Stać się Leonardem Słabości i geniusz Leonarda da Vinci - Mike Lankford - ebook

Stać się Leonardem Słabości i geniusz Leonarda da Vinci ebook

Mike Lankford

3,9

Opis

 

Najlepsza książka non-fiction roku 2017 według „Wall Street Journal”

Dlaczego Leonardo da Vinci nie ukończył tak wielu ze swoich dzieł? Dlaczego jako zadeklarowany pacyfista konstruował machiny wojenne dla rodziny Borgiów? Dlaczego przez kilkadziesiąt lat wszędzie zabierał ze sobą Monę Lisę, jednak nigdy nie dokończył jej malować? Dlaczego pisał wspak i czy naprawdę toczył wojnę z Michałem Aniołem? I czy naprawdę był gejem?

W swojej przełomowej książce Mike Lankford rozbija mity i buduje Leonarda od nowa, opierając się na bogatym materiale dowodowym. Tworzy dla współczesnych czytelników portret geniusza, który od wieków pozostaje równie tajemniczy jak największe z jego dzieł.

Lankford przybliża Włochy z czasów renesansu: zapachy, smaki i dźwięki. Czasy wojen, plag i intryg dworskich, zaciekle konkurujących ze sobą artystów oraz tyranów o morderczych skłonnościach i zamiłowaniu do sztuki. Przedstawia życie da Vinci jako powieść przygodową, fascynujące i pełne niebezpieczeństw – ucieczki, przetrwanie wojny u boku przyjaciela Machiavellego, walka o możliwość tworzenia i wszelkie niełatwe decyzje, jakie się z tym wiązały.

Stać się Leonardem to wciągająca i poruszająca historia szalenie ambitnego samotnika, którego dzieła są wyrazem buntu i źródłem niewyczerpanej inspiracji.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 371

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,9 (23 oceny)
9
6
5
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Tytuł oryginału BECOMING LEONARDO
Przekład MICHAŁ KŁOBUKOWSKI
Wydawca ALICJA GAŁANDZIJ
Redaktor prowadzący ADAM PLUSZKA
Redakcja ITA TUROWICZ
Korekta SYLWIA SANDOWSKA-DOBIJA, JAN JAROSZUK
Projekt okładki i stron tytułowych ANNA POL
Opracowanie typograficzne, łamanie | manufaktu-ar.com
Zdjęcie na okładce © Mansell / The Life Picture Collection / Getty Images
Copyright © 2017 Mike Lankford Originally published in the English language by Melville House Publishing USA. Copyright © for the translation by Michał Kłobukowski Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Marginesy, Warszawa 2019
Warszawa 2019 Wydanie pierwsze
ISBN 978-83-66335-26-4
Wydawnictwo Marginesy Sp. z o.o. ul. Mierosławskiego 11a 01-527 Warszawa tel. 48 22 663 02 75 e-mail:[email protected]
Konwersja:eLitera s.c.

Doktorowi Larry’emu Campbellowi

Są bowiem trzy rodzaje umysłów:

jeden rozumie sam przez się,

drugi rozumie to, co mu inni pokazują,

trzeci nie rozumie ani sam przez się,

ani gdy mu inni pokazują.

Leonardo da Vinci

PRZESTROGA DLA CZYTELNIKA: radzę obok tego bękarta mojego mózgu mieć pod ręką rzetelną biografię, żeby pozostawać w nieustannym kontakcie z prawdą w powszechnie przyjętym rozumieniu tego słowa. Na końcu zamieszczę spis zalecanych biografii. Moim celem było ukazanie Leonarda po prostu jako człowieka, który siedzi naprzeciw nas przy stole, w zwykłym słońcu, bez aureoli. Z brudnymi paznokciami i w ogóle. Takiego go widzieli współcześni mu ludzie, choć my patrzymy przez dziurę po sęku z dwudziestego pierwszego wieku. Nie sądzę, żeby on sam pochwalił ten pomysł. Nie przepadał za aureolami, a już na pewno nie cierpiał podpatrywaczy.

1.

1352

Czarna Śmierć zabija sześćdziesiąt procent ludności Włoch. Mała epoka lodowcowa ogarnia coraz większe połacie Europy, powodując klęskę głodu.

1452

Leonardo przychodzi na świat.

1452

Drugi wielki pożar Amsterdamu niszczy trzy czwarte miasta.

1452

Rodzi się malarz i mozaikarz David Ghirlandaio (zm. 1525).

1453

Wybuch wulkanu Kuwae na Pacyfiku.

1453

Turcy osmańscy zdobywają Konstantynopol.

1453

Koniec wojny stuletniej.

1454

Gutenberg drukuje swoją pierwszą Biblię.

1455

We Florencji umiera rzeźbiarz Lorenzo Ghiberti (ur. 1378).

1455

W katedrze florenckiej zostaje ustawiona rzeźba Donatella Pokutująca Maria Magdalena.

1456

Huragan pustoszy wioskę Vinci w Toskanii.

1458

Rozpoczęcie budowy pałacu Pittich we Florencji.

1460

Portugalski podróżnik Pêro de Sintra dociera do Sierra Leone.

1461

Osmanowie zakładają Sarajewo.

1462

WladIII zwany Drakulą próbuje zamordować Mehmeda II.

1465

Rozległa powódź w środkowych i południowych Chinach.

1466

We Florencji umiera Donatello (ur. 1386).

1467

Leon Battista Alberti tworzy system szyfrowania polialfabetycznego.

.

WIEK:0–15 LAT

Król Śmierć

WIĘKSZOŚĆ TEGO, CO MOŻNA BY O NIM WIEDZIEĆ, pochłonęła oczywiście niepamięć. Brzmienie głosu, myśli widoczne w oczach, radosne lub smutne gesty, chód, zapach, kształt dłoni, często pojawiający się grymas, który jego przyjaciele doskonale znali, lecz nikomu nie chciało się go opisać – wszystko to jest dla nas stracone. W czasach jego młodości nie widziano powodu, aby cokolwiek z tego zanotować, a kiedy się zestarzał, zbyt trudno było nakreślić słowami wizerunek takiego dziwaka. Cóż więc mamy począć z Leonardem?

Tworzeniu mitu sprzyja raczej niedostatek faktów niż ich nadmiar. Gdyby Leonardo urodził się teraz, mielibyśmy szpitalną dokumentację, grupy krwi obojga rodziców, rodowód sięgający czasów Karola Wielkiego, że pominę wspomnienia sąsiadów z turystycznej mieściny zwanej Vinci. Tak się jednak szczęśliwie składa dla romantyczności i mitu, że zamiast tego wszystkiego mamy tylko jeden zapisek w rodzinnej księdze, nagryzmolony ręką jego dziadka Antonia: „1452. W sobotę 15 kwietnia o trzeciej w nocy urodził mi się wnuk, syn mojego syna Ser Piera. Nosi imię Leonardo”.

Czerwony noworodek w powijakach, któremu w wymoszczonej słomą kołysce bzyczało nad twarzą kilka przedwiosennych much (jedna może przysiadła mu na ustach i zatrzepotała skrzydełkami), od pierwszej chwili miał poważny problem: wedle ówczesnych praw i obyczajów był dzieckiem z nieprawego łoża. Nieślubnym. Jego rodzice nie zawarli małżeństwa. Chyba nawet nie zostali sobie należycie przedstawieni. Tradycyjnie przyjęło się mniemać, jakoby matką Leonarda była miejscowa dziewczyna, która pozwoliła notariuszowi z sąsiedztwa – Ser Pierowi – zanadto się do siebie zbliżyć w jakimś ciemnym kącie. Nowsze dowody wskazują, że owa Caterina mogła być niewolnicą domową, sprowadzoną do Włoch z zagranicy. Czyli niewykluczone, że ją zgwałcono.

