Sprawa Kryptonim "Holub" - Piotr Wroński - ebook

Sprawa Kryptonim "Holub" ebook

Piotr Wroński

4,6

Opis

Holub to książka o walce z systemem i konsekwencjach tej walki dla bohaterów.

To nie jest romans, opowieść szpiegowska, kryminał lub farsa. To opowieść o świecie, w którym by przetrwać, trzeba stworzyć antytezę rzeczywistości. Inaczej, nie zachowasz człowieczeństwa. To opowieść o schizofrenii i walce o to, by nie być z niej wyleczonym.

Wszystkie zdarzenia opisane w tej książce zdarzyły się i nie zdarzyły zarazem. Tylko autor wie, w którym miejscu fantazja wzięła górę. Może lepiej, gdy Czytelniku, potraktujesz moją opowieść jako wytwór chorego umysłu? To będzie bezpieczniejsze dla Ciebie. Pamiętaj też, że wszystkie miejsca, wydarzenia i postacie zostały opisane przez bohatera powieści, a on mógł je widzieć w trochę innym świetle niż to, które umieścił na scenie Reżyser.

Wydanie II.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 1180

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (13 ocen)
9
3
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
kasiul

Całkiem niezła

Książka niezła. Za to ilość błędów stylistycznych, literówek, łamanie i skład książki to po prostu tragedia. Oczy bolą od takiej partaniny, która psuje przyjemność z czytania.
krause_paul

Nie oderwiesz się od lektury

Książka która nie tylko pobudza do myślenia ale również powoduje, że nic po jej lekturze już nie będzie takie jak było kiedyś. Gwałtowne zwroty akcji wplecione w związek bardzo nietuzinkowej pary powodują, że przeczyta ją chętnie zarówno miłośnik historii szpiegowskich (pisanych przez zawodowca) jak i osoba która poszukuje odrobiny oderwania od szarości dnia codziennego. Polecam tym bardziej, miałem przyjemność bycia spirytus movens pierwszego wydania.
00

Popularność




Schizofrenikom i niepokornym wszystkich systemów poświęcam tę książkę

PIOTR WROŃSKI

WYDANIE II

2021

REDAKCJA TECHNICZNA:

Mariusz Zając

REDAKCJA:

Piotr Wroński

KOREKTA:

Kazimiera Kasperkiewicz, Cezary Śliwakowski

SKŁAD PLIKU EPUB:

Brandownia.pl

© by Maksymilian Wroński

ISBN 978-83-951341-0-4

„Za mną, czytelniku! Któż to ci powiedział, że nie ma już na świecie prawdziwej, wiernej, wiecznej miłości? A niechże wyrwą temu kłamcy jego plugawy język!”

Michaił Bułhakow —„Mistrz i Małgorzata”, przekład: Irena Lewandowska i Witold Dąbrowski

„Błogosławieni, którzy płuczą swe szaty, aby władza nad drzewem życia do nich należała i aby bramami wchodzili do Miasta. Na zewnątrz są psy, guślarze, rozpustnicy, zabójcy, bałwochwalcy

i każdy, kto kłamstwo kocha i nim żyje.”

Apokalipsa św. Jana 22, 14–15 Biblia Tysiąclecia

W S T Ę P

Pleno Titulo Czytelniku!

Zanim kupisz tę książkę, zastanów się dobrze. To nie jest romans, opowieść szpiegowska, kryminał lub farsa. To opowieść o świecie, w którym by przetrwać, trzeba stworzyć antytezę rzeczywistości. Inaczej, nie zachowasz człowieczeństwa. To opowieść o schizofrenii i walce o to, by nie być z niej wyleczonym.

Wszystkie zdarzenia opisane w tej książce zdarzyły się i nie zdarzyły zarazem. Tylko autor wie, w którym miejscu fantazja wzięła górę. Może lepiej, gdy Czytelniku, potraktujesz moją opowieść jako wytwór chorego umysłu? To będzie bezpieczniejsze dla Ciebie. Pamiętaj też, że wszystkie miejsca, wydarzenia i postacie zostały opisane przez bohatera powieści, a on mógł je widzieć w trochę innym świetle niż to, które umieścił na scenie Reżyser.

Ta książka nie powstałaby, gdyby nie Homer, Horacy, Cervantes, Rabelais, Heller, Bułhakow, Leśmian, Tuwim, Shakespeare, Keats, Elliott, Littell, Hrabal, Capek i oczywiście Hasek oraz wielu innych twórców naszego człowieczeństwa. Autor nie wstydzi się tych inspiracji i jest z nich dumny, ponieważ tylko dzięki nim uniknął automatyzacji, ograniczającej życie człowieka do okrzyków poparcia i prostych czynności codziennych. Autor obronił się przed tym wbrew władzy, która uwielbia bezwolne roboty.

Ta książka nie powstałaby bez Bacha, Beethovena, King Crimson, Deep Purple, Led Zeppelin, Pink Floyd, Yes, Dream Theater, Ten Years After i muzyki rockowej wieku XX i XXI. Autor składa swoją opowieścią hołd całej muzyce człowieka. Jeśli, Czytelniku, dobrniesz do końca książki, to czeka Cię kod zawierający listę utworów, które towarzyszyły bohaterom w walce o to, by świat zewnętrzny nie pożarł ich własnego kosmosu. Po napisie „Koniec”, zobaczysz, Czytelniku, dwudziestopierwszowieczny labirynt. Nie Minotaurwnim czeka. To kod do muzyki, playlisty, która odtworzy muzykę w takiej kolejności, w jakiej poszczególne utwory pojawiają się w książce.

Ta książka nie powstałaby bez Was, Czytelnicy! Autor złościł się wielokrotnie, lecz wie dobrze, że gdyby nie Wasze uwagi i rady nigdy by nie napisał tej opowieści. Dziękuje więc wszystkim Internetowym nieznajomym i znajomym za ich opinie oraz bezcenną pomoc. Nie da rady podziękować wszystkim. Dziękuje przede wszystkim Magdzie Kośny i jej SWTtv za wydanie tej książki, pomoc i wsparcie psychiczne. Pragnie też podziękować swojej Żonie, które wspierała jego pisaninę i nie zwracała uwagi na nastroje. Chciałby złożyć specjalne podziękowania panu Piotrowi Wójcikowi, bez którego rysunków nie byłoby okładki i który doradzał mu w dziedzinie motoryzacji, panu Adamowi (nazwiska autor nie wymieni, bo panAdammoże mieć kłopoty wpracy z powodu kontaktów z piszącym te słowa), który pomógł przy wyborze białej broni.

Ta książka mawiele płaszczyzn. Jeśli chcesz, Czytelniku, to przeczytaj romans. Inni znajdą wniej podręcznik pracy operacyjnej kontrwywiadu, inni —politykę, a jeszcze inni odczytają wyłącznie zwykły kryminał. To dobrze, bo dla autora oznacza to, że jego wysiłek nie poszedł na marne. To nie jest książka dla purystów języka, którzy w sztywnych normach poprawności gubią emocje i znaczenia. Pisana jest takim językiem, jakim autor rozmawiał z kolegami w pracy. Czasem ten język jest pijany, czasem niedbały, a często — bardzo nerwowy i brutalny. Wybacz mu to, Czytelniku i zrozum, że autor nie przebywał w pięknym i układnym świecie.

Ta książka ma dwa zakończenia. Jedno stanowi koniec rozdziału Autor nie lubi „słowniczków” i różnych aneksów, jawnych oraz tajnych, które udają, że cokolwiek wyjaśnią. Autor zaprasza Czytelnika do pracy operacyjnej, do szukania źródeł literackich, muzycznych, a także politycznych. Dziś dostęp do informacji jest powszechny, więc praktycznie wszystko można znaleźć w Internecie. Pobaw się więc, Czytelniku, woficera kontrwywiadu i rozwiąż zagadki, postawione przez autora, który pomoże ci tylko w kilku miejscach. Wksiążce pojawia się często termin „Betka”, „Beciarz”. Jest to slangowe określenie obserwacji zewnętrznej i jej pracowników, pochodzące od nazwy biura, które obserwacją się zajmowało w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku (Ach! Jak strasznie brzmi „ubiegły wiek” dla autora, który nie czuje się Matuzalemem).

Było to Biuro „B” MSW PRL. Z obserwacją wiążą się również dwa inne terminy: PZ (pezet) oraz PS (pees). Pierwszy to „punkt zakryty”, czyli tajne miejsce, z którego prowadzi się obserwację osób lub obiektu. Punkt może być wszędzie: mieszkanie, podstawiony samochód, urządzenie w kamuflażu. Są to „podstawki”. Może być całkowicie zautomatyzowany lub obsługiwany przez „Betkarzy”, a nawet przez oficerów operacyjnych. Autor spędził na takich punktach wiele dni i nocy. Drugi termin to „punkt sprawdzeniowy”, jest to miejsce, w którym w sposób naturalny można sprawdzić, czy nie idzie za człowiekiem obserwacja. W książce autor udziela krótkiej instrukcji na temat zasad organizacji oraz działania peesów.

Na koniec, autor raz jeszcze zaprasza do nieczytania tej książki. Szkoda czasu, lecz jeśli ktoś odważy się ją przeczytać, to niech pamięta, że wchodzi do piekła, które autor określa złożeniem trzech sparafrazowanych fragmentów wielkiej literatury:

„Jam, stary człowiek u progu posuchy, hańbą do syta napojony, w środku ciemnego znalazłem się lasu”.

To tylko zdanie i nic więcej.

Piotr Wroński

ROZDZIAŁ 1

Wpiciu wódki wcale nie chodzi o wytrzymałość, ale o regenerację. Upijałem się dość szybko, to znaczy wchodziłem na rausz po kilku szklankach i rausz ten trwał dość długo, a w pewnym momencie zasypiałem jak kamień na jakieś dwie godziny, po czym wstawałem i zaczynałem od początku. Musiałem tylko wypić z litr wody. Wwydziale nazywali mnie „Wańka Zacząłem w poprzednim systemie w technice, potem w wywiadzie, a po zmianie już nie szpiegowałem, a łapałem szpiegów.

Kochałem tę pracę, ale nie cierpiałem tego urzędu, tych pokoi, sekretariatów, schodów i wind, wiecznie zabieganych biurokratów, drżących o swoje stołki. Starałem się przebywać w urzędzie jak najkrócej, a pracować w kontrwywiadzie. Było to trudne, lecz możliwe. Trzeba było tylko mieć plan, a moim planem stało się robienie planów, które pozwalały mi pracować, a nie urzędniczyć. Odbijało się to oczywiście na mojej karierze, bo doszedłem jedynie do majora i starszego specjalisty. O wyższe stanowiska należało walczyć w urzędzie, a ja wolałem łapać szpiegów niż szpiegować w biurze. Figurantów zawsze miałem w rozpracowywanych obiektach, a nie w pokojach kolegów z pracy. Tych zresztą, kolegów, miałem niewielu i takich samych jak ja: nienawidzących urzędu i zakochanych w tej pracy. Pochodzili głównie z nowych czasów i także przegrywali w starciu ze starymi biurokratami. Nie chcieli wejść w ten „kociokwik”, nie brali przykładu ze swoich znajomych, jeszcze z podziemia, więc lądowali jak ja. Podrzędne stanowiska sfrustrowanych patriotów. Nie rozumieli, jaką wolność daje moje podejście do tego świata. Tak! Byłem wolny, ponieważ nikt na mnie nie dybał, kierownictwo potrzebowało sukcesów, a ja pisałem plany, które pozwalały im wypinać piersi do odznaczeń, awansować oraz „robić politykę”. Ja zaś, zadowalałem się okruchami z pańskiego stołu. Szefowie przyzwyczaili się do mnie, nie wtrącali się zbytnio, zatwierdzali, a ja robiłem to, co chciałem robić. To był mój sposób na przetrwanie. Nikt ze „starych esbeków” tego nie rozumiał i też nie traktował mnie poważnie. Też chcieli przetrwać, lecz wybrali urząd, a nie kontrwywiad. Ja też byłem starym esbekiem, chociaż do 15 lat w służbach brakowało mi jeszcze roku. Mną jednak nie „grano”. Może dlatego, że każdemu nowemu szefowi szybko uświadamiałem, gdzie mamstanowiska i co mnie interesuje tak naprawdę. Pamiętam, jak po 1990 roku jeden z nowych szefów zapytał mnie, czym interesuję się wpracy. „Dychotomią pomiędzy formą, a treścią oraz nałożeniem triady heglowskiej na rozwój stosunków społecznych, a także transcendentalnym podejściem Kanta do kwestii absolutu” —odpowiedziałem. Chciał mnie wyrzucić, ale poszedłem „na przykrycie”. Potem poszedłem sobie w ogóle, by po kilku miesiącach wrócić w zupełnie inne miejsce, w którym dano mi spokój i zaakceptowano moje fiksacje i idiosynkrazje. W ten sposób z Wydziału XI Departamentu I SB MSWPRL, poprzez Wydział Antyterrorystyczny Zarządu Wywiadu UOP, znalazłem się w Wydziale Wschodnim Zarządu Kontrwywiadu UOP, w którym pracowałem od sześciu lat, zajmując się operacjami „dziwnymi i niekonwencjonalnymi”. Szukałem szpiegów poza rezydenturami krajów byłego ZSRS, nielegałów i pozaplacówkowej infrastruktury wywiadowczej. Dodatkowo knułem, inspirowałem i dezinformowałem, czyli tworzyłem operacje ofensywne, by rozwalić przeciwnika.

