Spowiedź Śmigłego - Sławomir Koper - ebook + książka

Spowiedź Śmigłego ebook

Sławomir Koper

4,3

Opis

Stylizowany na autentyczny wywiad rzeka Juliana Piaseckiego, przedwojennego wiceministra, z marszałkiem Śmigłym-Rydzem. Rozmowa obu panów miała odbyć się w okupowanej Warszawie podczas potajemnego powrotu marszałka do kraju z Rumunii. Po latach w posiadanie zapisków Piaseckiego wszedł Sławomir Koper. W jego opracowaniu rewelacyjne zapiski marszałka Śmigłego-Rydza oddajemy do rąk czytelników. Bardzo erudycyjna i tchnąca autentyzmem publikacja, dzięki której zrozumiemy motywy politycznych decyzji Śmigłego, jego konspiracyjną i żołnierską karierę, szczegóły z życia prywatnego.

Od tej lektury dzięki walorom merytorycznym, a jednocześnie talentowi literackiemu autora trudno się oderwać.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 220

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (13 ocen)
7
3
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
KisielA

Nie oderwiesz się od lektury

zaskakująca i ciekawa książka
00

Popularność




Od Autora

Od Autora

Pod­czas jed­nego ze spo­tkań autor­skich na Dol­nym Ślą­sku pod­szedł do mnie sędziwy męż­czy­zna i bez żad­nego wstępu powie­dział:

– Mam przy sobie pewne doku­menty, które powinny pana zain­te­re­so­wać.

Nie­spe­cjal­nie entu­zja­stycz­nie zgo­dzi­łem się na spo­tka­nie w pobli­skiej kawiarni. Dość czę­sto spo­ty­ka­łem się z podob­nymi sytu­acjami, a „ważne” doku­menty, które roz­mówcy koniecz­nie chcieli mi poka­zać, oka­zy­wały się naj­czę­ściej rodzin­nymi pamiąt­kami o nikłej (deli­kat­nie mówiąc) war­to­ści histo­rycz­nej.

Tym razem jed­nak bły­ska­wicz­nie zmie­ni­łem swoje nasta­wie­nie. Bowiem gdy usie­dli­śmy przy sto­liku, męż­czy­zna poin­for­mo­wał mnie:

– Jestem w posia­da­niu pamięt­nika Juliana Pia­sec­kiego.

Dosko­nale zna­łem to nazwi­sko. Julian Pia­secki był przed wojną wice­mi­ni­strem komu­ni­ka­cji w kilku gabi­ne­tach rzą­do­wych (łącz­nie z ostat­nim pod pre­ze­surą gene­rała Sła­woja Skład­kow­skiego), a pod­czas wojny współ­za­ło­ży­cie­lem kon­spi­ra­cyj­nego Obozu Pol­ski Wal­czą­cej. Zgi­nął w pierw­szych dniach Powsta­nia War­szaw­skiego, a jego orga­ni­za­cja nie ode­grała więk­szej roli w dzie­jach pol­skiego pod­zie­mia, jed­nak począt­kowo miała sta­no­wić zaple­cze poli­tyczne dla mar­szałka Śmi­głego-Rydza po jego powro­cie z inter­no­wa­nia.

Roz­mówca zauwa­żył zmianę wyrazu mojej twa­rzy i wyjął z teczki bru­lion. Przez chwilę myśla­łem, że zapi­ski Pia­sec­kiego doty­czyły okresu sprzed wybu­chu wojny, ale po przej­rze­niu pierw­szych stron dosłow­nie osłu­pia­łem. Doty­czyły one bowiem pobytu mar­szałka Śmi­głego w War­sza­wie tuż przed jego śmier­cią. Co wię­cej, nie był to wła­ści­wie pamięt­nik, ale, jak­by­śmy to dzi­siaj okre­ślili – rodzaj wywiadu-rzeki ze Śmi­głym. Patrzy­łem na sta­ranne kali­gra­ficzne pismo Pia­sec­kiego, na wybla­kłe strony zapi­sane ołów­kiem kopio­wym i pomyśla­łem, że to wła­śnie jest ta chwila, o jakiej zawsze marzą histo­rycy. Kapi­talny mate­riał źró­dłowy dotych­czas nie­znany bada­czom, rela­cja z pierw­szej ręki o wyda­rze­niach, które do dzi­siaj wzbu­dzają gwał­towne spory wśród naukow­ców.

– Mogę zadać nie­dy­skretne pyta­nie? – Sta­ra­łem się zacho­wać spo­kój.

– Pro­szę bar­dzo.

– Jeżeli mogę oczy­wi­ście… – Czu­łem lek­kie skrę­po­wa­nie. – W jaki spo­sób pan wszedł w posia­da­nie tego doku­mentu?

– Żadna tajem­nica – odparł. – Zna­lazł go mój brat pod­czas odbu­dowy War­szawy. Był znacz­nie star­szy ode mnie i tra­fił do Służby Pol­sce. Jed­nych wysy­łali do Nowej Huty, innych na Śląsk, a jego do War­szawy…

– Mojego ojca wysłali do Nowej Huty – mruk­ną­łem.

– …i pod­czas odgru­zo­wy­wa­nia Śród­mie­ścia – kon­ty­nu­ował nie­zra­żony – zna­lazł zalu­to­waną puszkę. Myślał, że będą w niej dolary albo kosz­tow­no­ści, ale były tylko dwa bru­liony.

– Mówi pan o dwóch bru­lio­nach? – zapy­ta­łem pod­eks­cy­to­wany.

– Tak – potwier­dził. – Pro­szę, oto drugi.

Ner­wowo chwy­ci­łem zeszyt. Otwo­rzył się na ostat­nich stro­nach. Opi­sy­wano tam wyda­rze­nia, które zaszły już po śmierci Śmi­głego.

– Czy pan wie – zawo­ła­łem – jak ważne są te doku­menty?!

– Wiem – odparł mój roz­mówca ze spo­ko­jem. – Mój brat wpraw­dzie nie zda­wał sobie sprawy z ich wagi histo­rycz­nej, ale gdy wyczy­tał nazwi­sko Śmi­głego, to posta­no­wił zabrać je do domu. Potem prze­ka­zał je mnie, gdyż byłem znacz­nie lepiej od niego wykształ­cony. Po ich prze­czy­ta­niu posta­no­wiłem, że jak zmieni się sytu­acja poli­tyczna, to zro­bię z nich uży­tek.