Wskutek masowych zgonów spowodowanych zarazą Florencja – państwo-miasto, któremu podlegała znajdująca się u podnóża góry Albano wioszczyna Vinci (rodzinna miejscowość Leonarda, od której wziął nazwisko) – zezwoliła na sprowadzanie niewolników pod warunkiem, że byli to niewierni, i natychmiast po przywiezieniu chrzczono ich, nadając chrześcijańskie imiona. Przeważały wśród tych nowochrzczeńców młode kobiety z Turcji i Afryki Północnej. Imię Caterina było popularne, nic więc dziwnego, że pewien zamożny klient Ser Piera, niejaki Vanni di Niccolò, miał tak właśnie ochrzczoną niewolnicę. Umarł w roku 1451, a Ser Piero jako wykonawca testamentu musiał rozporządzić spadkiem, czyli między innymi Cateriną. Niecały rok później przybyła ona do Vinci, będąc w ciąży z Ser Pierem. O jej przeszłości nic nam nie wiadomo.

Miałoby to niewielkie znaczenie albo i żadnego, gdyby nie to, że Leonardo pozostawił na paru obrazach odciski palców o strukturze dermatoglificznej (czyli układzie pętli i spiral) typowej dla ludzi pochodzących z Bliskiego Wschodu.

Nie dość więc, że Leonardo wychował się jako syn z nieprawego łoża, tylko poniekąd należący do rodziny, to mógł być w dodatku potomkiem dwóch różnych ras. Nie jest to oczywiste, skoro nie wspomina o tym fakcie Vasari ani nikt inny, gdyby jednak istotnie tak się sprawy miały, byłby to jeden z elementów jego tożsamości, znany wszystkim mieszkańcom wioski w latach, kiedy dorastał. Był zatem dwojaki, a nie jednorodny. I może to stało się później składową jego „tajemniczości”, czymś niedookreślonym, co ukrywał.

A skoro tak, to nasuwają się dwa kolejne wątki. Po pierwsze, jeżeli Caterina uczestniczyła w jego wychowaniu lub przynajmniej często go widywała, opowiadając mu rozmaite historyjki zarówno dla zabawy, jak i po to, żeby wpoić chłopcu dumę, cóż to mogły być za opowieści? Fantastyczne? Bohaterskie? Uniewinniające? Przywiezione z jej ojczystych stron? A może sama je wymyślała? Ważne pytanie. Jakich to międzykulturowych bajd słuchało dziecko? Panował w tamtych czasach kult Trzech Króli, wedle którego mądrość miała pochodzić ze Wschodu.

Po drugie, zauważmy, że gdy już dorósł, ubierał się raczej na modłę turecką niż włoską: nosił długie włosy i brodę, trefiąc je, purpurowy płaszcz, pierścienie i tym podobne ozdoby. Nieco przypominał osmańskiego paszę na przechadzce. Była to dobrowolnie wybrana dorosła tożsamość, która równie dobrze mogła się wziąć z młodzieńczej fantazji i pragnień. Postać Cateriny może być kluczem do zrozumienia jedynej w swoim rodzaju tożsamości Leonarda z późniejszych lat, lecz w istocie nie dysponujemy tu żadnymi tropami prócz kilku odcisków palców i paru luźnych wzmianek. Dużo później, bo w 1503 roku, pięćdziesięciojednoletni Leonardo próbował się przenieść do Konstantynopola, napisał więc do sułtana Bajazeta II, proponując mu swoje usługi i chwaląc Allacha.

DOROSŁY KSZTAŁTUJE SIĘ JUŻ W DZIECIŃSTWIE, a dzieciństwo Leonarda jest dla nas białą kartą. Jakie siły go uformowały? Przeważa pogląd, że wychowali go dziadkowie i stryj Francesco w Vinci, być może przy pomocy Cateriny, która mieszkała w pobliskim Campo Zeppi, podczas gdy jego ojciec rozwijał swoje biuro notarialne we Florencji, położonej w odległości jakichś czterdziestu pięciu kilometrów, za Monte Albano.

Leonardo w wieku dorosłym niewątpliwie sprawiał wrażenie człowieka – mówiąc najłagodniej – samowolnego, który przywykł stawiać na swoim, jakie miał zatem szanse nim pokierować osiemdziesięcioletni dziadek? Albo zaledwie o szesnaście lat starszy od chłopca stryj? Nietrudno sobie wyobrazić bystrego malca, hołubionego przez dziadków i stryja pod nieobecność niezbyt nim zajętego ojca.

Nasuwa się też obraz swobodnego dzieciństwa, w którym wolno było wałęsać się po wiejskiej okolicy, jeść robale i pić ze strumieni. W tamtych czasach wielu pięciolatków niewątpliwie łatwo ulegało wypadkom i ginęło, a ciekawski chłopiec z pewnością często pakował się w tarapaty. Lecz choć Leonardo spadał ze skał i omal nie tonął w strumieniach, a pewnego razu zrzucił go muł, tak że jeździec przeleciał w powietrzu siedem metrów, lądując w chaszczach, żadne z tych domniemanych zdarzeń nie wyrządziło mu większej krzywdy ani nie pozostawiło widocznych blizn.

Co my jednak możemy o tym wiedzieć? Blizny były pospolitym zjawiskiem w epoce sprzed antyseptyki. Tak pospolitym, że nikt by o nich nie wspomniał, o ile nie stanowiły charakterystycznego rysu człowieka ani nie nadano mu od nich przydomka. W owych czasach całą ludzkość pokrywały ślady zadrapań i szramy. Były dowodem życia. Lecz Vasari oraz inni kronikarze opisują Leonarda jako przystojnego mężczyznę o bujnych włosach, czyli nieuchronne w dzieciństwie wypadki nie pozostawiły na nim piętna, które moglibyśmy dostrzec z dzisiejszego oddalenia.

Wioska Vinci leży na wysokim wzgórzu nad doliną, ale poniżej Monte Albano. Wzgórze to znaczą setki wąwozów i zagłębień, z których leżący na wznak chłopiec widzi tylko niebo. Okolica obfituje w wizualne kontrasty, lecz tego, co nad nią dominuje, z Vinci nie widać, jest to bowiem położone po drugiej stronie Monte Albano miasto Florencja. Nie sposób przecenić znaczenia, jakie dla dziecka wychowanego na wiejskim odludziu ma bliskość miasta, zwłaszcza ważnego, w którym można ujrzeć zdumiewające rzeczy i nimi się zachłysnąć. Opowieści o Florencji słuchał chłopiec po każdym powrocie ojca i od każdego przejezdnego, a może nawet sam w dzieciństwie ją odwiedzał, przeprowadził się jednak do niej dopiero w wieku piętnastu lat, a dorastanie w jej pobliżu wywarło magnetyczny wpływ na jego życie. Nie mogło być inaczej. Sięgał wzrokiem w dal, a w tej dali hen, za górą, która zasłaniała widok, czekało coś wspaniałego. I przez swoją niewidoczność tajemniczego. Tego rodzaju sytuacje kształtują umysł i marzenia.

Prócz dziadka i matki Cateriny wielki, choć nieudokumentowany wpływ na życie młodego Leonarda wywarł stryj Francesco. Stryjowie bywają pożyteczni. Kiedy wszystko inne zawodzi, czasem to właśnie stryj wkracza na scenę i ratuje sytuację. Biograf Serge Bramly opisuje Francesca jako „łagodnego, skłonnego do kontemplacji, odznaczającego się niezależnym usposobieniem – człowieka, który z pewnością znał nazwy i właściwości roślin (w tamtejszym regionie rośnie wiele leczniczych ziół), znaki zwiastujące niepogodę, zwyczaje dzikich zwierząt oraz rządzące postępowaniem wieśniaków zabobony i legendy”. Leonardo mógł się od niego zarazić umiłowaniem życia pod gołym niebem i ciekawością świata przyrody. Chyba zawsze byli sobie bliscy, nawet gdy Leonardo już dorósł. A kiedy Francesco umarł bezpotomnie w 1506 roku, nie zapisał majątku spłodzonym w małżeńskim łożu bratankom, lecz właśnie Leonardowi.