Przestałem myśleć o głupotach i zająłem się papierami, które zabrałem od dyżurnego. Szefowie pozwolili mi czytać codzienne materiały

„Betki” i Techniki, które dostawał Zespół Placówkowy. Przejrzałem więc komunikaty z PZ, ruch dyplomatów nie odbiegał od normy, w „telefonach” również rutyna. Nuda! Moi figuranci unikali na ogół placówki tak, jak ja unikałem kobiet, lecz nie znaczy to, że placówka nie kontaktowała się z nimi. Moim zadaniem było wyłapać ich, zneutralizować i naprawić szkody. Czasem wygrywałem, czasem nie. Jak w sporcie.

Wstałem, zabrałem papiery i poszedłem do pokoju naprzeciwko sekretariatu. Mój pokój był od razu za śluzą. Musiałem więc przejść przez cały wydział, zajmujący dwadzieścia pięć pokoi w korytarzu w kształcie litery „L”, na czwartym piętrze w bloku „A”. Okna wychodziły na duży dziedziniec lub —jak moje —na ulicę Rakowiecką.

W Zespole Placówkowym siedział wyraźnie zmęczony Andrzej Filler, kierownik zespołu. Wczoraj był chyba z nami, lecz zgubił się gdzieś po drodze wyznaczanej kolejnymi knajpami.

—Cześć! —powiedziałem i położyłem mu papiery na biurku. —Ty masz zdrowie! —wychrypiał —Jest coś ciekawego?

—Nic. Jak zwykle. Po cholerę PZ na Belwederskiej? Na wprost głównej bramy? Tam stoją tylko nasi policjanci, a Ruskie w ogóle tej bramy nie używają.

—Ilość się liczy. A jak przyjdzie jakiś oferent? —Andrzej spojrzał na mnie udręczonym wzrokiem.

—To i tak go nie wpuszczą, albo odeślą do wejścia od Instytutu. Szkoda forsy na to. Próbowaliście przebrać „Beciarzy” za policjantów?

—Marudzisz! Betka się nie zgadza. Boją się dekonspiracji, a wiesz ilu mają wywiadowców? Kilku.

—Urzędników niech przebiorą. Tych mają za dużo!

—Ba! —zaśmiał się Andrzej.

—Cześć Andrzejku! Może kawy? O, witam panie majorze! —za plecami usłyszałem szczebiot Aliny, sekretarki naczelnika, co oznaczało, że i on zaraz przyjdzie.

—Dzień Dobry pani! —powiedziałem, patrząc nad nią i wyszedłem na korytarz. Wyczułem jej dezaprobatę. Przecież nie zwróciłem na nią żadnej uwagi, a savoir vivre wydziału wymagał uśmiechu i dopieszczania jej słowem. Tylko słowem, bo naczelnik dopieszczał ją regularnie. Czasem w gabinecie.

Szybko wróciłem do siebie, by nie „nadziać” się na szefa. Jacek Dolecki był kolegą Mateusza Powały, dyrektora Kontrwywiadu. Mateusza znałem od samego początku UOP. Przyszedł do gdańskiej delegatury prosto z podziemia. Nie ustawił się do „starych” wrogo, przynajmniej nie do wszystkich. Uczył się szybko i chętnie tej pracy. Zrobiliśmy kilka spraw, on został naczelnikiem w Gdańsku, a potem, po pogonieniu SLD, AWS zrobił go dyrektorem ZK UOP. To była bardzo dobra decyzja. Niestety, Mateusz ściągnął z wywiadu swojego kolegę ze szkoły i postawił go na czele Wydziału Wschodniego. Jacek był wspaniałym urzędnikiem, ale tylko urzędnikiem. Od początku nie lubiliśmy się i Mateusz musiał mu coś powiedzieć, bo Dolecki starał się nie wtrącać do mnie. Usiłował raz, na samym początku. Zaczął się mądrzyć przy jednej ze spraw. Do pewnego momentu potakiwałem, potem zacząłem ziewać, w końcu wstałem i wyszedłem. „Gdzie Pan idzie? Jeszcze nie skończyłem!” — usłyszałem za plecami. „Ratować to, co się da, zanim Pan wszystko spieprzy.” — odpowiedziałem spokojnie i poszedłem do siebie. Koledzy opowiadali mi później, że Jacuś dostał szału, wrzeszczał, groził, a w końcu zaczął coś mówić o dyscyplinarce i esbekach, po czymwywalił wszystkich z gabinetu i pobiegł do dyrektora. Nie wiem, o czym rozmawiali, ale jakąś godzinę później naczelnik zapukał do mnie do pokoju. Wszedł z uśmiechem na twarzy, powiedział coś o nerwowej pracy i zapewnił, że uznaje moją fachowość, tylko prosi o to, bym publicznie nie kwestionował jego autorytetu. Wzruszyłem ramionami, powiedziałem, że już nie będę ziewał i przeszliśmy na „ty”. Potem zadzwonił Mateusz i prosił, bym nie denerwował się naczelnikiem, bo „on musi się dużo nauczyć”. Już nie spytałem „po coś go wziął?”, tylko stwierdziłem, że „nie mamczasu na bzdury, bo figuranci czekają”. Odtej pory miałem spokój. Wiedziałem, że Jacek tylko czeka, by mnie załatwić. Nikomu nie przebaczał. Nie wiedział tylko tego, że dla mnie przyszłość to kolejna sprawa, która zawsze trwa ograniczony czas. Gdy spraw nie będzie, czas się skończy, a z nim przyszłość. Wróciłem do pokoju i zająłem się prasą, gdy zadzwonił telefon. Sekretariat dyrektora. Nie odebrałem. Niech sobie dzwoni. Jeśli coś ważnego, to i tak dyrekcja sama się odezwie. Poza tym nie lubiłem sekretarki Mateusza, która „wiedziała wszystko” i ciągle plotkowała. Telefon zadzwonił jeszcze kilka razy i umilkł. Po dziesięciu minutach do pokoju wszedł Mateusz.

—Ale napaliłeś! —powiedział machając ręką.

—Dzień Dobry! —odpowiedziałem, wstałem i otworzyłem okno. Mateusz usiadł naprzeciwko.

— Co robisz! Porządkujesz „Hansa”, jak widzę? — wskazał teczki na moim biurku.

—Tak. I przy okazji sprawdzam, bo może się jeszcze coś z tego wyciśnie — odpowiedziałem.

„Hans” był sprawą, którą robiłem z Angolami i skończyłem trzy dni temu. Taki „wabik”. Wyszedł dla nich. Dla nas też, bo kilka instytucji państwowych zaczęło nas nienawidzić, a premier rozwiązał jedną i wymienił wszystkich, tworząc drugą.

—Przekaż to wszystko Wiktorowi. Onsprawdzi resztę. Mamdla ciebie coś innego —dyrektor wstosunku do mnie nie polecał, tylko sugerował. —OK. Wiktor jest bystry i nie spieprzy tego. Jackowi mówiłeś? — spytałem.

—Tak —skinął głową. —Słuchaj, o pierwszej będzie czeska łączniczka. Czeski kontrwywiad ma pewną propozycję wspólnych działań. Nie wychodź nigdzie.

—Czesi? A oni mają służby? —roześmiałem się.

—Po tym kongresie i wpadce Havla przeczyścili ich dokładnie. Teraz za wszelką cenę chcą się zasłużyć. Poza tym lubię Czechów — Mateusz także się roześmiał.

— Ja także! — powiedziałem — Ale łączniczka? Nie lubię pracować z babami.

— Niektóre są lepsze od facetów — powiedział sentencjonalnie dyrektor.

—Niestety! —potwierdziłem —Kto wie o tym spotkaniu? —Tylko moja sekretarka.

—To znaczy wszyscy.

—Nie bądź złośliwy. Spotkam się z nią najpierw, a potem wezwę cię przez sekretarkę. Tylko odbierz telefon —nie darował sobie.

— Oczywiście panie dyrektorze! — odpowiedziałem — Wezmę też teczkę kongresu. Niech widzą kryptonim.

—Dobrze —Mateusz wstał i ja także podniosłem się z krzesła. — Aha! Jacek też wie, że Czesi chcą coś od nas i że prosili o ciebie.

—Żartujesz! O mnie specjalnie? Jacek w to uwierzył?

—Nie musiał uwierzyć, bo słyszał to sam dwa dni temu. Też mieliśmy spotkanie z łączniczką, ale u nich —powiedział z uśmiechem wyższości i wyszedł z pokoju.

Zaskoczył mnie. Czesi mnie znali? To prawdopodobne, bo przy okazji kongresu rozmawiałem z ich łącznikiem i ostrzegałem go przed prowokacją SWR. Olali i „desemityzacja ziemi słowiańskiej” wygrała, Havel musiał się zdrowo tłumaczyć, zrobił huraganową czystkę w swoich służbach, a Rosjanie zdrowo się pośmiali. Łącznik musiał jednak coś napisać, bo tylko wten sposób mogli dowiedzieć się o moimistnieniu. Słyszałem, że po tej wpadce wich „bezpiece” pracują teraz dzieci. Po co, zresztą, dumać nad tym? Zobaczymy o pierwszej. Zabrałem „Hansa” i poszedłem do Wiktora.

Wiktor Remil należał do „młodych” z dobrym peselem, czyli właściwym życiorysem. Nie szermował jednak podziemiem, mimo że SB zdrowo mu krwi napsuło. Nie łączył mnie z debilami z „Trójki” i nie wrzucał do jednego worka. Wiedział, że nie cierpię debili i istnieje dla mnie wyłącznie państwo, a nie jakieś partyjne twory. Konsultował ze mnąkilka swoich spraw. Mateusz mupewnie kazał. I dobrze, bo to zdjęło z niego konieczność uzyskiwania zgody Jacka, którego Wiktor nie lubił i było to widać.

—Cześć! Masz „Hansa”. Dyrekcja chyba ci mówiła?

—Taak —odpowiedział Wiktor. —O tym już legendy krążą!

—Kurwa! —wściekłem się —To mabyć tajność! Wszyscy pierdolą po kątach głupoty!

— Nie złość się. — zaśmiał się Remil. — Wiedzą, że coś potężnego wyszło, ale nie wiedzą co. No, wiesz, nie wszystkich Angole chwalą na piśmie!

—Pierdzielona sekretarka! Mówiłem Mateuszowi, by nie pozwalał jej otwierać korespondencji od nich. Oni też są pierdoły. Mogli zaznaczyć „Do rąk własnych”.

—To wszystko? —spytał Wiktor, wskazując na teczkę.

—Nie —odpowiedziałem. —To jedynie plan sprawy, raporty i wyniki. U mnie w pokoju jest cała szafa materiałów.

— Szafa?

— To był wabik. Przeczytasz, o co chodziło. Cudzoziemców, w tym kilka ciekawych osób oddaliśmy Anglikom. Nas nie stać na takie źródła. Polaków zachowaliśmy dla siebie i to oni są w tej szafie. Zaznaczyłem ci interesujących klientów. Dwa nazwiska znasz, bo zna je cała Polska. Masz odwagę?

—I oni chcieli się sprzedać? Za kilkaset dolarów miesięcznie? — Wiktor był wyraźnie zniesmaczony. Czytał zestawienie, kręcąc głową.