– I tyle lat pan mil­czał? – zapy­ta­łem. – PRL upadł prze­cież ponad ćwierć wieku temu, a Śmi­gły ponow­nie powraca na należne sobie miej­sce w histo­rii.

Mój roz­mówca chwilę mil­czał, po czym wes­tchnął i rzekł:

– Panie Sła­wo­mi­rze, ja nie zamie­rza­łem tego nikomu sprze­da­wać. Zapewne na jakiejś aukcji dostał­bym za te bru­liony sporą kwotę, ale po co? Eme­ry­turę na szczę­ście mam w miarę godną, więc gło­dem nie przy­mie­ram. Żony już nie ma na tym świe­cie, a dzie­ciom dobrze się powo­dzi. Brat od dawna nie żyje, rodziny nie zało­żył. Cze­ka­łem na histo­ryka, któ­remu mógł­bym powie­rzyć te mate­riały z czy­stym sumie­niem. Jestem pań­skim wier­nym czy­tel­ni­kiem. Od czasu lek­tury Życia pry­wat­nego elit II Rze­czy­po­spo­li­tej, a już szcze­gól­nie Pol­skiego pie­kiełka, wie­dzia­łem, że to pan jest tym czło­wie­kiem. Dzi­siej­sze spo­tka­nie jesz­cze mnie w tym utwier­dziło. Poza tym…

– Poza tym? – pod­ją­łem.

– Poza tym pan tak pięk­nie pisał o Kre­sach i Lwo­wie, skąd pocho­dzili moi rodzice. Ina­czej niż więk­szość histo­ry­ków, spo­koj­nie, bez emo­cji, ale szcze­rze. To by się spodo­bało moim rodzi­com. Dla­tego wła­śnie panu posta­no­wi­łem prze­ka­zać te doku­menty.

Nie wie­rzy­łem wła­snym uszom. Czyżby to miała być naj­waż­niej­sza chwila mojego zawo­do­wego życia?

– Pozwoli mi pan je sfo­to­gra­fo­wać? – zapy­ta­łem.

– Nie – odparł. – Daję je panu. Wiem, że zrobi pan z nich dobry uży­tek. Ja i tak znam ich treść nie­mal na pamięć.

Poło­żył mi rękę na ramie­niu, wrę­czył oba bru­liony, po czym uśmiech­nął się i zapy­tał:

– Na spo­tka­niu powie­dział pan, że na dzi­siej­szy wie­czór ma pan pilną pracę do dokoń­cze­nia?

– Tak – odpar­łem. – Ale wydawca będzie musiał pocze­kać. Są sprawy ważne i waż­niej­sze. Nie zasnę, dopóki tego nie prze­czy­tam.

– Tak przy­pusz­cza­łem. – Uśmiech­nął się. – Czyli jest pan wła­ści­wym czło­wie­kiem na wła­ści­wym miej­scu.

Wstał i podał mi rękę. Naj­wy­raź­niej zamie­rzał zosta­wić mnie samego. Wie­dział, że wręcz pali­łem się do czy­ta­nia.

– Pro­szę pana – zapy­ta­łem – czy będę mógł je opu­bli­ko­wać?

– Po to panu je dałem. Niech pan zrobi z nimi to, co uważa za sto­sowne. Osta­tecz­nie to pan jest histo­ry­kiem.

Uśmiech­nął się jesz­cze raz i zosta­wił mnie z moim skar­bem.

Całą noc czy­ta­łem roz­mowy Pia­sec­kiego ze Śmi­głym. Były tam rewe­la­cyjne infor­ma­cje, zresztą nie tylko o ostat­nich tygo­dniach życia mar­szałka. Nad ranem zapa­li­łem lampę nocną na sto­liku, doda­łem jesz­cze świa­tło z dru­giej, którą zawsze wożę ze sobą, oraz górne oświe­tle­nie. Następ­nie strona po stro­nie dwu­krot­nie sfo­to­gra­fo­wa­łem tekst. Nie mogłem sobie pozwo­lić na jego utratę w efek­cie jakie­goś przy­pad­ko­wego zbiegu oko­licz­no­ści. Zdję­cia zapi­sa­łem na lap­to­pie, a następ­nie na prze­no­śnym twar­dym dysku.

Nieco póź­niej, przy­go­to­wu­jąc się do wyda­nia roz­mów Pia­sec­kiego ze Śmi­głym, wyko­na­łem kilka waż­nych zabie­gów redak­cyj­nych. Uno­wo­cze­śni­łem język i pisow­nię, przy­sto­so­wu­jąc tekst do współ­cze­snej pol­sz­czy­zny. Uzna­łem, że być może straci nieco na auten­ty­zmie, ale za to będzie bar­dziej zro­zu­miały dla dzi­siej­szego czy­tel­nika. Nie tylko bowiem skład­nia czy inter­punk­cja ule­gły zmia­nom, ale także nie­które słowa nabrały innego zna­cze­nia.

Zde­cy­do­wa­łem się rów­nież dodać na koniec rela­cję gene­ra­ło­wej Maxy­mo­wicz-Raczyń­skiej o ostat­nich dniach Śmi­głego, a także dwa frag­menty z jed­nej z moich wcze­śniej­szych ksią­żek. Tekst gene­ra­ło­wej jest bowiem zgodny z ogól­nie przy­jętą wie­dzą o ostat­nich dniach mar­szałka i sta­nowi cie­kawy kon­tra­punkt z zapi­skami Pia­sec­kiego. Nato­miast frag­menty moich ksią­żek oma­wiają sprawy, o któ­rych nie wie­dział Pia­secki.

Przez chwilę zasta­na­wia­łem się, czy tych frag­men­tów nie napi­sać na nowo, ale uzna­łem to za marny pomysł. Po co prze­ra­biać wła­sny tekst? Lepiej dodać ory­gi­nalne frag­menty z zazna­cze­niem, z jakiej pozy­cji pocho­dziły.

Wynik tych wszyst­kich zabie­gów macie Pań­stwo przed sobą.

