniu bydła i nie uczęszczały do szkoły w nowym miejscu pobytu”, ale sformułowanie „ucieczka do pracy” wydaje się wynikać z takiego właśnie tłumaczenia rodziców, którzy obawiali się kary za niewywiązywanie się z obowiązku szkolnego potomstwa (choć ustawowo tę odpowiedzialność uregulowano w Polsce dopiero w roku 1956). W wymarłych powojennych miasteczkach panowała taka sama bieda jak na wsi. Tu również dzieci musiały zarobić na swoje utrzymanie, przynajmniej doraźnie. Czasy nie sprzyjały zresztą planowaniu przyszłości i edukacji. Trzeba było przetrwać najbliższe dni, głód i choroby towarzyszące biedzie – tyfus, gruźlicę.

Uliczka w nieustalonej polskiej wsi, maj 1944 roku.

We wsiach, które znalazły się w czasie wojny na linii frontu, ubóstwo sięgało granicy fizycznego przetrwania ludzi. Wysiedleni powracali do wypalonych lub ograbionych zagród, gdzie na wagę złota była krowa dająca mleko czy worek ziarna na zasiew. Taki obraz kojarzy się dziś przede wszystkim z kadrem zatrzymującym pierwsze chwile po zakończeniu wojny, tymczasem warunki życia pozostawały równie trudne w 1946 i 1947 roku, nie lepsze i we wczesnych latach 50.

Wrzesień 1945 r. Chodzę do 4 klasy, nadal uczę się dobrze. Inni dziwią się, że mamusia wysyła mnie do szkoły a nie do pasania krowy. Rzeczywiście krowa jest naszą jedyną żywicielką. Za sprzedane mleko kupujemy żywność i jakie takie ubranie. Czasem mamusia chodzi na zarobki do gospodarzy. (…) Czerwiec 1946 r. Życie nasze nie zmieniło się wcale. Dalej mamusia wyjeżdża po żywność w swoje strony. Chodzi na zarobki do gospodarzy. Krowa ma się ocielić w najbliższych dniach i znów mleko będzie ratować naszą biedę. Niestety, krowa po urodzeniu cielaka padła. Wszystkie nadzieje pokładane w niej przepadły. Przed wycieleniem mamusia oddała jej na paszę ostatnie zboże, które mieliśmy na chleb. Zostałyśmy bez chleba i mleka. Sąsiedzi pilnują mamusi, boją się, że sobie życie odbierze, tyle nieszczęścia na raz19.

Władza ludowa żądała dostaw, wspomożenia głodujących miast, bezwzględnie egzekwowano podatki z zawyżanej powszechnie przy klasyfikacji ziemi rolnej.

Dziś zastanawiam się, dlaczego wtedy tak trudno nam było od razu stanąć na nogi (…) może dlatego, że ojciec uchodził w tamtych czasach za „kułaka”. (…) Nie było więc wtedy dobrze, niekiedy wprost źle. Nie zawsze można się było wywiązać z obowiązku wobec państwa i wtedy zjawiali się sekwestratorzy. Mama płakała, pokazywała im drobne dzieci, walące się zabudowania, a sekwestrator radził wstąpić do spółdzielni produkcyjnej, we wsi zwanej „kołchozem”20.

To wspomnienie ze świętokrzyskiego, gdzie areał przeciętnego gospodarstwa był dużo mniejszy niż w łomżyńskim, ale sytuacja, szczególnie w pierwszych latach po wojnie i tutaj była podobna. Na fotografiach szkolnych wykonanych w tym okresie widzimy gromadki wychudzonych dzieci w zbyt obszernych ubraniach, wygolonych niemal na zero (wszawica!) chłopców w spodniach zebranych sznurkiem. Powszednia dieta Stasia i jego rodzeństwa w składała się z kromki chleba i kubka mleka na śniadanie, drugiej kromki chleba i butelki mleka, którą brano ze sobą na cały dzień pasionki lub do szkoły, i głównego posiłku – obiadu składającego się z kartofli zalewanych zupą szczawiową lub kapustą, burakami, grzybami albo tylko kartofli z mlekiem. Porcje nie były wielkie. Kura ugotowana na świąteczny rosół starczyła dla ośmioosobowej rodziny. Na lepsze, większe i bardziej kaloryczne porcje mógł liczyć ten, kto wykonywał najcięższą pracę w gospodarstwie. Zostało po tym powiedzenie „porcja dla oracza”. Podkreślmy, że było to wyżywienie przeciętnej rodziny, której szczęśliwie nie dotknęły poważne przypadki losowe takie jak choroba czy śmierć dorosłych. Z dzisiejszej perspektywy było to pożywienie więcej niż skromne, ale w ówczesnych warunkach normalne w swojej powszechności. Tylko dzieci z najbiedniejszych rodzin, najczęściej półsieroty, były dożywiane w szkole. Pszenna bułka z marmoladą z buraków, którą codziennie pod pokojem nauczycielskim w szkole w Przytułach dostawał schorowany Tolek, syn wdowy, była przedmiotem zazdrości kolegów jeszcze w połowie lat 50.21. Dieta dzieci szkolnych z pobliskiego Jedwabnego nie różniła się od diety rówieśników ze wsi. Za to chłopcy, którzy „popalali” papierosy, mogli w miasteczku szybko wymienić wybrane z kurzego gniazda (po kryjomu przed matką) jajko na machorkę. Wszyscy za to – i w miasteczku, i na wsi – dojadali gruszkami ulęgałkami, jabłkami, rzepą – tym, co znaleźli, zebrali, wykopali przy pasieniu bydła lub w drodze ze szkoły.

