Sprawa Chodorkowskiego - Aleksander Pumpiański, Siergiej Kowaliow, Adam Michnik - ebook

Opis

Książka opowiada o sprawie Michaiła Chodorkowskiego, skazanego przez Sąd Rosyjski i umieszczonego w ciężkim więzieniu za sprzeciw wobec polityki Kremla. Opowiada o współczesnej Rosji, mówi o prawach człowieka i obywatela oraz analizuje sytuację prawną panującą w systemie jurysdykcyjnym, ekonomicznym i społecznym Rosji. Jest niezbędną pracą dla zrozumienia współczesnej polityki rosyjskiej i rosyjskiego społeczeństwa.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 306

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Aleksander Pumpiański, Siergiej Kowaliow, Michaił Chodorkowski, Adam Michnik

Sprawa Chodorkowskiego

Przekład Natalia Bryżko-Zapór

Kolegium Europy Wschodniej im. Jana Nowaka-Jeziorańskiego we Wrocławiu

Wrocław 2013

Copyright © by Aleksander Pumpiański and Siergiej Kowaliow, 2013

Copyright © for the Polish edition by Kolegium Europy Wschodniej im. Jana Nowaka-Jeziorańskiego we Wrocławiu, Wrocław 2013

Copyright © by Natalia Bryżko-Zapór, 2013

Copyright © by Adam Michnik, 2013

Zdjęcie na okładce: AP/EASTNEWS

Projekt okładki, opracowanie typograficzne

STUDIO F

Redakcja

Maria Przełomiec

Korekta

Stanisława Trela

ISBN: 978-83-7893-112-6 (druk)

ISBN: 978-83-7893-064-8 (mobi)

ISBN: 978-83-7893-060-0 (ePub)

ISBN serii: 978-83-611617-40-2

Tom siódmy z serii Biblioteka Nowej Europy Wschodniej

Książki wydawane przez Kolegium Europy Wschodniej im. Jana Nowaka-Jeziorańskiego we Wrocławiu są do nabycia w księgarni internetowej www.east24.eu

Kolegium Europy Wschodniej

im. Jana Nowaka-Jeziorańskiego we Wrocławiu

Plac Biskupa Nankiera 17

50-140 Wrocław

www.kew.org.pl

Konwersja:

Autorzy dziękują „Nowej Gazecie”, czasopismu „Kontynent”,

Centrum im. Sacharowa, Stowarzyszeniu Memoriał

i D.B. Ziminowi za pomoc w pracy nad tą książką

Wstęp

W tym roku minie dziesięć lat od wybuchu sprawy Michaiła Chodorkowskiego – dziesięć lat to właściwie cała epoka. Wiele się od tamtego czasu na świecie zmieniło. Ale nie w Rosji Władimira Putina: tak jak był on wówczas postacią numer jeden rosyjskiej polityki, tak jest nią po dziś dzień, a Rosja jak była państwem żyjącym ze sprzedaży surowców, tak nim pozostała. Michaił Chodorkowski miał ambicję zmienić jedno i drugie. Chciał zmienić rosyjską politykę, chciał też poprzez modernizację kraju sprawić, by ten rozwijał się wielostronnie – on, który zgromadził wielki majątek właśnie na sprzedaży ropy. Nie wiemy, jak wyglądałaby Rosja dziś, gdyby w 2003 roku Kreml nie postanowił ukarać zbyt samodzielnego oligarchy.

Być może rzeczywiście, jak chcą jego zwolennicy, Chodorkowski chciał skończyć z praktyką szalonych lat dziewięćdziesiątych XX wieku, gdy pieniądze po prostu się kradło i chciał zmieniać Rosję w nowoczesne państwo. Nie wiemy, czy pragnął tego na pewno i czy by tego dokonał. Wiemy za to, że dzisiejsza Rosja po procesach Chodorkowskiego jest państwem, w którym wymiar sprawiedliwości jest absolutnie zależny od woli władcy i w którym sędziowie i prokuratorzy są marionetkami na usługach polityki.

Michaił Chodorkowski osadzony w więzieniu, Anna Politkowska zabita pod własnym domem, Stanisław Markiełow zastrzelony w biały dzień, Natalia Estemirowa uprowadzona i zamordowana w Czeczenii, Siergiej Magnitski zmarły w areszcie – to cena, jaką płacą Rosjanie za zaniechanie zmian, za to, że nie podjęto nawet propozycji Chodorkowskiego. A to przecież tylko najbardziej znane przykłady. Nie chodzi o to, że za wszystkie te tragedie odpowiada bezpośrednio dzisiejsza władza – bo pewnie nie odpowiada. Ponosi ona jednak winę za to, że mimo propagandy „dyktatury prawa”, kraj ten wciąż jest państwem, gdzie morderstw dokonuje się w biały dzień, a ich sprawcy mogą czuć się bezpiecznie.

Dziś próbuje się z Michaiła Chodorkowskiego robić niemal świętego – dysydenta, myśliciela. Być może coś w tym jest. Może Chodorkowski jest dysydentem nowych czasów, nie tych, gdy brodaci intelektualiści szli do więzienia za napisanie krytycznego artykułu, ale czasów, gdy władza karze tych, którzy kupują do szkół komputery, bo te, jako narzędzie zdobywania wiedzy, mogą przyczynić się do budowy nadmiernie wykształconego, a więc mniej podatnego na manipulację, społeczeństwa.

Moim zdaniem jednak nie trzeba kreować Chodorkowskiego na nowego Andrieja Sacharowa. Nie chodzi bowiem o to, co Chodorkowski zrobił, czy czego nie zrobił. Chodzi o to, że nawet jeśli był ostatnim łotrem, jego uwięzienie, proces i skala popełnionych przy tym manipulacji są wielką obrazą Rosji i jej narodu. I o tym jest książka Aleksandra Pumpiańskiego i Siergieja Kowaliowa, uzupełniona korespondencją Adama Michnika z Michaiłem Chodorkowskim.

Ich eseje pisane językiem żywym, zaangażowanym, to ważne świadectwo współczesnej Rosji. Rosji Władimira Putina i – czy chce on tego, czy nie – Michaiła Chodorkowskiego.

Andrzej Brzeziecki

Redaktor naczelny „Nowej Europy Wschodniej”

Aleksander Pumpiański PROCES

Sędzia Daniłkin1 miał szansę przejść do historii. Wystarczyłoby wydać zgodny z prawem wyrok, który stałby się dowodem na to, że w Rosji istnieją niezależne sądy, a w każdym razie jeden niezależny sędzia. Niech by i był tylko jeden. To wcale nie tak mało.

Nawet nie zdajemy sobie sprawy, jak bardzo społeczeństwo może potrzebować takiego przykładu sądu zgodnego z sumieniem, bez oglądania się na władze. Łyk żywej wody potrafi czynić cuda.

Sąd Chamownicki miał zatem swoją szczególną szansę. Tak jak parę lat temu, w innej sytuacji, miały ją sądy: Sąd Basmański, Mieszczański, Chamownicki – szeregowe moskiewskie sądy rejonowe2, nic nadzwyczajnego. Ważna jest topografia – w gmachu Basmańskiego Sądu przy ulicy Technicznyj Pierieułek 2 mieści się również Główny Urząd Śledczy Prokuratury Generalnej. Przed 2001 rokiem fakt ten nie miał specjalnego znaczenia, ale potem wszystko się zmieniło.