Sła­wo­mir Koper

Pro­log

Pro­log

Wto­rek, 4 listo­pada 1941 roku

Pierw­sza narada u mar­szałka w miesz­ka­niu gene­ra­ło­wej Jadwigi Maxy­mo­wicz-Raczyń­skiej zakoń­czyła się około godziny osiem­na­stej. Jej uczest­nicy w pew­nych odstę­pach czasu opusz­czali lokal przy ulicy San­do­mier­skiej 18, a kon­spi­ra­cji sprzy­jał roz­kład miesz­ka­nia naszej gospo­dyni. Śmi­gły zaj­mo­wał dwa z czte­rech pokoi, miały one oddzielne wyj­ście na klatkę scho­dową. Dzięki temu nikt z domow­ni­ków czy przy­pad­ko­wych gości gene­ra­ło­wej nie wie­dział, kto odwie­dzał Śmi­głego. Oso­bi­ście też nie zna­łem czte­rech uczest­ni­ków dzi­siej­szej narady, cho­ciaż bez wąt­pie­nia byli oni zawo­do­wymi ofi­ce­rami. Widać to było w ich ruchach i zacho­wa­niu, do tego ewi­dent­nie źle czuli się w cywil­nych ubra­niach.

Śmi­gły zapro­po­no­wał, bym opu­ścił miesz­ka­nie jako ostatni, chciał ze mną jesz­cze chwilę poroz­ma­wiać. Gdy zosta­li­śmy sami, popro­sił gene­ra­łową o dwie her­baty z sacha­ryną, po czym spoj­rzał na mnie swoim opa­no­wa­nym wzro­kiem. Ode­zwał się, dopiero gdy za słu­żącą zamknęły się drzwi:

– Mam do pana bar­dzo nie­ty­pową prośbę.

– Tak, panie mar­szałku…?

– Chciał­bym, by pan zare­zer­wo­wał dla mnie kil­ka­na­ście naj­bliż­szych wie­czo­rów, kon­kretne ter­miny będziemy usta­lać z dnia na dzień.

– Co mam robić? – zapy­ta­łem.

– Poja­wiać się u mnie o umó­wio­nej porze. I mieć ze sobą przy­bory do pisa­nia, będzie pan bowiem dużo noto­wał.

Nie ukry­wa­łem zasko­cze­nia, Śmi­gły nie ucho­dził za spe­cjal­nego gawę­dzia­rza, a swoje roz­kazy wyda­wał krótko i zwięźle. W kon­spi­ra­cji ni­gdy nie nada­wał im formy pisem­nej. Zawsze powta­rzał, że w cza­sach wiel­kiej wojny dowódz­two Pol­skiej Orga­ni­za­cji Woj­sko­wej tak postę­po­wało i dobrze na tym wyszło.

– To oso­bi­sta prośba – prze­rwał moje roz­my­śla­nia mar­sza­łek. – Nie­ma­jąca wiele wspól­nego z naszą orga­ni­za­cją.

Tym razem wręcz osłu­pia­łem. Od chwili powrotu Śmi­głego do War­szawy żył on wła­ści­wie wyłącz­nie kon­spi­ra­cją, poza chwi­lami, gdy ryso­wał lub malo­wał. Ale nawet wów­czas wyda­wało się, że myśli o spra­wach dość odle­głych od ołówka czy farb.

– Nie rozu­miem, panie mar­szałku…

– Chciał­bym, by pan spi­sał moje wspo­mnie­nia. Pomy­śla­łem, że co wie­czór będziemy sobie tutaj sia­dali i będę panu opo­wia­dał o swoim życiu. Szcze­rze, bez ukry­wa­nia niczego. Od chwili uro­dzin do dziś.

– Ale dla­czego? Skąd taki pomysł?

– Przed panem nie będę ukry­wać. Nosi­łem się z tym zamia­rem już pod­czas inter­no­wa­nia w Rumu­nii i potem, gdy prze­by­wa­łem na Węgrzech. Łącz­nie było to ponad dwa lata, mia­łem zatem czas, by spo­koj­nie wiele spraw prze­my­śleć.

– Fakt – prze­rwa­łem – inter­no­wany pan został pod koniec wrze­śnia 1939 roku, a do kraju ruszył z Węgier 25 paź­dzier­nika 1941 roku.

– No wła­śnie, widzę, że dosko­nale się pan do tej roli nadaje.

– Panie mar­szałku, ale skąd pomysł na takie roz­mowy?

– Może pan to okre­ślić jako spo­wiedź życia. – Uśmiech­nął się blado. – Mam swoje powody, by zro­bić coś takiego.

– To zna­czy?

– Jak pan wie, cho­ciaż byłem jedną z naj­waż­niej­szych osób w pań­stwie, tak naprawdę to nie­wiele o mnie wia­domo. Z pew­nych wzglę­dów o wielu rze­czach nie wspo­mi­na­łem, nie chcia­łem też, by inni o tym mówili.

Fak­tycz­nie tak było, ofi­cjalna bio­gra­fia Śmi­głego zaczy­nała się od cza­sów I Bry­gady.

– Ale to dro­biazg w porów­na­niu z innymi spra­wami – kon­ty­nu­ował mar­sza­łek. – Inne tematy są waż­niej­sze.

Wła­ści­wie wie­dzia­łem, co mój roz­mówca miał na myśli. Trudno było się nie domy­ślać.

– Jesz­cze w Rumu­nii i na Węgrzech – tłu­ma­czył Śmi­gły – pisa­łem tro­chę na ten temat. Chcia­łem wyja­śnić moim wro­gom, a także spo­łe­czeń­stwu, swój punkt widze­nia na ostat­nie lata przed wojną, a potem moje postę­po­wa­nie we wrze­śniu.

– Rozu­miem, że uznał pan, że wresz­cie nade­szła pora, by odpo­wie­dzieć na ataki prze­ciw­ni­ków poli­tycz­nych?

– Nie myśla­łem, by się bro­nić – spro­sto­wał Śmi­gły – chcia­łem tylko przed­sta­wić swój punkt widze­nia. Nawet w naj­bar­dziej stron­ni­czym sądzie oskar­żony ma prawo przed­sta­wić swoje racje. Jak pan dosko­nale wie, klę­ska wrze­śniowa spo­wo­do­wała ogromny wybuch nie­na­wi­ści do całego obozu rzą­dzą­cego, a szcze­gól­nie do mnie. Zarzu­cano nam naj­roz­ma­it­sze rze­czy, z nie­udol­no­ścią i zdradą na czele.

– Nie powi­nien pan tym tak bar­dzo się przej­mo­wać – odpar­łem. – Wia­domo że każda prze­grana wojna koń­czy się w ten spo­sób. Poszu­ki­wa­niem win­nych klę­ski.