Francesco czasem pewnie odwiedzał Florencję i zabierał do niej małego Leonarda, kiedy chłopiec wystarczająco podrósł, aby znieść trudy podróży. Pobudzenie jego wyobraźni wymagało wzorów, które mógłby potem przetrawiać, doświadczeń, w których by się wciąż na nowo rozgaszczał i je ozdabiał, wioska Vinci nie miała zaś do zaofiarowania żadnych katedr ani bibliotek, a z podniet estetycznych tylko przyrodnicze.

Obok Cateriny zapewne właśnie stryj był dla młodziutkiego Leonarda najbardziej wpływową postacią. Nie mógłbym tego w żaden sposób udowodnić, mam jednak silne przeświadczenie, że chłopiec wzorował się na stryju, który własnym przykładem uczył go „robić swoje bez pośpiechu i starannie”. Ta zasada rzemieślniczego kodeksu tak mocno wryła się w osobowość Leonarda, stała się tak nieodłączną jej częścią, że najwidoczniej musiał znać ją już we wczesnym dzieciństwie i często o niej słyszeć. Zawsze istnieli ludzie, którzy czuli silną potrzebę życia w ciszy, unikania jarmarcznego pośpiechu. Przychodzi tu na myśl późniejszy o sto lat Montaigne lub wcześniejszy o tysiąc siedemset Epikur. Francesco w przeciwieństwie do swojego brata żył na wsi, odżegnując się od miasta. Dlaczego? Może wiejskie tempo bardziej mu odpowiadało, to zaś z kolei mogło wpłynąć na bratanka, skłaniając go ku podobnie cichemu, kontemplacyjnemu życiu.

Leonarda kształtowało to, czego dowiadywał się od innych ludzi. Aby do czegoś dążyć, trzeba najpierw to zobaczyć i obrać sobie za cel, a wyobraźnia Leonarda wyraźnie wiodła go ku sztuce. Cóż zatem takiego oglądał, co go ku niej popychało? Francesco zabierał go pewnie ze sobą, ilekroć jeździł w interesach do Florencji, gdzie obaj mieszkali u Ser Piera i zwiedzali miasto. Czterdzieści pięć kilometrów to nie tak daleko. Leonardo musiał przedtem widywać w miejscowych kościołach nieopodal Vinci lub Empoli a to święty obraz, a to figurę, lecz te toporne dewocjonalia raczej nie mogły rozpalić wyobraźni. Przypuszczam, że chłopiec już wtedy sypał iskry, a stryj Francesco pierwszy je dostrzegł i rozniecił z nich płomień.

Rzadko wspominaną okolicznością z dzieciństwa Leonarda było to, że wioska Vinci leży na szczycie dość wysokiego wzgórza, dzięki czemu sięgał on wzrokiem na odległość co najmniej trzydziestu pięciu kilometrów, aż po daleki widnokrąg. Może tylko mieszczuch z nizin zdaje sobie sprawę, że pole widzenia większości ludzi w dzieciństwie i wczesnej młodości zamyka się w granicach kilkudziesięciu metrów, a w najlepszym razie niecałego kilometra. Na równinie poza miastem horyzont leży zwykle w odległości mniej niż pięciu kilometrów. Tymczasem Leonardo wychował się wśród panoramicznych, wręcz podniebnych widoków całej okolicy, która niewątpliwie wrosła w jego sny, tak jak często wrastają w nie krajobrazy z dzieciństwa. Jak bardzo byłby inny, gdyby jego rodzina nie mieszkała w Vinci, lecz w Wenecji?

Na wzgórzach wieją też znacznie silniejsze wiatry. Można tam puszczać latawce i śledzić stada ptaków. Leonardo wychowany na nizinie lub nad wodą byłby nieco innym chłopcem. Jako dziecko pagórkowatej krainy wyrósł w trochę rzadszym powietrzu i z rozleglejszą perspektywą niż większość ludzi. I to go ukształtowało, okazało się zaś szczególnie istotne, gdy już trafił w gęstszą atmosferę wąskich uliczek Florencji.

Jak dorastały dzieci w XV wieku? Powiedziałbym, że wymagało to łutu szczęścia. Wzgórza ściągają pioruny. Burze są tam groźniejsze niż gdzie indziej. Poza tym byle kichnięcie nieznajomego przechodnia mogło spowodować wysyp krost. Średnia długość życia nie sięgała czterdziestu lat, najpierw jednak trzeba było przetrwać dzieciństwo. Leonardo znał ludzi, którzy umarli młodo. Wszyscy wtedy znali takie przypadki.

Śmierć była wszechobecna. W roku 1456 Toskanię spustoszył huragan. Leonardo miał cztery lata i słyszał wichurę, siedząc w domu – jeżeli dach ocalał. Wskutek okresowych susz następowały klęski głodu, podczas których dochodziło czasem do ludożerstwa. Między dziesiątym a piętnastym rokiem życia Leonarda okolice Vinci parokrotnie nawiedzała dżuma. Powróciła, gdy miał dwadzieścia siedem lat i mieszkał we Florencji, a kiedy skończył trzydzieści dwa, kolejna jej epidemia wybuchła w Mediolanie i szalała przez trzy długie lata, zabijając niemal jedną trzecią ludności miasta. Dla Leonarda epidemie były stałym elementem życia. Śmierć czyhała zawsze i wszędzie. Nawet odsetek morderstw w ówczesnej Europie był ponad trzydziestokrotnie wyższy niż dziś. Jednym z kluczy do zrozumienia Leonarda jest ujrzenie brutalnego chaosu, z którego się on wyłonił i od którego usiłował się odgrodzić, od tego atakującego zewsząd zgiełku. Niełatwo było w tych warunkach cokolwiek domyśleć do końca.

Umierano od lekkiego zadraśnięcia lub z powodu złamanej kości, a Leonardo z pewnością znał ludzi, którzy tak właśnie umarli w ciągu pierwszych piętnastu lat, które przeżył w Vinci. Zarzynano zwierzęta, a on uważnie się temu przyglądał, jak to wiejski chłopak. Skubanie zabitych kur, ukręcanie szyj, gotowanie głów i obdzieranie ich ze skóry... Każde współczujące, obdarzone wyobraźnią dziecko musiało wzdrygać się po dziesięć razy na dzień, ledwo wyszło z domu. W przeciwnym razie wyrastało na twardziela, obojętnego wobec cudzego bólu. W późniejszych latach u Leonarda przejawiały się obie te tendencje. Jedno i drugie naraz: zewnętrzne zdystansowanie i wewnętrzny wir. Jego rysunki i wrażliwość świadczą, że kochał zwierzęta i dobrze je znał. Pisał bajki, w których mówiły i udzielały ludziom dobrych rad. W jednej z jego bajek robi to też kamień. Mówiący kamień. Wśród takich właśnie przyjaciół dorastał. Przemawiał do nich, a oni mu odpowiadali. W końcu został wegetarianinem, a przez całe życie kolekcjonował interesujące kamienie. Może lubił ich towarzystwo.

Ile bólu i niedoli oglądał na własne oczy w młodych latach i jak to na niego wpłynęło? Ramy każdej renesansowej wyobraźni wyznaczała chyba śmierć, zarazem tę wyobraźnię pobudzając. Memento mori. Leonardo zawczasu uczył się nie dowierzać życiu, zapewne dzień po dniu. Domowy pies, ulubiony kot, dziadek, ojciec – dziś tu, jutro nie wiadomo gdzie: trzeba chwytać, co się da.

Rada Francesca: „Zwolnij, Leonardo, weź głęboki oddech. Nie spiesz się i wszystko przemyśl”.

Rysowanie z pewnością dawało mu ukojenie, pozwalało wyłączyć świat, a jednocześnie go uchwycić. Rozważmy te wczesne, zaginione rysunki nie ze zwykłego punktu widzenia, czyli jako spojrzenie skupione na konkrecie, jakiejś gałązce czy żabie, ale pod kątem tego, co zostało poza kadrem. Są to dokumenty nie tylko artystyczne, lecz także psychologiczne. Jak zresztą każdy rysunek. Najbardziej uderzające jest wrażenie, że rysowanie stało się dla Leonarda metodą poznawania rysowanego obiektu. W ten sposób kontemplował świat.

