Stacja Jagodno. Po nitce do szczęścia - Karolina Wilczyńska - ebook

Stacja Jagodno. Po nitce do szczęścia ebook

Karolina Wilczyńska

4,5

Opis

Trzecia część serii „Stacja Jagodno”

Pozwól zabrać się w kolejną podróż do Jagodna – urokliwego miejsca w Górach Świętokrzyskich, które działa kojąco na duszę kobiety… Daj się przekonać, że prawdziwa przyjaźń i miłość są w stanie pokonać wszelkie przeciwności losu.

Dlaczego żona wójta płacze wieczorami? Czy angielski kuzyn hrabianek odnajdzie się wśród polskiej rzeczywistości? Co może łączyć doktor Ewę z ojcem Łukasza? I czy są jeszcze jakieś tajemnice dworku, które nie zostały odkryte? Czy mieszkańcom Jagodna uda się dojść po nitce do szczęścia?

Historie kreślone przez Karolinę Wilczyńską rozpromienią nawet najpochmurniejsze dni i sprawią, że poczujesz się w Jagodnie jak we własnym domu.

 

Stacja Jagodno to historia o kobietach i dla kobiet – doskonała pozycja dla każdej matki, córki i babki. Gwarantuję, że każda z nas w jednej z opisanych bohaterek znajdzie cząstkę siebie.

Uncafeconlibros.blogspot.com

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 298

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (405 ocen)
259
112
29
5
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
gaga1405

Nie oderwiesz się od lektury

Trzecia część "stacji Jagodno.". Ciepła, pełna optymizmu. Bardzo pozytywna powieść
00
Gizmo2973

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam
00
Miroska561

Nie oderwiesz się od lektury

świetna jest....
00
608400342667300020605547

Nie oderwiesz się od lektury

polecam
00
Annaok2

Nie oderwiesz się od lektury

już ściągam następny tom.
00

Popularność




 

 

 

 

 

Copyright © Karolina Wilczyńska, 2016

Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2016

 

 

Redaktor prowadząca: Magdalena Genow-Jopek

Redakcja: Kinga Gąska

Korekta: Magdalena Owczarzak

Projekt typograficzny, skład i łamanie: Maciej Majchrzak

Projekt okładki i stron tytułowych: Design Partners (www.designpartners.pl)

Fotografia na okładce: www.depositphotos.com

 

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki

 

 

Wydanie elektroniczne 2016

 

eISBN 978-83-7976-418-1

 

 

CZWARTA STRONA

Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.

ul. Fredry 8, 61-701 Poznań

tel.: 61 853-99-10

fax: 61 853-80-75

[email protected]

www.czwartastrona.pl

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Tę część cyklu „Stacja Jagodno” dedykuję mojej Mamie,

bo wiem, jak bardzo chciała ją przeczytać.

Autorka

 

 

 

 

 

Marzena szła asfaltową drogą i z każdą chwilą coraz lepiej rozumiała Tamarę. Wystarczyło kilkanaście minut, żeby docenić panujący tu spokój, piękno sosnowego lasu, ciszę przerywaną tylko ptasimi trelami. Powietrze też było zupełnie inne niż w mieście. Aż chciało się głębiej odetchnąć. Co też Marzena uczyniła. I po kilku takich oddechach poczuła się jakoś inaczej. Jakby lżej, swobodniej. Poruszyła ramionami. Mięśnie karku rozluźniły się. Nawet po najlepszym masażu nie doświadczyła takiego odprężenia. Czary czy co? – pomyślała.

Nie żałowała, że wybrała dłuższą drogę. Zapytała w Jagodnie, jak dojść do Borowej. Chciała się upewnić, bo nawigacja w smartfonie bywała zawodna, ale zagadnięta kobieta wskazała jej nieco inny kierunek.

– Niech pani idzie drogą przy kaplicy. A potem dalej przez las. Tak jest krócej. I wyjdzie pani przy samym zalewie. Bo tędy – machnęła ręką w stronę budynku szkoły – to ze dwa razy tyle jest. Samochodem to można, ale piechotą lepiej przez las.

„Przez las” brzmiało kusząco, lecz Marzena obawiała się, że może coś pomylić albo wybrać złą ścieżkę. W mieście orientację miała znakomitą, jednak nie była pewna, czy w otoczeniu drzew, które na pierwszy rzut oka wyglądają tak samo, poradzi sobie równie dobrze. Poszła więc nie za głosem serca, ale zgodnie z rozsądkiem i nawigacją. Co okazało się dobrym wyborem, bo las był i tak, a dłuższy spacer stał się raczej zaletą niż problemem.

Naprawdę cool – pomyślała, uśmiechając się, bo to określenie bardziej pasowało do weekendowej imprezy w klubie niż do leśnej drogi. Naprawdę przyjemnie – poprawiła samą siebie. Pasowało dużo lepiej.

Pojechała do Borowej zupełnie spontanicznie. Nawet nie zadzwoniła do Tamary. Po prostu obudziła się rano w kiepskim humorze, bo piątkowy wieczór okazał się wielką porażką. Planowała jakieś wieczorne wyjście, ale żadna z koleżanek nie miała czasu. Wszystkie zaplanowały już początek weekendu, najczęściej w męskim lub rodzinnym towarzystwie i Marzena po wykonaniu kilkunastu telefonów zakończyła wieczór w łóżku, w towarzystwie drinków, czekolady, dużej paczki chusteczek i myśli o tym, jak bardzo jest samotna i beznadziejna. Nic więc dziwnego, że sobotni poranek przywitała w wisielczym humorze.

Perspektywa kontynuowania wczorajszych samokrytycznych rozważań zmotywowała ją do działania. Przypomniała sobie, że Tamara, jak zawsze, spędza weekend u swojej babci Róży, więc postanowiła ją odwiedzić. Oczywiście mogła przyjechać samochodem, ale nie miała pewności, że wieczorne drinki już całkiem wywietrzały z jej głowy i krwioobiegu, więc wybrała pociąg. I nie żałowała. Miała nadzieję, że Tamarze nie będzie przeszkadzała ta niezapowiedziana wizyta, zresztą zawsze mogła po prostu wrócić do domu. A wcześniej pospacerować jeszcze po okolicy. Zwłaszcza że naprawdę spodobało jej się tutaj bardziej, niż mogła przypuszczać.

Cisza w mieście jest nienaturalna i denerwująca – stwierdziła. – Człowiek czuje się wtedy, jakby coś mu umykało, coś tracił, w czymś nie uczestniczył. A tutaj cisza daje spokój, pozwala pomyśleć, odpocząć. I można ją nawet polubić.

Co zresztą chyba już zrobiła, bo dźwięk samochodowego silnika zazgrzytał w jej uszach i przez moment poczuła irytację, że ktoś ośmielił się zepsuć ten idylliczny obrazek, którego od pół godziny była częścią. Jednak tylko przez moment, bo gdy auto zatrzymało się tuż obok niej i odsuwająca się szyba powoli ukazała kierowcę, irytacja szybko ustąpiła miejsca zaciekawieniu.

– Przepraszam panią bardzo. – Śnieżnobiałe zęby mężczyzny błysnęły w miłym uśmiechu. – Czy ta droga prowadzi do wsi Borowa?

Marzena odruchowo poprawiła koszulkę i przywołała jedno ze swoich zalotnych spojrzeń.

– Mam taką nadzieję. Też tam idę, ale nigdy wcześniej tu nie byłam, więc pewności nie mam.

– Jaki niesamowity przypadek, nie sądzi pani? Obydwoje szukamy tego samego. Jeżeli pani zechce, możemy poszukać razem.

Czy to jest podryw, czy zwykła uprzejmość? – Marzena spojrzała uważniej na mężczyznę. – A może to jakiś zwyrodnialec ukrywający się za maską błękitnych oczu i blond włosów. I śnieżnobiałej koszulki polo. – Facet w takiej koszulce na leśnej drodze? I szuka Borowej?

Jako stała bywalczyni klubów zachowywała czujność wobec nowo poznanych mężczyzn. W końcu nigdy nie wiadomo, czy mają czyste intencje. Tu co prawda nie wchodziło w grę dosypanie czegoś do drinka, ale za to była nieznana okolica, dość odludna zresztą.

Nieznajomy chyba wyczuł jej wahanie, bo wysiadł z samochodu i podszedł do Marzeny.

– Ja rozumiem, że pani mnie nie zna, ale naprawdę chcę tylko pomóc. Kobieta nie powinna samotnie spacerować w dużym lesie. Chciałem… – zawahał się, jakby szukał odpowiedniego słowa – zaopiekować się panią.

Dziwny jakiś – stwierdziła Marzena.

– Mam na imię Jan i szukam wsi Borowa. Przyjechałem z Londynu. Tu mieszkają moje ciotki i ja ich poszukuję…

– Ha! Już wiem! – przerwała mu kobieta. – Pan jest kuzynem hrabianek Leszczyńskich! Tamara mi mówiła. No to wszystko jasne! Możemy jechać!

Mężczyzna wydawał się nieco zaskoczony nagłym wybuchem entuzjazmu, ale nadal zachowywał się ujmująco grzecznie.

– Czy dobrze rozumiem, że pani wie, gdzie mieszkają moje ciotki?

– Ja nie, ale moja koleżanka wie. Pojedziemy do niej, a ona już pana dalej poprowadzi. Jestem Marzena – wyciągnęła rękę, którą mężczyzna z galanterią pocałował.

– Nie wszystko rozumiem, ale chyba przystanę na pani propozycję – powiedział i otworzył drzwi samochodu.

Marzena wsiadła, poczekała aż kierowca zajmie miejsce i zagadnęła:

– Był pan już kiedyś w Polsce?

– Kilka razy, podczas wakacji.

– Dobrze pan zna język…

– Dziadek bardzo nalegał, żebym nauczył się polskiego. I dużo czytał w tym języku.

– Dziadek… – uśmiechnęła się Marzena. – To wiele wyjaśnia.

– Nie rozumiem?

– Chodzi mi o to, że mówi pan dobrze, ale tak trochę… no, zbyt literacko.

– Jak? – Jan spojrzał na kobietę z zaciekawieniem.

– Tak zbyt poprawnie, jak z książki. Normalnie mówi się trochę inaczej.

– To ja mówię nienormalnie? – roześmiał się Jan.

– Przepraszam, nie to miałam na myśli – speszyła się Marzena. – Bo widzi pan, ja często mówię, zanim pomyślę i potem tak niezręcznie wychodzi…

– Też nienormalnie?

– Na to wygląda.

– To znowu mamy coś wspólnego. Szukamy wsi Borowa i mówimy nienormalnie.

Roześmiali się.

Bardzo sympatyczny człowiek – pomyślała Marzena. – Chociaż trochę zbyt sztywny. Jakiś taki… angielski właśnie. Ile on może mieć lat? Niewiele więcej niż ja. I całuje w rękę, jakbym była jego babcią. Kto tak jeszcze robi? Przecież to jakieś szaleństwo!

Po chwili minęli tabliczkę z napisem „Borowa”. Przy pierwszych zabudowaniach Jan zaproponował:

– Może zapyta pani o drogę?

– Na razie jedźmy dalej. Tamara zawsze mówiła, że domek babci Róży jest na końcu wsi. Na pewno zaparkowała przed nim, więc rozpoznam samochód. Chyba że pojechała gdzieś z Marysią, bo one lubią poznawać okolicę.

– Obawiam się, że nie mogę nadążyć. Nie wiem już, kto jest kim. Tyle imion i pani tak szybko mówi… – Jan uśmiechnął się przepraszająco.

– Przepraszam, wiem, gaduła ze mnie. Niech pan po prostu jedzie. Do końca wsi.

– Proszę bardzo.

Marzena postanowiła jednak zadzwonić do Tamary. W końcu nie jechała sama, a na dwójkę gości koleżanka jednak powinna być przygotowana. Choćby pięć minut wcześniej. Żeby zdążyła przypudrować nos. Bo przecież co innego znajoma z pracy, a co innego mężczyzna z Londynu.

– Cześć, kochana! – zaczęła z entuzjazmem, gdy tylko usłyszała na linii głos koleżanki. – Niespodzianka! Za trzy minuty u ciebie będziemy!

– My, to znaczy kto?

– Ja i pewien mężczyzna – zerknęła na siedzącego obok Jana.

– Twoja nowa zdobycz?

– Nie moja. Bardziej wasza.

– Nasza?

– Wyjaśnię ci wszystko za chwilę. Już dojeżdżamy. Pa!

Wyobraziła sobie zdziwioną minę Tamary i roześmiała się.

– Koleżanka opowiedziała pani anegdotę?

– Żart, dowcip – poprawiła. – Anegdoty opowiadał pański dziadek.

– Tak, rozumiem – uśmiechnął się Jan. – To pierwsza lekcja normalnego języka?

– Bardzo pojętny z pana uczeń. Ale na razie chyba wystarczy tej nauki, bo widzę, że dojechaliśmy – rozpoznała samochód stojący przy drewnianym płocie i wskazała palcem na budynek za ogrodzeniem. – Oto domek babci Róży.

Zaparkowali i wysiedli. Jan otworzył furtkę, przepuścił Marzenę przodem. Nie zdążyli nawet zapukać. Drzwi otworzyły się i stanęła w nich Tamara.

– Witajcie! Zapraszam. Za chwilę będzie herbata. Gdybyście zadzwonili wcześniej, byłaby gotowa, ale jak się informuje w ostatniej chwili…

Przeszli do kuchni.

– Babciu, to moja koleżanka z pracy, o której ci mówiłam. A to… – Tamara zawiesiła głos i spojrzała pytająco.

– To Jan, kuzyn hrabianek Leszczyńskich – triumfalnie oznajmiła Marzena.

– Dzień dobry paniom. – Gość grzecznie skłonił głowę.

 

 

 

 

Marysia wracała do domku babci Róży. Z samego rana poszła do hrabianek, żeby zabrać Kronosa na dłuższy spacer. Panna Zuzanna nie mogła chodzić zbyt daleko, a pies rósł i potrzebował więcej ruchu. Ani dziewczyna, ani starsze panie nie chciały jednak, żeby sam biegał po lesie.

– Leśniczy nie byłby zadowolony – mówiła panna Julia.

– Poza tym Kronos mógłby kogoś wystraszyć – stwierdziła Marysia, która co prawda niezbyt przejmowała się zdaniem mężczyzny, do którego nigdy nie czuła sympatii, ale za to dobrze pamiętała swój własny strach przed bestiami, którymi groziła jej hrabianka przy pierwszym spotkaniu. Mogła sobie wyobrazić, co czułby ktoś, gdyby nagle spomiędzy drzew wybiegł groźnie wyglądający pies.

– I dobrze. Niech się boją – gderała jak zawsze panna Zuzanna. – Najlepiej jakby jeszcze kogoś ugryzł. Przynajmniej nikt by się już tutaj nie kręcił i nie próbował robić swoich porządków.

Marysia wiedziała, że to aluzja do zmian, które wprowadziła w ogródku przy dworku, ale zdążyła już przyzwyczaić się do sposobu bycia staruszki i wiedziała, że to tylko słowa. Nie chciała jednak, żeby pies, za którego czuła się odpowiedzialna, był narażony na niebezpieczeństwo albo stał się przyczyną jakichś niemiłych wydarzeń. Dlatego kiedy tylko przyjeżdżała do Borowej, zawsze starała się zapewnić mu długie i bezpieczne spacery.

Przez wieś przeszła szybkim krokiem, bo nadal nie lubiła chodzenia wzdłuż szpaleru domów. Nie chciała być oceniana, a tutaj ludzie interesowali się wszystkim. Inaczej niż w Kielcach, gdzie mijali się na ulicach i nikt nie zwracał uwagi na innych. W tej anonimowości był pewien rodzaj bezpieczeństwa. A tu, na wsi, za chwilę sąsiedzi będą dyskutować o tym, jak wygląda, i zastanawiać się, gdzie tak spaceruje z samego rana. Wiedziała, że nic na to nie poradzi, ale jeszcze nie potrafiła przestać się tym przejmować.

Już z daleka zobaczyła obcy samochód zaparkowany tuż za toyotą matki. Nie słyszała o żadnych gościach, więc zaciekawiona tym faktem jeszcze przyspieszyła kroku. Przez otwarte okno usłyszała gwar głosów i śmiechy. Firanka nie pozwalała na zerknięcie do wnętrza, ale rozpoznała matkę, babcię Różę i panią Zofię. W tej gamie wysokich tonów na pierwszy plan wybijał się… męski głos. Kto to może być? – zastanawiała się. – Warszawska rejestracja samochodu, mężczyzna… Nic nie przychodziło jej do głowy, pozostało więc przekonać się osobiście.

– Dzień dobry – powiedziała głośno, żeby zauważono jej wejście.

Towarzystwo przy stole umilkło i wszyscy spojrzeli w jej stronę.

– To moja córka, Marysia – Tamara wstała i podeszła do dziewczyny. – A to Marzena – wskazała głową na rudowłosą kobietę w zielonej koszulce z dużym dekoltem, która właśnie wbijała zęby w czekoladową babeczkę. Na widok dziewczyny odłożyła ciastko i rozłożyła ręce, na których brzęczało kilkanaście srebrnych bransoletek.

– Chodź tutaj, niech cię uściskam! – zawołała wesoło. – I nic mnie nie obchodzi, czy tego chcesz. W końcu jesteś mi coś winna za to kino, no wiesz, wtedy…

Marysi spodobała się ta wesoła i bezpośrednia kobieta, więc bez protestu dała się wziąć w objęcia.

– I mów mi po imieniu – usłyszała tuż przy uchu. – Bo jeszcze ktoś pomyśli, że jestem taka stara jak twoja mama.

– No wiesz! – krzyknęła Tamara z udanym oburzeniem. – Wcale nie jestem stara!

– Ja jestem – wtrąciła spokojnie babcia Róża. – I dobrze mi z tym.

Wszyscy się roześmiali. Marysia pokręciła głową z uśmiechem. Czasami trudno jej było uwierzyć, że tutaj, u babci Róży, może być tak miło i szczerze. Nadal jednak nie wiedziała, kim jest siedzący obok matki mężczyzna. Tamara zauważyła jej zaciekawione spojrzenie.

– A to, Marysiu, jest wielka dzisiejsza niespodzianka. Kuzyn hrabianek.

– Mam nadzieję, że miła niespodzianka. – Mężczyzna uniósł się z krzesła.

– Jasne! – ucieszyła się dziewczyna. – Strasznie mi miło, że pan przyjechał! Nie wierzyłam, że to możliwe. A jednak! Już widzę, jak panna Zuzanna i panna Julia ucieszą się na pana widok.

– Prawdę mówiąc, dziś od rana wszyscy cieszą się na mój widok – uśmiechnął się mężczyzna. – To mnie trochę dziwi, bo nie jestem przyzwyczajony do takich… dużych… dowodów sympatii. Podobnie jak do tego, że wszyscy się obejmują. Ale staram się dostosować. Możemy też… być na „ty”. Tak to się mówi? – Spojrzał na Marzenę, która pokiwała potwierdzająco głową. – Tak. To dobrze. I to ja pisałem do ciebie e-maile. Jestem Jan, to znaczy Janek.

– A dla mnie Jaś – dodała babcia Róża.

– A dla mnie John – parsknęła Marzena.

Jan rozłożył ręce.

– Muszę się jakoś powoli przyzwyczaić…

Marysia z trudem powstrzymywała śmiech. Mężczyzna zdawał się nieco przytłoczony mnogością nowych znajomych i ich różnorodnych charakterów.

– Domyślam się, że chcesz odwiedzić hrabianki? – zapytała.

– Owszem, właśnie dlatego przyjechałem.

– Na razie to siadaj, Marysiu – wtrąciła się pani Zofia, która właśnie stawiała na stole talerz z kolejną porcją babeczek. – Pewnie zmęczyłaś się tym spacerem. Zjedz, napij się, bo tutaj właśnie trwa narada w tej sprawie.

Dziewczyna szybko zorientowała się, co ustalono dotychczas. Marzena była tak podekscytowana całą sytuacją, że chciała doprowadzić do natychmiastowego spotkania hrabiowskiej rodziny. Natomiast Tamara miała w tej sprawie inne zdanie. Uważała, że lepiej będzie uprzedzić staruszki, żeby miały chociaż kilka dni na przygotowanie się do wizyty.

– Przecież one wiedzą, że kuzyn przyjedzie – perorowała Marzena. – To chyba już są przygotowane. A gdyby nie spotkanie ze mną, to John już pewnie byłby u nich. Bez żadnego uprzedzania. Szkoda czasu, prawda, Marysiu?

– Też mi się tak wydaje – przytaknęła dziewczyna. Podzielała emocje kobiety, tym bardziej, że czuła się sprawczynią tego wydarzenia. W końcu to przecież z nią Jan nawiązał kontakt. I bardzo chciała zobaczyć spotkanie rodziny, która odnalazła się po latach.

– Moi kochani – spokojny ton babci Róży nieco ostudził emocje. – Oczywiście nie ma sensu odwlekać niczego dłużej niż to konieczne, ale wydaje mi się, że hrabianki Leszczyńskie nie powinny być zaskakiwane. Wiecie, że potrzebują trochę czasu, żeby zaakceptować zmiany. Zgodzisz się ze mną, Marysiu?

Dziewczyna pokiwała głową.

– No właśnie. Poza tym z pewnością chciałyby w jakiś specjalny sposób przywitać gościa. Nie zapominajcie, że chociaż mają swoje lata, to nadal są kobietami – uśmiechnęła się i uniosła w górę palec wskazujący. – A kobiety lubią się dobrze zaprezentować. Zwłaszcza przed przystojnym młodzieńcem. Nawet jeżeli jest ich kuzynem.

– Co w takim razie proponujesz, babciu? – zapytała Tamara.

– Jak zawsze – złoty środek. Niech Jaś przyjedzie jutro, a dziś po południu Marysia uprzedzi pannę Julię i pannę Zuzannę.

– A ja zdążę spokojnie upiec ciasto, żeby było do rodzinnej herbatki – klasnęła w dłonie pani Zofia.

– I to chyba jest koronny argument w naszej dyskusji. A co ty o tym sądzisz, Jasiu? – Spojrzała pytająco na mężczyznę.

– Uważam, że to, co pani mówi, jest mądre.

– Wszystko, co mówi babcia Róża jest mądre – prychnęła Marysia. – To każdy wie.

– Marysiu! – zganiła córkę Tamara.

– No co?!

– Tylko bez sprzeczek. – Babcia Róża podniosła się z krzesła. – Widzę, że wszyscy są najedzeni. Pora zatem przejść do ogrodu, bo w taki piękny dzień szkoda siedzieć w czterech ścianach. Babcie będą grzały kości w słońcu, a młodzi mogą iść na spacer albo w ramach spalania kalorii, co się to niby w biodrach odkładają po babeczkach – spojrzała porozumiewawczo na Tamarę – poukładać drewno, co je przedwczoraj leśniczy porąbał.

– Leśniczy? – zdziwiła się Tamara.

– Ano leśniczy. Zachodzi tu czasami, zwłaszcza odkąd Łukasz zniknął.

– Co ja słyszę? – włączył się do rozmowy Jan. – Leśniczy? Łukasz? To żyją tutaj także mężczyźni? A ja już myślałem, że we wsi Borowa tylko panie można spotkać.

– To żadni mężczyźni – powiedziała ze złością Tamara. – Nie warto nawet o nich wspominać.

Jan spojrzał pytająco na Marzenę. Ta wzruszyła ramionami.

– Nie „we wsi Borowa”, tylko „na Borowej”. Tak się tu mówi – dodała Tamara.

Mężczyzna westchnął. Naprawdę trudno mu było zrozumieć wszystko, co się działo, ale chociaż co chwilę czemuś się dziwił, to czuł, że bardzo mu się tutaj podoba. I bez protestów przyjął rolę tragarza czterech ogrodowych krzeseł. W sumie był nawet ciekaw, co jeszcze się wydarzy.

 

 

 

 

Tamara odetchnęła głęboko. Tak, wieczorny spacer to jest to, czego mi było trzeba – pomyślała. – Po tak intensywnym dniu przyda mi się chwila wytchnienia w samotności.

Powoli zapadał zmrok, ale kobiecie to nie przeszkadzało. Drogę nad zalew oświetlały latarnie, a po zachodzie słońca mogła liczyć na ciszę, bo weekendowi plażowicze zwinęli już koce, ukryli grille w bagażnikach i odjechali do miasta. Nad wodą nie było nikogo poza kaczkami, które kołysząc się śmiesznie na krótkich nóżkach, przemierzały piaszczysty brzeg w poszukiwaniu resztek jedzenia wśród pozostawionych przez ludzi śmieci.

I kto by pomyślał, że sobota będzie tak pełna niespodzianek – stwierdziła, schodząc z asfaltowej drogi. – Miało być spokojnie, leniwie, a tu niespodzianka za niespodzianką. Ciekawe, jak Jankowi spodobają się nowe ciotki – uśmiechnęła się, bo chociaż nie poznała osobiście hrabianek, to wiedziała z opowiadań córki, że to dość ekscentryczne osoby. – On taki grzeczny, prawdziwy angielski dżentelmen, a tu będzie musiał się zmierzyć z panną Zuzanną postukującą laską. Dobrze, że to dopiero jutro, bo chyba na dziś miał dosyć wrażeń.

Przypomniała sobie twarz Jana, na której przez większą część wizyty malowała się mieszanka zdziwienia, niedowierzania i zaskoczenia. Próbował ukryć emocje, ale czy komukolwiek może się to udać w domku babci Róży? Miała jednak wrażenie, że mimo wszystko był zadowolony. No i naprawdę umiał się zachować – zaproponował Marzenie, że ją odwiezie i ze spokojem przyjął jej spontaniczną i bezpośrednią propozycję wieczornego zwiedzania Kielc. Tamara zastanawiała się, jak zniesie kolejne godziny w towarzystwie tryskającej energią koleżanki, bo gdy patrzyła na tę dwójkę – spokojnego mężczyznę, ubranego w nienagannym, choć sportowym stylu i rozgadaną kobietę z mnogością bransoletek, koralików i sterczącymi na wszystkie strony ognistymi włosami – trudno jej było wyobrazić sobie większe przeciwieństwo.

Na pewno Marzena opowie mi w poniedziałek o wszystkim – stwierdziła.

Zdjęła tenisówki i stanęła tuż przy brzegu. Woda raz za razem zbliżała się do palców stóp, a delikatny wietrzyk chłodził policzki i szyję. Ostatnie promienie słońca znikały już za linią lasu na horyzoncie, ustępując miejsca zimnemu światłu księżyca odbijającego się w tafli zalewu. Dzień zmieniał się w noc, nawet ptaki już zamilkły. Zamknęła oczy, rozkoszując się spokojem. Chwilo, trwaj! – pomyślała.

Jednak najwyraźniej tego dnia samotność nie była jej przeznaczona. Nurt swobodnie płynących myśli przerwał krótki, urywany dźwięk. Jak kamyczek wrzucony do leniwie płynącego strumienia. Po chwili wybrzmiał po raz kolejny. I jeszcze raz. Próbowała go zignorować, ale chociaż nie był głośny, to wśród wieczornej ciszy echo zwielokrotniało go i niosło po wodzie.

Co to może być? – zastanawiała się Tamara. – Brzmi jakby… no nie!

Wyrwana z własnych rozmyślań, potrzebowała chwili, żeby uświadomić sobie, co słyszy. I już wiedziała. Z całą pewnością. Ktoś był niedaleko. I ten ktoś płakał.

Pierwszą myślą, jaka przyszła jej do głowy, była chęć ucieczki. Cichego odejścia, bez ujawnienia swojej obecności. I kontynuowania własnego pomysłu na spędzenie wieczoru.

Zrobiła ostrożnie kilka kroków w przeciwną stronę. Na szczęście piasek tłumił wszystkie odgłosy. Cieszyła się w duchu, że zdjęła buty. Jeszcze chwila i będzie bezpieczna, poza zasięgiem tego płaczącego kogoś…

Głębokie westchnienie, które dobiegło do jej uszu, było tak przepełnione smutkiem, że Tamara zamarła w bezruchu. A jeśli ten ktoś potrzebuje pomocy? – pomyślała. – Kto wie, w jakim celu tu przyszedł.

Zawahała się. Odejść i zostawić kogoś w potrzebie? Nawet jeżeli ta osoba nie zdaje sobie sprawy z jej obecności, to przecież niczego nie zmienia. Ja o tym wiem – stwierdziła. – I to wystarczy.

Zdecydowanym ruchem rzuciła buty na piasek i wsunęła w nie stopy. Poczekała na kolejne chlipnięcie, żeby określić, skąd dobiega i rozpoczęła wspinaczkę po stromym zboczu porośniętym krzewami. Nie pomyliła się. Na pniu drzewa położonym przy miejscu, w którym ktoś kiedyś palił ognisko, siedziała drobna postać z twarzą ukrytą w dłoniach. Kobieta na pewno usłyszała, że ktoś nadchodzi, ale nie podniosła głowy.

Nie boi się? – pomyślała Tamara. – Jest sama, w lesie, już po zmroku. A może jest jej wszystko jedno?

– Dobry wieczór – powiedziała, starając się, żeby jej głos brzmiał spokojnie. – Czy coś się stało? Potrzebuje pani pomocy?

Nieznajoma nie odpowiedziała. Nawet się nie poruszyła.

Tamara powoli podeszła i usiadła na pniu, tuż obok płaczącej. Nie wiedziała, co powiedzieć, nie miała też pomysłu na to, co mogłaby zrobić. Nie mogła już teraz odejść i zostawić kobiety samej, ale też nie wyglądało na to, żeby tamta miała ochotę na rozmowę. Nie pozostało więc nic innego, jak po prostu poczekać, co będzie dalej.

Dłuższą chwilę siedziały w milczeniu przerywanym tylko kolejnymi pochlipywaniami i westchnieniami nieznajomej. Tamara obserwowała coraz ciemniejszą taflę zalewu i gwiazdy pojawiające się na bezchmurnym nocnym niebie. Zrobiło się chłodniej, więc otuliła się szczelniej połami swetra.

– Pani też nie ma z kim spędzić sobotniego wieczoru? – usłyszała niespodziewanie głos nieznajomej.

– Nie, przeciwnie, dziś miałam aż za dużo towarzystwa – odpowiedziała zgodnie z prawdą. – Wyszłam, żeby pobyć chwilę sama.

– Niech pani uważa, żeby ta chwila nie zmieniła się w całe życie.

– Wiem.

– Nie sądzę.

– Cóż, ma pani do tego prawo. A jednak wiem, o czym pani mówi. I wiem też, że da się to zmienić. Chociaż pani w to zapewne nie uwierzy.

– Ma pani rację. Nie uwierzę. Już w nic nie wierzę… – i rozpłakała się po raz kolejny.

Tamara sięgnęła do kieszeni dżinsów i wyciągnęła nieco wymiętą paczkę chusteczek. Podała ją kobiecie. Ta wyciągnęła jedną, otarła oczy i popatrzyła na Tamarę

– Dziękuję.

– Nie ma za co. A czy my się przypadkiem gdzieś już nie spotkałyśmy?

– Pewnie widziała mnie pani na jakiejś niezwykle ważnej gminnej imprezie, jak uśmiecham się uczepiona rękawa mojego wspaniałego męża – powiedziała ironicznie kobieta.

– Tak, rzeczywiście! Pani jest żoną wójta!

– Niestety.

Tamara z ciekawością spojrzała na kobietę. Ładną, szczupłą twarz okalały dobrze wycieniowane blond włosy, a w zaczerwienionych od płaczu oczach malował się ogromny smutek. Mogłoby się wydawać, że ma wszystko – dom, męża, który osiągnął sukces, bezpieczeństwo finansowe. Co spowodowało, że ta, która powinna być zadowolona ze swojego życia, siedzi w sobotni wieczór nad brzegiem zalewu i płacze?

Tamara nie chciała zostać uznana za wścibską, ale zaintrygowała ją odpowiedź kobiety. Chętnie zapytałaby wprost, ale uznała, że lepiej zastosować dotychczasową metodę i po prostu poczekać, aż żona wójta sama zdecyduje się powiedzieć coś więcej.

Po kolejnej chwili milczenia blondynka chyba odzyskała nieco równowagę psychiczną, bo starając się uśmiechnąć, zagadnęła:

– Pewnie się pani zastanawia, dlaczego siedzę tutaj z rozmazanym makijażem zamiast robić coś dla społeczeństwa, jak przystało na żonę włodarza gminy?

– Nie – zaprzeczyła Tamara. – Zastanawiam się raczej, dlaczego siedząca obok mnie kobieta płacze. I nad tym, czy mogę coś zrobić, żeby to zmienić.

Wójtowa spojrzała na nią ze zdziwieniem.

– Naprawdę?

– Naprawdę.

– Ja przepraszam, może jestem trochę niesprawiedliwa i nieufna, ale proszę mnie zrozumieć – odgarnęła opadające na twarz włosy. – Żona wójta to jakby część jego wizerunku. A ten musi być idealny, tak mi powtarza każdego dnia mąż. Że PR bardzo się liczy.

– Tak, wiem coś o tym. Sama go tego nauczyłam – uśmiechnęła się Tamara.

– O! Przepraszam, ale nie poznałam pani…

– Nie szkodzi. Przecież widziałyśmy się tylko raz i to przez krótką chwilę.

– Tak, pamiętam. Na parkingu przed sklepem… – ściągnęła brwi i dodała niepewnie. – Mąż chyba nie byłby zadowolony, gdyby wiedział, co wyprawiam.

– Proszę się nie obawiać, jestem tu prywatnie. Zresztą już nie pracuję dla pana Kamińskiego.

– Fakt, ostatnio wspominał coś na ten temat – przyznała, ale nie wyglądała na przekonaną. Podniosła się i otrzepała spodnie z drobinek kory. – Mimo wszystko powinnam chyba już wracać do domu. Kacper lubi, gdy czekam na niego z kolacją. Miło było panią spotkać. Dobranoc.

Tamara poczuła, że żona wójta obawia się jej. Nawet to rozumiała. Pewnie boi się, że powiem mężowi o jej chwili słabości – pomyślała i zrobiło jej się żal kobiety, która nawet w chwili załamania za wszelką cenę stara się nie zrobić nic, co mogłoby zaszkodzić karierze męża.

– Proszę chwilę zaczekać – zatrzymała odchodzącą kobietę.

– Tak?

– Nie wiem, czy mąż pani wspominał, ale często przyjeżdżam tutaj, na Borową, do babci. Właściwie jestem w każdy weekend. Gdyby pani miała ochotę na kawę albo spacer, to zapraszam. Proszę pytać o dom Róży Marcisz. Wie pani, lubię tu być, ale czasami brakuje mi towarzystwa innego niż nastolatka i starsza pani… – miała nadzieję, że ten wymyślony naprędce argument przekona kobietę.

Żona wójta przez moment przyglądała się Tamarze.

– Pomyślę o tym – powiedziała w końcu. – Tak naprawdę nie mam zbyt wiele czasu…

– Rozumiem – pokiwała głową Tamara. – Moje zaproszenie jest zawsze aktualne. I jak pani widzi, lubię spacery o różnych porach, więc proszę się zbytnio nie przejmować konwenansami.

Patrzyła, jak kobieta odchodzi w kierunku zaparkowanego przy drodze samochodu. Miała nadzieję, że nie widzą się po raz ostatni, bo poczuła jakąś nić sympatii do żony wójta. Wzruszyło ją to połączenie słabości z wielką siłą, ale też doskonale rozumiała, co czuje ktoś, kto ma ochotę płakać, a musi wziąć się w garść i zmierzyć z tym, co wydaje się bardzo trudne. Chyba miałybyśmy o czym porozmawiać – stwierdziła.

Wracała do domku babci Róży, myśląc o tym, że chociaż nie odpoczęła tak, jak planowała, to jednak nieoczekiwane spotkanie uświadomiło jej jedną ważną rzecz. Jestem prawdziwą szczęściarą – pomyślała. – Za chwilę będę wśród osób, które mnie kochają, akceptują i cieszą się na mój widok. Nie jestem sama i nie jestem samotna. To bardzo miłe uczucie.

 

 

 

 

– Co mu tak się spieszyło z tym przyjazdem? – Panna Zuzanna nerwowo zastukała laską o podłogę. – Pewnie już myśli o tym, jak nas stąd wyrzucić i wszystko sprzedać.

Panna Julia spokojnie wbiła igłę w kawałek trzymanego w ręku błękitnego materiału i odłożyła robótkę na kolana.

– A kto chciałby kupić taką ruinę w środku lasu? – zapytała. – Myślę, Zuzanno, że jak zawsze przesadzasz.

– Mnie się to wszystko wcale nie podoba. I powiem ci tylko, że jak on się zorientuje, to na nic się nie będzie oglądał. I na stare lata przyjdzie nam pod kościołem żebrać. Może i tutaj nie jest bogato, ale pamiętaj, że to wszystko, co mamy.

– Przypominam ci, Zuzanno, że prawda jest nieco inna…

– Prawda to jest taka, jak na papierze urzędowym – zezłościła się staruszka i wstała z fotela. – Idę do kuchni przygotować kolację. Póki jeszcze mamy kuchnię – dodała swoim burkliwym tonem.

Na Julii nie zrobiło to jednak najmniejszego wrażenia. Poczekała, aż siostra dojdzie do drzwi i powiedziała spokojnie:

– Oprócz papierów jest jeszcze sumienie.

W odpowiedzi usłyszała jedynie mocniejsze uderzenie laski. Pokiwała głową i zamyśliła się. Rozumiała siostrę, po części nawet podzielała jej obawy, ale z każdą kolejną wizytą młodej Marysi coraz bardziej męczyło ją to, co od lat starały się zatrzeć w pamięci. Wiedziała, że mają już niewiele czasu, a ostatnie wydarzenia były jakby sygnałem od losu, że najwyższa pora rozliczyć się ze światem.

– Żeby z czystym sumieniem móc zamknąć oczy – powiedziała cicho.

Na dźwięk jej głosu leżący obok wózka pies uniósł się i spojrzał na staruszkę. Ta uśmiechnęła się do zwierzęcia.

– Widzisz, Kronos, losu nie da się oszukać. Można go co najwyżej na chwilę zmylić. I nawet jeżeli ta chwila trwa wiele lat, to i tak w końcu przychodzi czas na prawdę. Cóż robić? Trzeba znaleźć siłę i stawić temu czoła. Nawet gdyby to miała być ostatnia rzecz w życiu. To i tak lepsze niż śmierć w kłamstwie.

Pies patrzył na staruszkę uważnie, jakby rozumiał, co mówi. A gdy skończyła, polizał pomarszczoną dłoń i znowu położył się u stóp Julii. A ona wróciła do haftowania bukieciku polnych fiołków.

 

 

 

 

– I jak ci się podoba nasze miasto?

Szli parkową alejką, wzdłuż stawu. Promienie zachodzącego słońca odbijały się w kropelkach wody i tworzyły nad fontanną tysiące kryształowych drobinek mieniących się wszystkimi kolorami tęczy. Na trawie przy brzegu odpoczywały łabędzie, a stado kaczek i gołębi oblegało jakiegoś malucha, który piszcząc z uciechy, rzucał ptakom kawałki chleba. Ławeczki o tej porze zajęte były głównie przez zakochanych, a cały park rozbrzmiewał świergotem ptaków, które zlatywały się tutaj, żeby spędzić noc na gałęziach kasztanowców i wierzb.

Marzena pokazała już Janowi centrum miasta – Rynek pełen kawiarnianych ogródków, ulicę Sienkiewicza, plac Artystów, gdzie usiedli przy stoliku przed kawiarnią Bliklego i ochłodzili się malinowym sorbetem. Później weszli na dziedziniec Pałacu Biskupów, obejrzeli ogród włoski i zeszli brukowaną uliczką przy Pałacyku Tomasza Zielińskiego.

Ciepły letni wieczór był idealnym czasem na takie niespieszne wędrówki. Marzena podczas spaceru próbowała spojrzeć na swoje miasto oczami Jana – człowieka, który nigdy wcześniej tu nie był, a przyjechał z dużej europejskiej metropolii. Nie umiała jednak wyobrazić sobie, co może myśleć. Z jednej strony czuła się trochę jak uboga krewna, która z dumą prezentuje swoje skarby komuś, kto posiada dużo więcej, ale z drugiej – lubiła Kielce i chociaż miała świadomość, że nie są może tak atrakcyjne jak Londyn, to jednak mają niepowtarzalny urok. I zadając Janowi pytanie, była gotowa, w przypadku gdyby usłyszała słowa krytyki, na obronę swojego rodzinnego miasta.

– Muszę szczerze przyznać, że nie spodziewałem się czegoś takiego – powiedział Jan.

– Jakiego? – Marzena przyjęła zaczepny ton.

– Myślałem, że Kielce to małe miasteczko. Tak mi się wydawało, kiedy słuchałem opowieści dziadka i czytałem o Kielcach w internecie. Byłem już w Krakowie, w Gdańsku i we Wrocławiu, ale wiedziałem, że to miasto jest dużo mniejsze.

– I co z tego?

– Nic. Po prostu mówię, co wiedziałem. I jeżeli mi pozwolisz, powiem zaraz, co myślę teraz.

Marzena zawstydziła się. W myślach przeklinała swoją impulsywność. Zresztą ten mężczyzna bez przerwy sprawiał, że się peszyła. Był taki spokojny, zrównoważony. Idealny, można powiedzieć. Przy nim wydawało jej się, że jest jeszcze bardziej zwariowana niż normalnie. A na dodatek, chociaż do tej pory uważała to raczej za zaletę, teraz wstydziła się sama za siebie.

– Oczywiście – pokornie wbiła wzrok w alejkę i zamilkła.

– Jak wspomniałem, spodziewałem się niewielkiego miasteczka. A widzę, że jest inaczej. To, że Kielce są mniejsze niż te miasta, które dotąd zwiedzałem, niczego im nie ujmuje. Przeciwnie, to urocze miejsce. Pięknie utrzymane zabytki, dużo zieleni. A ludzie spędzają czas zupełnie jak u nas, w Londynie. Są kawiarnie, puby, a w parku widzę dużo… sportu… tych… biegaczy, i na rowerach. Ludzie się śmieją, rozmawiają, wyglądają na zadowolonych. Podobają mi się Kielce. Są takie… – przez chwilę szukał słowa – …kameralne. Dobrze powiedziałem?

– Może być – uśmiechnęła się Marzena. I w duchu odetchnęła z ulgą, bo było lepiej, niż się spodziewała. – Ale chociaż Kielce są takie małe, to pewnie czujesz już w nogach ten nasz spacer?

– Nie rozumiem?

– Jasne! Czujesz w nogach, to znaczy, że pewnie jesteś zmęczony chodzeniem.

– A! – Jan się uśmiechnął. – Może trochę. Nawet pomyślałem, że moglibyśmy coś zjeść…

– Świetna myśl! – podchwyciła Marzena. – Akurat będziesz miał okazję poznać jedną z lokalnych specjalności. O, tu zaraz – wskazała uliczkę na wprost – mamy takie wyjątkowe miejsce. Nazywa się „ZapieCKanki”, czyli kieleckie zapiekanki. Świetny klimat, stylizacja na PRL, więc poczujesz powiew historii i zapach pieczonej bagietki. Wchodzisz w to? Ja stawiam!

Jan spojrzał ze zdziwieniem.

– Będziemy jeść na ulicy?

– A dlaczego nie? W Londynie tak nie jadają? – Marzena poczuła irytację. Dlaczego on jest taki sztywny? – pomyślała.

– Sądziłem, że kolację z kobietą jada się raczej w restauracji.

– Może jak się zaprasza kobietę na randkę, to tak. Ale jeżeli jest się po prostu parą znajomych i to zaledwie od kilkunastu godzin, to można być bardziej swobodnym, nie sądzisz? – Nie potrafiła dłużej ukrywać emocji. Całe to zmieszanie, w które ją wprawiał, poczucie, że ciągle zachowuje się nieodpowiednio albo mówi coś nie tak jak powinna, wprawiło ją we frustrację, która teraz uzewnętrzniła się i której nie potrafiła dłużej kontrolować.

– Może mógłbym na to przystać, ale na to, żeby kobieta za mnie płaciła, to już nie mogę się zgodzić. Tak nie wypada.

– Człowieku! Ile ty masz lat? Sto? Nie wiem, jak to jest u was, ale my tutaj mamy XXI wiek. Ja