– Dosko­nale to rozu­miem – przy­tak­nął mar­sza­łek. – Wiem rów­nież, że szok dla­tego oka­zał się tak wielki, gdyż wcze­śniej nasza pro­pa­ganda twier­dziła, że jeste­śmy zna­ko­mi­cie przy­go­to­wani do wojny. Prak­tycz­nie nie­zwy­cię­żeni. Do znu­dze­nia przy­po­mi­nano moje wyrwane z kon­tek­stu słowa o nie­od­da­wa­niu guzika do mun­duru czy hasło, że jeste­śmy silni, zwarci i gotowi. Ale tego wyma­gał inte­res pań­stwa. Prze­cież nie mogli­śmy powie­dzieć wprost, że nie mamy z Niem­cami szans i wojnę możemy wygrać tylko w koali­cji z Fran­cją i Anglią.

– Rze­czy­wi­ście – przy­zna­łem. – Byłaby to kata­strofa wize­run­kowa, która ozna­cza­łaby upa­dek ducha nie tylko w spo­łe­czeń­stwie, ale także w armii.

– A morale i chęć do walki to pod­stawa. Bez tego nie można nawet zaczy­nać wojny.

– Ale kre­owany był pan na zbawcę Ojczy­zny. Z per­spek­tywy czasu obró­ciło się to prze­ciwko panu.

– Ktoś musiał zastą­pić Pił­sud­skiego. – Wzru­szył ramio­nami. – Nie można było tylko opła­ki­wać zmar­łego Komen­danta i zasta­na­wiać się, co dalej będzie. Wysu­nięto zatem mnie jako jego następcę w armii. Ale do tego jesz­cze wrócę.

– Jaki byłby cel dyk­to­wa­nia wspo­mnień?

– Chcę przed­sta­wić swój punkt widze­nia na to, co się wyda­rzyło w ostat­nich latach. Ale żeby to zro­bić, muszę opo­wie­dzieć wła­ści­wie wszystko o swoim życiu.

Dosko­nale rozu­mia­łem Śmi­głego. Po klę­sce wrze­śnio­wej spły­nęła na niego fala nie­na­wi­ści, był chyba bar­dziej znie­na­wi­dzony niż Mościcki, Beck i Skład­kow­ski razem wzięci. Uosa­biał wiel­kie nadzieje i ambi­cje, które nagle pry­sły. Wie­dzia­łem też, że Sikor­ski i jego ludzie pla­no­wali posta­wie­nie mar­szałka przed sądem jako jed­nego z głów­nych wino­waj­ców klę­ski. Nikt z obozu sana­cyj­nego ze Śmi­głym na czele nie miał dotych­czas szans na obronę, zatem jego roz­mowy ze mną miały ode­grać taką rolę. A na pewno pomóc mar­szał­kowi upo­rać się z wła­snymi demo­nami.

– Ale dla­czego – zapy­ta­łem – nie poczeka pan, by samemu wszystko wyja­śnić? Prze­cież wojna kie­dyś się skoń­czy.

– A czy pan wie, ile będzie trwała? – odpo­wie­dział mar­sza­łek pyta­niem na pyta­nie. – I co się jesz­cze zda­rzy? Jaki los nas czeka? Jak będzie wyglą­dała Pol­ska i Europa po jej zakoń­cze­niu? Nie jestem już mło­dzie­niasz­kiem, obec­nie żyję w oku­po­wa­nej przez Niem­ców War­sza­wie, a ludzie Sikor­skiego chęt­nie by się mnie pozbyli. Nie bra­kuje też innych orga­ni­za­cji, czy to ze skraj­nej pra­wicy, czy z lewicy, które nie pałają do mnie miło­ścią. Zatem nie­wy­klu­czone, że te roz­mowy z panem będą także rodza­jem mojego testa­mentu poli­tycz­nego.

Brzmiało to wszystko bar­dzo poważ­nie, ale Śmi­gły miał rację. Przy­szłość była nie­od­gad­niona, a War­szawa – jed­nym z naj­nie­bez­piecz­niej­szych miejsc na świe­cie. Ale mia­łem jesz­cze jedno pyta­nie. O pod­sta­wo­wym zna­cze­niu.

– Nie wiem, co będzie jutro, za tydzień, za mie­siąc – dodał Śmi­gły. – Jeżeli wojna się skoń­czy, a mnie już nie będzie, pro­szę te nasze zapi­ski ogło­sić.

Ski­ną­łem głową, mój roz­mówca mógł na mnie liczyć.

– Panie mar­szałku, ale dla­czego wybrał pan mnie?

Śmi­gły patrzył na mnie przez dłuż­szą chwilę w mil­cze­niu, potem wes­tchnął i roz­ło­żył ręce:

– A kogo mia­łem wybrać? Pocho­dzi pan z tego samego obozu poli­tycz­nego. Był pan w Legio­nach i POW, był pan człon­kiem kolej­nych gabi­ne­tów rzą­do­wych i peł­nił odpo­wie­dzialną funk­cję w Obo­zie Zjed­no­cze­nia Naro­do­wego. Poza tym pozna­łem pana jako czło­wieka inte­li­gent­nego i docie­kli­wego, a do tego potrafi pan zada­wać pyta­nia i pisać. Wybór jest zatem oczy­wi­sty.

Poki­wa­łem głową, być może fak­tycz­nie naj­le­piej nada­wa­łem się do tej roboty. Moje związki z kołami rzą­do­wymi poza lojal­no­ścią gwa­ran­to­wały także, że będę wie­dział, co Śmi­gły chciał powie­dzieć, gdy użyje jakie­goś skrótu myślo­wego. Ale mia­łem jesz­cze jedną wąt­pli­wość.

– Panie mar­szałku – zaczą­łem – ja z armią roz­sta­łem się osiem lat temu. Poza tym byłem sape­rem. Czy nie lepiej, by przy­naj­mniej o spra­wach mili­tar­nych roz­ma­wiał pan z zawo­do­wym woj­sko­wym?

– Nic z tego. – Śmi­gły się roze­śmiał. – Cho­ciaż fak­tycz­nie od lat jest pan cywi­lem, to jed­nak nie zapo­mniał pan słow­nic­twa woj­sko­wego. Poza tym pań­ska osoba daje gwa­ran­cję, że nasza roz­mowa nie będzie przy­po­mi­nała poga­wędki dwóch zawo­do­wych ofi­ce­rów. To ma być zro­zu­miałe dla laika. A poza tym…

– Poza tym?

– To pole­ce­nie służ­bowe, panie majo­rze. I na tym możemy skoń­czyć tę dys­ku­sję. Jutro pro­szę być około osiem­na­stej i star­tu­jemy.