Wtedy został bowiem przyjęty nowy Kodeks Karny Rosyjskiej Federacji, a w nim artykuł stanowiący, że zgoda na areszt, rewizje i inne „aktywne działania śledcze” ma być wydawana przez sędziego, a nie – jak wcześniej – przez prokuratora. Ta zmiana wywołała zaciekły sprzeciw prokuratora generalnego (był nim wtedy Ustinow3), ale nie wpłynęło to na ostateczną decyzję. Nowy Kodeks przyjęto – społeczeństwo otrzymało sygnał, że system jest dostosowywany do demokratycznych norm. Przepis zmuszał śledczych Generalnego Urzędu Śledczego do zwracania się o sankcje na areszt do Basmańskiego Sądu. Tyle tylko, że w rzeczywistości zmiany były czysto teoretyczne. Śledczy i tak z automatu otrzymywali wszystko, czego dusza zapragnie. (W innym sądzie też zapewne nie spotkaliby się z odmową, ale realnie ta procedura odbywała się w Sądzie Basmańskim.)

Główny Urząd Śledczy Prokuratury Generalnej zajmuje się przecież wyłącznie najważniejszymi, „głośnymi” sprawami, z których co druga ma klauzulę „pod osobistym nadzorem”. Pracują nad nimi wyłącznie pupile systemu, „ważniacy” – śledczy do badania spraw szczególnej wagi. Mają oni słabość do efektów specjalnych. Nawet rutynowe zajęcie dokumentów ma oprawę popularnego „Kukły show”4 z udziałem telewizji i prasy.

Milion innych spraw toczy się z użyciem bezpardonowych nacisków, z łamaniem procedur i bezceremonialnym naruszaniem prawa. Zazwyczaj jednak otacza je mur milczenia. Natomiast widownią postępowań „szczególnej wagi” staje się często cały kraj, a więc i krzykliwi obrońcy praw człowieka – rodzimi oraz zagraniczni.

Tak oto powstało pojęcie „basmańska praworządność”. Chociaż sam w sobie Basmański Sąd nie zawinił bardziej od innych. Po prostu stał się symbolem szerszego zjawiska.

U nas wszystko dzieje się „po naszemu”. Nic nie jest takie, jak gdzie indziej. Prawo nie jest prawem, lecz „dyktaturą prawa”. Demokracja jest suwerenna, a praworządność – „basmańska”.

Nawet onomastyka jest swojska. Odpustowa.

Starotureckie pochodzenie słowa „basman” oznacza „państwowy chleb”, jednak nasz „basmański” wymiar sprawiedliwości wcale chlebem nie pachnie. Czuć go natomiast Rosją siermiężną i konopną, nie wywietrzonym zaduchem tatarsko-mongolskiego jarzma.

W niczym tak jaskrawo nie dała się poznać „basmańska praworządność”, jak w sprawie Chodorkowskiego.

Proces pierwszyWładza to posiadanie

„Do uwagi wszystkich, którzy chcą przekazać przesyłkę Michaiłowi Chodorkowskiemu!

Przyjaciele! Mamy do was wielką prośbę: nie wysyłajcie Michaiłowi Borysowiczowi paczek ani przesyłek pocztowych!

Zgodnie z Kodeksem Karno-Wykonawczym FR, osobom ‛skazanym na pozbawienie wolności w koloniach karnych zezwala się na otrzymywanie sześciu paczek i sześciu przesyłek pocztowych w ciągu roku’ (art. 121, p. 1). Liczba przedmiotów, które można przekazać, jest tym samym mocno ograniczona wagowo. Każda wasza przesyłka, jaką odbierze, może pozbawić go paczki od bliskich, w której będzie znajdować się na przykład tak niezbędna w warunkach syberyjskich ciepła odzież (już pod koniec listopada temperatura w Krasnokamieńsku wynosi minus 31 stopni Celsjusza).

Gdybyście chcieli przekazać jakieś produkty spożywcze, lepiej nie wysyłajcie ich bezpośrednio do Michaiła Chodorkowskiego, lecz na adres kolonii z adnotacją ‛pomoc humanitarna’. Natomiast, jeśli chcecie przesłać Michaiłowi Borysowiczowi książkę, prosimy, adresujcie ją do biblioteki tej kolonii. Ponieważ M. Chodorkowski, jak mówią adwokaci, jest jej jedynym bywalcem, na pewno nową książkę dostrzeże. Prosimy przy tym nie zamieszczać żadnych dedykacji, bo wtedy zostanie ona potraktowana jako osobista paczka, a jej waga wliczona do ogólnego limitu dozwolonych przesyłek.

Bardzo prosimy o potraktowanie ze zrozumieniem naszego apelu”.

Taka odezwa znalazła się na ostatniej stronie broszury Michaiła Chodorkowskiego „Zwrot w lewo-2”.

„Zwrot w lewo” – zaskakujące kredo dla oligarchy i miliardera, nieoczekiwany zwrot w światopoglądzie najbogatszego człowieka Rosji.

Autor „Zwrotu w lewo” nie jest już zresztą oligarchą ani miliarderem, lecz więźniem kolonii krasnokamieńskiej na dalekiej Syberii. Bardziej radykalnej odmiany losu trudno sobie wyobrazić. Co ona oznacza? Triumf sprawiedliwości czy skrajne bezprawie? Kim naprawdę jest Michaił Chodorkowski? Represjonowanym geniuszem ekonomicznym czy niebezpiecznym przestępcą?

Rosyjskie społeczeństwo podzieliło się niemal dokładnie na pół, jeżeli chodzi o ocenę spektakularnego aresztowania właściciela Jukosu i odbywający się w równie spektakularnym stylu proces w jego sprawie. Można powiedzieć: istny renesans manicheizmu.

Co prawda, logikę manichejską wyróżnia nie tylko kontrastowość – czarne lub białe, anioł albo diabeł – lecz i godna pozazdroszczenia prostota. Natomiast nasza rzeczywistość jest dużo bardziej złożona.

Mamy już nie jeden, lecz dwa procesy. W pierwszym moskiewski Mieszczański Sąd skazał Chodorkowskiego na 9 lat pozbawienia wolności. 22 września 2005 roku kasacyjnym wyrokiem Moskiewski Sąd Miejski obniżył karę do 8 lat. Zgodnie z prawem Chodorkowskiego można byłoby przedterminowo zwolnić warunkowo po ponad pięciu latach więzienia. Tak się jednak nie stało, ponieważ podczas pobytu w kolonii karnej skazany podobno nie opanował w stopniu wystarczającym tajników warsztatu operatora maszyn szwalniczych. Zresztą wkrótce wszczęto nowy proces, z nowego oskarżenia, grożący Chodorkowskiemu jeszcze dwudziestoma latami więzienia.

Werdykt Mieszczańskiego Sądu brzmiał: Jukos jest winien niezapłacenia państwu podatków w niewyobrażalnej wysokości, czyli 30 miliardów dolarów.

Zarzuty wysunięte w drugim procesie, który odbywał się w Chamownickim Sądzie, były jeszcze bardziej horrendalne. Zgodnie z nimi – Chodorkowski i Lebiediew, wraz ze zorganizowaną grupą przestępczą, ukradli całą wydobytą przez związane z Jukosem spółki ropę o wartości 45 miliardów dolarów.

Tak przedstawiał się przebieg procesu karnego, który odbywał się – nazwijmy to – w dwóch aktach.

Tymczasem równolegle trwał jeszcze inny proces – osąd opinii publicznej, a w nim zarówno argumenty obrońców, jak i zarzuty oskarżenia, brzmią całkiem inaczej. Wyroki osądu także są co najmniej dwa. Mają różną, żeby nie powiedzieć przeciwstawną, wokandę, nie mówiąc już o składzie „ław przysięgłych”. Jeden trzyma stronę sprawiedliwej, karzącej ręki państwa. Był zapewne inspirowany odgórnie, ale zdobył popularność również na dole.

Drugi – to proces protestu, który ma charakter rozrachunkowy. Swoimi działaniami państwo zniszczyło najlepszą firmę o wartości giełdowej wynoszącej czterdzieści miliardów dolarów, drugiego co do wielkości płatnika podatków w kraju. Tak brzmi werdykt społeczności opozycyjnej.

Tu określenie „basmańska praworządność” pochodzące od nazwy sądu, który pokornie usankcjonował prokuratorskie bezprawie, weszło do obiegowego języka, jak nie przymierzając „szemiakiński sąd”5.

Te same wydarzenia i fakty prowadzą do zgoła różnych wniosków. Posłuchajmy argumentów każdej ze stron. Jako wyrazisty przykład rozdwojenia opinii społecznej mogą posłużyć dwa dziennikarskie śledztwa: Władimira Pieriekriesta („Izwiestija”) – „Za co siedzi Michaił Chodorkowski” (tekst o charakterze demaskatorskim) i Walerija Paniuszkina – „Michaił Chodorkowski. Więzień ciszy” (tekst apologetyczny). Będę tu czasem przytaczać cytaty z obu tych książek.

Formalne oskarżenie nr 1 to podatki. Faktu, że Jukos uchylał się od płacenia podatków, nikt nie kwestionuje. Różnica polega na tym, że oskarżenie nazywa to kradzieżą, natomiast obrona – zminimalizowaniem płatności, a w skrajnym przypadku – wykorzystaniem luk w prawie, co nie podlega karze.

W książce Paniuszkina jest to opisane w sposób następujący:

„…Jukos tworzył spółki pośredniczące w zamkniętych miastach6, gdzie istniały ulgi podatkowe. Miasta te nazywały się zamkniętymi administracyjno-terytorialnymi strukturami (ZATS)7. Jukos sprzedawał ropę spółkom pośredniczącym po cenie rynkowej. W ten sposób uwalniał od podatków 20 procent swoich zysków…

Tak twierdzi prokuratura i sąd się z nią zgadza. Obrona uważa, że ten sposób obchodzenia podatków był wówczas całkowicie legalny. Cały przemysł wydobywczy tak sprzedawał swoją ropę – za pośrednictwem firm zwolnionych z podatków”.

ZATS – jak podkreśla autor – były całkowicie legalną drogą minimalizacji podatków.

Drugim sposobem było wykorzystanie inwalidów. Jeśli w firmie są zatrudnieni inwalidzi, podatki można obniżyć jeszcze o 10 procent. Chodorkowski – w odróżnieniu od konkurencji – tego tricku nie stosował. Jukos zachowywał się – można by powiedzieć – w miarę „po bożemu”.

Jeszcze jeden istotny argument przytacza apologetyczny autor: „Pod koniec lat dziewięćdziesiątych nie było możliwości zapłacenia podatków w całości, bez narażania firmy na bankructwo. Nie miało znaczenia, czy spółka była prywatna, czy państwowa. Podatki odprowadzane w pełnym wymiarze stanowiłyby sto procent obrotów…”.

Dziennikarz opisuje dosyć paradoksalną scenę:

„Opowiadano, że w roku bodaj 1998 Chodorkowski udał się nawet do ministerstwa na naradę dotyczącą podatków i składek i pokazał ówczesnemu szefowi służby podatkowej Bukajewowi, w jaki sposób i na jaką kwotę jego firma uchyla się od podatków”.

Tak potem miał mówić o tej naradzie:

„Pokazaliśmy mu (Bukajewowi), że tych pieniędzy nie upychamy po kieszeniach, tylko inwestujemy w modernizację rafinerii i że modernizacja to kwestia trzech do pięciu lat i kilku milionów dolarów, a modernizować trzeba, bo pod względem jakości benzyny jesteśmy w tyle za Europą o jakieś dwadzieścia lat”.

Drugi punkt oskarżenia to historia murmańskiego przedsiębiorstwa „Apatyt”, największego producenta surowców do produkcji nawozów fosforowych. Według prokuratury i sądu, podczas przetargu na 20 procent akcji spółki „Apatyt”, Menatep8 nieuczciwie wszedł w ich posiadanie, a potem przywłaszczył je na drodze przestępstwa zamiast przekazać na rzecz państwa. (Właśnie za sprawę prywatyzacji „Apatytu” trafił do więzienia partner Chodorkowskiego Płaton Lebiediew9.)

I rzeczywiście, w tej historii jest wiele szokujących szczegółów. Na przykład, zgodnie z warunkami przetargu, nabywca powinien był wpłacić znaczną kwotę pieniędzy na rachunek przedsiębiorstwa. W odpowiednim momencie z Menatepu przelew wyszedł i stosowny dowód wpłaty przedstawiono. Jednak, gdy wszystkie formalności zostały zakończone, ta sama wpłata wykonała drogę powrotną – z rachunku przedsiębiorstwa do banku… Tyle tylko, że jak twierdzi strona oskarżona, przetargowe zobowiązania inwestycyjne zostały dotrzymane nie tyle formalnie, co realnie. Przy udziale Menatepu przedsiębiorstwo wznowiło pracę po przestoju i zaczęło z powodzeniem funkcjonować. Wszystkie niezbędne programy, włącznie z socjalnym, otrzymały realne finansowanie i zostały zrealizowane.

Historia „Apatytu” ma dwa przeciwstawne oblicza i między innymi dlatego jest historią modelową.

Po długich waśniach zawarto porozumienie, zatwierdzone orzeczeniem sądu. Jukos zapłacił skarbowi państwa 15 mln dolarów odstępnego. Czy koniec wieńczy dzieło? Bynajmniej. Kilka lat później wszczęte przeciw Chodorkowskiemu postępowanie stwierdziło, że suma ta została zaniżona… za sprawą rzekomej zmowy menatepowskiego kierownictwa z ówczesnym szefem Rosyjskiego Funduszu Majątku Federalnego Władimirem Malinem. Nieco później, już po ogłoszeniu wyroków na Chodorkowskiego i Lebiediewa, również Malin trafił pod sąd i został skazany na 4 lata w zawieszeniu.

W tej historii można różnie rozkładać akcenty. Jedyny wniosek, który nie budzi wątpliwości, to ten, że na każdym etapie decydujący był tzw. „czynnik administracyjny”. Sprawa jest o tyle przykładowa, że w niej „czynniki administracyjne” harcują raz po jednej, raz po drugiej stronie.

Dopóki ktoś ma je za sobą, ten ktoś – czy to Chodorkowski, czy ktokolwiek inny – jest niezwyciężony, a jego działania w pełni usankcjonowane prawem. Biada mu jednak, jeśli „czynniki administracyjne” staną przeciwko niemu.

W zasadzie zarzut przywłaszczenia 20 procent akcji spółki „Apatyt”, przedstawiony Chodorkowskiemu przed konkretnym Mieszczańskim Sądem, jest dosyć łagodny.

Osąd publiczny zarzuca oligarsze znacznie poważniejsze winy. Oskarża go o przywłaszczenie roponośnych zasobów całego kraju. Właśnie to zainspirowało prokuraturę, by podczas drugiego procesu forsować kuriozalną tezę o zagrabieniu przez Chodorkowskiego i partnerów (fizyczne, osobiście) całej wydobytej przez ich firmy ropy.