—Masz odwagę? — powtórzyłem.

—Co? Co? —otrząsnął się —Ja mam, ale czy…

—Mateusz ma —dokończyłem i dodałem. —Nie bój się! Jeszcze ma, lecz nikt nie wie, ile i na jak długo. Dobra! Muszę lecieć. Ustal z Jackiem, czy szafę przeniesiecie do siebie, czy dam ci drugi klucz, byś mógł z niej korzystać.

—Walniesz kielicha? —Wiktor cały czas przeglądał sprawę.

— Innym razem — odmówiłem. — Po południu pogadamy. Coś mi się wydaje, że dyrekcja będzie mnie dziś pożądać niezwłocznie szybko i nie będę jej zionął wódą. Wpadnę później.

Zaśmialiśmy się i wróciłem do siebie.

Dziesięć po pierwszej zadzwonił „sekretariat dyrektora”. Nie odebrałem. Niech zadzwoni raz jeszcze. Zadzwonił. „Dyrektor pana prosi do siebie i to już. Ze sprawą kryptonim „Wala” — usłyszałem w słuchawce. Odłożyłem ją na widełki i zapaliłem papierosa. Skończyłem palić, wziąłem sprawę i wyszedłem do dyrektora. Telefon dzwonił jak wściekły.

Przeszedłem przez śluzę. Za chwilę wszedłem przez ogromne dwuskrzydłowe drzwi do sekretariatu Mateusza.

— No, nareszcie pan jest! — powiedziała damskim głosem osoba za biurkiem —Dyrektor czeka z łączniczką z Czechosłowacji. Ładna kobieta. Ma na sobie mini takie jak ja.

—Czechosłowacji już dawno nie ma, a ta łączniczka włożyła przynajmniej majtki. —zauważyłem złośliwie i wszedłem do gabinetu Powały. Przy bocznym stoliku siedział dyrektor i jego gość. Wstali na mój widok. Kobieta była rzeczywiście dość ładna i bardzo zgrabna.

—Panie dyrektorze, major Piotr Wilamowski melduje się na rozkaz! —wyprężyłem się i walnąłem głośno jak idiota. Kobieta wzdrygnęła się zdziwiona, a Mateusz pokręcił głową.

— Nie wygłupiaj się! — powiedział — Mówiłem pani, że z nim się ciężko pracuje, ale warto pracować. To jest Yveta Chralowa, łącznik czeskich służb. Piotrka już pani usłyszała, więc nie będę go przedstawiał. Siadaj z nami.

—Sekretarka też słyszała! —skinąłem głową Czeszce, wziąłem sobie „Colę” ze stołu i usiadłem z nimi.

—Panie majorze, —zaczęła Chralova —moja centrala chce zaprosić polski kontrwywiad do przeprowadzenia wspólnej operacji przeciwko Rosjanom. Należy im się kara za szereg prowokacji — mówiła bardzo dobrze po polsku, lecz z tym śmiesznym, czeskim akcentem i „r” sonantycznym. —Proponujemy, by wasze źródło odegrało rolę oferenta wobec ambasady rosyjskiej w Pradze. Wiem od dyrektora, że usiłował pan coś takiego zrobić w Polsce i zadziałało.

—Nie do końca! — wtrąciłem.

—Nie szkodzi, ale mapan potrzebne doświadczenie — odpowiedziała. — Jest jeszcze jeden warunek — zauważył dyrektor — Źródło nie może wiedzieć, że Czesi też są w tym.

—Ano. —przytaknęła Yveta.

—Chcecie sprawdzić waszą „Betkę” —roześmiałem się. —Naszą też by się przydało —wszyscy się uśmiechnęli.

—Ja też mam jeden warunek —dodałem po chwili.

—Jaki? —zapytali jednocześnie, przy czym Mateusz westchnął przeciągle.

—Wie pani, dlaczego moje poprzednie sprawy tego typu wyszły „nie do końca”? —zwróciłem się do Czeszki i zaraz odpowiedziałem na swoje pytanie — Za dużo biurokracji i za dużo sekretarek o tym wiedziało —Mateusz uniósł brwi. —Chodzi o to, że jeśli to ma wyjść i ja mam to zaprojektować z wami oraz przeprowadzić działania, to musi być nasze ostatnie spotkanie tutaj. Dyrekcja — zwróciłem się do Powały — musi mi zezwolić na spotkania z panią na mieście i przyjmować relacje bezpośrednio ode mnie. Założę sprawę i raporty będą szły tylko do ciebie. Musisz uprzedzić innych, że to twoje polecenie.

—To ma sens —zgodził się Mateusz. —Będziesz musiał jednak spotkać się z moim odpowiednikiem w BIS.

—I z oficerem prowadzącym sprawę z naszej strony —dodała Chralova. —Wiem. Nawet będę musiał wziąć delegację, ale po to była potrzebna „Wala” —wskazałem teczkę. —Najlepsza legenda, to prawda odpowiednio ustawiona.

—Właśnie! —dyrektor roześmiał się zadowolony —Masz moją autoryzację na spotkania i działanie. Załóż szybko sprawę i czekam na raport. —To jest pilne —odezwała się Czeszka. —Dobrze by było, gdybyśmy

wprzyszłym tygodniu pojechali do Pragi. Oboje, ja i dyrektor, mamy autoryzację swoich szefów. Szefów służby — sprecyzowała.

—Mam nadzieję, że nie wiedzą dokładnie, o co chodzi i nie będą się mądrzyć —oczy Yvety zaśmiały się na dźwięk tych słów. —Jeśli pilne, to musimy spotkać się jutro, potem napiszę raport i nawet w poniedziałek możemy jechać.

—Umówcie się więc na jakąś kawę jutro, a wczwartek czekam na kwit —zasugerował Mateusz

—Okej —skinąłem głową. —Może w Sheratonie o 11?

—Wspaniale —powiedziała Yveta.

Wstaliśmy, Czeszka wyciągnęła do mnie rękę, ale ja wyprężyłem się i ryknąłem “Odmeldowuję się panie dyrektorze!”, po czym odwróciłem się i wyszedłem. Zdążyłem jeszcze zobaczyć rozbawienie w twarzy Czeszki i dyrektora, który z rezygnacją kręcił głową. Minąłem wyposażenie sekretariatu bez słowa. Wpokoju zapaliłem papierosa. „Zaczyna być ciekawie.” — pomyślałem i poszedłem do Wiktora wypić kielicha i pogadać o sprawie „Hans”. Wypiliśmy pół litra i dzień skończył się szybko. W domu słuchałem „Yesa” i czytałem opowiadania Haszka. Nazajutrz o godzinie jedenastej wszedłem do lobby hotelu „Sheraton”.

Chralova siedziała na fotelu w lobby. Wstała na mój widok i wydała mi się niższa niż wczoraj. Pewnie dlatego, że dziś miała płaskie adidasy. W rzeczywistości miała około 175 centymetrów wzrostu. Ubrana była podobnie do mnie. Wdżinsy i skórzaną kurtkę na krótki sweter. Musiała zauważyć, że chodzę do pracy dość luźno ubrany. Nie cierpiałem garniturów i tego biurowego mundurka urzędasów. Wyglądała dość ładnie. Dżinsy podkreślały długie i zgrabne nogi, a sweterek nie za duże, nie za małe piersi. Do tego długie, rozpuszczone włosy, załamujące się ciemnozłocistą falą na ramionach i wymykające się ku plecom niepokornym wodospadem.

—Już pan sobie mnie obejrzał? —usłyszałem głos ze śmiesznym akcentem. Pewnie nasz był dla nich tak samo śmieszny.

— Tylko z przodu — powiedziałem. — Ale jeśli pójdzie pani do kawiarni, to uzupełnię swój ogląd obiektu — dodałem, wskazując wejście do hotelowej kawiarenki.

Czeszka zaśmiała się, odwróciła zwinnie i podeszła do wolnego stolika, a ja za nią. Miała rację. Wiedziała, że i z tyłu widok był równie ładny. „Co ja, kurwa, robię!”, skarciłem sam siebie. Usiedliśmy, zamówiliśmy dwie kawy. Oboje lustrowaliśmy otoczenie w milczeniu, póki kelnerka nie podała kaw i nie odeszła za bar. „Dwoje szpiegów na randce!” — pomyślałem i roześmiałem się do swoich myśli. Spojrzałem na Chralovą. Też się roześmiała.

—Taka praca —powiedziała. —Czy myślał pan o naszej sprawie?

—Trochę. Mamkilka pytań, a przede wszystkim jedno: czego nie zrobicie tego sami? Przecież macie źródła.

—Mamy, ale po tej awanturze z prezydentem nie wiemy czy tylko my je prowadzimy. Skąd to zastrzeżenie? Ma pan wątpliwości?

—Nie wątpliwości. Raczej…szukam minusów —ostrożnie dobierałem słowa. —To będzie Polak wobcym kraju. Na miejscu Ruskich nawet bym go nie przyjął. Może wziął materiały, ale z nim nie rozmawiał. Nie narażał się i wszystko przeniósł do Polski. Wtedy to dla nas będzie sukces, a nie dla was, o ile Rosjanie łykną oferenta.

—Łykną? —nie zrozumiała.

—Dadzą się nabrać — wyjaśniłem.

—No cóż? —pokiwała głową —To jest ryzyko. Oni teraz też potrzebują czegoś. Odcięliśmy ich od stałych kontaktów i ich dyplomaci są dość aktywni. To jest szansa, że kupią człowieka, jeśli będzie interesujący, a to jest…

— …moja sprawa, by przygotować odpowiedniego człowieka — dokończyłem. —Tym się zajmę. Potrzebuję jeszcze kilka informacji.

—Słucham jakich?

— Plan położenia ambasady w Pradze, wejścia służbowe i używane, a także rozstawienie PZ, czyli obserwacji. Potrzebne będą nazwiska dyplomatów, których podejrzewacie o przynależność do rezydentury i rozkład ich godzin pracy. Szczególnie w konsulacie. Muszę ponadto być w czasie działań z waszymi i obserwować na bieżąco. Chodzi, oczywiście, o ofi cera kontrwywiadu, a nie o wywiadowców. Oni nie powinni nic wiedzieć.

—Porozmawiamy o tymwszystkim wPradze u mojego szefa. Wydaje mi się, że to oczywiste uzgodnienia. Kiedy może pan jechać?

— To zależy od pani i pani instytucji. Jutro napiszę raport, Powała przekaże pani propozycje i jadę.

— Pojedziemy razem pociągiem. Poniedziałek lub wtorek. My pokrywamy koszty delegacji, a potem koszty wynagrodzenia i podróży źródła.

—Dobrze wiedzieć. Nie bójcie się! Nie naciągnę was, ale tani nie będę —roześmiałem się, a Czeszka również zaśmiała się głośno. Miała trochę filuterny, trochę zalotny, dźwięczny śmiech. Głos też miała miły i delikatny. „Kurwa mać!” —odpędziłem te myśli —„To tylko baba!”.

—Pani jest z wywiadu, czy z kontrwywiadu? — zapytałem.

— A jak pan myśli? — odpowiedziała przekrzywiając lekko głowę, a w jej oczach zobaczyłem ironiczny uśmieszek. Miała duże, zielono —Kontrwywiad —odpowiedziałem po chwili.

—Sprawdzał mnie pan jakoś? —nie potrafiła ukryć zdziwienia. Zgadłem. —Tylko wywiad jeździ na placówki.

—Poprzedni łącznik był z wywiadu i kontaktował się tylko z naszym ZW. Nie zwrócił uwagi na to, co mówiłem, bo byłem z kontrwywiadu — postanowiłem jej pokazać, kto tu rządzi. — Pani w tej sprawie powinna pójść do wywiadu, bo oni działają za granicą. Przyszła pani do kontrwywiadu, bo tę służbę zna pani lepiej. Ma pani jakieś trzy do czterech lat stażu. Zna pani zasady, lecz nie kierowała pani żadną operacją. Pewnie prowadzi pani wyłącznie źródła placówkowe, przekazane przez kogoś innego i to jest pani pierwsza poważna historia. Woli więc pani służbę, którą zna niż wywiad, który inaczej panią potraktuje, bo jest inny i wszędzie wietrzy podstęp. Wie pani, ja znam obie strony, bo i byłem szpiegiem i łapałem szpiegów. —mówiłem i patrzyłem, jak poważnieje i robi się zła —Pani mi wybaczy tę lekcję, ale jeśli mamy razem popracować, to niech wszystko będzie jasne.