Ski­ną­łem głową, sprawa już zaczy­nała mnie pasjo­no­wać…

Roz­dział 1. Brze­żany i Kra­ków

Roz­dział 1

Brze­żany i Kra­ków

Środa, 5 listo­pada 1941 roku

Wsze­dłem do pokoju mar­szałka chwilę po wyj­ściu gości. Sie­dział na fotelu, cze­ka­jąc na mnie, nie wyglą­dał na spe­cjal­nie zmę­czo­nego. Do godziny poli­cyj­nej było jesz­cze bli­sko cztery godziny, roz­po­czy­nała się o dwu­dzie­stej trze­ciej, dla­tego wcze­śniej umó­wi­łem się z gene­ra­łową Maxy­mo­wicz-Raczyń­ską, że da mi znać odpo­wied­nio wcze­śniej, bym mógł bez­piecz­nie dotrzeć do swo­jego miesz­ka­nia.

Mar­sza­łek oży­wił się na mój widok, a bar­dziej jesz­cze na widok ołówka kopio­wego i bru­lionu, które przy­nio­słem ze sobą. Wska­zał mi miej­sce na dru­gim fotelu i zapy­tał:

– Możemy zaczy­nać?

– Tak – odpar­łem. – O co mogę pytać?

– O wszystko. – Uśmiech­nął się. – W razie czego po pro­stu dłu­żej się zasta­no­wię, zanim odpo­wiem. Nie mam nic do ukry­cia.

Roz­ło­ży­łem bru­lion na kola­nach, zwil­ży­łem ołó­wek i zapro­po­no­wa­łem:

– To w takim wypadku zaczniemy zgod­nie z datami. Od mło­do­ści w Brze­ża­nach.

– Nie ma pro­blemu – odpo­wie­dział Śmi­gły. – Pro­szę pytać.

– Panie mar­szałku. – Nabra­łem tchu. – Kie­dyś pan powie­dział, że naj­waż­niej­sze są czyny czło­wieka, a nie jego przod­ko­wie.

– I potwier­dzam to też dzi­siaj. – Poki­wał głową w zamy­śle­niu. – Ale domy­śla się pan, dla­czego tak powie­dzia­łem?

– Na swój spo­sób tak – przy­zna­łem. – Ni­gdy nie chciał pan mówić o swoim pocho­dze­niu, ale krą­żyły na ten temat naj­róż­niej­sze pogło­ski.

Na chwilę prze­rwa­li­śmy, gdyż roz­le­gło się puka­nie, po czym do pokoju weszła słu­żąca gene­ra­ło­wej. Posta­wiła na sto­liku dwie fili­żanki z her­batą i znik­nęła.

Brze­żany w cza­sach mło­do­ści Śmi­głego

– Pogło­ski. – Mój roz­mówca się zamy­ślił. – Czę­sto bywa w nich sporo prawdy, ale w moim przy­padku – nie­ko­niecz­nie. Mówiono, że pocho­dzę z zubo­ża­łej szlachty gali­cyj­skiej, inni twier­dzili, iż mam chłop­ski rodo­wód. Byli też tacy, któ­rzy przy­się­gali, że jestem synem cze­skiego czy ukra­iń­skiego żan­darma i Ukra­inki. W wymy­śla­niu takich histo­rii szcze­gól­nie celo­wali moi wro­go­wie.

Zapa­dła chwila mil­cze­nia. Śmi­gły w zamy­śle­niu popi­jał her­batę.

– A zatem jaka jest prawda? – odwa­ży­łem się zapy­tać.

– Sprawa jest pro­sta – wyja­śnił mar­sza­łek. – Jestem nie­ślub­nym dziec­kiem. Dotych­czas to ukry­wa­łem, może nawet nie tyle ukry­wa­łem, co uwa­ża­łem, że nie ma potrzeby się do tego przy­zna­wać. Dla­tego gdy kilka lat przed wojną w Brze­ża­nach poja­wił się kapi­tan Librew­ski, który zbie­rał infor­ma­cje do mojej bio­gra­fii, uzna­łem, że muszę inter­we­nio­wać.

– Dla­czego, panie mar­szałku?

– Cóż, po śmierci Komen­danta Pił­sud­skiego uznano, że to ja mam być nową legendą dla narodu. Posta­no­wiono napi­sać moją wspa­niałą bio­gra­fię. Z punktu widze­nia pro­pa­gandy pomysł cał­kiem nie­zły, ale pod­jęty za moimi ple­cami. Librew­ski wydo­był moją metrykę uro­dze­nia, zażą­da­łem więc, by mi ją oddał. Obie­cał pod ofi­cer­skim sło­wem honoru, że nie powie nikomu, co tam wyczy­tał.

Mil­cza­łem. Fak­tycz­nie, o pocho­dze­niu Śmi­głego krą­żyły różne opi­nie. Im kto miał gor­szy do niego sto­su­nek, tym bar­dziej był zaja­dły. Twier­dzono nawet, że pró­bo­wano odmło­dzić mar­szałka o kil­ka­na­ście mie­sięcy, by wyka­zać, że jego rodzice pobrali się dopiero po jego uro­dze­niu.

– To wszystko wyglą­dało ina­czej – prze­rwał mi roz­my­śla­nia Śmi­gły. – Zga­dza się tylko fakt, że moją matką była Maria Babiak uro­dzona w Brze­ża­nach, córka listo­no­sza. A nazwi­ska praw­dzi­wego ojca ni­gdy nie pozna­łem.

– Ale prze­cież Tomasz Rydz, pod­ofi­cer 4. Pułku Uła­nów, poślu­bił pana matkę i uznał pana za swo­jego syna.

– Tak – potwier­dził Śmi­gły. – Gdy brali ślub, był już ciężko chory na gruź­licę i zaraz potem zmarł. Dla­tego kilka lat temu roz­pusz­czano plotki, że kochał moją matkę wcze­śniej i ja byłem owo­cem tej miło­ści. A nie mogli się pobrać z powo­dów finan­so­wych i dopiero jego awans na plu­to­no­wego umoż­li­wił im ślub. To wszystko nie­prawda.

Nie prze­ry­wa­łem mar­szał­kowi, widzia­łem, że nie było mu łatwo o tym opo­wia­dać. Ale skoro wybrał mnie na swo­jego powier­nika i chciał, by jego wyzna­nia prze­trwały, widocz­nie był zde­cy­do­wany mówić wszystko.