W 1946 roku Inspektorat Łomżyński otrzymywał kolejne sprawozdania na temat wypełniania obowiązku szkolnego przez uczniów powiatu: w Lubotyniu brakuje w szkole sześćdziesięciu uczniów, bowiem „pracują zarobkowo, pasą krowy, nie posiadają butów i ubrań”, w Miastkowie sześćdziesięcioro ośmioro dzieci nie chodzi do szkoły z powodu „braku obuwia”, z tego samego powodu trzydzieścioro sześcioro dzieci nie pojawia się w szkole w Osowcu, w Niksowiźnie pasą krowy, w Truszkach sześćdziesięcioro dzieci nie ma książek, w Kątach prawie siedemdziesięciorgu dzieci brakuje ubrań i obuwia. Usprawiedliwienia, jakie wnoszono do kierowników szkół i inspektorów powiatowych, musiały być poważne i wiarygodne, wpisane w kontekst powszechnej sytuacji gospodarczej, tak by oddalały widmo kary za niewywiązanie się obowiązku szkolnego. Brak książek, ubrań i obuwia był przeszkodą, choć była to sytuacja tak powszechna, że aż normalna. Wiejskie dzieci na co dzień chodziły boso do co najmniej połowy lat 50. Boso pasły krowy do późnej jesieni, do pierwszych przymrozków. Dokuczało zimno – „wtedy wsadzało się stopy w ciepły krowi placek”. Dokuczały zranienia – „owijało się ranę nicią wełnianą, surową, niebarwioną”. Boso chodziły do szkół, których budynki swym wyglądem nie różniły się od wiejskiego otoczenia. Dotyczy to szczególnie szkół niepełnych, w których jeden lub dwóch nauczycieli uczyło pobliskie dzieci do poziomu czwartej klasy.

Parterowy drewniany budynek mieści dwa pokoiki dla nauczyciela i dużą salę lekcyjną. W niej tłoczą się ławki: dwuosobowe siedziska połączone zielonym drewnianym blatem z otworem na kałamarz. Cztery pary okien wpuszczają do środka światło, które odbija się od białych kafli wielkiego pieca. On najbardziej cieszy zimą, gdy rozgrzewa całą chatę – bo tak należałoby mówić o szkolnym budynku, z zewnątrz przypominającym chłopską chałupę. Chociaż nie, jest różnica. Do drewnianych, pomalowanych na brązowo drzwi prowadzą betonowe stopnie. W najwyższym zatopiono dwie żelazne ostrogi. Do czyszczenia butów z błota i gnoju. We wsi dziwią się, po co ten zbytek, skoro dzieci i tak chodzą boso22.

Szkoła w Przytułach, do której poszedł Staś, miała siedem klas – była szkołą zbiorczą, zatem budynek, wzniesiony jeszcze przed wojną, był dużo większy, piętrowy. Mieściło się w niej sześć sal lekcyjnych, pokój nauczycielski oraz mieszkanie kierownika szkoły. Tu piec również cieszył dzieci – zimą stawały doń w kolejce, żeby się ogrzać. Nierzadkie tumulty, jakie przy tej okazji powstawały, kończyły się surowymi karami wymierzanymi linijką. Szkołę otaczał spory plac. W 1947 roku znalazło się na nim składowisko niewypałów i niewybuchów, które dorośli, ale i starsze dzieci zbierały w ramach akcji porządkowej zainicjowanej przez szkołę (sic!). Fakt, że dzieci zajęły się znoszeniem tego typu przedmiotów, jak i to, że wiele ze znalezionych nabojów sprawnie pozbawiały materiału wybuchowego, żeby z łuski zrobić elegancką fifkę do papierosa, może budzić dziś niedowierzanie. Dla pokolenia wychowanego w trakcie działań wojennych tego typu umiejętności w połączeniu ze świadomością ryzyka i konsekwencji majstrowania przy pociskach były normalne. Tak jak chodzenie boso.