—Jest pan straszny! —powiedziała poważnie i zaraz uśmiechnęła się —To oczywiście żart, ale mapan rację. Będziemy uczyć się od pana i zastosujemy do pana rad, bo przecież o to panu chodziło.

— Odcięła się pani! — ja też roześmiałem się — Stanowczo jest pani za inteligentna na…niech będzie MSZ.

—To miał być komplement? Dziękuję. Idziemy już? Ja zapłacę — podeszła do baru i uregulowała rachunek.

Zauważyłem, że nie wzięła paragonu. „Pewnie rozliczy na oświadczenie” — pomyślałem i poszedłem za nią do wyjścia. Przed Sheratonem wyjąłem Marlboro i zapaliłem jednego papierosa. Zaciągnąłem się głęboko. Zauważyłem, że Czeszka przygląda mi się uważnie i strasznie smutno.

— Poczęstuje mnie pan? — powiedziała trochę nieśmiało — Raczej nie palę, ale dziś…

— To mocne! Nie kobiece! — powiedziałem i dałem jej papierosa, przypaliłem i patrzyłem, jak zaciąga się dymem i wypuszcza go z ust delikatnie.

— Może i nie, — powiedziała — ale i ta praca… — przerwała — Nie lubi pan kobiet! —raczej stwierdziła niż zapytała.

—Nie zauważam ich po prostu! —odpowiedziałem bez zastanowienia, wściekły na siebie, że daję wciągać się w tą głupią, nieprofesjonalną dyskusję. Powinienem pożegnać się, ale coś kazało mi przedłużać to spotkanie. Spojrzała na mnie smutno i w jednej chwili zrozumiałem, że uroda jest jej przekleństwem. Wie, że jest ładna i nie chce taką być. Faceci musieli napsuć jej krwi. Może i ona musiała poświęcić siebie, by być w miejscu, w którym się znalazła?

—Ma pan jeszcze trochę czasu? —spytała —Chodźmy na spacer. Tego się nie spodziewałem, lecz zanim do mnie dotarły wszelkie implikacje mojej odpowiedzi, skinąłem głową i poszliśmy do parku koło sejmu, zeszliśmy na dół, aż pod pomnik sapera. Rozmawialiśmy o Warszawie, o Pradze, o Haszku i Capku, o Hrabalu i Formanie. Opowiedziałem jej o Pink Floyd i Led Zeppelin. Dowiedziałem się, że studiowała fizykę i wychowywała się wCzeskim Cieszynie, stąd zna polski. Opowiedzieliśmy sobie trochę dowcipów i pośmialiśmy się z naszych języków. Nawet nie zauważyłem, gdy znaleźliśmy się koło Placu Na Rozdrożu.

—Wracam do ambasady —powiedziała. —Czekam na raport.

—Będzie jutro, albo pojutrze rano —odpowiedziałem równie ofi cjalne. —Przecież na początku przyszłego tygodnia mam jechać do Pragi. — Mamy jechać — poprawiła. — Dziękuję, panie Piotrze — dodała ciszej, odwróciła się i poszła Koszykową, a ja zszedłem do przejścia podziemnego i poszedłem w kierunku Alei Szucha.

Na wysokości Trasy odwróciłem się nagle i ujrzałem łączniczkę czeskiego BIS, patrzącą w moją stronę. Trwało to mgnienie oka. Tak krótko, że uznałem to za przywidzenie.

Postanowiłem nie wracać do pracy. Po drodze do domu kupiłem dwie Luksusowe. Wszedłem do mieszkania, zamknąłem drzwi na wszystkie zamki i położyłem się na łóżku. Piłem i wściekałem się na siebie. Uznałem, że wpieprzam się w coś, czego będę żałował. Nie chciałem tego, bałem się, wymyślałem kobietom, ale nie potrafiłem uwolnić się od siły, która pchała mnie w przepaść, bo uważałem, że tylko otchłań na mnie czeka. Otworzyłem drugą butelkę. Nie myślałem już o niczym. Nie chciałem myśleć. Umarłem na chwilę. Włączyłem Black Sabbath i zasnąłem, gdy jeszcze było widno. Rano, o szóstej już byłem w pracy. Zabrałem się do pisania raportu, który spowoduje, iż pojadę do Pragi z Yvetą.

ROZDZIAŁ Do pracy przyszedłem kilka minut po szóstej rano. Chyba wspominałem już, że mieszkałem na Placu Unii? Jednopokojowe mieszkanie w budynku z księgarnią, MK „Rogatka”, używane jeszcze w latach sześćdziesiątych przez wywiad MSW.Lokal został zdekonspirowany pod koniec PRL. „Jedynka” umieściła wnim wycofanego ze Stanów agenta, który po roku okazał się być agentem CIA, gdyż Amerykanie przewerbowali podstawionego im Polaka, prowadzili przez kilka lat, a potem odesłali do kraju z konkretnymi zadaniami. „Dwójka” wpadła na niego podczas obserwacji jednego z dyplomatów amerykańskich. Był jednak rok 1989 i nikt nie ryzykował awantury z nowym Wielkim Bratem. Minister kazał odpuścić, więc odpuścili. „Jedynka” też. Ktoś uprzedził lokatora „Rogatki”, który pewnego dnia wyszedł z domu, pojechał na Dworzec Centralny, kupił bilet do Berlina, akurat w dniu zburzenia muru, przekroczył spokojnie granicę, jako obywatel USA George Browning i nikt go więcej nie widział. WMK zostały wszystkie jego rzeczy osobiste. Głównie ubrania i kilka kryminałów. Facet zniknął, mieszkanie zostało i stało puste. Przeszło na stan UOP. Po rozwodzie zostałem praktycznie bezdomnym, bo poza walizką swoich ciuchów, książkami i płytami, których nie miałem już na czym odtwarzać, nie wziąłem nic. Moja, na szczęście była, żona cieszyła się wszystkim: trzema pokojami na Ursynowie, meblami, telewizorem, sprzętem HiFi i nowym facetem z MSZ. Książki i płyty zostawiłem w piwnicy u kolegi, a walizkę z ubraniami przyniosłem do pracy. Nigdy nie zwracałem uwagi na ubiór. Wystarczały mi jeansy, T Poranny spacer, krótki, lecz orzeźwiający sprawił, że wczorajszy alkohol wywietrzał ze mnie całkowicie. Zrobiłem sobie kawę, wypiłem litr „Mazowszanki”, wpuściłem sprzątaczki do wydziału i zabrałem się do pisania raportów. Dwóch, bo pierwszy był jedynie legendą dla biurokratów, czyli raportem o wyjazd na spotkanie z przedstawicielami BIS w związku z konsultacjami w sprawie „Wala”. Zwykła formułka. Zostawiłem tylko daty do wpisania, bo te Mateusz wstawi sam po konsultacji z Chralową. Drugi był poważniejszy i dotyczył ramowych założeń wspólnej operacji ofensywnej kryptonim…Właśnie! Jaki kryptonim? Mamypodstawić oferenta. Zaprzeczenie gołąbka pokoju. Raczej sępa albo innego ścierwojada. Niech będzie „Gołąb”. Taki drapieżny. Jak jest „gołąb” po czesku? Chyba „holub”. Skojarzyło mi się ze znanym aktorem. Dobra! Niech będzie „Holub”. Potem poszło szybko. Opisałem wczorajsze spotkanie z Chralovą, pominąłem oczywiście nasz dziwny spacer, potem wstawiłem kilka zdań ilustrujących główną ideę sprawy. Mieliśmy podstawić odpowiednio przygotowane źródło rezydenturze placówkowej SWRw Pradze. Źródło będzie polskie. Musi to być sprawdzony i wiarygodny informator, który stracił możliwości informacyjne. Chodzi o to, by dotychczasowi prowadzący, najprawdopodobniej oficerowie którejś z Delegatur, nie stawiali niepotrzebnych pytań i „pozbyli się” informatora bez kłopotu. Dodałem, że w poszukiwaniu odpowiedniego człowieka wykorzystam swoje prywatne kontaktywterenie. Pismo pismem, ale impreza przy flaszce załatwi o wiele więcej niż polecenia szefów. Jeśli chodzi o oferenta, to musimy stworzyć postać, która zainteresuje Rosjan i jednocześnie kontakt z nią będzie dla nich bezpieczny. Wtym momencie nie byłem jeszcze w stanie wymienić szczegółów legendy naszego człowieka, ponieważ będzie to możliwe, dopiero po ustaleniu z partnerami czeskimi charakterystyki celu i miejsca podstawienia. „Na obecnym etapie” —pisałem — „uważam, że należy skoncentrować się na osobie związanej z przemysłem zbrojeniowym”. Wyjaśniłem, iż wPolsce Rosjanie są wyjątkowo aktywni w działaniach na tym polu „z uwagi na restrukturyzację naszego przemysłu wzwiązku z przyjęciem do NATO”. Podobnie musi być wCzechach. Sposób podstawienia zależy również od warunków funkcjonowania ambasady FR w Pradze oraz możliwości kontrolnych BIS. Parametry te ustalę wtrakcie spotkania z partnerami. Dodałem, że sprawa wymaga szczególnego stopnia tajności. Nasze źródło nie zostanie poinformowane o współdziałaniu UOPi BIS, co jest warunkiem służby partnerskiej. Unas wiedza o sprawie musi być ograniczona jedynie do trzech osób: głównego szefa, dyrektora i mnie jako prowadzącego. Nie wymieniłem naczelnika, lecz napisałem wyraźnie sugestię, że Jacek powinien znać jedynie główną ideę, którą zresztą już zna, ale żadnych szczegółów. Podobnie musi być w służbie czeskiej: Chralova, jej szef i oficer prowadzący działania operacyjne. Konieczne jest też, by ten oficer uczestniczył w konsultacjach, legendujących rzeczywiste rozmowy. Spotkania wsprawie „Holub”winny odbywać się poza siedzibą BIS. Nad tym zdaniem zastanawiałem się przez chwilę. Obawiałem się, iż Czesi mogąodebrać to jako brak zaufania do ich służby. Z drugiej strony, Chralova zażartowała na temat „sprawdzenia praskiej Betki”. Wyczułem, że i oni poprzez tę sprawę chcą coś sprawdzić u siebie i mają jeszcze jeden cel, o którym nie mówią. Wydaje mi się, że ten oferent ma być dla nich okazją do szukania przecieków u siebie. Nie napisałem jednak tego w raporcie. „Ciekaw jestem, ile wie Chralova i czy jest tylko narzędziem? Podobnym do mnie.” — pomyślałem i zakończyłem raport. Wydrukowałem go, włożyłem wraz z drugimwkopertę, zakleiłem ją, zabezpieczyłem, napisałem na niej „płk Mateusz Powała, Dyrektor ZK UOP. Do rąk własnych.” I zaniosłem do sekretariatu. Było wpół do ósmej. Mateusz chciał kwit „jak najszybciej”, więc będzie go miał.

—O! Jakaś ważna sprawa? —zaterkotało wyposażenie sekretariatu. —Robią ze mnie szefa UOP i przenoszą dyrektora do Suwałk — odpowiedziałem w próżnię. — Proszę to dać natychmiast dyrekcji. Czeka na to, a ja zadzwonię i zapytam, czy dostał.

Nie czekałem na reakcję. Wróciłem do siebie. Pod drzwiami stał Wiktor. —Cześć! —przywitał się. —Musimy pogadać.

Wpuściłem go do środka. Usiedliśmy. Ja za swoim biurkiem, a on naprzeciwko.

—Są ustalenia w sprawie „Hans” —powiedział ostrożnie.

—Nie zabierasz szafy, nie chcesz klucza, tylko przenosisz się do mojego pokoju —powiedziałem z uśmiechem i poczęstowałem Remila papierosem. —Na wódkę za wcześnie — dodałem.

—No to już wiesz —skinął głową. —Rozmawiał ktoś z tobą?

— Domyśliłem się. Masz mieć na mnie oko. Ty masz piękną przeszłość, a ja? Cóż? Esbek i ekscentryk.

—Tego ekscentryka ci nie darują! — roześmiał się Wiktor — Z tym „okiem” to masz rację. Praktycznie zacytowałeś Jacka, ale nie bój się. Nie dałem się esbecji, to i nie dam im. Poładujemy naczelniczka trochę.

—Jacuś to nie problem. Gorzej z Mateuszem i jego szefami. —Powały nie było przy tej rozmowie? —zdziwił się Remil.

—Po co miał być? —wzruszyłem ramionami —Dolecki nie zrobiłby nic bez polecenia Mateusza, a ten z kolei wykonał pewnie polecenie swojego szefa. W„Hansie” jest kilku ich znajomych, a także znajomych ich szefów. Zobaczysz! Wkurwisz się potężnie. Ciebie też będą kontrolować. Teraz zostaw swoje rzeczy i zorganizuj ekipę do przewiezienia reszty od ciebie. Musimy też załatwić drugi klucz.

—Dobra! —ucieszył się Wiktor, widząc moją reakcję —Potem zrobimy parapetówę —dodał i wyszedł z pokoju.

Nie powiedziałem mu, oczywiście, że Mateuszowi chodzi także o moją aktualną sprawę. Jeszcze nie wprowadził Wiktora, ale zrobi to, gdywszystko wyjdzie. Ja nie mogę mieć sukcesu wyłącznie dla siebie. Zły PESEL. Zadzwoniłem na bezpośredni telefon Mateusza i spytałem, czy dostał kopertę ode mnie. Zgodnie z moimi przypuszczeniami sekretarka nie dała mu jej jeszcze. „Zmień wyposażenie swojego biura.” — poradziłem mu i rozłączyłem się. Było piętnaście po ósmej.

Zamknąłem oczy, zapaliłem kolejnego papierosa i puściłem głośno „Soul Kitchen”. Dopiero teraz pomyślałem o Yvecie. Zobaczyłem jej oczy. Szare i zielone jednocześnie. Duże i pełne czegoś dziwnego, czegoś nieokreślonego. Z pozoru figlarne i wesołe, a jednak krył się w nich strach, niepokój, na samym dnie jakaś straszliwa czeluść usiłowała zakłócić uciekającą na powierzchnię radość, niczym niewidzialna nadludzka dłoń, wciągająca człowieka pod ziemię. I te brwi! Jednakowy, idealny kształt, podkreślający grę oczu i śmiejące się wraz z nimi, gdy czeluść pozwalała na śmiech. Morrison śpiewał, a ja widziałem sylwetkę Yvetty i jej twarz, zbliżającą się do mojej. Otrząsnąłem się zdrowo wkurwiony na siebie, lecz wiedziałem, że nie uwolnię się od tego obrazu. „I light another cigarrette. Try to forget” —kłamał Morrison, wiedząc, że nie da się zapomnieć. Na moje szczęście drzwi otworzyły się z impetem i do pokoju wpadł Wiktor z ekipą z Ogólnego. Przez następne dwie godziny urządzaliśmy go w pokoju. Potemwpadł Mateusz. Dał mi kopertę z zatwierdzonymi raportami. Poczekał, aż Wiktor wyjdzie z pokoju i powiedział, że jadę w poniedziałek wieczorem, w Pradze mamzostać przez cały tydzień. Jadę pociągiem z Chralovą i ona da mi bilety na dworcu. Umówił nas na 19:00. Zapytałem, czy mogęwziąć wponiedziałek wolne. Zgodził się i przypomniał mi, bym całą delegację załatwił dziś. Wtedy nie muszę przychodzić do pracy w poniedziałek. „Kup sobie jakiś garnitur!” —zakończył rozmowę. Zdziwił się wyraźnie, że nie usłyszał ode mnie żadnej złośliwej odpowiedzi, ale ja w ogóle nie myślałem o tym, co mówił. Po wyjściu dyrektora zadzwoniłem do mojego źródła wMSZi poprosiłem go o listę pracowników pionu politycznego ambasad Czech, Słowacji, Węgier i Litwy. Pełną dokumentację. Kazałem muskserować i przynieś dokumenty na spotkanie. Umówiłem się z nim w „Corso” na Placu Zbawiciela o 14. Postanowiłem znaleźć Chralovą. Sam, bez powiadamiania szefa.

Gdy wrócił Wiktor, poleciałem załatwiać delegację i diety. Nie trwało to na szczęście długo, więc przysiadłem na chwilę z nim, a on namawiał mnie na parapetówę. Wypiłem kieliszek.

—Będziesz sam przez tydzień —poinformowałem Remila. — Wyjeżdżam w sprawie tych panslawistów do Pragi.

—Dziś? —spytał Wiktor.

—Nie! Wponiedziałek wieczorem, ale biorę urlop na cały dzień. Muszę odsapnąć i przygotować się. Teraz znikam. Idę na spotkanie z ucholem i już nie wrócę.

— No to szkoda! — zmartwił się szczerze —Wypijemy, gdy wrócisz. Uważaj na Czeszki. Niezłe dupy!

Uśmiechnąłem się do siebie. Wiktor nie wiedział nawet, jak blisko był prawdy. Wplątywałem się w coś, z czego nie ma wyjścia i powoli przestawałem się tym przejmować. Szybko poszedłem Waryńskiego i Mokotowską na plac Zbawiciela. Punkt druga wszedłem do „Corso”. Mój informator czekał już na mnie.

Paweł Adamowski był zastępcą naczelnika wwydziale, zajmującym się obsługą akredytacji dyplomatów, pracujących w ambasadach i konsulatach w Polsce. Zwerbowałem go ze trzy lata temu. Niezbyt się bronił, bo jak każdy z MSZ wiedział, że nie pomożemy, ale możemy zaszkodzić. Od dwóch lat marudził mi ciągle o pomocwsprawie rotacji, czyli wyjazdu na placówkę. Wzruszałem ramionami, lecz wiedziałem, że największą karą dla naszych dyplomatów jest pobyt wkraju i dlatego, jeśli chcę mieć dobre źródło, to muszę go jakoś wrzucić na placówkę.

Wstał na mój widok. Przywitaliśmy się i szybko ustaliliśmy zamówienie. Podszedłem do baru.

—Dwie pięćdziesiątki i dwie herbaty proszę —powiedziałem do barmanki.

— Dziś tylko na chwilkę? — dobiegło mnie pytanie stałego bywalca „Corso”, znanego aktora, który codziennie przychodził do knajpy i wychylał dwie setki wódki.

—Niestety, panie Bronisławie! —powiedziałem ze smutkiem — Pan też już się zbiera?

—Sztuka wzywa! —zaśmiał się i wychylił swoją setkę —Pan też w pracy — stwierdził.

—Niestety! —westchnąłem —„Jam jest tej siły cząstką drobną…”

—A czym obecnie jest dobro? Złem przemalowanym w jaskrawe kolorki? —spytał sentencjonalnie Aktor —Musimy znowu pogadać o poważniejszych sprawach niż ta cała rzeczywistość.

—Ostatnim razem skończyliśmy nad ranem za kulisami! — uśmiechnąłem się.

—Następnym razem wciągnę pana na scenę, panie Piotrze! — pożegnał się ze mną i wyszedł z baru, a ja wziąłem tackę z kieliszkami i herbatami od barmanki, zapłaciłem, po czymwróciłem do stolika, przy którym czekał na mnie informator kryptonim „Bibliotekarz”.

—Mam dla ciebie te ksera —podał mi plik kartek. —Widzę, że interesują cię nie tylko Rosjanie.

—Nic nie widzisz, Pawełku! Interesuje mnie wszystko i wszyscy. Taki to zawód. Twoje zdrowie.

Wypiliśmy. Adamowski zaczął opowiadać mi ploty o wyjazdach, kolegach, przetasowaniach na górze. Słuchałem i nie zwracałem uwagi na jego słowa. Był mi potrzebny wyłącznie do uzyskiwania dokumentów o postsowieckich dyplomatach. Moja prośba nie zaskoczyła go. Często prosiłem go o dane akredytacyjne różnych cudzoziemców.

—Wiesz, Piotrze, jestem drugi na rotację do Paryża. Może szepniesz swoim słówko. Dawno już nie byłem za granicą —usłyszałem proszący ton Pawła.

—Raptem cztery lata temu wróciłeś! —odpowiedziałem —Co to za stanowisko i od kiedy?

—Prasowiec! Od grudnia, bo obecny dostał jeszcze przedłużenie!

—To mamy czas. Kto jest na pierwszym miejscu?

—Taka gnida z gabinetu! Nie mamszans —Adamowski podał mi karteczkę z odręcznie napisanymi danymi rywala.

„Akurat na piętnastkę” — pomyślałem. Typowy pracownik MSZ. Rozumuje kategoriami miejsca na liście rotacyjnej. Nienawidzi wszystkich przed sobą, bo go wyprzedzili. Nienawidzi wszystkich za sobą, bo mogą go wyprzedzić. Nazewnątrz dyplomacja, uprzejmość, bon ton, ale odwróć się od niego plecami. Zabije cię z takim samym uśmiechem dyplomaty, z jakimwchodzi wdupę przełożonym. „Piekło, kurwa, piekło”. Tacy jednak są zawsze nam potrzebni, bo zrobią każde świństwo, jakie się im każe i będą mieli czyste sumienie, o ile oni w ogóle mają sumienie. Gramy dalej!

—Nie będzie mnie w przyszłym tygodniu. Zadzwoń w następny poniedziałek. Może coś ruszę.

Wstaliśmy, pożegnaliśmy się i wyszedł z „Corso”, a ja podszedłem do baru, zamówiłem setkę w dwóch pięćdziesiątkach i wróciłem do stolika. Wypiłem jeden kieliszek. Zacząłem szukać kwitu Chralowej. Znalazłem go, odłożyłem na bok, a resztę zwinąłem w rulon i schowałem do kieszeni kurtki. Zacząłem czytać informacje o Czeszce. „Yveta Chralova, urodzona 15 kwietnia 1973 roku, córka Vaclava i Heleny Horeszkovej, zamieszkała na stałe w Pradze, blablabla”. To mnie nie interesowało. „Dwadzieścia sześć lat. To pierwsza placówka i od razu radca. Musiała mieć niezłe pchanie”. —pomyślałem wściekły i zdałem sobie sprawę, że jestem zazdrosny. „Samochód: szary Opel Astra, numer W–067015, zamieszkała w Warszawie: ul. Stawki 3 m 32.”. Właśnie! O to mi chodziło! Wynajęła sobie mieszkanie z dala od ambasady i w niezbyt ekskluzywnym miejscu. Normalny warszawski blok z lat pięćdziesiątych. Typowe robotnicze osiedle. „Ukrywa się, czy chce być z dala od ambasadzkiego szumu?”. Złożyłem stronę na cztery części, włożyłem do wewnętrznej kieszeni kurtki, wypiłem drugą pięćdziesiątkę, dopiłem herbatę i wyszedłem z knajpy. Poszedłem w kierunku Koszykowej. Po drodze wszedłem do zasikanej, brudnej, rozpadającej się bramy przedwojennej, opuszczonej kamienicy, wyjąłem rulon „emes Głupi pomysł, ale postanowiłem zaryzykować i skręciłem w Koszykową na samym początku Placu Konstytucji. Postanowiłem podejść jak najbliżej ambasady czeskiej i sprawdzić, czy stoi pod nią szary Opel Astra. Na wysokości biblioteki publicznej zadzwoniła moja komórka. Odebrałem. Dzwonił Mateusz.

—Słuchaj, nie powiedziałem ci, że dałem twój numer Chralovej. Prosiła o niego na wszelki wypadek, gdybyście się nie spotkali na dworcu — usłyszałem w słuchawce.

—Po co? —spytałem —I tak już mnie zdekonspirowaliście. —Nie wściekaj się. Przecież będziecie razem pracować.

— Tak, tylko teraz będę musiał wywalić tę komórkę po całej sprawie. —powiedziałem —Trzeba było mnie uprzedzić. Kupiłbym nowego SIMA.

—Nie przesadzaj! —obruszyła się słuchawka —Chcesz jej numer? —Po cholerę? Nie mam zamiaru dać się im namierzać.

—Przecież weźmiesz telefon ze sobą! —Mateusz był zirytowany.

—Wezmę! —przytaknąłem ugodowo —Ale potem zmieniamy telefon?

—Dobra! Przysłać ci ten numer?

—Przyślij! — powiedziałem.

—Ok. Powodzenia w Pradze. To może być fajna sprawa.

—Wiem. Dzięki —powiedziałem i rozłączyłem się.

Za chwilę przyszedł SMS z numerem Chralovej. Powała oznaczył go kryptonimem „Znajoma”. „Ale tajemniczy!” — zaśmiałem się w duchu i stanąłem pod sklepem na rogu Mokotowskiej i Koszykowej. „Odbiło mi!” — skarciłem się w myślach — „Po cholerę wchodzę w kamery Czechów? Licho wie, kto tam jeszcze patrzy!”. Zawróciłem Mokotowską wstronę Placu Zbawiciela, a potem Marszałkowską poszedłem do domu. Po drodze wszedłem do sklepu Ery w „mojej” kamienicy, kupiłem „Tak Obudziłem się o szóstej rano. Nie mogłem spać. Była ciepła, wrześniowa sobota. Wykąpałem się, zapaliłem na śniadanie papierosa. Włożyłem czarne Levisy, czarny T Wszedłem w podwórka i dostałem się do Niskiej. Minąłem szkołę i znalazłem się na tyłach budynku Stawki 3. Wejścia do klatek wychodziły na podwórko. Mieszkanie nr 32 znajdowało się w czwartej klatce. Poczekałem chwilkę i pomogłem jakiejś kobiecie z siatkami otworzyć drzwi. Podziękowała, a ja szybko wszedłem do środka. Chralova mieszkała na drugim piętrze. Jej drzwi znajdowały się na końcu korytarza, po prawej stronie od wejścia. Podszedłem do nich. Cisza. „Jest dopiero wpół do ósmej. Sobota. Pewnie jeszcze śpi.” —pocieszałem sam siebie irracjonalnie. Wszystko było zresztą irracjonalne, a ja zwariowałem zupełnie. Wycofałem się cichutko. Postanowiłem poszukać jej samochodu. Najpierw jednak zlokalizowałem jej okna. To mniejsze było otwarte. Balkon też był uchylony. To jeszcze nic nie znaczyło. Było przecież ciepło, a mieszkanie było na drugim piętrze.

Szarą Astrę z dyplomatycznymi numerami znalazłem zaparkowaną przy ul. Dubois. Normalne miejsce, bez żadnych oznaczeń. Parkowała, jak każdy, czyli gdzie popadnie, byle blisko domu. Stanąłem na Dubois tak, by widzieć i parking, i wejście do klatki. Przysłaniał mnie blok nr 12, jakaś budowa. Byłem niewidoczny z jej okien, chociaż widziałem je poprzez wysokie drzewa. Kontrolowałem wszystkie drogi odejścia. Gdyby poszła w moją stronę, to zdążyłbym „uciec” i schować się za kolejnym budynkiem. Mogła pójść do samochodu, wyjść na Stawki ścieżką od Niskiej lub Dubois, pójść Niską w stronę Andersa. Idealny PZ: kontrolowałem wszystkie drogi niewidoczny dla figuranta. „Figurantki!” — roześmiałem się w duchu, zastanawiając się, po co ja tu stoję, jak jakiś zakochany uczniak albo wściekły „Beciarz”, bo kazali mu pracować w wolną sobotę, w dodatku bez legendy pobytu w tym miejscu. Postanowiłem skrócić czas oczekiwania. Wyjąłem swoją „Nokię” i zmieniłem kartę na SIM kupionywczoraj. Wcześniej wprowadziłem do pamięci telefonu numer, który przysłał mi Mateusz. Teraz wyświetliłem go, zapaliłem papierosa, zaciągnąłem się głęboko kilka razy i nacisnąłem symbol „Połącz”. Po trzech sygnałach usłyszałem ciepłe i miękkie „Halo”. Nie miałem już odwrotu.

— Dzień Dobry. Szef kazał mi kupić garnitur. Pomoże mi pani? — wypowiedziałem wszystko w jednym tonie na jednej intonacji, co miało sprawiać wrażenie, iż jestem całkowicie spokojny. Wsłuchawce nastąpiła cisza, w której słyszałem jedynie swój oddech.

— Garnitur? — powtórzyła po kilkunastu sekundach — Czemu nie. Może być potrzebny. —zakończyła ze śmiechem.

—Za ile może pani być pod Rotundą? Tam są jakieś sklepy. —A dlaczego nie chce pan dzwonić ze swojego numeru? —Nie odpowiada się pytaniem na pytanie — stwierdziłem.

—Dlaczego? —roześmieliśmy się oboje. —To nie było pytanie. —Więc za ile?

—Nie zaczyna się zdania od „więc”.

—Kto lepiej zna polski?

—Kto zachowuje się jak niedorobiony James Bond?

— Wilamowski. Piotr Wilamowski — odpowiedziałem i usłyszałem jej śmiech.

—No dobra! Jakieś 45 minut. Zdąży Pan?

—Zdążę. Proszę tylko nie stroić się zbytnio. Nie idziemy na randkę. — Oczywiście. Odbędziemy spotkanie operacyjne — powiedziała

i rozłączyła się.

Zmieniłem miejsce i ukryłem się przy boisku szkoły na Niskiej. Widziałem stąd drogę do samochodu, wyjście na Stawki i na Andersa przez Niską. Założyłem, że nie weźmie auta, a pojedzie tramwajem z przystanku koło Intraco. Na Stawki był postój taksówek, więc gdywsiądzie do tramwaju, ja złapię taxi. Było ich kilka na postoju o tej porze.

Minął kwadrans. Ujrzałem sylwetkę, zamykającą balkon na drugim piętrze. Po dwóch minutach w drzwiach klatki ukazała się Yveta. Była ubrana w jeansową spódniczkę, niepokojąco krótką i trampki, podkreślające naturalny zarys jej zgrabnych nóg. Spódniczka ledwo wystawała z rozpiętej szaro Wyskoczyłem z taksówki i stanąłem przy wejściu do przejścia podziemnego po przeciwnej stronie Marszałkowskiej. Torowisko i przystanek tramwajowy był pomiędzy pasami ruchu. Jeszcze w samochodzie widziałem tę samą „Osiemnastkę” przy Świętokrzyskiej. Byłem pierwszy i miałem jakieś dwie minuty, zanim Yveta przyjedzie w ten rejon. Nadjechał tramwaj. Z drugiego wagonu wyszła Chralova i skierowała się do schodów, prowadzących do pasażu podziemnego. Zszedłem i ja. Ostrożnie, by nie nadziać się na nią, co byłoby możliwe, gdyby skręciła w stronę przeciwną do Rotundy. Nic takiego się nie stało. Poszła we właściwym kierunku. Po drodze zatrzymała się na chwilę przy jakiejś wystawie, co spowodowało, że musiałem szybko skręcić wstronę Metropolu. Kątem oka zauważyłem, jak wchodzi do sklepu. Biegiem przemierzyłem całe przejście naokoło. Zwolniłem dopiero przy wyjściach pod Rotundę i na Jerozolimskie. Zobaczyłem Yvetę na górnych stopniach schodów, wychodzących na Marszałkowską. Szybko skręciłem i już spokojnie zacząłem wspinać się schodami na Jerozolimskie. Miałem jeszcze kilka schodków do przejścia, gdy na górze, ukazała się Chralowa, wyraźnie czekająca na mnie z miłym, acz ironicznym uśmiechem. „Co za babsko!” —pozostało mi wściec się w myślach, bo też uśmiechnąłem się i powiedziałem spokojnie.

—No cóż? Brak treningu. Urzędniczeję niczym dyrekcja.

— Nie powiedział pan, w którym miejscu pod Rotundą, więc sama wybrałam —odpowiedziała żartobliwie.

—No to chodźmy! Napijemy się jakiejś kawy! —cóż innego mogłem powiedzieć?

Poszliśmy w stronę Chmielnej. Milczeliśmy, ale chyba nie z zakłopotania. Żadne z nas nie wiedziało, jak zacząć. Wkońcu znaleźliśmy jakąś małą knajpkę na Chmielnej. Weszliśmy. Zamówiłem dwie kawy. Chralova chciała jeszcze jakieś ciastko, więc wziąłem sernik. Za chwilę siedzieliśmy przy stoliku i nadal milczeliśmy.

—Będziemy tak milczeć? —powiedzieliśmy nagle oboje i wybuchliśmyśmiechem, a jej śmiech napełnił pustą kawiarnię delikatnym dźwiękiem spokoju i beztroski.

—Widzę, że dobrze zna pani Warszawę i lubi robić trasy sprawdzeniowe — powiedziałem.

— Tak się najlepiej poznaje miasto — odpowiedziała. — Pan jest z Warszawy?

— Jestem jednym z ostatnich Warszawiaków z dziada pradziada. Ma pani rację. Poznałem kilka miast w ten sposób.

—Był pan kiedyś w Pradze? — zapytała.

—Tylko raz w latach osiemdziesiątych. Wtedy byłem kim innym.

—Wszyscy wtedy byliśmy kimś innym — znów usłyszałem leciutką nutę smutku w jej głosie.

—No, pani chyba była wtedyjeszcze wszkole i pewnie uczyła się dobrze. —Skąd pan wie, że „dobrze”? Może wpadłam w złe towarzystwo i … —Po kilku zakrętach odkryła pani swoje powołanie wsłużbie dla państwa —przerwałem jej. Nie chciałem, by kończyła.

— Ano! — kiwnęła głową i sięgnęła po ciastko, ugryzła kawałek i oświadczyła — Nie można mówić z pełnymi ustami — parsknąłem śmiechem, Yveta z trudem starała się nie śmiać, przełknęła, popiła kawą i wytarła serwetką usta.

—To co? Idziemy po ten garnitur? —stwierdziła raczej niż spytała. —E tam! Mamjeden służbowy, nieużywany i starczy — odpowiedziałem. —Oszczędzam go do trumny, ale w delegację wezmę.

— Do trumny i tak panu włożą jeansy, bo służbowy garnitur będzie już niemodny. Założę się zresztą, że już jest, więc proszę nie marudzić! Idziemy po ten garnitur. Przecież po to pan się chciał ze mną spotkać — zakończyła ironicznie.

—A co miałem powiedzieć? — nawet nie zastanowiłem się nad dalszym ciągiem i walnąłem bez sensu — Zaprosiłbym panią na wspólne oglądanie kolekcji znaczków, gdybym takową miał. Mam jedynie kolekcję płyt, ale to zbyt pospolite. Może do kina?

—Na nocny seans! —stwierdziła wesoło.

—Ze śniadaniem —uzupełniłem w tym samym tonie.

Przez następne dwie godziny przymierzałem tysiące garniturów. Yveta kręciła głową za każdym razem. Wiedziałem, że robi to złośliwie, bo już dawno wybrała ten, który i mnie się podobał. Chodziłem za nią udając zrezygnowanego faceta. Wkońcu, wróciliśmy do pierwszego sklepu i kupiłem ten, który mierzyłem jako pierwszy. Oczywiście, wybrała go Yveta, co stwierdziła z wyższością w głosie i łobuzerskim uśmiechem w oczach. „Jak ja nie cierpię kobiet!” — skwitowałem jej słowa. Niepotrzebnie, bo w rewanżu kazała mi wybierać koszulę, buty i krawat. Kupiłem buty, koszulę, ale krawat kupiła mi Yveta. Uparła się, mimo moich protestów. „Rozliczę!” —powiedziała złośliwie i poszła do kasy.

—Wzięła pani rachunek? Bez tego nie rozliczą — odciąłem się, gdy wróciła.

—Rozliczą. Na oświadczenie.

—To tak, jak u mnie —coś za często śmialiśmy się razem. Wyszliśmy wreszcie z tych przybytków próżności pełnych zrezygnowanych mężczyzn, ciągnących się za kobietami wamoku. Stałem z paczkami pod wejściem i nawet nie miałem ręki, by zapalić. Wyciągnąłem paczkę i chciałem postawić torby na chodniku, gdy Chralova zabrała mi Marlboro, wyjęła jednego i włożyła mi w usta.

—Zapalniczkę proszę —poleciła, a ja wskazałem jej lewą kieszeń swojej kurtki. Sięgnęła do kieszeni. Poczułem jej zapach i wszystko zakręciło się wokoło i stanęło na ułamek sekundy. Wyjęła zapalniczkę i przypaliła mi papierosa. Musiałem mieć głupią minę, bo uśmiechnęła się do mnie delikatnie.

—No i co teraz robimy? — spytała.