Jednym z największych odkryć małego Leonarda musiała być niewątpliwie moc jego lewej dłoni. Początkowo wydawała mu się zapewne wręcz czarodziejska, podobnie jak wszystkim ludziom z jego otoczenia. Nie dość, że umiał uchwycić nią i przelać na papier rzeczywistość, to jeszcze wysiłek, którego wymagało rysowanie, dawał mu dostęp do pewnej wiedzy, dzięki czemu Leonardo na nowo poznawał rysowany obiekt. Poniekąd go zawłaszczał. Tak jakby przyglądając mu się na tyle uważnie, aby go wiernie narysować, zarazem zgłębiał i chłonął całą jego powierzchnię, dotykając go wzrokiem. Rysowanie było dla niego sposobem poznawania świata, odkrył zaś ten sposób już w dzieciństwie. Wydaje się oczywiste, że był w tej materii samoukiem.

A poznawanie świata stanowiło obronę przed nim. Rysowanie dawało Leonardowi rolę i kostium. Było osią jego tożsamości przez całe dorosłe życie – dopóki pod koniec nie utracił tego daru, wtedy jednak mieszkał już na królewskim dworze i żył sobie w spacerowym tempie, od czasu do czasu wystawiając jakieś widowisko, a poza tym głównie wpatrywał się we własne stopy.

Drobne zdarzenia, które w końcu doprowadziły do tego, że Leonardo odkrył siłę lewego nadgarstka, składają się zapewne na jedną z wielkich nieopowiedzianych legend renesansowej sztuki. W pewnym sensie to właśnie ta lewa dłoń wiodła go przez życie i była jego największym skarbem. Gdzieś w okolicy dziesiątych, a najpóźniej dwunastych urodzin niewątpliwie płynęła z niej istna powódź fantazji. Musiało być wśród nich sporo nagich aniołów i diabłów, a także smoków. Jego późniejsze smoki, rysowane już w wieku dorosłym, są wspaniałe i dowodzą znajomości gatunku. W rodzinie na pewno opowiadano anegdoty o tym, jak chłopiec pierwszy raz sięgnął po kawałek węgla drzewnego i coś narysował na płaskim kamieniu. Jego życie jakby samo tworzyło tego rodzaju opowieści, lecz one także zaginęły.

Leonardo równie dobrze mógł zetknąć się ze sztuką po raz pierwszy w miejscowej garncarni, w której jego rodzina miała udziały. Rysowania powtarzalnych deseni na ściankach nocników i dzbanów mogłoby się nauczyć nawet dziecko, że nie wspomnę o radości z lepienia samego nocnika. Może pierwszą iskrę skrzesało w nim właśnie obserwowanie, jak stary garncarz pochyla się nad kołem, wydrapując patykiem wzór na ściance dzbana, a gdy koło zaczyna wirować, rysunek jakby się rozmazywał. Początki animacji filmowej.

Walka smoka z lwem

Wiadomo, że lubił chodzić, a podczas tych dziecięcych łazęg na pewno nauczył się rozpoznawać miejscowe orzechy, warzywa, dzikie szparagi, grzyby, gruszki. Poznawanie przyrody było ogromnym i złożonym zadaniem, wymagającym wieloletnich studiów. Leonardo przekonał się, że wszystko ma swoje zastosowanie, a nawet sekrety. Zbieractwo było wtedy składową wiejskiego życia, podobnie jak gromadzenie przepisów kucharskich. Zioła zbierano w celach leczniczych, a może i rozrywkowych. Czy babka Leonarda miała ogród? Gromadziła przepisy kucharskie? A Caterina? Albo Francesco? Przyroda była otwartą księgą wiedzy, nieskończenie zawiłą i urozmaiconą dla chłopca, któremu bystry wzrok pozwalał z niej czytać. Leonardo nauczył się widzieć, coraz uważniej przypatrując się otoczeniu. Odkrywanie polegało na odwiedzaniu obiektu raz po raz, dopóki się nie objawił. Każda pszczoła, każdy wąż był osobnym, złożonym światem, wartym studiowania. W Vinci w latach sześćdziesiątych XV wieku bywało bardzo spokojnie. Przechodząca przez drogę jaszczurka mogła zwabić tłum gapiów.

Wiadomo, że był ciekawski, bystry, umiał rysować jak szatan i spędził na wsi około piętnastu lat, śledząc chmury i ptaki. Miał jak na owe czasy długie dzieciństwo. Jeśli oddano go do terminu później niż innych chłopców, czy stało się to z powodu jego samowoli, krnąbrności? Niechęci? Widocznej wyjątkowości we wszelkich dziedzinach pracy umysłowej, choćby takich jak pisanie? Leworęczny Leonardo był w tej sferze zapewne samoukiem, więc nauczył się pisać w ojczystym dialekcie toskańskim od prawej do lewej, a nie tak jak wszyscy od lewej do prawej. Było to pismo nie tyle odwrócone, ile lustrzane: normalne litery biegnące wspak, a zatem czytelne w lustrze. Leonardo mógł zacząć tak pisać w dzieciństwie, żeby nie brudzić lewej dłoni atramentem, a także dlatego, że gęsie pióro trzeba ciągnąć, a nie popychać. No i z jakichś względów wydawało mu się to chyba sensowniejsze. A już na pewno łatwiejsze. Nie sterczał też raczej nad nim żaden nauczyciel, który dawałby mu po łapach, wymuszając prawidłowe pisanie. Zdaniem niektórych neurobiologów, odwrotne pismo Leonarda było objawem dość ciężkiej dysleksji. Jako mały samotnik zapewne wyrobił sobie ten nawyk, zanim otoczenie w pełni to zauważyło, a potem nie zdołał się go wyzbyć. Konsekwencje wlokły się jednak za nim przez całe życie. Bo i jakiego fachu można go było potem nauczyć?

Wolny od wszelkich obowiązków piętnastolatek w tak niewielkiej miejscowości jak Vinci musiał być chodzącą bombą zegarową i może właśnie dlatego postanowiono go wysłać do Florencji, żeby wreszcie podjął niewdzięczne zadanie dostosowywania się do reszty ludzkości. Ojciec niewątpliwie zawczasu uprzedził syna, co go czeka. Przestrzegł, a zapewne i postraszył. Jako człowiek oddany suchym faktom i przemożnej ambicji nakreślił pewnie obraz przyszłości, który musiał przepoić młodego Leonarda głęboką obawą: „Kiedy trafisz do majstra, nie będziesz po całych dniach bawił się w strumieniu. Poznasz wartość prawdziwej pracy”.

Panuje zgoda co do tego, że Leonardo mieszkał w Vinci, dopóki dwa następujące tuż po sobie zgony (jego dziadka Antonia i młodej macochy, Albiery Amadori) nie kazały Ser Pierowi ściągnąć go do Florencji, gdzie chłopiec mógł się wyuczyć jakiegoś rzemiosła czy innego fachu, który zapewniłby mu utrzymanie. Ale chyba już w tak młodym wieku Leonardo zbijał ludzi z tropu. Co z takim począć? Gdzie go umieścić? Czy kiedyś w ogóle nauczy się czytelnie pisać? Z jak wielkim trudem czytał? Jakie zajęcia były dostępne dla takiego dziecka?

Ser Piero działał chyba pod presją czasu. Nie mógł już dłużej nie dostrzegać narastającego problemu. Puszczony samopas chłopiec wyrósł jak dziwaczne leśne ziele, a teraz trzeba go było nauczyć dyscypliny, wytrwałego dążenia i zapędzić do pracy.