Demaskatorskie śledztwo dziennikarza Pieriekriesta opisuje przejęcie przez Chodorkowskiego Jukosu w ten sposób:

„Ostatecznie 45 procent akcji Jukosu trafiło w ręce reprezentującej Menatep podstawionej firmy za 159 mln dolarów, to jest tylko o 9 mln drożej niż opiewała cena wywoławcza. Następnie Menatep postąpił z Jukosem jak pyton, który powoli wchłania swoją ofiarę. Do początkowych 45 procent akcji poprzez oferty inwestycyjne doszło jeszcze 33 procent. Potem nastąpiła dodatkowa emisja akcji, która jeszcze zmniejszyła udziały państwa w spółce. Jesienią 1996 roku Menatep posiadał już 90 procent akcji Jukosu”.

Nie mam pewności, czy porównanie z pytonem pomaga w zrozumieniu rzeczywistego społeczno-ekonomicznego sensu prywatyzacji przemysłu naftowego? Tym bardziej nie wiem, dlaczego „pyton” działał „powoli”. Wchłonięcie Jukosu odbyło się w tempie błyskawicznym.

W apologetycznym utworze Paniuszkina pojawiają się inne liczby. „W postępowaniu przetargowym Chodorkowski nabył 45 procent firmy Jukos za 250 mln dolarów. Do tego wypłacił 3,5 miliarda dolarów na rzecz samej spółki. To znaczy, że faktycznie wykupił mniej niż jej połowę za blisko 4 miliardy”.

Czy to dużo, czy mało? Jaka była wówczas realna wartość naftowego przedsiębiorstwa? Co sobą reprezentowało w tamtym krytycznym momencie?

„Przed nastaniem Chodorkowskiego Jukos nie wypłacał pracownikom pensji przez pół roku, przeterminowane wierzytelności wynosiły 3 miliardy dolarów. Firma pracowała tylko w 9 regionach, wydobycie wynosiło 40 milionów ton ropy rocznie i sukcesywnie się zmniejszało”. Koszt własny wydobycia baryłki wynosił około 13 dolarów…

Tak podaje w apologetycznym utworze Paniuszkin, ale i demaskatorski Pieriekriest przyznaje:

„Spółka miała, co oczywiste, ogromny potencjał… Jednak w momencie jej nabycia mogła generować co najwyżej ból głowy, a nie zyski”.

Tak było wtedy. Logiczne będzie zatem sprawdzenie tego, co stało się później.

„Jukos zredukował do 2003 roku koszty własne wydobycia baryłki ropy do 1,57 dolara, czyli ośmiokrotnie… Pracownicy regularnie otrzymywali pobory rzędu 7 tys. rubli miesięcznie w europejskiej części Rosji i 30 tys. na Syberii. Wtedy były to spore pieniądze. Spółka funkcjonowała w 50 rosyjskich regionach… Wydobywała 86 milionów ton ropy rocznie i stała się drugim po Gazpromie rosyjskim płatnikiem podatków… Wydobycie wzrastało tu dwa razy szybciej niż w całej branży”.

Tak pisze Paniuszkin.

Znany ekonomista Jewgienij Jasin również przytacza argumenty na korzyść Chodorkowskiego, choć podaje „dowody nie wprost”. Twierdzi bowiem, że po tym, jak Jukos został połknięty przez Rosnieft, spadły jego wskaźniki produkcyjne.

W Sądzie Mieszczańskim odbył się tymczasem dziwny proces. Prokuratura skrupulatnie podliczała podatki, które można byłoby przypisać Jukosowi, dostosowując ją do przyjętej z góry sumy dochodów. Ekipa bardzo dobrych adwokatów punkt po punkcie odpierała zarzuty, powołując się na sprzeczności w prawie i powszechnie stosowaną praktykę. Sąd puszczał mimo uszu argumenty adwokatów i zgadzał się z prokuratorami. Kraj w napięciu obserwował proces i nie wierzył w ani jedno słowo. Nikt nie wierzył, że chodzi o jakieś podatki i nieprawidłowości. (Chociaż oczywiście część obywateli z satysfakcją patrzyła, jak znany oligarcha dostaje w kość.)

Sprawa była polityczna, a nie gospodarcza, co do tego zgadzali się wszyscy – i eksperci, i szarzy obywatele, jakkolwiek by nie pojmowali słowa „polityczny”.

Ostatecznie, mimo że nie od razu, polityczny rachunek Chodorkowskiemu wystawiono. Najpierw półszeptem, w zaufaniu i tylko „między swoimi”, potem pełnym głosem, w prasie, pod publiczkę. W dużym skrócie brzmiał on mniej więcej tak: oligarcha zaczął pchać się do polityki.

Spróbujmy wymienić poszczególne punkty tego pchania się.

– Subsydiował partie polityczne, przede wszystkim prawicowe, ale nie tylko. W ostatecznym rozrachunku siedzący w kieszeni Jukosu posłowie różnych ugrupowań mogliby stworzyć w Dumie nawet frakcję. To znaczy, że Chodorkowski chciał zapanować nad Dumą!

– Zajmował się działalnością charytatywną z dalekosiężnymi perspektywami. Na przykład otworzył pod Moskwą i zlecił swojemu ojcu prowadzenie internatu „Koralowo” dla sierot, dzieci żołnierzy poległych w Afganistanie, Czeczenii i na innych wojnach. Założył charytatywną fundację Otwarta Rosja, która zajmowała się wprowadzaniem internetu do szkół, urządzaniem wielofunkcyjnych ośrodków bibliotecznych, szkoleniem nauczycieli do pracy na komputerach… To znaczy, że Chodorkowski chciał mieć wpływ na młode pokolenie dla własnych celów!

W mojej narracji brzmi to niewątpliwie gorzko. Zacytuję więc demaskatorskie teksty Pieriekriesta:

„Otwarta Rosja – to nic innego jak ‘przedszkole’ partii Chodorkowskiego […]

O ile w Dumie w 1999 roku było, według niektórych ocen, około 100 kontrolowanych przez Jukos deputowanych, o tyle już w 2003 roku ich liczba miała znacząco wzrosnąć. W każdym razie, jak podawały zbliżone do Kremla źródła, prezydent otrzymał informację, że 226 posłów ‘przysięgało lojalność’ Jukosowi. To liczba wystarczająca dla zapewnienia sobie zwykłej większości głosów…

Biorąc pod uwagę, że kandydaci popierani przez Jukos przymierzali się do objęcia kluczowych stanowisk w parlamentarnych komisjach i frakcjach, a tym samym do zdobycia narzędzi wpływu na poselską trzodę, Chodorkowski mógł mieć w kieszeni nie tylko zwykłą, ale i bezwzględną większość (300 głosów), potrzebną do zainicjowania zmian w konstytucji”.

Toż to co najmniej zamach stanu! Właśnie o to chodzi! Pieriekriest barwnie opisuje konkretny scenariusz „spisku Chodorkowskiego”.

„Przypomnijmy: Chodorkowski zapowiadał, że w wieku 45 lat wycofa się z biznesu i wyraźnie dawał do zrozumienia, że zajmie się polityką.

Czterdziestopięciolecie miał obchodzić 26 lipca 2008 roku i właśnie na ten czas zaplanował swoją nową odsłonę. W wyborach 2008 roku dwunastolatkowie, dla których stworzono program Otwarta Rosja, mieliby już prawo wyborcze. Nie trzeba być prymusem klasy matematycznej, żeby skojarzyć te dane i domyślić się, na kogo konkretnie było obliczone kształtowanie ‛demokratycznego’ światopoglądu młodzieży. Jednak bieg zdarzeń, jak wiadomo, obrał całkiem inny kierunek”.

Nie trzeba być prymusem klasy matematycznej, by policzyć tych rozwiniętych nastolatków i zobaczyć, jaką mizerną cząstkę rosyjskiego elektoratu mogliby stanowić.

Nieodpowiedzialne dziennikarstwo? Znacznie gorzej. Zanim powstała cytowana książka, jej tekst, kawałek po kawałku, publikowała gazeta „Izwiestija”, która od pewnego czasu wyspecjalizowała się w dostarczaniu społeczeństwu ze szkolną prostotą przekazów miłych uszom prezydenckiej administracji.

W maju 2003 roku Rada Strategii Narodowej – think thank obsługujący resorty siłowe – podsunęła rozognionej opinii publicznej swoistą wrzutkę w postaci raportu pod złowieszczym tytułem: „W Rosji szykuje się przewrót oligarchiczny” – „Ostatnio wielu obserwatorów wyraża wspólny pogląd na temat przyszłej politycznej kariery Chodorkowskiego” – stwierdzali autorzy. Schemat przewrotu przedstawiali w podobny sposób: w najbliższych wyborach Chodorkowski wprowadza do Dumy swoich ludzi z list Jabłoka, Sojuszu Sił Prawicy, komunistów i Jedynej Rosji, a potem wierni Chodorkowskiemu deputowani zmieniają konstytucję i ogłaszają Chodorkowskiego premierem.

Pewne drobne różnice nie zacierają obrazu. W Sądzie Mieszczańskim Chodorkowskiego sądzono za niepłacenie podatków, ale na użytek osądu opinii publicznej stworzono jeszcze wizerunek spiskowca i politycznego wroga narodu.

W pewnym momencie jeden z doradców prezydenta (był to chyba postrzegany jako przedstawiciel inteligencji Igor Szuwałow) publicznie „przyznał”, że „owszem, w procesie Chodorkowskiego istnieje pewien polityczny element. Surowy wyrok został wydany ku przestrodze wszystkich przedsiębiorców: płaćcie uczciwie podatki…”.

Znamienne jest, że to „wyznanie” zostało wygłoszone do zagranicznych korespondentów. Była to wersja dla Zachodu. Ten argument miał tam zadziałać. Dla rodzimej opinii publicznej taki wywód się jednak nie nadawał, był zanadto subtelny. Tu bardziej pożyteczny jest „znany autor”, który wali między oczy:

„Niebezpieczeństwo kupowania władzy państwowej za pieniądze, do niedawna uważane za czysto hipotetyczne, zaczęło przybierać całkiem realne kształty […] Powołując fundację Otwarta Rosja, Chodorkowski uczynił to, czego nikt wcześniej nie próbował: starał się złamać państwowy monopol w kształtowaniu masowej ideologii”.

Zdawałoby się, że monopol na kształtowanie masowej ideologii jest cechą totalitarnego państwa – faszystowskiego lub komunistycznego. Kto by się jednak przejmował takimi szczegółami, gdy Ojczyzna w niebezpieczeństwie! Oto jak brzmi w interpretacji Pieriekriesta pełne polityczne oskarżenie wobec Chodorkowskiego:

„Skupowanie mandatów poselskich, próby kształtowania mentalności oraz ideologii, oczywisty, jak się zdaje, zamiar przejęcia kontroli nad rządem i – zapewne – w perspektywie zmiana istniejącego ładu konstytucyjnego. Może nie od razu, ale za kilka lat. To wszystko było niczym innym, jak wyzwaniem rzuconym przez Chodorkowskiego Putinowi, wyzwaniem magnata wątpliwego autoramentu, prezydentowi wybranemu w powszechnych wyborach”.

Teorię spiskową uzupełnia grzech pierworodny nowego rosyjskiego kapitalizmu. Zabójczy koktajl, który rzuca publicznością o ścianę. Zastanówmy się zatem nad nim, wszak Michaił Chodorkowski do jego „wyprodukowania” przyczynił się z całą pewnością.

Początki

Kimkolwiek by był teraz Michaił Chodorkowski – represjonowanym ekonomicznym geniuszem czy szczególnie niebezpiecznym przestępcą – w początkach kariery był to przykładny radziecki student. Uczył się w moskiewskiej Wyższej Szkole Chemiczno-Technologicznej.

Ekonomią interesował się w takim stopniu, w jakim to było wtedy możliwe: brał udział w olimpiadach w zespole swojej uczelni, która otrzymała sporo nagród. Był komsomolskim liderem. Studia skończył w 1986 roku. W dobrym momencie. W tym właśnie czasie Sekretarz Generalny KC KPZR Michaił Gorbaczow ogłosił pierestrojkę.

Późniejsze wypadki życia osoby i losy kraju zadziwiająco się splatają.

W latach 1986–1987 w ZSRR uchylono lufcik do zabitego przedtem na głucho świata prywatnej działalności gospodarczej. Pojawiły się pierwsze kooperatywy. W 1987 Misza Chodorkowski zarejestrował swoją pierwszą komercyjną działalność. Struktura nazywała się Centrum Międzybranżowych Naukowo-Technicznych Programów. Ośrodek o tak społecznie brzmiącej nazwie, zupełnie nie kojarzącej się z prywatnym biznesem, został zarejestrowany przez Chodorkowskiego przy rejonowym wydziale komsomołu dzielnicy im. Frunzego do spółki z jego pierwszym sekretarzem (sam Misza zajmował wówczas stanowisko zastępcy sekretarza).

Potem taki układ nazwano „przykrywką”10. Później organizacją „przykrywek” zajęli się na konkurencyjnych zasadach bandyci, milicja i struktury siłowe wszelkiej maści… Jednak w tamtych sterylnych, późnokomunistycznych czasach potrzebna była „przykrywka” ideologiczna, choćby po to, by nie narażać się na oskarżenia o zdradę ideałów komunistycznych, spekulację i dorobkiewiczostwo, bo z założenia były to przestępstwa ścigane prawem. W tym wypadku „przykrywką” stał się leninowski komsomoł, a prywatna inicjatywa wpisała się w usankcjonowany „na górze” program NTTM – naukowo-techniczną twórczość młodzieżową. Całe przedsięwzięcie miało jednak sens nie tyle ideologiczny, co zdecydowanie komercyjny.

W gospodarce państwowej ZSRR królowały plany i umowny pieniądz – tak zwany bezgotówkowy. Plany były szczegółowe, wydatki ściśle reglamentowane, nie wolno było tych zasad złamać. Problem w tym, że ich wykonanie także było niemożliwe, bo bezgotówkowe pieniądze nie miały żadnej siły nabywczej. Kupić cokolwiek można było tylko za gotówkę, której przedsiębiorstwa nie posiadały. Jak zatem wymienić bezgotówkowe środki na „żywy pieniądz”? To było największą łamigłówką wielu radzieckich kierowników wszystkich szczebli. Niektórzy położyli za to głowy w sensie dosłownym. I raptem spółdzielnie młodzieżowe w rodzaju takich, jaką zarejestrował Chodorkowski, dostały pozwolenie na otwarcie rachunków i działalność gospodarczą za prawdziwe pieniądze. Wystarczyło stworzyć odpowiednią (najczęściej symboliczną, po prostu „lipną”) umowę o współpracy – naukowo-technicznej i środki bezgotówkowe konwertowały się w gotówkę w całkiem korzystnych proporcjach. Było to odkrycie na miarę kamienia filozoficznego. Przynosiło czyste złoto.

Centrum Międzybranżowych Naukowo-Technicznych Programów to była dobra nazwa dla władz, ale dla firmy się nie nadawała – za długa i niezbyt zgrabna. Znacznie lepiej brzmiał na przykład Menatep. W rzeczywistości Menatep – to skrót od „Międzybranżowych Naukowo-Technicznych Programów”. Tak powstawał późniejszy biznesowy gigant. Przypomnijmy kilka pomysłów, które zrodziły się w głowie „wczesnego” Chodorkowskiego i jego równie młodych partnerów. (Cytuję za apologetyczną książką Paniuszkina.)

„Pomysł pierwszy – ‘Śniadanie na drogę’. Jeśli kupimy bułkę za trzy kopiejki, kawałek kiełbasy za trzy kopiejki, serek topiony za pięć kopiejek, pomidora za dwie i torebkę papierową za kopiejkę, wydamy czternaście kopiejek. Natomiast po złożeniu bułki, kiełbasy, serka i pomidora do torebki, można sprzedawać je na dworcu po pięćdziesiąt kopiejek. Potrójny zysk.

Drugi pomysł nazywał się ‘Marmurek’. Zaczęła się wtedy moda na marmurkowe dżinsy. W sklepie z roboczą odzieżą można było kupić fatalnie uszyte z kiepskiego drelichu spodnie do radzieckich uniformów. Potem wystarczyło już tylko wypłukać je w wannie z kamyczkami i specjalnym roztworem (chemicy, było nie było!) – i sprzedawało się trzy razy drożej”…

Wstrzymajcie uśmiech…

„Trzeci pomysł nazywał się ‘Polska wódka i ormiański koniak’. Wódkę wtedy w ZSRR można było kupić tylko na kartki lub trzy razy drożej na czarnym rynku, więc nasi bohaterowie sprowadzali do Moskwy polską wódkę i ormiański koniak.

Czwarty pomysł to ‘Komputery’. Dopiero ten przyniósł Chodorkowskiemu takie pieniądze, jakie w Związku Radzieckim w liczbach rozumieli jedynie matematycy. Wszystko dlatego, że po pierwsze – Państwowy Urząd Planowania popełnił błąd, zakładając, że gospodarka narodowa potrzebuje elektronicznych maszyn liczących o dużej mocy i gabarytach. W rzeczywistości okazało się, że potrzebne są małe, osobiste urządzenia. Po drugie, w tych czasach służby specjalne w celu zapobiegania rozpowszechnianiu nielegalnych wydawnictw nadal spisywały każdą maszynę do pisania, więc komputerów, które mogłyby ułatwiać wydawanie samizdatu11, nie było w kraju w ogóle. Istniał zakaz ich przywozu. Można było wwieźć tylko jeden komputer, wyłącznie do osobistego użytku. Wystarczyło więc stworzyć dużą siatkę ludzi wyjeżdżających często za granicę, albo specjalnie tam jeździć tylko po to, by sprowadzać po jednym komputerze. Zysk wynosił 3000 procent.

Kiedy zaś reżim nieco osłabł i pozwolił sprowadzać komputery ciężarówkami, Chodorkowski miał już zachodnich partnerów, zorganizowany w kraju zbyt, własnych programistów, klawiatury z rosyjską czcionką i rosyjskojęzyczne programy. Tym samym wyprzedzał znacznie konkurencję.

Piąty pomysł nazywał się ‘Bank’. Chodorkowski zaczął budować własny bank jeszcze zanim weszła w życie ustawa wprowadzająca prywatną bankowość. Wobec tego w momencie wejścia ustawy, bank już de facto istniał…”.

W 1991 roku w Moskwie zarejestrowano Klub Młodych Milionerów i Michaił Chodorkowski razem z kolegami zajął w nim należne miejsce. Wcześniej taki klub mógłby zaistnieć co najwyżej w więzieniu w Butyrkach. Kraj znał jednego tylko milionera, którym był Korejko – bohater satyrycznej powieści Ilfa i Pietrowa, ale tamten był „nielegalny”, prowadził życie skromnego radzieckiego urzędnika, starał się niczym nie wyróżniać, drżał o swoje ukryte bogactwa i bał się aresztowania.

Teraz jednak zarysowały się możliwości pierwotnego nagromadzenia kapitału. Droga od „śniadania turysty” do własnego banku wydaje się długa jak stąd do Księżyca. Została jednak pokonana przez początkujących kapitalistów dosłownie w parę lat, a nawet miesięcy. Zdolni młodzieńcy? Niewątpliwie. Choć czasy też były niezwykłe, galopujące. Kraj jak w Gogolowskiej wizji trojki-ptaka ruszył z kopyta i pognał szaleńczo w nowe, nieznane sobie rejony. Ze społeczeństwa późnoradzieckiego w noworosyjskie. Z martwiejącego komunizmu, gdzie nie ma nic i wszystko jest zakazane, do kapitalizmu i konsumpcyjnego społeczeństwa. Po dzikich bezdrożach wolnej przedsiębiorczości. Większość ludzi jeszcze nic nie rozumiała, prócz tego, że idą jakieś zmiany, ale ci młodzi poczuli je przez skórę i weszli z zapałem hazardzistów do nowej gry.

W jaki sposób i w jakiej wysokości opodatkowywano tę działalność?

Dobre pytanie, ale mogło powstać tylko za granicą, bo w Rosji interesująca byłaby inna kwestia: według jakich mianowicie przepisów miałyby być naliczane te podatki? Takich ustaw w ZSRR po prostu nie było. Kto i gdzie rejestrował tamtą na wpół legalną działalność? Służby w KGB?

Walerij Paniuszkin przytacza wypowiedź matki Chodorkowskiego: „Zapytałam go, gdy tylko zaczynał prowadzić biznes – wzdycha Marina Filipowna – Nie wsadzą cię? Odpowiedział, że nie, bo czasy rzekomo się zmieniły. A ja, od momentu, gdy Misza zajął się biznesem, codziennie rano wstaję i od razu włączam radio. Cały dzień nasłuchuję, czy się jemu coś nie stało…”.

W tamtych latach jednak akcje Michaiła Chodorkowskiego rosły szybko. Także w sensie metaforycznym. W 1990 roku zostaje doradcą premiera Rosyjskiej Związkowej Federacyjnej Republiki Radzieckiej12 Iwana Siłajewa, a już w 1993 roku – zastępcą ministra energetyki Rosji.

Po co to robił? Dokładnie w tym samym celu, w jakim działał w Komsomole. W tym kraju była to klasyczna droga do sukcesu w każdej sferze, również w tak nowej, jak biznes i prywatna przedsiębiorczość.

Jego akcje szły zresztą w górę również w sensie dosłownym. Przytoczę cytat z demaskatorskiej książki Władimira Pieriekriesta:

„Kiedy ruszyła prywatyzacja, Chodorkowski zaczął skupować akcje najróżniejszych przedsiębiorstw. Żadnego systemu w tym nie było. Kupił fabrykę nawozów sztucznych w Woskreseńsku oraz feralny ‛Apatyt’, przedsiębiorstwa metalurgiczne, hutę Uralelektromiedź, średniouralski i kirowogradzki zakład wytopu miedzi, hutę w Krasnojarsku i Wołżańską Fabrykę Rur, a nawet akcje największego w Rosji producenta gąbki tytanowej Awisma S.A. I jeszcze tekstylia, lasy oraz przemysł spożywczy – słowem, cały hipermarket”.

Dlaczego ten „hipermarket” trafiał właśnie w ręce Chodorkowskiego? Jak w ogóle sprzedawano wówczas państwowe zakłady?

W znakomitej większości w systemie ofert inwestycyjnych. Oznacza to, że część (mniejsza) płatności była realna, ale większość wirtualna – stanowiła jedynie zobowiązanie kupującego do włożenia środków w rozwój firmy. W praktyce był to konkurs pobożnych życzeń. Obietnice niekoniecznie trzeba było realizować. Było to całkiem proste.

Po pierwsze, programy inwestycyjne były zawsze długofalowe. Powiedzmy – na dziesięć lat. Tym sposobem perspektywa rozliczeń oddalała się na bliżej nieokreśloną przyszłość. Przez cały ten czas właściciel mógł sobie robić z firmą, co tylko chciał, włącznie z dokonywaniem wszelkich możliwych transakcji.

Po drugie – kto powinien był kontrolować wykonywanie zobowiązań inwestycyjnych? Urzędnik. Oko urzędnicze zaś zbudowane jest tak, by w określonych okolicznościach nie zauważać nieprawidłowości. Zresztą urzędnik ma swoich przełożonych, którzy mogą mu w każdej chwili kazać skupić uwagę na innych sprawach… Pion urzędniczy w Rosji tradycyjnie podlega kierownictwu, a nie prawu.

Prywatyzacja znalazła się w rękach urzędniczego aparatu. Byle kto nie miał najmniejszych szans na wygrywanie przetargów. Ustawiano je pod konkretnego, wyłonionego zawczasu zwycięzcę. Do udziału w przetargu rejestrowały się, załóżmy, trzy firmy – „A”, „B” i „C”. Firma „A” proponowała za pakiet prywatyzacyjny na przykład 10 milionów, „B” dawała 5, a „C” tylko skromny milion. Wygrywała, oczywiście, firma „A”. Potem z jakiegoś powodu w ostatniej chwili rezygnowała ze swojego bonusu – prawnych przeszkód po temu nie było. Potem odpadała firma „B”, wobec tego bonus trafiał do „C”. I nie za dziesięć, tylko, oczywiście, za jeden milion. Nieznana szerokiej gawiedzi specyfika tego przetargu polegała na tym, że „A”, „B” i „C” miały jednego właściciela. Nazwijmy go PZ, czyli Przyszłym Zwycięzcą. Inni pretendenci odpadali na wcześniejszych etapach.

Nietrudno sobie wyobrazić, co pomyśli czytelnik o właścicielach Menatepu, gdy powiem, że właśnie taki schemat został zastosowany przy zakupie „Apatytu”. A co powiecie, jeśli dodam, że to typowy schemat, którym posługiwały się wszystkie rekiny nowego rosyjskiego biznesu – wielkie i małe?

Nie żeby nie było żadnej konkurencji. Konkurencja była, czasem nawet bardzo ostra, ale walka odbywała się zupełnie gdzie indziej. Była to konkurencja między „czynnikami administracyjnymi”.

„Apatyt” to właśnie taki przypadek. Konkurentem Chodorkowskiego i Lebiediewa przy zakupie Apatytu był znany biznesmen Wiaczesław Kantor, nieprzypadkowo tytułowany senatorem. Tę walkę na śmierć i życie demaskator Chodorkowskiego Pieriekriest opisuje następująco: „Właściciel kombinatu nawozów sztucznych ‛Akron’ Wiaczesław Kantor zmobilizował czterech gubernatorów do wojny przeciwko Chodorkowskiemu i Lebiediewowi, którzy weszli w posiadanie kombinatu ‛Apatyt’ w Murmańsku. ‛Apatyt’ dostarczał surowce Kantorowi do ‛Akronu’ po wysokich cenach. Kantorowi się to nie podobało. Chciał przejąć od Lebiediewa i Chodorkowskiego ‛Apatyt’, więc oskarżył Lebiediewa o nieuczciwe machinacje z akcjami tej firmy…”.

W tym okresie jednak oligarcha miał w rękawie asy mocniejsze od czterech gubernatorów, dlatego oskarżenia odbiły się od jego zbroi, jak drobny śrut. Do czasu, gdy nie zaczął mieć potężniejszych przeciwników, którym w odpowiednim momencie przydała się ta stara sprawa.

Właściciele Menatepu nie różnili się od innych rekinów nowego rosyjskiego biznesu. To czysta prawda. Ale nie cała prawda.

Stosowanie omówionych technologii w biznesie jest możliwe wyłącznie pod patronatem i z bezpośrednim udziałem rządzącej administracji. Patrząc na to realistycznie, należy przyznać, że gdy prawem nie jest prawo, a na dodatek panuje nie ono, lecz porządek biurokratyczny i „błogosławiony” na górze obyczaj, taką działalność uznaje się za „normalną”. Właśnie takie normy panowały w tamtym czasie.

Główny schemat, przy którym bledną pozostałe, nazywał się „aukcjami zastawnymi”. Powszechnie uważa się, że ich pomysłodawcą był oligarcha Władimir Potanin, zajmujący przez pewien czas (ze sporą korzyścią dla swojego banku) stanowisko wicepremiera rosyjskiego rządu. Rząd pilnie potrzebował pieniędzy, więc rosyjskie banki ich dostarczyły. Niezbyt wiele, bo 2 miliardy dolarów, ale pod zastaw, jakim były akcje atrakcyjnych rosyjskich firm. Pomysł prosty. Potem okazało się, że skarb państwa nie ma wolnych środków, więc nie wykupi zastawów. Nigdy! Tym sposobem firmy trafiały w prywatne ręce.

Sprytny schemat uwłaszczenia, wziąwszy pod uwagę, że w tym czasie Duma zablokowała bezpośrednią prywatyzację przemysłu naftowego.

To wszystko miało dodatkowy podtekst polityczny, być może ważniejszy od całej reszty. W 1996 roku w Rosji odbyły się wybory prezydenckie. Borys Jelcyn, chory, z roztrwonionym kapitałem zaufania i niegdysiejszej popularności (ranking jego poparcia wynosił 4 procent przeciwko 35 głównego kontrkandydata, komunisty Ziuganowa) ubiegał się o drugą kadencję i – mimo zawału, którego dostał pod koniec kampanii – wygrał. Uważa się, że zwycięstwo zapewniła Jelcynowi wąska grupka oligarchów. W każdym razie ona sama tak to przedstawiała. „Aukcje zastawne” stały się więc metodą rozliczeń. Z carską szczodrością, jak na Rosję przystało, faworytom rozdano najlepsze rosyjskie włości.

Jeśli komuś nie podoba się wersja tradycyjna, można przytoczyć inną – modernistyczną. Ideolog młodej rosyjskiej demokracji i praktyk „aukcji zastawnych” Anatolij Czubajs13 obawiał się groźby komunistycznego rewanżu. Owszem, w poprzednich wyborach udało się ją oddalić, ale właśnie Czubajs, ówczesny szef jelcynowskiego sztabu wyborczego, wiedział najlepiej, jakim kosztem. Jedyną bodaj gwarancją, że komunizm nie powróci, byłoby powstanie prawdziwej kapitalistycznej klasy, ale nie było czasu, by polegać na naturalnym biegu historii. Trzeba było brać sprawy w swoje ręce. Zatem zostały wzięte. W sposób szczególny. Największy majątek, jakim były złoża surowców, podzielono we własnym wąskim kręgu po symbolicznych cenach.

Czy Czubajs naprawdę wierzył w to, co mówił, czy była to jedynie wersja dla demokratycznej społeczności? Bardzo szybko on sam się przekonał, że jego głębokie rachuby nie wytrzymują zderzenia z rzeczywistością. Gdy utworzony po wyborach rząd „młodoreformatorów” postanowił zastąpić „aukcje zastawne” normalnymi przetargami, poczęta z politycznej probówki rosyjska klasa kapitalistyczna uznała to za apostazję, a ci, którzy złamali konwencję, z Czubajsem na czele, zostali skompromitowani i zdymisjonowani.

Epoka pierwotnego gromadzenia kapitału nie wyróżniała się nigdzie – ani w Europie, ani w Ameryce – szczególną uczciwością. Jednak rosyjska „gorączka złota”, która wystartowała z tak wielkim opóźnieniem dopiero pod koniec lat 90. ubiegłego stulecia, nie miała sobie równych. Nie z powodu stawki czy rozbudzonych w jednej chwili namiętności i instynktów. Chodziło o to, że bogactwem, stanowiącym przedmiot podziału, nie były dzikie pola czy nieodkryte złoża złota, lecz w dosłownym sensie wszystko, co mieliśmy – cały narodowy dobytek kraju.

Zasad w tej grze nie było żadnych.

Jeszcze wczoraj w kraju robotników i chłopów prywatna własności jako taka nie istniała. Wszystko, co miało związek z produkcją, nazywało się własnością „społeczną”. Nazajutrz ta niczyja własność miała znaleźć właścicieli z krwi i kości – więc krew się polała. Transformacji na taką skalę i w takim tempie świat jeszcze nie widział. Plus i minus zamieniły się miejscami. Dumnie powołano instytucję „świętej własności prywatnej”, ale budować ją przyszło od zera, w tym samym miejscu, gdzie wczoraj za samo użycie tego pojęcia można było trafić do więzienia, a przedwczoraj – zostać rozstrzelanym.

Po siedemdziesięciu latach komunistycznego gospodarczego bezhołowia i antyrozwoju, przestrzeń dla reformowania wyglądała jak wypalone pole. Bardzo dzikie pole, bo nie było tu ani prawa, ani tradycji, ani etyki, które odróżniają kapitalizm od bandytyzmu.

Taka była geneza nowego rosyjskiego kapitalizmu. Szalonego, wyuzdanego, gorszego niż świat przestępczy, bo naprawdę wyjętego spod wszelkich praw. Oprócz jednego prawa. Niepisanego, ale najważniejszego.

Od chwili poczęcia, rodzący się nowy rosyjski kapitalizm był systemem zdominowanym przez biurokrację. Tajemnicą sukcesu stała się tu łaskawość władzy, bo w jej rękach znajdował się klucz do dóbr, nawet wtedy, gdy ona sama nie rozumiała ich wartości. Majątki powstawały lub upadały w jednej chwili za dotknięciem administracyjnej ręki. Co ważniejsze, niewidzialna ręka administracji działała całkowicie dowolnie. Nie naruszała żadnych zasad, bo sama je ustanawiała. Sama sobie była prawem.

„Gorączka złota” w wersji rosyjskiej stała się wielkim rozdawnictwem. Prywatyzacja jedynie z pozoru mogła wydawać się wyprzedażą, bo w rzeczywistości była akcją rozdawania. U jej najgłębszych podstaw legł fakt, że w kraju po prostu nie istniał żaden kapitał, a sprzedawanie Ojczyzny cudzoziemcom uważano za niepatriotyczne.

W tych warunkach powstały miliardowe fortuny i oligarchiczne fenomeny Bieriezowskiego, Gusinskiego, Potanina, Abramowicza, Fridmana i Awena, Deripaski, Baturinej…

Fenomen Chodorkowskiego miał dokładnie takie samo pochodzenie.

Był on „swoim” w gabinetach ludzi władzy z otoczenia Jelcyna. Dowodem na to jest chociażby to, że Menatep stał się pełnomocnym bankiem rosyjskiej zbrojeniówki i moskiewskiego merostwa. To były gwarantowane wpływy pieniężne. Menatep ogłosił się dumnie „prywatnym bankiem o państwowej mentalności”. Niezły slogan w podatnym na wszelkie ideologiczne wytrychy środowisku. Zresztą dla tych, co żyją z państwowych wpływów, brzmiał całkiem naturalnie. Poza tym bank robił wtedy wszystko, żeby nie dopuścić do wejścia na rosyjski rynek zachodnich instytucji finansowych. To także było całkiem naturalne. Kto by chciał mieć u boku silniejszą z oczywistych względów konkurencję!

Kiedy zabrzmiał gong wielkiej prywatyzacji i „aukcji zastawnych”, Chodorkowski znajdował się tam, gdzie trzeba – w najwęższym kręgu PZ, tj. zawczasu wybranych, Przyszłych Zwycięzców.

Właśnie tak Chodorkowski wszedł w posiadanie Jukosu.

Taka sama historia, jak pozostałe. A jednak trochę inna. Zarządzanie Jukosem było chyba lepsze, a w każdym razie skuteczniejsze, niż u konkurencji.

W pierwszej kolejności „odspawano” od firmy bandytów. Poprzednio kontrolowała ją czeczeńska mafia i struktury znanego „autorytetu kryminalnego” Otara Kwantriszwili. W pewnym momencie znikli. Jak się to udało? Obawiam się, że wszystkich skurczy porodowych nowego rosyjskiego kapitalizmu nie znamy. Może to i lepiej. Potężna służba ochroniarska, która powstała przy Jukosie (tak jak przy innych wielkich koncernach), a którą kierowali byli funkcjonariusze KGB (także powszechna zasada), nigdy nie zdradziła swoich tajemnic…

Chodorkowski natomiast, korzystając z doświadczeń światowych, zajął się organizacją procesu produkcyjnego. Wykorzystał nowe technologie odwiertów i wydobycia, zapraszał amerykańskich, francuskich, kanadyjskich specjalistów. Tymczasem w roku 2003 ceny ropy szybko szły w górę…

Sukces i porażka

W okresie przed nastaniem Putina kapitalizacja spółki pobiła wszystkie rekordy, a Chodorkowski zyskał reputację najbogatszego w Rosji człowieka sukcesu i nie tylko. Jako pierwszy wprowadził do firmy otwartą sprawozdawczość według światowych standardów. Został mecenasem i politycznym sponsorem. Wszędzie go było pełno. Lubił wypowiadać się na temat przyszłości Rosji: co trzeba zrobić, żeby było nie gorzej niż na Zachodzie…

Pielęgnował w głowie szeroko zakrojone projekty. Na przykład – budowę gigantycznego ropociągu Angarsk–Daqing, którym można byłoby dostarczać 20–30 milionów ton jukosowskiej ropy do nienasyconego brzucha chińskiego przemysłu. Bardzo odważny projekt. Dziewięćdziesiąt procent rosyjskich ropociągów należy do Transnieftu. Fakt, że jest to firma państwowa, umożliwia urzędnikom zarządzanie dostępem do eksportowej rury, manipulowanie naftowymi dochodami, ustalanie i zmienianie limitów. Przyjęło się powiedzenie, że Chodorkowski swoim odważnym projektem „podniósł rękę na monopol państwa”.

(Gdy Chodorkowski siedział już w więzieniu, realizację budowy jego ropociągu rozpoczął Transnieft. Wstecznie można więc dokonać pewnych porównań. Swój projekt Chodorkowski szacował na 5–6 miliardów dolarów i zamierzał zrealizować, rzecz jasna, za pieniądze Jukosu. W państwowym wykonaniu opiewa on na sumę pięć razy większą – niech zapłacą podatnicy.

I jeszcze na to wszystko Sieczin14 „wychodził” u Chińczyków kredyt w wysokości 25 miliardów dolarów w zamian za zobowiązanie do sprzedawania Pekinowi w ciągu kilku lat rosyjskiej ropy po sztywnej cenie 20 dolarów za baryłkę.

Kolejna