— Widzi pani, do czego mnie pani zmusiła? — odpowiedziałem — Zaproponowałbym obiad, ale te paczki mnie denerwują i noszenie ich zamieniłoby nasz obiad w przerwę w pracy tragarza.

—Daleko pan mieszka?

— Niezbyt.

—To jedziemy. Wrzuci je pan do domu i pójdziemy na obiad.

—I będzie pani wiedziała, gdzie mieszkam! —to było bez sensu i widziałem, że zrobiłem jej przykrość. Chciała coś powiedzieć, ale pokręciłem głową.

—Nie o to chodzi, chociaż człowiek czasem powie coś, zanim pomyśli —przyjęła tę samokrytykę. —Mieszkam zbyt blisko firmy i pani ambasady. Chyba i pani nie chce, by nas ktoś dziś zobaczył razem? — kiwnęła leciutko głową.

—To może…— zaczęła.

—Weźmiemy taksówkę —przerwałem. —Pani poczeka w samochodzie, a ja szybko odniosę to do domu. Zaprosiłbym panią, ale sprzątałem z miesiąc temu —zakończyłem żartem.

—Dobrze! —zgodziła się —Co za nieludzki zawód! —dodała. Wiedziałem, o co jej chodzi. —Poza tym tylko pan mawiedzieć, gdzie mieszkam? —odcięła się na koniec.

Pokręciłem głową i poszliśmy na postój na Sienkiewicza. Kazałem podjechać kierowcy od Chocimskiej. Wpadłem do domu jak błyskawica i z podobną szybkością wróciłem do taksówki. Yveta popatrzyła na mnie badawczo, lecz nic nie powiedziała. Pojechaliśmy na Plac Wilsona. Była tam włoska restauracja. Daleko od podejrzanych przypadków centrum miasta.

Stolik znaleźliśmy bez kłopotu. Kelnerka przyniosła karty. Yveta zamówiła spaghetti arabiata, a ja tagliatere. Chciała też piwo. Zamówiłem dla niej.

—A pan? — spytała.

—Nie piję piwa, ani wina.

— Abstynent?

—Nie. Piję tylko wódkę. Dziś jednak nie będę pił sam, lecz pani może, jeśli chce.

Wstała i podeszła do kelnerki. Wróciła i uśmiechnęła się do mnie. Za chwilę kelnerka przyniosła po dwa małe kieliszki i ćwiartkę „Wyborowej” w oszronionej karafce.

— Nie pasuje to do włoskiej kuchni, ale ostatecznie nie jesteśmy we Włoszech —powiedziała Yveta, a ja, zaskoczony i zdezorientowany nalałem wódkę do kieliszków.

— Na zdrowie! — podniosłem kieliszek i „zasalutowałem” nim Czeszce.

Kelnerka przyniosła zamówienie, potem deser, Na koniec kolejna kawa i ostatnie kieliszki wódki.

— Proszę się nie obrazić — poprosiła Yveta. — Czy możemy przez chwilę pogadać o sprawie? Wiem, że to nie pasuje tu i teraz, ale nie będziemy mieli czasu przed poniedziałkiem rano. Muszę im jeszcze wysłać depeszę, a dzięki pana …odwadze — uśmiechnęła się — zrobię to rano bez konieczności wizyty u was.

—Niech pani się nie usprawiedliwia —uspokoiłem ją. —I tak byśmy się nie skontaktowali, bo w poniedziałek mnie nie będzie. Co pani chce wiedzieć?

—Jak pan myśli? Jakie są szanse na powodzenie?

—Takie same jak na porażkę. Pół na pół. Najgorszy stosunek. Wszystko zależy od Rosjan, podstawionego człowieka i pani służby. Po to jedziemy, by ustalić najlepszy wariant.

—Nasi przykładają do tej operacji najwyższą wagę.

— Domyślam się, pani Yveto. Inaczej nie byłaby pani … — przerwałem, bo nagle ogarnął mnie strach, że mogę mieć rację.

—Nie, nie! —zauważyła to i „przeczytała” mnie —Niech pan tak nie myśli, Piotrze. Nie tylko pan postępuje nieprofesjonalnie. Nie powinnam wracać do sprawy, ale to moja pierwsza poważna akcja. Niech pan się nie gniewa i nie myśli o bzdurach!

—No już dobrze! Nie pomyślę. Wiem, że pani zależy, więc niech pani im napisze, że strona polska zrobi wszystko, by osiągnąć wspólny sukces. Proszę im też zasugerować, że konieczne będzie przekazanie pełnych informacji o spodziewanym adresacie oferty. Nasz oferent będzie związany z przemysłem zbrojeniowym, a to determinuje adresata.

—Już pan wybrał? Nie energetyka?

—Energetyka jest zbyt oczywista. Polak w Czechach i taki oczywisty powód wizyty? Zbrojeniówka jest ciekawsza, a w dodatku u was to też problem. Rosjanom zależy na kontaktach, bo wszystko się zmieniło wraz z NATO. Szczegóły ustalimy, jak będę miał człowieka.

—Mogę im to napisać?

— Możesz, Yveto — pierwszy raz zwróciłem się do niej po imieniu, bez tego sztywnego „pani”.

—Nie napiszę, oczywiście kiedy mi to powiedziałeś, Piotrze — popatrzyła mi prosto w oczy.

—Ciekawy sposób picia bruderszaftu —powiedziałem wesoło. — Nie ma wódki i pocałunków, tylko kawa —podniosłem filiżankę i zamarkowałem nią toast. Yveta zrobiła tak samo.

—Pójdziemy na jakiś spacer? —spytała —Trzeba zbić te kalorie i już nie pracujemy więcej!

— Oczywiście! — zgodziłem się chętnie, może zbyt chętnie, ale nie mogłem jej odmówić. Wjej prośbie było tyle nadziei, a ja już dawno nie słyszałem, by ktoś mnie tak prosił o coś. — Poczekaj! Zapłacę i zaraz idziemy.

Skinąłem na kelnerkę, zapłaciłem i wyszliśmy.

— Nie wziąłeś rachunku — złośliwostki, to druga natura kobiety — I co?

—Oświadczenie. Muszę ci tylko nadać kryptonim. Może być „złośliwa małpa”?

—A ja tobie nadam „nieznośny podejrzliwiec”!

—Ale to, co rozliczymy, wydajemy wspólnie? —uśmiechnąłem się. —Oczywiście! Mieliśmy nie mówić o pracy! —dodała z wyrzutem. —A kto zaczął o rozliczeniach?

—A kto mnie zarzucał trasy sprawdzeniowe?

—A kto je robił?

—A kto pozwolił posadzić się w knajpie wbrew zasadom?

—Bo siedząc obok siebie wyglądalibyśmy głupio. No dobra! Idziemy na spacer i dość tej dziecinady. Nie wypada mężczyźnie w średnim wieku, po przejściach, zachowywać się jak licealista.

—Licealista? —zdziwiła się.

—Nastolatek —wyjaśniłem. —No, chodźmy już.

Poszliśmy na Kępę Potocką. Park wyglądał kolorowo i tajemniczo. Lato walczyło jeszcze z jesienią i ożywiało kolory, które jego następczyni usiłowała zgasić.

—Za miesiąc będzie tu smutno i przeraźliwie — powiedziałem.

—Jesień też może być piękna —Yveta spojrzała na mnie swoimi pełnymi zieleni oczyma. — Musisz tylko nie zauważać mgły i beznadziei. Kominek, łyk dobrego trunku i zaraz pojawia się lato.

—Traffic — wtrąciłem.

—Nie rozumiem.

—Był taki zespół. Traffic. To, co powiedziałaś skojarzyło mi się z ich utworem. „Evening Blue”.

—Wszystko kojarzysz z muzyką?

—Prawie wszystko.

—Jest jeszcze poezja. Znasz jakiś wiersz?

—Nawet wiele, ale na razie dajmy spokój poezji. Nie czas na nią jeszcze i nie wiadomo, czy w ogóle taki czas nadejdzie — powiedziałem to jak najdelikatniej.

—To opowiedz mi o muzyce — poprosiła.

I opowiedziałem o Bachu, o Beethovenie, o szklanym deszczu Skriabina, znów o Led Zeppelin, The Doors i Pink Floyd. Nawet o czeskim zespole „Collegium Musicum”, którego płytę miałem gdzieś w domu. —Widzisz! —zauważyłem —Doszliśmy jednak do kolekcji płyt.

—Może ją kiedyś zobaczę —odpowiedziała tajemniczo. — Wracamy? Robi się ciemno.

—Czym jedziemy?

—Może na piechotę? Nie jest tak daleko do miejsca, wktórym mieszkam.

Nie powiedziała dom, tylko „miejsce, w którym mieszka”. Nagle zrozumiałem, że ona także jest sama wśród swoich. Różnica polegała tylko na tym, że ja wiedziałem, dlaczego tak się dzieje ze mną i pogodziłem się z tym, a ona jeszcze walczyła. Poszliśmy powoli w stronę Muranowa. Przeszliśmy Plac Inwalidów i znaleźliśmy się na moście ponad Dworcem Gdańskim. Zrobiło się ciemno, ale widzieliśmy siebie bez kłopotu w świetle ulicznym. Wszystko stawało się takie nierealne i wyglądało, jakby świat zewnętrzny, te samochody, tramwaje, autobusy, ci mijający nas ludzie przepływali w jakiejś innej rzeczywistości, przed którą chroniła nas nasza prywatna, świetlna kapsuła. Otrząsnąłem się nagle. Zbliżaliśmy się do Intraco.

—Yveta! —powiedziałem —Mogę na chwilę wrócić do pracy? — skinęła głową.

—Kiedy zorientowałaś się, że idę za tobą? — spytałem.

—Zauważyłam cię w szybie wiaty na przystanku autobusowym, gdy wyszłam ze sklepu.

—Cholera! Starzeję się. Powinienem to przewidzieć.

—Starzenie czywpadkę? —zapytała żartobliwie, bez cienia złośliwości. —I to, i to.

—Poza tym niepotrzebnie do mnie dzwoniłeś z innego numeru. Założyłam, że skoro trudziłeś się, by mnie zaskoczyć, to zaskoczenie musi być pełne. Byłam pewna, że gdzieś stoisz pod moim domem. Ostatecznie, jesteś z kontrwywiadu i ustalenie mojego adresu nie sprawiło ci trudności. Gdzie stałeś?

—Na Dubois i pod szkołą.

—Kontrolowałeś wszystkie kierunki!

—Ale nie zauważyłem wiaty!

—Nikt nie jest doskonały —znów roześmialiśmy się głośno. Odprowadziłem ją pod klatkę. Stanęliśmy na chwilę i Yveta podała mi rękę. Dotknąłem jej dłoni bardzo ostrożnie i nagle zrobiła ruch, jakby chciała przysunąć się do mnie. Przez ułamek sekundy byliśmy blisko siebie. Zbyt blisko. Drugą dłonią dotknąłem jej dłoni, trzymanej już w swojej, tworząc w ten sposób barierę między nami. Cofnęła się.

—Byłoby to całkowite połączenie dwóch służb partnerskich! — oboje myśleliśmy o tym samym.

—Są tylko dwa „ale” — powiedziałem.

— Jakie?

—Jedna służba spenetruje drugą i może powstać trzecia służba, a kto ją sfinansuje? — zażartowałem.

— Ta do spenetrowania jest dobrze zabezpieczona, bo inaczej nie przeżyje.

—Biurowa gimnastyka górą?

— Nie tylko biurowa — zakończyła smutno — To był piękny dzień. Dziękuję.

—To ja dziękuję —uśmiechnąłem się do niej. —Do poniedziałku. —Tak. Wieczorem na Dworcu Centralnym. Może jeszcze zdarzy się nam taki dzień?

— Może.

—Na wszystko trzeba odwagi —powiedziała i weszła do klatki. Odwróciłem się i poszedłem do Andersa. Zobaczyłem jakąś knajpę, wszedłem i wypiłem dwie setki. Potem jeszcze dwie. Wsiadłem w tramwaj i dojechałem do Placu Unii. Wnocnym na Marszałkowskiej kupiłem trzy „Luksusowe” i poszedłem do domu. Piłem całą niedzielę. Zasypiałem, trzeźwiałem i znowu piłem. Gadałem do siebie, wyzywałem siebie, przeklinałem za tchórzostwo. Nie słuchałem niczego. Nie mogłem znaleźć odpowiedniej muzyki. W poniedziałek około południa zebrałem się w sobie. Zmieniłem kartę w telefonie. Na szczęście nikt nie dzwonił. Ogoliłem się, wykąpałem, zapakowałem małą walizkę, nowy garnitur wraz z koszulą i krawatem włożyłem w specjalną torbę podróżną. Potem usiadłem i czekałem bez ruchu i słowa. Bez żadnej myśli. Po godzinie wstałem, wziąłem bagaże i pojechałem na dworzec. Byłem na nim kwadrans po szóstej. Poszedłem do hali kasowej i zobaczyłem Yvetę, która podeszła do mnie z uśmiechem.

Przywitaliśmy się oficjalnie. Chociaż…może dłużej przytrzymaliśmy swoje dłonie splecione na powitanie.

ROZDZIAŁ Jeśli chociaż przez sekundę spodziewałem się namiętnej randki w pociągu, to nadzieja ta musiała spoczywać gdzieś na samymdnie. Może i przytrzymaliśmy swoje dłonie dłużej, ale rozmawialiśmy bardzo ofi cjalnie. Chralova dała mi bilet, a gdy nadjechał pociąg pożegnaliśmy się do rana i poszliśmy do swoich przedziałów. Po drodze na peron wszedłem do supermarketu w przejściu podziemnym „pod Mariottem”. Yveta poszła ze mną. Kupiła sobie sok pomarańczowy. Ja wziąłem „Luksusową”, „Colę”, dwie paczki „Marlboro” i plastikowe kubki.

—Jednego nie sprzedają —powiedziałem do Chralovej, patrzącej na mnie uważnie i dość zimno.

—To nie jest długa podróż —zauważyła w odpowiedzi.

—Dlatego kupiłem tylko pół litra —spojrzałem jej prosto w oczy. Nie powiedziała już nic, tylko uśmiechnęła się dziwnie: ofi cjalnie

z cieniem smutku. Poszliśmy na peron.

W przedziale byłem sam. Ruszyliśmy. Konduktor przyniósł kawę. Dlaczego oni zawsze przynoszą kawę? Nawet, gdy jedzie się w nocy? Nigdy nie usiłowałem zrozumieć PKP. Otworzyłem butelkę i nalałem sobie połowę plastikowego kubeczka. Chciałem wypić od razu, ale coś mnie powstrzymywało. „Nie cierpię pić z plastiku!” — pomyślałem i ta myśl nie chciała opuścić świadomości. Dolałem „Coli” i wypiłem łyka. Nie smakował mi ten „mazut”. Zapaliłem papierosa, potem następnego i następnego. Koło drugiej w nocy otworzyłem kolejną paczkę. Nie myślałem o niczym. Przez chwilę zastanawiałem się, co robi Yveta, ale szybko przestałem i włączyłem „discmana”. „Dazed and confused” uspokoiło mnie. Dopiłem resztę z kubeczka i zasnąłem na chwilkę.

Obudziłem się po dwóch godzinach. Poszedłem do toalety, a po drodze zamówiłem u konduktora kawę. Otworzyłem okno. Świeże powietrze pomieszało się z dymem papierosów. Usiadłem i spokojnie piłem kawę. Około siódmej usłyszałem pukanie do drzwi. „Proszę!” — krzyknąłem i do przedziału weszła Yveta.

— Dojeżdżamy — powiedziała. — Na dworcu będzie czekał na nas kierowca. Pan pojedzie do hotelu, a ja do siebie. Około pierwszej ten sam kierowca przyjedzie po pana i przywiezie do nas —mówiła i patrzyła na ledwo napoczętą butelkę.

—Dziękuję pani za informację —zaakcentowałem „pani” — Dostosuję się na pewno.

— Nie dziw się Piotrze — zauważyła ironię w moim głosie. — Musimy…

—Nie dziwię się. Jesteśmy przecież w pracy —uśmiechnąłem się do niej. — Dlaczego jesteś taka zdenerwowana? Sprawa to tylko sprawa. Wyjdzie.

—Dla mnie to nie tylko sprawa —odpowiedziała. —Unas jest inaczej niż u was. Wynie jesteście tak… —szukała słowa —…okrutni. Nie chodzi tylko o moją karierę.

—Spokojnie —nie drążyłem dalej i zmieniłem temat. —Wjakim języku rozmawiamy?

—Ty mówpo polsku —rozluźniła się. —Nasz szef zresztą zna polski. Idę po walizkę i spotkamy się na peronie.

— Jutro pokażesz mi Pragę — powiedziałem, gdy wstała i była już w drzwiach przedziału.

—Nie sądzę, by było to możliwe. Jest pan w pracy. I ja też.

— Musisz się jeszcze wiele nauczyć, Yvetko — uśmiechnąłem się z udawaną wyższością.

— Nie smakowało? — zapytała złośliwie, wskazując na prawie pełną butelkę i wyszła z przedziału.

Spakowałem się, zapaliłem jeszcze jednego papierosa i pociąg wjechał na praski dworzec. Na peronie podszedłem do Yvety, która wysiadła innym wyjściem na końcu wagonu. Po chwili pojawił się przy nas młody mężczyzna w garniturze. „To jest Vasek. Kierowca naszego szefa. Będzie też woził pana.” — przedstawiła nas Chralova. Przywitaliśmy się, Vasek wziął walizkę Yvety i poszliśmy przez dworzec na ulicę o dźwięcznej nazwie „Wilsonova”. Wsiedliśmy do szarego „Passata”.

— Ma pan pokój w hotelu „Savoy”. To bardzo dobry hotel i w bardzo dobrej dzielnicy. Rozmowyodbędziemywnaszej willi. Miał pan rację, pisząc, że musimyograniczyć liczbę osób znających sprawę, a więc i pana — powiedziała Yveta, odwracając się do mnie z pierwszego siedzenia.

—Słusznie — potwierdziłem.

Jechaliśmy dalej w milczeniu. Przez okno obserwowałem ruch na ulicach, ludzi, samochody. Normalne, zwykłe miasto. Zapędzone. Nowoczesność, komunistyczne koszmarki ozdobione obecnie zachodnimi reklamami, pomieszane z przedwojennymi kamienicami. Niektóre odnowione, niektóre nie. Przez chwilę poczułem się jak w Warszawie.

Hotel „Savoy” znajdował się w starej kamienicy na Hradczanach przy ul. Keplerova. Vasek wyszedł ze mną, wziął mój paszport i podszedł do recepcji. Po chwili wrócił z kluczem i dokumentem. Oddał mi wszystko. Pożegnał się i wyszedł z hotelu. Całkowicie bez słowa. Stałem, nie wiedząc, czy śmiać się, czy wściekać. Wkońcu przeszedłem przez lobby i wsiadłem do windy za recepcją. „Pokój 211 to chyba drugie piętro” — pomyślałem i nacisnąłem „dwójkę”. Po chwili znalazłem się na piętrze i zobaczyłem numer 211 na wprost windy.

Pokój był duży i bardzo ładny. Przypominał apartament złożony z dwóch pomieszczeń: salonu i sypialni. Wsalonie był stolik, dwa fotele, komoda z telewizorem, który jako jedyny element wyposażenia nie udawał fin de siècle, albo Austro —Witam pana ponownie w BIS. Jak mówiłam, to jeden z naszych lokali. Tu będziemy mogli bezpiecznie i spokojnie porozmawiać — podaliśmysobie ręce, nadzwyczaj oficjalnie z dobrze wystudiowaną uprzejmością i uśmiechem oficerów operacyjnych wszystkich służb specjalnych świata. — Chodźmy do salonu, tam czeka na nas major Stefan Bator, który prowadzić będzie „Holuba” w naszej centrali.

—Czyli rezygnujemy z tych oszołomów pansłowiańskich? — zapytałem, idąc za Yvetą poprzez hall w kierunku dużych, dwuskrzydłowych drzwi, otwartych do połowy.

— Oszołomów? Ach, tak! — zrozumiała po chwili — Rezygnujemy. Nie ma sensu dyskutować o porażkach, poza tym uznaliśmy to za legendę dla biurokracji. Chyba dlatego pan to umieścił?

Uśmiechnąłem się w odpowiedzi i pomyślałem, że coś za bardzo im się spieszy, a Yveta może także nie wiedzieć, dlaczego. Wyczuwałem jej zdenerwowanie, przykrywane tą sztuczną uprzejmością.

Wpokoju, koło dużego kwadratowego stołu, czekał na nas mężczyzna, blondyn, mniej więcej mojego wzrostu i chyba wpodobnymwieku. Podszedł do mnie natychmiast.

—To jest Stefan Bator. Piotr Wilamowski z polskiego kontrwywiadu —przedstawiła nas Yveta.

—Major Stefan Bator —powtórzył mężczyzna, podając mi rękę.

— Piotr Wilamowski. Też major — powiedziałem odwzajemniając uścisk.

Starałem się pozbawić swój głos odcieni ironii, ale Chralova musiała to zauważyć, gdyż rzuciła mi błyskawiczne, kpiące spojrzenie. Znała polski i mogła rozpoznawać niuanse semantycznie.

—Czekamyjeszcze na szefa. Będzie za jakieś pół godziny. Może kawy? —zaproponował Bator. Przeszedł na angielski

—Dziękuję, z przyjemnością —westchnąłem, widząc, jak Czech nalewa mi kolejną kawę.

—Jestem kierownikiem na kierunku rosyjskim —powiedział, podając mi filiżankę. — Nadzoruję obiekt i dyplomatów. Mam nadzieję, że coś wymyślimy razem.

—A ja mam nadzieję, że się nam uda —odpowiedziałem. — Wymyśleć jest łatwo, ale zrealizować? —zawiesiłem głos. —Skończmy z tą angielszczyzną. Ostatecznie jesteśmy Słowianami i rozumiemy się trochę. Poza tym pani Chralova pomoże.

Roześmialiśmy się obaj i przez następne pół godziny rozmawialiśmy o wszystkim i o niczym. Bator mówił o pułapkach językowych, ja o niebezpieczeństwach udawania znajomości czeskiego i polskiego. Gadaliśmy, śmialiśmy się. Nasz polski wydawał im się miejscami tak samo śmieszny, jak namczeski. Yveta trochę tłumaczyła. Gdynie mogliśmy się ze Stefanem zrozumieć, to wtrącaliśmy słowa angielskie, a nawet rosyjskie. Wpewnej chwili moi rozmówcy spoważnieli. Wszyscy usłyszeliśmy dźwięk samochodu wjeżdżającego na podwórko. Czesi odstawili fi liżanki i prawie stanęli na baczność. Odwróciłem się spokojnie. Wdrzwiach salonu pokazał się starszy mężczyzna, siwy, już dobrze po „sześćdziesiątce”, szczupły, ubrany w granatowy garnitur, koszulę w delikatne paski i granatowy krawat. Yveta zameldowała się mu po czesku.

—To jest major Piotr Wilamowski, nasz gość z polskiego kontrwywiadu, a to jest pułkownik Vaclav Chral, szef BIS i naszego kontrwywiadu zarazem —przedstawiła nas po polsku.

—Znamdobrze polski. Pochodzę z Czeskiego Cieszyna — powiedział Chral, przy powitaniu.

—Vaclav Chral? — olśniło mnie i wprawiło we wściekłość to, że nie sprawdziłem wcześniej.

—Tak! A cóż w tym dziwnego? —spojrzał na mnie uważnie.

—Nic —odpowiedziałem. —Habent sua fata libelli —kątem oka zauważyłem przerażenie w oczach Yvety i zaskoczenie w twarzy Batora. Pewnie nikt u nich tak nie rozmawiał z szefami.

—Oj, mają, mają! —roześmiał się Chral.

—Należy pan do „świętej Trójcy” czeskiej. Hrabal, Havel i pan — widziałem, że sprawiło mu to przyjemność. —Wlatach osiemdziesiątych czytałem pana opowiadania.

—Wyszły to w Polsce? Cenzura przepuściła?

—Nie! —zaśmiałem się —Zakładam, że poinformowano pana, kim jestem i co robiłem przed dziewięćdziesiątym rokiem. Na ogół czytałem to, co przemycałem. Poza tym lubię czeską literaturę. I uwielbiam Haszka i Capka.

—Wiem! Yveta mówiła mi o pana zainteresowaniach literackich.