Nie zachowały się jednak żadne świadectwa z tamtego okresu, nie prowadzono rodzinnego dziennika, w którym szczegółowo omawiano by podejmowane decyzje. Możemy się tylko domyślać, że stało się to, co zazwyczaj się działo w tego rodzaju sytuacjach rodzinnych: chłopcem nie sposób było pokierować, więc należało wyuczyć go zawodu. Zapadło postanowienie i na tym sprawę zamknięto, Leonardo jednak z pewnością był z tej konkluzji zadowolony.

Wyobrażam sobie, jak siedział tamtego wieczoru – wpatrzony w ogień piętnastolatek, rozpierany marzeniami i pragnieniami, gotów wyrwać się z Vinci. Pytanie „a jeżeli...” trzęsło nim jak gorączka.

2.

1467

W Japonii wybucha wojna ery Ōnin.

1468

Baeda Maryam obejmuje tron cesarza Etiopii po swym ojcu imieniem Zara Jaykob.

1468

Sonni Ali, król imperium Songhaju, zagarnia Timbuktu.

1468

Sandro Botticelli maluje Madonnę z Dzieciątkiem.

1468

Andrea del Verrocchio maluje Madonnę karmiącą.

.

WIEK:15–16 LAT

Z początku wszystko jest duże

Z VINCI DO FLORENCJI IDZIE SIĘ DWA DNI sinusoidą przez wzgórza. Po dwudniowym marszu nawet piętnastolatek musiał być trochę zmęczony, można jednak przypuszczać, że jego musujący umysł trwał w stanie dalekim od snu, gdy chłopiec pod wieczór drugiego dnia zbliżał się do miasta. Otaczał go krajobraz podobny do już mu znanego, ale rzeka płynąca wzdłuż drogi do Florencji była szeroka i sunęły nią liczne barki oraz inne łodzie.

Wszystko ciągnęło do Florencji. Była ona podówczas najbardziej zdumiewającym miastem w całych Włoszech. Mieszkało w niej pięćdziesiąt tysięcy ludzi przybyłych z całej Europy i z Bliskiego Wschodu. Zaledwie przed czternastoma laty Turcy osmańscy zdobyli Konstantynopol, więc chrześcijańscy uczeni, kupcy i rzemieślnicy jak mrówki z zalanego wodą mrowiska ruszyli na zachód do takich miast jak Wenecja i właśnie Florencja. Florentyńczycy niewątpliwie odczuli tę kosmopolityczną rozmaitość, która w ostatnich latach pojawiła się na ich ulicach, nagłą dostępność towarów i rzemiosł oraz obecność przybyszów mówiących po turecku i grecku.

Idąc brzegiem rzeki ku miastu, Leonardo musiał je wyczuć, zanim ujrzał, i ujrzeć, zanim je usłyszał, a usłyszeć wcześniej, niż poczuł jego zapach, gdy wreszcie wszedł w gęste kłębowisko ludzi, w którym roiło się od żebraków, kupców, książąt i kieszonkowców przepychających się w tłumie. Wszedł do miasta przez Ponte Vecchio, most rzeźników – tunel o ścianach obwieszonych połciami mięsa i jezdni zalanej krwią, która skapywała do rzeki. Wrażliwemu chłopcu ze wsi, którego sokole oko niczego nie omijało, wozy, konie, kowale i rozkrzyczani przekupnie musieli się wydawać litym murem hałasu i chaosu. Wrzeszczeli więźniowie, wleczeni ulicami na stracenie. Egzekucji dokonywano publicznie. Palono ludzi żywcem. Oczywiście nie działo się to nieustannie, lecz dość często. Co zobaczył Leonardo, gdy tamtego dnia wchodził do miasta, a potem przez cały pierwszy tydzień wałęsał się po nim? I co o tym wszystkim myślał? Jakie wrażenie zrobiło na nim miasto w początkowym okresie? Na jego widok zamknął się czy otworzył? A może jedno i drugie?

Początkowo musiało go zapewne przerazić. Na ulicach roiło się od bezdomnych. Nie istniało wtedy ubóstwo, tylko od razu dno nędzy. Podobnie jak dziś w bocznych zaułkach Kalkuty, niedola ludzka trwała, przyparta do murów po obu stronach, wśród zwierząt i ścieków. Ludzie umierali na ulicy i dalej tam leżeli. Zwierzęta też. Martwy koń mógł na kilka godzin zatarasować drogę, zmuszając przechodniów do szukania okrężnej. Ci, którzy jeszcze w ogóle mieli węch, najprawdopodobniej zatykali sobie nosy. Wszyscy wtedy oddychali ustami. Życie we Florencji aż do końca pobytu było dla Leonarda właśnie tym: wzburzonym rynsztokiem, którym płynęła świetność zmieszana z rozpaczą. Ponte Vecchio był mostem rzeźników aż do roku 1593, kiedy to pewien urażony Medyceusz przekazał go złotnikom.

Tuż po przybyciu do miasta Leonardo mógł przez jakiś czas pracować w ojcowskiej kancelarii. Wbrew pozorom umiał pisać w obie strony, choć jego pismo zwrócone ku prawej ma w sobie coś z przedszkolnej kaligrafii, jakby jakiś mały pisarczyk kurczowo ściskał w palcach ołówek. Leonardo mógł więc pracować u ojca, ale trudno uwierzyć, że zdołał się tam dobrze wpasować. Jeżeli w ogóle próbował, mogło się to zakończyć rychłą porażką, która w takim razie byłaby kolejnym bodźcem popychającym go ku sztuce.

Okres ten, nawet jeśli krótkotrwały, zapewne namącił mu w głowie jak mało który. Leonardo był wszak wsiokiem. Niedouczony, bez żadnych rodzinnych powiązań, dworskiej ogłady czy choćby najmniejszego pojęcia, czego się odeń oczekuje, był platfusowatym smarkaczem z opadniętą szczęką, który trzyma się na uboczu, a i tak przeszkadza. Lecz sytuacja ta raczej nie trwała zbyt długo. Wiadomo, że Leonardo w późniejszych latach był uważnym obserwatorem o bystrym spojrzeniu, a w owych pierwszych dniach we Florencji musiał nieustannie wytrzeszczać oczy.

W końcu oddano go do terminu u artysty, który przyjmował uczniów. Nazywał się Andrea del Verrocchio i był, jak się powszechnie uważa, idealnym kandydatem do tej roli. Nietrudno sobie wyobrazić, że gdy samotne dziecko po raz pierwszy w życiu znalazło się wśród rówieśników o podobnych umysłowościach, doznało ogromnej ulgi i może też poczuło, że nareszcie gdzieś przynależy, jest na swoim miejscu.

Jeden ze statystycznych pewników w kwestii młodości Leonarda aż do tego jej etapu mówi, że na podstawie własnych doświadczeń musiał on uważać się za zupełnego raroga. Dopiero u Verrocchia spotkał podobnych sobie, a w niedalekim otoczeniu zapewne nie brakowało postaci o takich nazwiskach, jak na przykład Botticelli, wybitnych i świadomych własnej wybitności. Ludzie ci już od dłuższego czasu studiowali, umieli zatem powiedzieć, co właściwie robią i dlaczego, zamiast kierować się wyłącznie instynktem, do czego zmuszony był Leonardo. Miał świetne oko i bajecznie zręczną rękę, lecz ani odrobiny techniki. Tamci dysponowali fachowym słownictwem, a on nie. Znali zasady perspektywy, doboru kolorów i operowania światłem, więc nie musieli tak jak on za każdym razem na nowo ich rozgryzać. Z pewnością boleśnie odczuwał tę różnicę między sobą a nimi. Musiał się jeszcze wiele nauczyć, a ja nie wątpię, że gdybyśmy się uważnie wsłuchali, jeszcze dziś wychwycilibyśmy uchem jego zdumione westchnienia sprzed pięciuset lat: „Aha! Więc to tak! Rozumiem!”. Na pytania, których z braku dostatecznej wiedzy nie umiał nawet zadać, codziennie odpowiadał jego nowy mistrz Verrocchio, ucząc go od początku sztuki obserwowania świata – zarówno jako artystę, jak i nieotrzaskanego z miastem młodzieńca.