Choć ojciec Stasia szył buty, korzystając z samodzielnie sporządzonych kopyt szewskich w kilku rozmiarach, chłopiec zakładał je dopiero późną jesienią. Buty były na chłody, na zimę i do kościoła. Nadal były przedmiotem trudno osiągalnym i drogim, bo problemem był surowiec. Ojciec robił je więc ze starych tkanin, skórą wzmacniając jedynie noski. „Szmatami” handlowano po wojnie tak samo intensywnie, jak przed, kiedy zajmował się tym żydowski obwoźny handlarz. Ojciec Stasia szył również ubrania. Przedwojenna inwestycja w maszynę Singera, którą z obawy przed konfiskatą ukrywano całą wojnę w ziemiance, okazała się zbawienna, kiedy trzeba było ubrać sześcioro dzieci do szkoły. Od koszul, przez sukienki po garniturki dla chłopców i palta – wszystko było szyte w domu, przerabiane z większych na mniejsze i najmniejsze. Matka zaś nocami dziergała na drutach swetry. Sąsiedzi przychodzili z prośbą o uszycie lub przeróbki, odwdzięczali się pomocą w gospodarstwie lub drobnymi darami w naturze.

Rodzina Stasia była i wyjątkowa, i typowa zarazem. Dwanaście hektarów ziemi IV klasy stanowiło w tej akurat gminie przeciętne gospodarstwo, ale wymagało olbrzymiej pracy, żeby zaspokoić podstawowe potrzeby ośmioosobowej rodziny. Książki, ubrania i buty dla dzieci były zdobywane w pierwszych latach po wojnie dużym wysiłkiem dzięki umiejętnościom i zaradności rodziców, którzy zdając sobie sprawę z wartości szkolnej edukacji, traktowali ją priorytetowo.

Kiedy 1 września 1947 roku rodzice wysłali Stasia Nicińskiego do szkoły w Przytułach, system szkolnictwa – w jakże już zmienionej politycznie Polsce – oficjalnie zorganizowany był jeszcze ustawą z roku 1932 (zwaną reformą jędrzejewiczowską), w której kształcenie powszechne odbywało się na trzech etapach: siedmio­letniej szkole podstawowej i sześcioletniej szkole ogólnokształcącej podzielonej na czteroletnie gimnazjum i dwuletnie liceum. Komuniści już w czerwcu 1945 roku na Zjeździe Oświatowym w Łodzi przedstawili projekt reformy szkolnictwa, która miała wcielić w życie ideę powszechnej, publicznej, bezpłatnej i jednolitej oświaty, mającej stanowić drogę awansu dla najniższych warstw społecznych. Reorganizację formalnie zrealizowano dopiero po ostatecznym umocnieniu się komunistycznej władzy – nowy ustrój szkolny w szkołach ogólnokształcących od września 1948 roku wprowadziła instrukcja ministra oświaty. W szkole podstawowej wydzielono nauczanie początkowe (klasy I–IV) i wstępną systematykę (klasy V–VII). Kurs licealny nazwano „cyklem systematyki” (klasy VIII–XI). Z perspektywy rodziny wiejskiej niewiele to na razie zmieniało: dziecko szło do pobliskiej szkoły, najczęściej czteroklasowej (64% wszystkich szkół wiejskich w tym czasie stanowiły takie właśnie szkoły23). Staś do swojej siedmioklasowej szkoły szedł codziennie ponad trzy kilometry, ale rodzice mogli wybrać bliższą, czteroklasówkę – niemal za miedzą, w sąsiednim Karwowie. Szkoły niepełne miały przekazywać absolwentów szkołom zbiorczym, ale, jak wynika z dokumentów Inspektoratu Łomżyńskiego, kierownicy szkół nad tym nie panowali i nie wiedzieli, co się dalej dzieje z ich dotychczasowymi podopiecznymi. Nauka na wyższym poziomie odbywała się więc teoretycznie w ramach obowiązku szkolnego, a praktycznie na zasadzie dobrowolności. W ówczesnych warunkach bardzo często potrzebne były nie tylko chęci, ale i duże samozaparcie, tak dziecka, jak i rodziców.