– Matka obie­cała mi – kon­ty­nu­ował Śmi­gły – że poznam prawdę, gdy będę star­szy. Nie docze­ka­łem tego, zmarła na gruź­licę, gdy mia­łem dzie­sięć lat. Wycho­wy­wali mnie jej rodzice, dzia­dek nie chciał w ogóle o tych spra­wach roz­ma­wiać, nato­miast babka cza­sami wra­cała do tematu, szcze­gól­nie jak sobie wypiła. To była dobra kobieta, ale cza­sami alko­hol brał nad nią górę. Wtedy nazy­wała matkę ladacz­nicą, a ja nie chcia­łem tego słu­chać i ucie­ka­łem z domu.

Mar­sza­łek zamilkł, by po chwili pod­jąć na nowo:

– Ważne jest to, co sam usta­li­łem. Ochrzczono mnie jede­na­ście mie­sięcy po uro­dze­niu, a jak pan wie, było to raczej nie­spo­ty­kane. Zapi­sano: „ojciec nie­znany”. Praw­do­po­dob­nie kato­lik, bo ochrzczono mnie w kościele, cho­ciaż rodzina matki była grec­ko­ka­to­licka. Potem tra­fił się ciężko chory Tomasz Rydz i zgo­dził się poślu­bić moją mamę, a mnie uznać za syna. Nie wiem, czy dzia­dek mu zapła­cił, czy może – wie­dząc, że długo już nie pożyje – chciał pomóc matce. A była ona piękną dziew­czyną, może to Rydzowi impo­no­wało. I tak zaczą­łem nosić jego nazwi­sko.

– Ni­gdy nie kon­tak­to­wał się pan z jego rodziną?

– A po co? – Śmi­gły wes­tchnął. – Poza nazwi­skiem nic nas nie łączyło. Nawet go nie pamię­ta­łem. Ani ja, ani matka ni­gdy nie byli­śmy na jego gro­bie. Zmarł na gruź­licę we Lwo­wie, a pocho­wano go w Cho­dacz­ko­wie pod Tar­no­po­lem. Tam prze­nio­sła się jego rodzina z tar­now­skiego.

– A potem? Pierw­sze wspo­mnie­nia z dzie­ciń­stwa?

Śmi­gły tak długo mil­czał, że zasta­na­wia­łem się, czy w ogóle dzi­siaj już nie zakoń­czy roz­mowy. Wcale bym się nie zdzi­wił, gdyby nawet zre­zy­gno­wał z pomy­słu, żebym noto­wał jego wyzna­nia. Ale wresz­cie się ode­zwał:

– Matka cią­gle cho­ro­wała, gruź­lica zbie­rała wów­czas obfite żniwo. Mimo to sta­rała mi się zapew­nić utrzy­ma­nie, sprzą­tała w zamoż­nych domach, dosta­wała też sym­bo­liczną rentę. Czę­sto w nocy pła­kała, pew­nie nie­raz dawano jej do zro­zu­mie­nia, że jej prze­szłość i nie­ślubne dziecko to obcią­że­nie. Długo się nie męczyła, ode­szła w wieku dwu­dzie­stu dzie­wię­ciu lat.

– Cho­dził pan już wów­czas do szkoły?

– Tak. I śmierć matki była dla mnie tak cięż­kim prze­ży­ciem, że powta­rza­łem pierw­szą klasę gim­na­zjum. Wzięli mnie na wycho­wa­nie dziad­ko­wie, ale oboje czę­sto się kłó­cili. Babka w gnie­wie nazy­wała mnie bękar­tem, dzia­dek jej za to urzą­dzał awan­tury. To był bar­dzo dobry czło­wiek. Cho­ciaż miał już swoje lata, pra­co­wał jako stróż, by zapew­nić rodzi­nie jak naj­lep­szy byt. Kiedy zmarł, zosta­łem sam z babką. Ale nie chcę o niej mówić. Było, minęło.

Mar­sza­łek nagle się uśmiech­nął, oczy mu zabły­sły.

– Potem oka­zało się, że jed­nak Bóg ma wobec mnie inne plany i nie skoń­czę jako robot­nik rolny gdzieś we wschod­niej Gali­cji. Zade­cy­do­wali o tym pro­fe­so­ro­wie z gim­na­zjum w Brze­ża­nach, a jesz­cze bar­dziej rodzina mojego kolegi z klasy, Edmunda Ura­no­wi­cza.

– Pomo­gli panu?

– Tade­usz Ura­no­wicz, ojciec mojego kolegi z klasy, był zamoż­nym leka­rzem. Potrze­bo­wał kore­pe­ty­tora dla syna, a ja, mimo że zimo­wa­łem w pierw­szej kla­sie, to jed­nak uczy­łem się dobrze. Nie­ba­wem sta­li­śmy się nie­roz­łączni z jego synem. Prze­pro­wa­dzi­łem się do niego od babki i tylko cza­sami ją odwie­dza­łem. Dok­tor wysta­rał mi się nawet o sty­pen­dium od rady miej­skiej.

– Dzięki Ura­no­wi­czom skoń­czył pan szkołę?

Śmi­gły dalej się uśmie­chał. Pokrę­cił głową, ale to, co powie­dział, wcale nie było zaprze­cze­niem.

– Tutaj cho­dziło o coś wię­cej. Tra­fi­łem do inte­li­genc­kiego domu, mia­łem codzienny kon­takt z ludźmi wykształ­co­nymi. Korzy­sta­łem z ich księ­go­zbioru, a jak pan wie, w Gali­cji wtedy można było wyda­wać wszystko po pol­sku. Pozna­łem Mic­kie­wi­cza i Sło­wac­kiego, ale także Sien­kie­wi­cza. O, to było dla mnie praw­dziwe odkry­cie. Gdyby nie Try­lo­gia, pew­nie nie został­bym zawo­do­wym żoł­nie­rzem.

Edward Rydz – zdję­cie z pierw­szych lat nauki w gim­na­zjum

Mar­sza­łek na chwilę się zamy­ślił, potem powie­dział cał­kiem spo­koj­nie:

– Dok­tor Ura­no­wicz oka­zy­wał mi tyle serca, że cza­sami zasta­na­wia­łem się, czy to nie on jest moim natu­ral­nym ojcem. Ale to już bez zna­cze­nia… Ważne, że dzięki niemu i jego żonie poja­wiła się moja kolejna pasja.