Leonardo najwidoczniej zafascynował się techniką i wielce ją sobie cenił – zapewne dlatego, że doskonale umiał oszacować jej wartość. Dawniej nie miał przecież do niej dostępu. Wiedzę techniczną nabył więc dość późno. A wtedy dzięki niej zaczął rozwiązywać całkiem rzeczywiste problemy. Aż do tamtej pory uważał chyba, że osiągnął już granicę rozwoju, napotkał trudności nie do pokonania i czuł, że zbyt wolno się uczy. Wiecznie próbował nadążać, nawet gdy już prowadził na wirażu. Takie poczucie zapóźnienia to iskra, która ożywia każdego samouka. Lecz w tamtej chwili Leonardo nie umiał nic, a wszystko, co wokół siebie widział (albo prawie wszystko), wydawało się świeże i cudowne – albo prawie. Przeżywał szczytowy przypływ młodzieńczej siły i optymizmu.

ÓW PIERWSZY ROK WE FLORENCJI musiał go wprawić w odurzenie. Gdybym miał w dowolnym momencie dziejów ludzkości stać się wszechwidzącą muchą, chętnie posiedziałbym na ścianie w pracowni Verrocchia kilka dni lub dłużej (nie wiem, jak długo w tamtych czasach żyły muchy). Zabzyczałbym Leonardowi nad głową choćby po to, żeby zobaczyć, jak strzela oczami w stronę mojego nędznego muszego jestestwa. Kto wie? Może był jednym z ludzi, którzy potrafią złapać muchę w powietrzu, i to lewą ręką. Cenna renesansowa umiejętność.

Po jakie sztuczki z repertuaru wiejskiego chłopaka sięgał w tamtym roku, żeby wyrobić sobie pozycję? Chwytanie much? Rzucanie nożem? Naśladowanie głosów zwierząt? Jak zwinne miał dłonie? Sprawnie posługiwał się kredą, ale czym jeszcze? Tego także nie sposób ustalić, panuje jednak przekonanie, jakoby do posągu Dawida pozował Verrocchiowi szesnastoletni podówczas Leonardo, co zdaje się świadczyć, że młody przybysz został bardzo ciepło przyjęty. Verrocchio był prawie rówieśnikiem jego stryja Francesca.

Niewątpliwie największym wydarzeniem tych wczesnych lat we Florencji było wejście na dach wspaniałej kopuły Filippa Brunelleschiego, wieńczącej katedrę florencką, i pomaganie Verrocchiowi w montażu wielkiej kuli z brązu na szczycie latarni. Jest to w całej Florencji najwyżej położony punkt, z którego do dziś roztacza się olśniewająca panorama. Dla chłopca wychowanego wśród rozległych widoków na świat musiała to być cudowna chwila, zwłaszcza po miesiącach spędzonych w plątaninie ulic i między budynkami. Bardzo sobie cenił ten widok, więc z pewnością wielokrotnie powracał, aby znów go ujrzeć, nawet gdy złocona kula została zamontowana, a praca przy niej ukończona. Umiał tam się dostać. Było to dobre miejsce do puszczania papierowych ptaków, a nawet małych latawców.

Kopułę tę stworzył ludzki umysł. We Florencji wyobraźnia nabierała konkretnych kształtów. Na wsi była nieuchwytna – ot, widmo wionące przez ułamek chwili, beztreściwe jak wiatr. Lecz we Florencji można było zaprojektować nawet najbardziej wymyślny obiekt i go zrealizować. Stojąc na szczycie olbrzymiej kopuły, Leonardo utwierdzał się w przekonaniu o istnieniu przyczynowości, która w innym czasie i miejscu byłaby niemożliwa. Przyniósł ze sobą do Florencji pytania dotyczące tego, jak działa świat, i własnego miejsca w tym świecie, a widoczna z każdego punktu w mieście kopuła niewątpliwie stanowiła dlań w owych młodych latach jedno z głównych źródeł natchnienia. Budowla Brunelleschiego wznosi się nad widzem nie tylko jako istotą fizyczną, lecz także nad jego wyobraźnią. Jest ideą zbudowaną z cegieł. Przynajmniej taka mogła się wydawać młodemu Turkowi u progu kariery. Kościół był budowlą, której dzieje Leonardo znał, i ta znajomość faktów pozwalała mu spojrzeć na cały gmach zupełnie inaczej, niż gdyby nic o nim nie wiedział. Katedra była owocem stu czterdziestu lat pracy pod kierunkiem wielu architektów, lecz ukończono ją dopiero wtedy, kiedy pojawił się właściwy człowiek, zdolny domknąć sprawę. Chwała Brunelleschiemu!

Leonardo miał też sposobność oglądać pomysłowy dźwig Brunelleschiego. Konstruktor nie żył już od dwudziestu jeden lat, lecz maszyna wciąż działała, a da Vinci z pewnością ją widział i był nią zafascynowany, skoro tak szczegółowo ją narysował. Znawcy przedmiotu zgodnie twierdzą, że Verrocchio wywindował kulę na szczyt kopuły właśnie za pomocą tego dźwigu. W epoce Leonarda żyli jeszcze ludzie, którzy znali Brunelleschiego i wiele o nim opowiadali. Gawędziarstwo było jednym ze sposobów wypełniania czasu. A Leonardo w pracowni Verrocchia uczył się nie tylko widzieć, lecz i słuchać. Dowiedział się, kim jest ingenio – wynalazca nowych urządzeń, artysta inżynier. Do takich wynalazców zaliczali się Brunelleschi i Leon Battista. Verrocchio też miał wiele różnych talentów. Byli to prawdziwie renesansowi ludzie, choć nie znano wtedy jeszcze tego określenia. Pozowali Leonardowi. Zgodnie z panującym w pewnych kręgach duchem epoki.

Obecność takich ludzi zachęcała też do tego, żeby nie wybierać zbyt pospiesznie jednej jedynej dziedziny. Ich przykład zarażał ambicją.

LEONARDO WIELE SIĘ NAUCZYŁ W TAMTYM OKRESIE – nie tylko o rysunku, perspektywie, rzeźbie, złotnictwie, muzyce, tańcu i pozostałych sztukach, w których Verrocchio celował, lecz i o ludziach. Przez kilka lat spędzonych w mieście ten młody wiejski samotnik przetrawił zasłyszane wcześniej przestrogi przed nieuczciwymi kupcami i wszelkiego rodzaju złodziejami. Lecz najwidoczniej dokonał też przez ten czas doniosłych odkryć na temat społeczeństwa w ogólności. Z jednej strony istniała bowiem prawda zasłyszana od ludzi, którzy powinni byli coś wiedzieć, od autorytetów (zapewne głównie od ojca), istniały odwieczne perełki konwencjonalnej, nabytej mądrości, nad którymi wszyscy kiwali głowami („Kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje”) – lecz była też prawda, którą Leonardo widział sam, własnymi oczami. I prawdy te nie zawsze się pokrywały. Weźmy choćby to, co ludzie wierzący mówili o nieomylności papieża.

Albo nie bierzmy. W renesansowych Włoszech krytyczna dyskusja na ten temat pociągała za sobą spore ryzyko, chociaż obłudę papiestwa nietrudno było zauważyć i Leonardo nie pierwszy ją dostrzegł. To, że różnymi sposobami kwestionował konwencjonalną mądrość, wydaje się naturalne. Ludzie konwencjonalni, nagradzani przez społeczeństwo (lub liczący na tę nagrodę), przejmują system wartości klasy dominującej. Akceptują rozmaite pewniki, ponieważ czerpią z tego korzyść, i właśnie dlatego potrafią w nie wierzyć. Leonardo trwał poza tym systemem, tak jak poza wszystkimi innymi, i najwyraźniej mu nie dowierzał. Mógł oczywiście uznać za swoją – mądrość konwencjonalną, żeby zyskać akceptację, i wiele osób na jego miejscu tak by postąpiło, mam jednak wrażenie, że ucząc się myśleć samodzielnie, zarazem uczył się nie ufać narzuconym autorytetom. Wiązało się to z klarownym, obiektywnym widzeniem, niezależnym od cudzych wykładni. Szło o to, żeby widzieć po swojemu.