Wrzesień 1946 r. Przeniosłyśmy się do cioci do Sokołowa. Tu chodzę do piątej klasy. Mieszkamy wszyscy razem w jednym pokoju, a ten dom to zwykła rudera. Nocą szczury biegają po mieszkaniu, skaczą nawet po łóżku. (…) Grudzień 1948 r. Jednak chodzę do 7 klasy. Chodzę 9 kilometrów do szkoły. Robię dziennie 18 kilometrów. Jestem bardzo zmęczona, brak mi czasu na naukę. Odmrożenie daje się we znaki. Ciągle choruję, zaziębiam się. Ta choroba przerywa mi naukę. Wrzesień 1949 r. Dzień 1 września jest ciepły i śliczny. Ścinam sierpem konopie. Myślę o swoich koleżankach, które zasiadają dziś na szkolnych ławach. Ach! Jakie one szczęśliwe! Na dalszą naukę nie zapowiada się w ogóle. „A kto będzie robił na 7 ha” – mówi ojczym24.

W 1948 roku wraz z nowym ustrojem organizacyjnym szkoły powszechnej pojawiły się zasadnicze zmiany programowe i organizacyjno-metodyczne, które łączyły kształcenie i wychowanie z treściami socjalistycznymi. Szkoła miała nie tylko kształtować obywateli nowego państwa pozostającego w „bratnim i nierozerwalnym sojuszu” ze Związkiem Radzieckim, ale także realizować program uformowania generacji całkiem nowych ludzi. Rozpoczęła się „pierekowka duszy”.

Człowiek twórczy, dążący do samodoskonalenia intelektualnego i fizycznego, zdrowy i silny – także psychicznie, odpowiedzialny i aktywny w społeczeństwie – ta idea „nowego człowieka” nie po raz pierwszy pojawiła się w Europie i Ameryce25. Modernistyczny „projekt totalny” opanował wyobraźnię umysłowych i artystycznych elit od Rosji po Anglię i Stany Zjednoczone. Sport zajmował w nim poczesne miejsce, uosabiając energię, „gwałtowny ruch, gorączkową bezsenność, bieg, salto mortale, cios pięścią i policzek” dla pogrążonej w letargu starej epoki26.

Po I wojnie światowej, która unicestwiła stary świat, koncepcja zbudowania nowej rzeczywistości i ukształtowania pokolenia innych, oczywiście lepszych ludzi, dostała szansę realizacji. Fascy­nacje literatów i myślicieli początku wieku, marzących o „locie w przyszłość”, na ich oczach stawały się społecznym faktem: gwałtowny i upowszechniający się postęp techniczny, masy ludzi żądających upodmiotowienia w polityce i życiu społecznym i te same masy tak plastyczne pod rękami „nowoczesnych” przywódców. Widać to w sztukach plastycznych tamtego okresu, w architekturze, literaturze, w kulturze popularnej. Aktywność sportowa – najpełniejszy wyraz afirmowanego w sztuce i filozofii czystego ruchu, siły i piękna – znalazła swoje poczesne miejsce także w stylu życia nie tylko elit, ale też warstwy średniej.

Bolszewicki program budowy nowego człowieka wpisywał się w trend epoki, ale wykorzystywał wcześniejsze rosyjskie idee – przede wszystkim myśl Mikołaja Czernyszewskiego, dziewiętnastowiecznego filozofa mającego ogromny wpływ na ruchy demokratyczne w Rosji przełomu wieków27. Twierdził on, że każda bez wyjątku jednostka może się wznieść na wyższy stopień człowieczeństwa dzięki pracy nad sobą, na drodze osobistego rozwoju. A pod kierunkiem takich ludzi może to osiągnąć całe pokolenie, które stworzy nowy ład społeczny – socjalistyczny. Kiedy sto lat po Czernyszewskim określano ów ład w kategoriach nadrzędnych dlań wartości, to brzmiały one tak samo, choć formułowane były w innym nieco języku:

równość społeczna, wszechstronny rozwój twórczych możliwości człowieka pełne zaspokojenie potrzeb pierwotnych i wtórnych, orientacja prospołeczna, wrażliwość na zło i działanie na rzecz znoszenia jego obiektywnych i subiektywnych przyczyn, poczucie odpowiedzialności za działania własne i życie zbiorowe28.

W 1917 roku Lenin, deklarując się jako jedyny spadkobierca myśli Czernyszewskiego zdolny do wprowadzenia jej postulatów w czyn, dopasował ją do własnych, politycznych celów. W artykuleO udziale młodzieży w budownictwie socjalistycznym i o wychowaniu nowego człowieka rysował program ukształtowania rzeszy janczarów do walki o „dyktaturę proletariatu”, rzucając przyszłego „nowego człowieka” do boju „na każdym odcinku życia społecznego”. Dawał w nim też wskazówki, w jaki sposób zmienić na przykład oświatę, tak by szybko i skutecznie wykreować młodych komunistów zdolnych „ruszyć z posad bryłę świata”29. Rzeczywiście, w dokumentach epoki, a także we wspomnieniach pisanych po wielu latach można przeczytać, że młodzi ludzie ulegli fascynacji tą ideą.

Co jest celem naszego społeczeństwa na dłuższą metę? Budowanie komunizmu na całym świecie. A co powinno być dziś celem każdej jednostki? Budowanie socjalizmu. Wszystkie wysiłki jednostek powinny być skierowane na ten cel. Chcę być inżynierem i służyć społeczeństwu30.

Przejąwszy władzę, polscy komuniści zaczęli skrzętnie realizować sprawdzony radziecki wzorzec „przebudowywania świadomości” młodego pokolenia. Związek Młodzieży Polskiej, Powszechna Organizacja Służba Polsce, Organizacja Harcerska były zinstytucjonalizowanymi formami wychowawczej i ideologicznej pracy z młodzieżą, które uzupełniały zadania szkoły w tym zakresie. Zbyt proste byłoby jednak stwierdzenie, że nachalna lub przymusowa indoktrynacja, z którą na różnych polach społecznego funkcjonowania stykał się młody człowiek, była jedynym i skutecznym narzędziem formacji, w wyniku czego uzyskiwano modelowego „zetempowca” lub junaka SP. Zbyt proste byłoby również twierdzenie, że młodzież polska była na tę indoktrynację całkowicie odporna. Pomiędzy tymi biegunami dzisiejszej oceny owego rewolucyjnego, bądź co bądź, okresu w dziejach Polski istnieje całe spektrum różnorakich zdarzeń, czynników zmieniających trajektorie ludzkich losów, indywidualnych postaw i zachowań. I, co może ważniejsze, ich późniejszych kontynuacji i konsekwencji – społecznych i kulturowych, także istotnych dla poszczególnych jednostek. Zazwyczaj jednak pozostaje to poza nawiasem opisu okresu, który w historiografii nosi miano polskiego stalinizmu. Wizerunek młodzieńca w organizacyjnej bluzie i czerwonym krawacie i kolumny maszerujących do pracy na budowie junaków – a po przeciwnej stronie politycznej barykady obraz zdeterminowanych, heroicznych leśnych chłopców zdominował nasze współczesne wyobrażenie o młodzieży tamtej epoki.

ZMP – odpowiednik radzieckiego Komsomołu, który najpełniej miał realizować leninowski plan stworzenia idealnego młodego komunisty, przyciągał część młodzieży obietnicą nowego życia rozumianego w dwojaki co najmniej sposób. Dla jednych był to etap na drodze urzeczywistniania wielkiego programu społecznego i obyczajowego oraz oczywiście politycznego.

Przejęci wielką ideą służenia Polsce Ludowej ruszamy zbratani młodzi synowie i córki chłopów, robotników i inteligentów, aby na gruzach pozostawionych przez niemieckich faszystów i na gruzach ustroju wyzysku i krzywdy społecznej budować wraz z całym narodem nowe, lepsze i szczęśliwsze życie

– głosił pierwszy rozkaz specjalny Komendy Głównej Powszechnej Organizacji Służba Polsce wydany 4 maja 1948 roku. Co prawda entuzjazm młodzieży do służby w tej organizacji wzmocniono ustawą z 25 lutego 1948 roku o powszechnym obowiązku przysposobienia zawodowego, wychowania fizycznego i przysposobienia wojskowego młodzieży oraz o organizacji spraw kultury fizycznej i sportu. Artykuł 1. głosił, że obowiązek wprowadza się „celem włączenia twórczego zapału młodego pokolenia do pracy nad rozwojem sił i bogactwa Narodu”.

Dla wielu członkostwo w ZMP lub strukturach SP – doraźne lub dłuższe – było działaniem pragmatycznym: umożliwiało zdobycie wyższego wykształcenia, podniesienie społecznego statusu. I jedni, i drudzy razem jednak zapoznawali się z „moralnością komunistyczną” wykładaną na zebraniach i pogadankach przez bardziej „świadomych” kolegów. Zajrzyjmy do dziennika prowadzonego w owym czasie przez Ludwika Kowalskiego. Wywodząc się z rodziny przedwojennych działaczy komunistycznych, studiując i mieszkając w stolicy, z pewnością należał do grona owych świadomych młodych członków ZMP:

Będę walczył ze wszystkim, co spowalnia nasz postęp. Wymaganie więcej od siebie samego, zwracanie uwagi na moje własne niedostatki pomoże mi zwalczać je u innych ludzi. Nigdy nie zejdę z tej drogi. Towarzysz Stalin z pewnością by to pochwalił. Przypuszczalnie w swoich twórczych latach robił to samo, lecz z większymi sukcesami. (…) Dziś zacząłem się przygotowywać do mojej pogadanki o moralności komunistycznej. Teoretyczne problemy wychowania socjalistycznego i samodoskonalenia są bardzo interesujące. (…) Dobrze, zostanę inżynierem. To, co już wiem, jest niczym w porównaniu z tym, co będzie mi potrzebne, bym mógł wydajnie pracować. (…) Nie powinienem nigdy zadowalać się tym, gdzie już jestem. Powinienem czytać fachowe czasopisma i być na bieżąco z postępem w zakresie elektrotechniki medycznej. Co więcej, powinienem rozwijać wiedzę ogólną, czytając książki, zadając się z mądrymi ludźmi, chodząc do kina i teatru, itd., itd. Robiąc to wszystko, nigdy nie powinienem gubić się w szczegółach; powinienem zawsze pamiętać o sprawie, której służymy31.

Aktywista ZMP, oprócz obecności w życiu społecznym, głównie w szkole lub zakładzie pracy, biorąc udział akcjach organizacji, miał świecić przykładem życia nowego człowieka. Oprócz dbania o moralny i intelektualny rozwój, młody zetempowiec powinien być także wzorem, jak dbać o higienę i tężyznę fizyczną. Książkowe Kalendarze robotnicze wydawnictwa „Książka i Wiedza” na prawie pięciuset bogato ilustrowanych fotografiami stronach dostarczały porad i informacji na temat historii i współczesności Polski i świata, ze szczególnym rzecz jasna naciskiem na osiągnięcia socjalizmu i Związku Radzieckiego. Na co najmniej dziesięciu stronach prezentowano sport, podsumowując:

W dalszym rozwoju naszego sportu, w umocnieniu jego podstaw pomóc możesz także i Ty. Bo nasz ludowy sport to nie tylko wyniki czołówki, to zdrowie i sprawność wszystkich ludzi pracy i uczącej się młodzieży. Gdy obserwujesz piękne zawody sportowe, gdy oklaskujesz swoją drużynę piłkarską, nie zapominaj o tym, że nie na tym powinien się kończyć Twój udział w ruchu sportowym. Zejdź z trybuny na boisko, poznaj sam radość, jaką daje kultura fizyczna, poznaj sam emocje walki sportowej32.

Członkowie Ludowego Klubu Sportowego Orzeł Balin w czasie pochodu pierwszomajowego w Balinie w 1950 roku.

Kalendarze zawierały także obszerną część dotyczącą życia codziennego – odpowiedniego odżywiania i higieny osobistej, higieny pracy i wypoczynku. Zakres treści obecnych w tych popularnych wydawnictwach korespondował z programem oświatowo-wychowawczym na wszystkich etapach powszechnej edukacji. Na studiach na każdym kierunku jako obowiązkowy wprowadzono przedmiot, który miał kształtować postawy młodego pokolenia, czyli „Zagadnienia marksizmu-leninizmu”:

Z. powiedział, że wiedza z zakresu marksizmu-leninizmu jest równie ważna, jak wiedza zawodowa. To podstawa naszej humanistycznej ideologii, podstawa zrozumienia wszystkiego, co robimy33.

Co z tego, czego zapis odnajdujemy dziś w oficjalnym dyskursie – dokumentach oficjalnych i prywatnych epoki, powstającym w centrach decyzyjnych, w metropolii i w środowiskach, w których rodziły się idee – trafiało na peryferia? Szukając odpowiedzi na to pytanie, wróćmy do szkoły podstawowej w Przytułach i do małego Stasia, jego kolegów i nauczycieli.

Jeszcze w 1948 roku

kierowniczka szkoły była sprzed wojny. (…) Później przyszedł pan Majewski, oddelegowany z Łomży. (…) Widać było, że rodzina [Majewskiego] to byli ludzie wykształceni i inteligentni (…). Charakterystyczne, dla nas nowe było to, że kiedy mówiliśmy o znajomych rodziców, sąsiadach „Kalinowski”, „Malinowski”, to ich córka poprawiała nas i mówiła „Pan Kalinowski”, „Pan Malinowski”34.

Rodzina nauczycielska z powiatowej Łomży, poza formalnymi lekcjami, przekazywała, chcąc nie chcąc, wzorce komunikacji i zachowania. Była to pierwsza, dobitna – skoro tak bardzo utkwiła w pamięci – lekcja wyniesiona ze szkoły.

Później, po jakimś czasie, ten socjalizm zaczął wkraczać bardziej… dano kierownika, pana Sawickiego. I ten rzeczywiście, uczył matematyki, ale jednocześnie na prawie każdej lekcji przemycał takie informacje, jak to w Związku Radzieckim dobrze: że potrafią sztuczną słoninę produkować, że mają takie urządzenia, którymi podsłuchują, co kto mówi… I że tak wspaniale jest pod ich kierunkiem, i że z czasem na całym świecie tak będzie, jak u nich35.

Te sensacyjne wiadomości mogły opanowywać wyobraźnię dzieci, ale nachalny sposób przekazywania treści propagandowych wywoływał często przeciwny od zamierzonego skutek. Historie o osiągnięciach Związku Radzieckiego szybko stawały się tematem prześmiewczych anegdot, a gorliwy nauczyciel tracił wśród uczniów resztki autorytetu. Dzieci opowiadały także w domach o niewiarygodnych sukcesach nauki i potędze państwa, które przecież jeszcze nie tak dawno okupowało te tereny i dało się z bliska poznać starszemu pokoleniu. Tu dochodziło do kolejnej konfrontacji szkolnej wizji świata z tą bardziej realną, namacalną i bliską. Czy w Przytułach działał Związek Młodzieży Polskiej – symbol owych czasów? Nikt tego nie pamięta, a ustalenia historyków na temat liczebności i aktywności tej organizacji na terenie powiatu łomżyńskiego dają podstawy, aby przypuszczać, że w najlepszym wypadku przytulskie ZMP istnieć mogło na papierze, a i to jako lista kilku nauczycieli36. Uwarunkowania społeczne, duży wpływ Kościoła katolickiego na poglądy polityczne mieszkańców regionu, tradycjonalizm i przywiązanie do religii, a przede wszystkim bezpośrednie doświadczenie okupacji radzieckiej, nie sprzyjały nielicznym w powiecie ideowcom-aktywistom urzeczywistniać plan masowego uczestniczenia młodzieży w organizacjach tego typu. Z czasem zwyciężał pragmatyzm i w 1955 roku, kiedy liczebność ZMP w kraju osiągnęła najwyższy poziom, także w powiecie łomżyńskim i kolneńskim, można było pochwalić się przed opiekunem partią, efektami rekrutacji. W klasach maturalnych gwałtownie wzrastała liczba członków ZMP, bo legitymacja nie tylko pomagała w osiągnięciu absolutorium, ale decydowała w dużym stopniu o możliwości dostania się na studia. Nie były to jednak „jednostki wartościowe” – nie było wśród nich zainteresowania aktywną pracą w ZMP ani późniejszym kandydowaniem na członków PZPR. Statystyki, mimo że mogą skutecznie fałszować rzeczywistość, okazują się bezwzględne, jeżeli je ze sobą zestawić: chociaż liczba członków ZMP wzrastała od 1954 roku, to płacone składki zaprzeczały temu sukcesowi – w całym województwie białostockim od tego roku zaczęło wpływać mniej niż 50% składek, a w 1955 roku w powiatach, m.in. Kolno i Łomża, zebrano w lokalnych organizacjach tylko 6% oczekiwanej z tego tytułu kwoty37.

O ile ZMP w naszej historycznej wyobraźni stał się symbolem organizacji raczej miejskiej i wielkomiejskiej, skupiającej aktywnych ideowców walczących w propagandowej wojnie np. wokół kolektywizacji polskiej wsi, to junaków „Służby Polsce” widzimy przy odgruzowywaniu miast, w kopalniach i na budowach planu sześcioletniego. Pochodzą głównie ze wsi lub ubogich środowisk robotniczych. Obie organizacje miały być w założeniach masowe, obie zakładały wychowanie w rówieśniczej grupie poddanej dyscyplinie, rywalizację w walce o wynik, kształtowanie ciała i ducha poprzez sport. Z perspektywy czasu te właśnie elementy ich działalności, bardzo widoczne w audiowizualnych materiałach propagandowych epoki, sprawiły, że ZMP i SP są dziś dla nas najsilniejszą emanacją programu wykuwania komunistycznego „nowego człowieka”.

W Przytułach nikt nie zapamiętał zetempowskich akcji na wsi, „Służba Polsce” była dalekim doświadczeniem pojedynczych osób:

Od nas ze wsi wzięli jednego do „Służby Polsce”. Jak przyjechał na przepustkę, miał mundur, taką czarną furażerkę. (…) Jak ja z nim rozmawiałem, to opowiadał, jak tam pracują na budowach różnych. Zwyczajnie… Nic takiego. O sporcie nie wspominał, żeby coś takiego organizowali38.

Czyżby wsie powiatu łomżyńskiego były aż tak na uboczu? Dzieci szły we wrześniu do szkoły albo zostawały w gospodarstwie, przy wykopkach. W szkole słuchały niewiarygodnych opowieści o ZSRR, ale od rodziców i tak wiedziały, że mają się przede wszystkim nauczyć czytać, pisać i dobrze rachować… Dowiadywały się też, że gdzieś w powiecie ludzie mówią do siebie „pan”, ale jeszcze nie wiedziały, że wkrótce lepiej będzie mówić „towarzyszu”.

I wtedy, gdzieś tak w czwartej klasie [1951/52] zaczęli się pojawiać działacze, nie tylko polityczni, co sportowi. Nie wiem, skąd oni się brali… byli delegowani z Łomży, z powiatu… od krzewienia kultury fizycznej. I zaczynali organizować czy w zwykłe dni, czy w niedziele i dni świąteczne a to jakieś zawody… a to strzelanie. O – na strzelanie to chętnie poszliśmy, bo będzie „strzelanie z karabinu”! I oczywiście te karabinki przywieźli, ale strzelania nie było. Obiecali, że innym razem, ale innym razem nie przyjechali i strzelanie nam przeszło koło nosa. Natomiast na wieczór – to było kilka razy organizowane – film był puszczany na podwórku, na dziedzińcu szkoły, na ścianie. Ludzie, dorośli także, na to chętnie przychodzili. To była ciekawostka, atrakcja39.

To, że owe wydarzenia tak bardzo utkwiły we wspomnieniach oraz fakt, że „innym razem nie przyjechali”, może świadczyć jednak o skromnym zasięgu akcji propagandowych na prowincji. Szkolenia ze strzelania i inne imprezy sportowe były jedną z podstawowych form działalności powiatowych komend „Służby Polsce”. Przysłowiowa odległość od szosy może nie odstręczała pojedynczego idealisty od wykonania planu, ale sprowadzała plany na ziemię, kiedy zajmowali się nimi ludzie na etatach. Im dalej od centrum i oczu zwierzchniej władzy, tym bardziej tego typu akcje podlegały rachunkowi ekonomicznemu: wysiłku i czasu włożonego w dojazd i przeprowadzenie szkolenia, wydanych naboi, zużycia sprzętu do osiągniętych, widocznych i szybkich efektów, którymi mierzona była potem praca etatowego instruktora SP. Z pewnością starał się on o to, by sprawozdania z jego pracy wyglądały zgodnie z oczekiwaniami zwierzchników. Strzelanie w szkole w Przytułach udokumentowane podbitą delegacją służbową, kwitami na pobrane karabinki również się w nich znalazły. Być może nawet opis samego szkolenia i strzelania oraz ocena, jak wysoki stopień sprawności w tej dziedzinie osiągnęła młodzież przytulska.

W wielu dzisiejszych rozważaniach na temat modelu propagowania kultury fizycznej w Polsce Ludowej przewija się kwestia, na ile był to model „spartański”, czyli wychowanie przez sport na potrzeby militarne państwa, a na ile model „ateński”, w którym kultura fizyczna jest postrzegana jako element podnoszenia ogólnej kondycji społeczeństwa40. Wydaje się, że odpowiedź na to pytanie w odniesieniu do pierwszych lat po wojnie jest prosta. Dekret z dn. 16 stycznia 1946 roku o powszechnym obowiązku wychowania fizycznego i przysposobienia wojskowego oraz organizacja systemu zarządzania sportem i kulturą fizyczną (początkowo podporządkowanie wprost Państwowemu Urzędowi Kultury Fizycznej i Przysposobienia Wojskowego, potem rzekoma „demilitaryzacja” poprzez przekazanie w 1948 roku sportu i kultury fizycznej pod zarząd Powszechnej Organizacji Służba Polsce), a także działalność mierzona ilością spartakiad z konkurencjami takimi jak strzelanie czy rzut granatem czy liczbą zdobytych odznak „Sprawny do pracy i obrony” świadczą dobitnie, że tężyzna fizyczna, determinacja i pełne oddanie „nowego człowieka” ukształtowanego tak przez sport potrzebne było totalitarnemu państwu w celach militarnych.

Z drugiej strony rzeczywistość, w której trudności z komunikacją, brak elektryczności, brak chętnych do zaangażowania się w dzieło ograniczało wykonanie planu takiego, jakim chciałyby go widzieć władze centralne i jaki oglądamy dziś w starych kronikach filmowych. To, co widać w dokumentach prawnych i urzędowych, w dyskursie propagandy, nawet w wewnętrznych sprawozdaniach niskiego szczebla organizacji, trudno czasem odnaleźć w przestrzeni i historii małych miasteczek i wsi oraz w indywidualnym