– Malar­stwo?

Mar­sza­łek spoj­rzał w kąt pokoju, gdzie leżały blok rysun­kowy, ołówki i kredki.

– Tak. – Uśmiech­nął się. – Obaj z Edmun­dem dosta­li­śmy w pre­zen­cie ekwi­pu­nek począt­ku­ją­cych mala­rzy. Tylko że on nie miał zami­ło­wa­nia, a ja od tej pory pra­wie nie roz­sta­wa­łem się z ołów­kami. A potem z far­bami. Por­tre­to­wa­łem Edmunda wiele razy, cier­pli­wie pozo­wał, lubi­łem też szki­co­wać kra­jo­brazy znad Zło­tej Lipy, prze­pły­wa­ją­cej przez Brze­żany. A na lek­cjach ryso­wa­łem kary­ka­tury kole­gów. Podo­bały im się.

– A przy­ozdo­bie­nie kościoła ormiań­skiego w Brze­ża­nach? – zary­zy­ko­wa­łem.

– O, to była gło­śna sprawa. Już jako stu­dent Aka­de­mii Sztuk Pięk­nych w Kra­ko­wie dosta­łem pierw­sze zle­ce­nie. Wize­ru­nek Matki Boskiej na fron­ton cer­kwi. Nie chcia­łem wyko­nać cze­goś zwy­czaj­nego, tym bar­dziej że moją modelką była dziew­czyna, w któ­rej się wów­czas kocha­łem, Wanda Wiech­ma­nówna. Fak­tycz­nie, może ponio­sło mnie wów­czas uczu­cie i moja Matka Boska bar­dzo odbie­gała od ocze­ki­wań władz kościel­nych. Hono­ra­rium mi wypła­cono, ale fron­ton zama­lo­wano i póź­niej ktoś nama­lo­wał nowy wize­ru­nek. Szkoda.

– Nie tylko Ura­no­wi­cze wpły­nęli na pań­ską przy­szłość. Także pani Wid­ma­nowa.

– Widzę, że przy­go­to­wał się pan do naszej roz­mowy. – Śmi­gły się roze­śmiał. – To była kobieta o zło­tym sercu, choć bar­dzo ory­gi­nalna, nie wszy­scy ją lubili. To ona uparła się, że po matu­rze powi­nie­nem stu­dio­wać malar­stwo w Kra­ko­wie. I posta­wiła na swoim. Finan­so­wała mi stu­dia razem z Ura­no­wi­czami, poza tym dosta­łem po raz kolejny sty­pen­dium od władz Brze­żan.

– Cho­dziło mi raczej o pro­roc­two Wid­ma­no­wej.

– O, to fak­tycz­nie dziwna sprawa. Pani Micha­lina zawsze twier­dziła, że potrafi zoba­czyć przy­szłość. Wiele osób w Brze­ża­nach wie­rzyło w jej zdol­no­ści do pro­ro­ko­wa­nia. Pew­nego razu na śnia­da­niu wiel­ka­noc­nym u pań­stwa Borzy­kow­skich pani Wid­ma­nowa, nie zwra­ca­jąc uwagi na oto­cze­nie, wpa­dła w trans. Zaczęła prze­po­wia­dać przy­szłość, powie­działa, że widzi wielką wojnę, bar­dzo krwawą, a potem odro­dzone Woj­sko Pol­skie. A na jego czele miał jechać wielki gene­rał i dowódca Edward Rydz.

– Nie wspo­mniała o pana przy­domku legio­no­wym?

– Nie. – Mar­sza­łek się roze­śmiał. – Tak daleko jej zdol­no­ści nie się­gały.

– Jak na to pro­roc­two zare­ago­wali obecni?

– Raczej bez entu­zja­zmu. – Śmi­gły poki­wał głową. – Pol­ska jesz­cze nie ist­niała, a ja zapo­wia­da­łem się raczej na mala­rza niż gene­rała. Zacho­wa­nie Wid­ma­no­wej uznano za atak histe­rii, a także za poważny nie­takt. Atmos­fera zro­biła się ciężka, a sama pani Micha­lina nie pamię­tała póź­niej, co wiesz­czyła.

Edward Rydz w mło­do­ści

Były Wódz Naczelny pol­skiej armii odchy­lił się do tyłu i w zamy­śle­niu patrzył w kie­runku swo­ich przy­bo­rów malar­skich.

– Pew­nie gdy­bym nie poje­chał na stu­dia do Kra­kowa – zauwa­żył – całe moje życie wyglą­da­łoby ina­czej.

Zamy­ślił się na dłuż­szą chwilę, po czym zaczął wolno mówić, uśmie­cha­jąc się, naj­wy­raź­niej wspo­mi­nał naj­pięk­niej­sze lata swo­jego życia.

– Kra­ków w tam­tych cza­sach miał swoją atmos­ferę – roz­po­czął. – Dla mnie, przy­by­sza z małych Brze­żan, to było coś nie­praw­do­po­dob­nego. Pre­miery teatralne dwa razy w mie­siącu, cza­sami nawet co tydzień. Dys­ku­sje w kawiar­niach, „Zie­lony Balo­nik”, o któ­rym opo­wia­dano na mie­ście nie­stwo­rzone histo­rie. Nie mia­łem zbyt wiele pie­nię­dzy, ale sta­ra­łem się zoba­czyć i prze­żyć jak naj­wię­cej.

– Jak pana przy­jęto w Aka­de­mii?

– Nor­mal­nie, zresztą nie tylko ja przy­je­cha­łem na stu­dia z pro­win­cji. Mia­łem też szczę­ście do pro­fe­so­rów. Na pierw­szym roku stu­dio­wa­łem pod kie­run­kiem Leona Wyczół­kow­skiego, na dru­gim u Teo­dora Axen­to­wi­cza. Ale naj­waż­niej­sza dla mnie oka­zała się podróż na zachód Europy. Każdy począt­ku­jący malarz powi­nien taką odbyć.

– Poszu­kać wła­snej drogi arty­stycz­nej?

– Tak. – Śmi­gły ski­nął głową. – Poje­cha­łem tam bodajże w 1907 roku, zwie­dza­łem muzea i gale­rie, chło­ną­łem wielką sztukę, zada­wa­łem sobie pyta­nie, co chcę osią­gnąć. Więk­szość czasu spę­dzi­łem w Mona­chium, Norym­ber­dze i Wied­niu, wtedy też odsze­dłem od bez­kry­tycz­nego uwiel­bie­nia dla Cézanne’a i zaczął mi się podo­bać natu­ra­lizm. Dla­tego też poświę­ci­łem się tema­tyce pol­skiej, malo­wa­łem sceny z powsta­nia stycz­nio­wego oraz pej­zaże z Kre­sów.