Szkice wilgotnościomierza w widoku rozstrzelonym

Coś jednak musiało dać początek temu zerwaniu, tej nieufności, tak u niego widocznej w późniejszym okresie życia. O jego pierwszych latach we Florencji nie wiadomo prawie nic pewnego, chyba jednak już wtedy czuł się wyrzutkiem, zanim miał okazję do czegokolwiek dołączyć. W tym duchu się wychował.

Był to dla niego okres wielkich komplikacji. Z prostego życia wśród znajomych osób trafił w mrowisko zamętu, w którym ważkie znaczenie miała umiejętność czytania w ludziach. Nie sposób dociec, w jakim stopniu ją opanował, lecz skoro w późniejszych latach ufał mało komu (jeśli w ogóle komukolwiek), nieufność ta wynikła zapewne z wcześniejszych doświadczeń.

Dla Leonarda, tak jak dla każdego nastolatka, był to czas nie tylko nauki rzemiosła, lecz także prób i błędów, zaglądania w ciemne kąty, zadawania niestosownych pytań, robienia dziwnych rzeczy.

OD PIĘCIUSET LAT GŁÓWNYM ŹRÓDŁEM znacznej części na poły legendarnej wiedzy o Leonardzie jest jedna jedyna książka, którą napisał u schyłku renesansu przedsiębiorczy artysta nazwiskiem Giorgio Vasari. Znał chyba wszystkich, bywał wszędzie i robił wszystko, co warto było robić we Florencji przez te sześćdziesiąt dwa lata, które tam przeżył. Największym talentem odznaczył się zapewne w dziedzinie architektury, choć prócz tego, że zbudował i udekorował ileś pałaców, namalował też dla swoich mecenasów z rodu Medyceuszy całe hektary scen batalistycznych i wizji religijnych. Najtrwalej jednak zapisał się w pamięci potomnych dzięki swojej książce Żywoty najsławniejszych malarzy, rzeźbiarzy i architektów.

Opowiada w niej, jak do Ser Piera zgłosił się pewien dzierżawca z okolic Vinci, który sporządził małą drewnianą tarczę – tak zwany puklerz – i chciał, żeby jakiś florencki artysta ją ozdobił. Ser Pierowi zależało na dobrych stosunkach z sąsiadem, więc zgodził się zawieźć toporną tarczę do Florencji i oddać ją do pomalowania, po czym zlecił to zadanie Leonardowi. Vasari opowiada tę anegdotę w typowym dla siebie stylu, z wybałuszonymi oczami:

Naniósł do swojej pracowni, do której nikt nie miał dostępu, tylko on sam, rozmaitych jaszczurek, pasikoników, węży, motyli, szarańczy, nietoperzy i innych dziwnych stworzeń i z nich wymalował zwierzę tak dziwne, wprost lęk budzące, że wydawało się zatruwać powietrze oddechem i dymem. Wymalował je, gdy wyłazi z załomu skały z trucizną wydobywającą się z otwartej paszczęki, z ogniem w oczach, z dymem z nozdrzy, stwór naprawdę straszliwy i przerażający. Napracował się wiele, malując, gdyż w pokoju od zabitych zwierząt unosił się przykry odór, ale Leonardo nie czuł go uniesiony zapałem, jaki żywił dla sztuki.

Kiedy dzieło, o które zapytywał już i ojciec, i wieśniak, było skończone, Leonardo powiedział ojcu, że każdej chwili może posłać po nie. Gdy Ser Piero, zaszedłszy jednego ranka do pracowni, zastukał do drzwi, Leonardo otworzył je i powiedziawszy, aby ojciec chwileczkę zaczekał, wrócił do pokoju, umieścił malowidło we właściwym świetle i przymknął z lekka okno, aby zaciemnić pokój, i wtedy dopiero wprowadził ojca. Ser Piero na pierwszy widok cofnął się, nie przypuszczając, że stwór, jakiego widzi, jest malowany. Już chciał odejść, kiedy Leonardo zatrzymał go, mówiąc: „Dzieło odpowiada swemu przeznaczeniu. Weź je ze sobą, bo taki właśnie jest cel dzieła sztuki”. Ser Pierowi istotnie obraz wydał się nadzwyczajny i chwalił wielce pomysł syna. A potajemnie zakupiwszy inną krągłą tarczę, dał wymalować na niej serce przebite strzałą i wręczył wieśniakowi, który był wdzięczny do końca życia. Ale obraz Leonarda sprzedał kupcom we Florencji za sto dukatów i rychło dostał się on do rąk księcia Mediolanu, który z kolei kupił go za trzysta dukatów.

Niewykluczone. Z całej tej opowieści przydatne wydają się pewne szczegóły określające sposób postępowania. Po pierwsze, Leonardo podjął się pomalować tarczę, ale trzymał ją u siebie tak długo, że Ser Piero w końcu o niej zapomniał. Niejeden z tych, którzy mieli do czynienia z Leonardem w późniejszych latach, mógłby skwitować tę anegdotę potakującym skinieniem głowy: wiem, znam. Widać w niej zapowiedź wiecznego zwlekania i guzdralstwa. Po drugie, znamienne jest także to, że zaniósł tarczę do pokoju, do którego nikogo nie wpuszczał. W jego życiu była zapewne cała seria takich pokojów, w których mógł spokojnie rozmyślać i w samotności majstrować. I wreszcie po trzecie – wbrew rozpowszechnionemu przekonaniu, jakoby był wykwintny i wybredny – znakomicie znosił smród.

Nie przychodzi mi na myśl nikt, kto by z większą cierpliwością niż Leonardo wyczekiwał natchnień i olśnień. Gotów był studiować obiekt, dopóki ten do niego nie przemówił, wyjawiając swoje tajemnice. Jest to jaskrawo sprzeczne z dzisiejszymi regułami produkcji, zwłaszcza w sztuce, Leonardo był jednak sam sobie sterem, biorąc zaś przykład ze stryja, wolał robić swoje bez pośpiechu i starannie.

Składam to po części na karb tego, że cudze zdanie było mu chyba obojętne. Czas działa głównie jako umowa społeczna, co za życia Leonarda było prawdą jeszcze bardziej niż dziś. W piętnastowiecznej Florencji toczyło się życie preindustrialne, sprzed epoki pary. Nikt nie odbijał kart zegarowych. Poczucie czasu w ogóle było wtedy inne, lecz nawet swoim współczesnym Leonardo wydawał się pod tym względem dziwakiem. A kluczem do zrozumienia tego dziwacznego poczucia czasu może być jego poszukiwanie objawień i sensu oraz szacunek dla procesu odkrywania. Chociaż sam nigdy by nie użył tego określenia. Może uważał, że po prostu „uczy się, jak to zrobić”.

Rzecz w tym, że nie tylko nie lekceważył czasu, ale wręcz bardzo wysoko go cenił. Czas był samym życiem, a zarazem walutą, którą Leonardo płacił za wiedzę, wymieniał na objawienia. Kilka tygodni, a tym bardziej miesięcy to bardzo wiele czasu na pomalowanie tarczy – ale z jakim staraniem ją pomalował!

Anegdota o puklerzu dowodzi też, jaką kanalią był ojciec Leonarda. Nie dość, że okłamał i okpił syna, to jeszcze ołgał dzierżawcę, który powierzył mu tarczę. A w dodatku na obu tych oszustwach zarobił. Vasari oczywiście znał tę historię tylko z piątej ręki (zapewne od Melziego), ale nie wspomina, jak Leonardo zareagował na nieuczciwy postępek ojca. Dzierżawca z Vinci pracował na roli będącej własnością Ser Piera. Był dla Leonarda kimś obcym czy przyjacielem? Jeśli malarz go znał i wymalował mu piękną tarczę, a potem przy okazji wizyty w Vinci spotkał go i zagadnął o los puklerza, ojcowskie przeniewierstwo musiało natychmiast wyjść na jaw.

Notariusz zyskuje powodzenie proporcjonalne do społecznego zaufania, które budzi. Wszystko zależy od jego reputacji. Świadomość, że społeczne zaufanie to zwykły szwindel, a darzony nim człowiek w życiu prywatnym zniża się do szalbierstw, w dodatku zaś jest twoim ojcem i z ciebie także ciągnie zyski dzięki kłamstwom, to niezła nauczka, nawet jeżeli wszyscy mają przylepione uśmiechy.

A gdy po piętnastu latach Leonardo przyjeżdża do Mediolanu i po raz pierwszy odwiedza książęcy zamek, cóż tam wisi na ścianie?

Opowieść ta ucierpiała też podczas przekazywania z ust do ust w ciągu wieków, ulegając kondensacji. Brzmi o wiele zbyt teatralnie, aby mogła w pełni przekonywać, ale coś w tym guście zapewne istotnie się zdarzyło i świadczy – jak zauważył Serge Bramly – o „chorej wyobraźni” Leonarda. I o jego żądzy wywierania wrażenia. Da Vinci jest w tej anegdocie człowiekiem działającym z wielką premedytacją, wpływającym na widza, czyli własnego ojca, wszelkimi możliwymi sposobami, a wszystko to dla efektu. W zdarzeniu tym jest jakieś pozerstwo, prestidigitatorstwo, obliczone na osaczenie widza i zawładnięcie jego uwagą. Leonardo zrobił to chyba dlatego, że nie ufał ojcu. Zapewne sam sobie zademonstrował tarczę pięćdziesiąt razy, zanim jeden jedyny raz odsłonił ją przed ojcem. Choć uwielbiał odkrycia, była chyba także w jego sposobie myślenia żmudna powtarzalność. Spontaniczność starannie wyćwiczona.

Leonardo posługuje się też chyba swoim kunsztem jak bronią, pozwalającą sparować cios i zaprzeczyć niskiemu mniemaniu, które ma o nim ojciec. Triumf nad ojcem, choćby tylko estetyczny, był jednak zwycięstwem. A ponieważ anegdotę o tarczy najprawdopodobniej przekazał dalej i nieraz jeszcze powtarzał sam Leonardo, chciał pewnie dowieść swojej artystycznej mocy za pomocą argumentu pieniężnego, który przemawiał do jego ojca.

Wspomniana teatralność w istocie jednak pokazuje, jak uważnie Leonardo się sobie przyglądał. Był wnikliwym obserwatorem samego siebie i swoją własną widownią, najbardziej zaś cenił dreszcz wywołany nowością oraz sam akt odkrywania i odsłaniania. Akt poznawania, widzenia, wymagający samotności i skupienia. Mówiąc ściśle, trzeba było w tym celu unikać ludzi. Skoncentrować się i zatracić w tej koncentracji.

O TYM OKRESIE JEGO ŻYCIA prawie nic więcej nie wiadomo, nasuwa się jednak parę przypuszczeń. Po pierwsze, jako dwudziestolatek, czyli z grubsza licząc po pięciu latach albo i szybciej, zdołał na tyle przekonać Verrocchia o swoich umiejętnościach artystycznych, że mistrz przyjął go do gildii. Zwykle w takich razach młody artysta otwiera własną pracownię, zaczyna się starać o zamówienia, a może nawet przyjmuje pierwszych uczniów. Leonardo tego nie zrobił i najwidoczniej pozostał członkiem bodegi (pracowni) Verrocchia.

Zdaniem niektórych autorów dowodziło to braku ambicji, ja jednak tak nie uważam. Według mnie Leonardo był bardzo ambitny, lecz zarazem ostrożny, jeszcze nie w pełni ukształtowany. Chciał tworzyć prace dorastające do jego własnych wymagań, te zaś dopiero się precyzowały. Podobnie jak pisarz, który nie chce publikować swoich wczesnych opowiadań, choćby najznakomitszych, Leonardo z pewnością widywał cudze niedoskonałe dzieła i wolał unikać tego rodzaju falstartów. Nieraz słyszał, jak malarze mówią: „Gdybym tylko mógł odebrać ten obraz chociaż na pół godziny, poprawiłbym to przeklęte drzewo!”. Leonardo nie zamierzał podążać tą drogą. Działał jak na to zbyt rozmyślnie, ostrożnie, bał się odrzucenia i już wtedy wszystko kwestionował. Pozostawała też sprawa problemów z pisaniem. Otworzyć własną pracownię nie byłoby łatwo, więc wcale mu się do tego nie spieszyło. Łatwiej było realizować pomysły Verrocchia. Miał dzięki temu więcej wolnego czasu.

Przez ten unik nie zyskał pochwał ani nie nawiązał kontaktów, o które inni postarali się już za młodu, stał się natomiast człowiekiem, który coraz bardziej tworzył raczej dla siebie niż dla otoczenia. Sam sobie musiał być głównym sędzią i najwyższą instancją. Na tym opierała się jego umiejętność przetrwania. Własny osąd był jedynym, na którym mógł polegać.

Już wtedy pojawia się jednak interesujące rozróżnienie: liczy się sztuka, a nie to, co społeczeństwo gotowe jest zrobić, żeby umożliwić Leonardowi sukces, chociaż brak powodzenia martwił go, owszem. Ideał był na wyciągnięcie ręki, wystarczało więc uważnie patrzeć, aby go dostrzec i uchwycić. O tyle, o ile pozostawało to w gestii samego Leonarda, sukces nie zależał od cudzego zdania, ponieważ nie było ono miarodajne, lecz wynikał z jego własnych wyobrażeń o wysokim poziomie twórczości. Leonardo chyba nie tyle się wycofywał, ile nie był jeszcze gotów się ujawnić, nie miał bowiem niczego, co naprawdę chciałby pokazać. Stopniowo nabierał zaufania do siebie. Z pierwszych trzydziestu lat zachowały się nieliczne obrazy, i to nierównej jakości, oraz parę rysunków. Robił wtedy inne rzeczy. Od Rafaela czy Michała Anioła różnił się tym, że gdyby umarł w okolicach trzydziestki, nic byśmy dziś o nim nie wiedzieli. Jak napisał Kenneth Clark, „na ówczesnym etapie życia pochłaniały go głównie stroje, konie i nauka gry na lutni”.

3.

1468

W Moguncji umiera Johannes Gutenberg (ur. 1398).

1469

W Spoleto umiera malarz Filippo Lippi (ur. 1406).

1469

Po Montezumie I, władcy Azteków, na tronie w Tenochtitlanie zasiada Axayacatl.

1469

Marsilio Ficino kończy swój przekład dzieł zebranych Platona.

1472

W Rzymie umiera niezrównanie renesansowy człowiek, Leon Battista Alberti (ur. 1404).

1473

Lopo Gonçalves jako pierwszy Europejczyk przekracza równik.

1473

Leonardo rysuje Śnieżną Madonnę – najwcześniejszy ze swoich rysunków, które ocalały do dziś.

1475

Leonardo maluje anioła na obrazie Verrocchia Chrzest Chrystusa.

1475

Leonardo maluje Ginevrę de’ Benci i Madonnę z goździkiem.

1475

Przychodzi na świat Michał Anioł.

1470–1480

We Włoszech nieznany wynalazca projektuje spadochron z drewnianą ramą.

.

WIEK:16–32 LATA

W blokach startowych

JEDNĄ Z NIEWIELU PEWNYCH INFORMACJI o działalności Leonarda z tamtego okresu jest to, że przyłożył on ręki do powstania obrazu Verrocchia Tobiasz i anioł, dodając Rafaelowi loki i domalowując przejrzystego pieska, który biegnie obok anioła – być może pierwsze takie wyobrażenie w dziejach sztuki.