– W Kra­ko­wie zetknął się pan z komen­dan­tem Pił­sud­skim?

– Począt­kowo z jego pod­wład­nymi. Nie mia­łem takiego szczę­ścia jak Walery Sła­wek, który nie­mal od początku zna­lazł się pod skrzy­dłami Komen­danta. Pił­sud­ski był już legendą, opo­wia­dano o nim wiel­kie rze­czy.

– Przy­stą­pił pan do Związku Walki Czyn­nej…

– Była to nowo zało­żona tajna grupa. Przy niej powo­łano legalne orga­ni­za­cje strze­lec­kie, to one miały stać się oczkiem w gło­wie Pił­sud­skiego. Komen­dant pla­no­wał, że będą kadrą dla przy­szłej armii pol­skiej. A ja, stu­dent malar­stwa, nagle odna­la­złem swe powo­ła­nie wśród kara­bi­nów i komend woj­sko­wych. Poczu­łem, że to jest to, o czym zawsze marzy­łem. Wal­czyć z bro­nią w ręku o wolną Pol­skę…

Śmi­gły wstał nagle z fotela i wypro­sto­wał się. Pomimo swo­ich pięć­dzie­się­ciu pię­ciu lat cały czas zacho­wy­wał syl­wetkę zawo­do­wego ofi­cera. Nawet sto­jąc obok fotela, był pro­sty jak struna.

– Nie, żebym spe­cjal­nie uwiel­biał musz­trę. – Uśmiech­nął się. – Ale rozu­mia­łem, że w każ­dej armii świata musi pano­wać dys­cy­plina. Szcze­gól­nie, gdy nad­cho­dzi wojna.

Mar­sza­łek zro­bił kilka kro­ków po pokoju, po czym ponow­nie usiadł. Spoj­rzał na mnie spo­koj­nym wzro­kiem i znów zaczął wspo­mi­nać:

– Prze­rwa­łem stu­dia, by odbyć obo­wiąz­kową roczną służbę woj­skową. Prze­czu­cie nie myliło mnie, dobrze się czu­łem w armii. Wpraw­dzie było to woj­sko austriac­kie, ale wie­dzia­łem, że nie­ba­wem włożę pol­ski mun­dur.

Auto­por­tret z cza­sów stu­denc­kich

– Sły­sza­łem, że zapro­po­no­wano panu, by został pan zawo­do­wym ofi­ce­rem?

– Tak. Ale zawo­do­wym ofi­ce­rem mógł­bym zostać tylko w wol­nej Pol­sce. Wysłano mnie zatem do rezerwy w stop­niu sier­żanta-pod­cho­rą­żego. Jed­nak woj­sko tak mi zawró­ciło w gło­wie, że posta­no­wi­łem zmie­nić kie­ru­nek stu­diów. Malar­stwo wyda­wało mi się zbyt pięk­no­du­chow­skie w momen­cie, gdy wszy­scy spo­dzie­wali się wojny. Prze­nio­słem się na wydział filo­zo­ficzny, jed­nak po roku sztuka zwy­cię­żyła. Jak miało się zresztą wkrótce oka­zać, w Legio­nach zna­la­zło się wielu mala­rzy.

– Stu­dia nie prze­szka­dzały panu w dzia­łal­no­ści u boku Komen­danta?

– Nie, wie­dzia­łem już, że zawsze będę uwiel­biał malo­wać, ale moim powo­ła­niem stała się armia. A od pierw­szego spo­tka­nia z Pił­sud­skim poczu­łem się jego żoł­nie­rzem.

– Jaki był wtedy Pił­sud­ski?

– Był czło­wie­kiem, za któ­rego każdy z jego pod­wład­nych dałby się tysiąc razy zabić. Miał nie­zwy­kły wzrok, wyda­wało się, że widział myśli czło­wieka, na któ­rego patrzył. Mówił nie­wiele i zawsze tylko ważne rze­czy. Przez długi czas nie widzia­łem, by w ogóle się uśmie­chał. Wszy­scy go kocha­li­śmy i jed­no­cze­śnie bali­śmy się go. Ina­czej było z Kazi­mie­rzem Sosn­kow­skim. On był „sze­fem”, czło­wie­kiem, który wypeł­niał pole­ce­nia Komen­danta i miał z nami więk­szy kon­takt. Bar­dzo był zresztą lubiany.

– Pan też nie ucho­dził za spe­cjal­nie roz­mow­nego.

– A teraz mówię i mówię. – Śmi­gły się roze­śmiał. – Może muszę odre­ago­wać wiele lat mało­mów­no­ści? Zresztą Pił­sud­ski wyżej cenił czyny niż słowa i wpa­jał nam te cechy.

Poki­wa­łem głową, wła­ści­wie wszy­scy tak mówili o Komen­dan­cie. Patrzy­łem na mojego roz­mówcę i cze­ka­łem, by powie­dział coś wię­cej o latach przed wybu­chem wiel­kiej wojny. Wie­dzia­łem, że w tym kie­runku zmie­rza i nie pomy­li­łem się.

Stu­dent malar­stwa Edward Rydz przy szta­lu­gach

– Zor­ga­ni­zo­wa­łem oddział Związku Strze­lec­kiego w Brze­ża­nach – ode­zwał się mar­sza­łek. – Zosta­łem jego komen­dan­tem, a potem sze­fem kursu strze­lec­kiego w Kra­ko­wie. Potem było sta­no­wi­sko komen­danta Związku Strze­lec­kiego we Lwo­wie. Ukoń­czy­łem niż­szy i wyż­szy kurs ofi­cer­ski, a z rąk Pił­sud­skiego dosta­łem słynny Para­sol1. Dobrze się czu­łem wśród ludzi ze Związku Strze­lec­kiego. Więc choć gdy szli­śmy czy wra­ca­li­śmy z ćwi­czeń, na uli­cach Lwowa tro­chę się z nas śmiano, to my wie­dzie­li­śmy, że nie­ba­wem sta­niemy się praw­dzi­wymi żoł­nie­rzami. I mie­li­śmy rację.

Eli­tarna odznaka absol­wen­tów ofi­cer­skich kur­sów strze­lec­kich. [wróć]

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki