Spowiedź menadżera - Jacek Sylwin - ebook + audiobook

Spowiedź menadżera ebook i audiobook

Jacek Sylwin

4,0
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł

TYLKO U NAS!
Synchrobook® - 2 formaty w cenie 1

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym. Zamów dostęp do 2 formatów w stałej cenie, by naprzemiennie czytać i słuchać. Tak, jak lubisz.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.

Dowiedz się więcej.
Opis

W Spowiedzi menadżera Jacka Sylwina rock and roll spotyka się z Chopinem, a wyjście z filharmonii prowadzi prosto w błocko przed festiwalową sceną, w którym tłum młodych ludzi szaleje w pogo. Autor od 50 lat jest menadżerem i producentem, ale to tylko nazwy. Bardziej chodzi o fakt, że w rzeczywistości zakazów i ograniczeń wymyślał, tworzył i realizował projekty niemożliwe, bo jak powtarza: „Trzeba przecierać nowe szlaki”. Słuchał Głosu Ameryki i Radia Luxembourg, by potem stworzyć z innymi szaleńcami przestrzeń wolności wyrażanej przez rock and rolla – festiwal w Jarocinie. To nie jest opowieść o gabinetowych biznesmenach w apaszkach, robiących pieniądze na muzyce. To książka o tym, jak rodzi się wolność – indywidualna i zbiorowa.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 615

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 19 godz. 2 min

Lektor: Michał Zarzycki

Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Piosenka Takmana

Cały jestem na tak! W ryt­mie rock and rolla, Choć życie pły­nie wspak Doskwiera mrok dyk­ta­tora.

Jestem zama­sko­wany, Żyję w czte­rech ścia­nach Pytam, co z tego wynik­nie, Skoro świat jest w kaj­da­nach…

Żyjemy odosob­nieni W wiel­kiej chmu­rze sieci, Ślemy sobie memy, Bawimy się jak dzieci.

Uwa­żaj! Jestem Tak­man! Ciesz się życiem, Tak jak ja!

Nikt z nas jesz­cze nie wie, Że wszystko się zmieni, Że to ludz­kie mro­wie Ruj­nuje obraz tej ziemi…

Czas wymaga teraz Wiel­kiego zma­ga­nia, Zdajmy się na miłość I instynkt prze­trwa­nia.

Uwa­żaj! Jestem Tak­man! Ciesz się życiem, Tak jak ja!

Część I

W PRL-u

Zamiast wstępu

Wielkanoc 2020, Wielki Piątek

To wiel­kie święto, w isto­cie nie­zwy­kły dzień. I wów­czas, i teraz naj­bar­dziej dra­ma­tyczny. Zadzi­wia­jące. Żyjemy w jed­nym z naj­bar­dziej kato­lic­kich kra­jów na świe­cie, a jed­nak śmiem podej­rze­wać, że tylko zni­komy pro­cent spo­łe­czeń­stwa zdaje sobie sprawę, co to za dzień. Tu u nas, w Pol­sce, nor­malny dzień pracy, zwy­kle mocno zabie­gany, bo prze­cież zawsze jest coś do zro­bie­nia w ramach ostat­nich przy­go­to­wań do świąt. A teraz jesz­cze bar­dziej nie­zwy­kły, dziwny, nie­znany, bo w cza­sach pan­de­mii i tego cho­ler­nego koro­na­wi­rusa.

W Nowej Zelan­dii nauczy­łem się, że to wiel­kie święto. Big Fri­day – Wielki Pią­tek! Dzień ukrzy­żo­wa­nia, droga krzy­żowa uświę­cona krwią prze­laną za nas wszyst­kich. Dzień wolny od pracy, dzień zadumy, rodzin­nych spo­tkań, modlitw i czu­wa­nia – po pro­stu zna­czące święto.

W związku z tym wła­śnie dopa­dało mnie głę­bo­kie uczu­cie pod­świa­do­mego stra­chu. Dziś szcze­gól­nie. Myśla­łem, że będę szczę­ścia­rzem do końca, ale miało tak nie być. Zwy­kle myślimy, że całe życie jest jesz­cze przed nami. Trwamy w prze­ko­na­niu, że jest go wciąż dużo, więc wybie­gamy w przy­szłość. Szcze­gól­nie wtedy, gdy czło­wiek jest zapra­co­wany. Nie ma czasu na myśli osta­teczne, o śmier­tel­nych oko­licz­no­ściach, które nas prze­cież doty­czą – idziemy po pro­stu do przodu.

Aż nagle przy­cho­dzi nie­prze­wi­dziany moment, dosta­jesz wia­do­mość i czas się zmie­nia. Nie ma myśle­nia do przodu, jest tylko teraz. Oka­zuje się, że zaczy­nasz świa­do­mie odkry­wać, co cię czeka w naj­bliż­szej przy­szło­ści. Jest ona wyzna­czana wizy­tami lekar­skimi, poby­tami w szpi­ta­lach, a przede wszyst­kim bada­niami. Czy mam pisać jakimi? Chyba nie, to można prze­czy­tać wszę­dzie.

Dla­czego wła­śnie dzi­siaj to mnie dopa­dło, nie wiem. Może dla­tego, że wytwo­rzyła się nie­spo­ty­kana ener­gia, że to jakiś nie­sa­mo­wity dzień, splot wielu oko­licz­no­ści i zda­rzeń, tych daw­nych i tych dzi­siej­szych. Dzień pełen myśli, które się cisną do głowy, kiedy nie wycho­dzimy z domu, a ja mia­łem w tej kwe­stii podwójny zakaz. Bo doty­czyło mnie podwójne zagro­że­nie. Czas nabrał nie­zwy­kłego zna­cze­nia.

Kilka dni wcze­śniej zadzwo­nił tele­fon i lekarz dyżurny Luxmedu poin­for­mo­wał mnie, że w związku z nie­oczy­wi­stym odczy­tem wyniku histo­pa­to­lo­gii w ciągu naj­bliż­szych dni jestem pro­szony o wizytę u chi­rurga onko­loga. Chwilę potem zadzwo­niła sekre­tarka i potwier­dziła wizytę za trzy dni. Tro­chę się zanie­po­ko­iłem, bo koro­na­wi­rus był już dosłow­nie wszę­dzie. Obostrze­nia, szcze­gól­nie dla senio­rów, sta­wały się coraz poważ­niej­sze, a tu nagle wizyta. Nie zwa­ża­łem na to jed­nak, bo było parę waż­niej­szych spraw, jak choćby pro­jekt sto­wa­rzy­sze­nia i nie­zwy­kłego festi­walu kli­ma­tycz­nego, który chcie­li­śmy powo­łać do życia.

W przed­dzień wizyty ponow­nie zadzwo­nił tele­fon z Luxmedu, by mnie poin­for­mo­wać, że ze względu na koro­na­wi­rusa wizyta jest odwo­łana, ale kon­sul­ta­cja lekar­ska odbę­dzie się tele­fonicznie. O godzi­nie wyzna­czo­nej na tele­po­radę zadzwo­nił ktoś z moich zna­jo­mych, więc poja­wiła się obawa, czy leka­rzowi uda się ze mną skon­tak­to­wać. Dodzwo­nił się jed­nak i zaczął od pyta­nia:

– Czy pan zna wynik histo­pa­to­lo­gii naro­śli na ple­cach wycię­tej kilka tygo­dni temu?

– Nie – odpo­wie­dzia­łem.

– Bar­dzo mi przy­kro – kon­ty­nu­ował – ale według roz­po­zna­nia ma pan czer­niaka.

W pierw­szej chwili mnie zatkało. Pamię­ta­łem, jak mniej wię­cej trzy­dzie­ści lat wcze­śniej taką wia­do­mość usły­szała moja teściowa Klara. Wtedy był to wyrok. Oblał mnie zimny pot.

– Napi­szę panu skie­ro­wa­nie do ursy­now­skiego Insty­tutu Onko­lo­gii. Są tam spe­cja­li­ści i z pew­no­ścią będzie pan pod dobrą opieką. Pro­szę ode­brać skie­ro­wa­nie oso­bi­ście jutro rano z recep­cji. Życzę powo­dze­nia.

Dzi­siaj myślę, że był to nie­przy­pad­kowy, nie­zwy­kły splot zda­rzeń. Covid, który prak­tycz­nie para­li­żo­wał nasze życie, a już z całą pew­no­ścią zbli­ża­jące się święta, Wielki Pią­tek – sym­bol naj­wyż­szej ofiary z życia, zepchnięty na dal­szy plan w imię świą­tecz­nych przy­go­to­wań, a także dzie­siąta rocz­nica kata­strofy smo­leń­skiej, sym­bol naro­do­wej tra­ge­dii obcho­dzony teraz samot­nie. I wresz­cie mój czer­niak. Nie­źle. Ten splot był śmier­telny, widzia­łem go jako dzień umie­ra­nia. Pamięć przy­wo­łała natych­miast Modli­twę umie­ra­nia, która towa­rzy­szyła odcho­dze­niu mojej mamy:

Kiedy jestem przy Tobie, Doty­kam Two­jego ciała, A Ty odcho­dzisz i zamie­rasz na moich oczach. Wstrząsa mną roz­pacz, że to nie­unik­nione.

Kiedy jestem przy Tobie, A Cie­bie już przy mnie nie ma, Wypeł­nia mnie drże­niem całego serca Wielka Modli­twa Umie­ra­nia.

Ona jest dla Cie­bie: Moja modli­twa poże­gna­nia, Moja modli­twa pamię­ta­nia, Moja modli­twa mil­cze­nia, Moja modli­twa sku­pie­nia, Moja modli­twa roz­li­cze­nia, Moja modli­twa wyba­cze­nia, Moja modli­twa pocie­sze­nia.

Ale wiem, że to jest teraz: Twoja modli­twa unie­sie­nia, Twoja modli­twa uwiel­bie­nia, Twoja modli­twa dzięk­czy­nie­nia, Twoja modli­twa zjed­no­cze­nia, Twoja modli­twa speł­nie­nia, Twoja modli­twa prze­mi­ja­nia.

Nasza modli­twa wiecz­nego życia, Wiecz­nego kocha­nia.

Wielka Sobota – zawieszenie w próżni

Nie da się od niego ode­rwać, mimo wszel­kich wysił­ków. Ten pod­świa­domy nie­po­kój jest obecny wszę­dzie, ale przede wszyst­kim w roz­mo­wach rodzin­nych, a także tele­fo­nicz­nych i ese­me­so­wych z przy­ja­ciółmi. Co chwilę pyta­nia o koro­na­wi­rusa, o to i owo, ale zawsze zmie­rza­jące do kwe­stii onko­lo­gicz­nych. Wynika z tych słów, że czer­niak jest wyle­czalny. Rady róż­nego typu, ser­deczne, z naj­lep­szymi inten­cjami, a choć nie zawsze przy­datne, z pew­no­ścią pod­no­szące na duchu. Dra­ma­tyczne oko­licz­no­ści sprzy­jają cel­nym uwa­gom, odważ­nym oce­nom i cie­ka­wym spo­strze­że­niom. Czu­jesz, że są nie­zwy­kle życz­liwe i cie­płe, jak praw­dziwa przy­jaźń. Wro­go­wie raczej nie dzwo­nią.

W tam­tym momen­cie nabra­łem nie­zwy­kłego dystansu do wszyst­kiego wokół. Ku swo­jemu zasko­cze­niu odczu­łem też pew­nego rodzaju ulgę, bo obja­wiło się kon­kretne odnie­sie­nie. Dotąd było czymś abs­trak­cyj­nym, ide­ali­stycz­nym i ulot­nym, ale z dnia na dzień stało się kon­kretne i nie­zwy­kle rze­czy­wi­ste. Zakoń­czy­łem goni­twę. Czas dla mnie nabrał nowego wymiaru. Wyrów­nał się, skon­cen­tro­wał na tu i teraz, na każ­dej chwili. Ale jed­no­cze­śnie stał się cza­sem pod­su­mo­wa­nia, które cofało do prze­szło­ści, przy­po­mi­na­jąc ważne chwile. Nie zawsze te piękne, ale z jakie­goś powodu pamiętne.

Wielka Niedziela – Dzień Zmartwychwstania

Uwię­zieni w rado­ści odro­dzo­nego życia.

Takich Świąt Wiel­ka­noc­nych ni­gdy nie było. Jako istoty stadne i pra­gnące wol­no­ści w izo­la­cji spo­łecz­nej cier­pimy, bo nie lubimy zamknię­cia i kla­tek. Ratuje nas tech­no­lo­gia, ale spró­bujmy sobie wyobra­zić, że jeste­śmy jej pozba­wieni. Przy­po­mina mi się natych­miast stan wojenny. Tam tech­no­lo­gii nie było. Za to w krót­kim cza­sie przy­szło na świat dużo dzieci. A więc nawet w cięż­kich chwi­lach może być rado­śnie. Nie pod­da­jemy się, dzia­łamy, modlimy się, łączymy, żyjemy.

– Godzina dzien­nie, panie Jacku – tak nama­wiał mnie Wie­sław Myśliw­ski do pisa­nia.

– Posta­ram się, mistrzu – odpo­wia­da­łem.

Oka­zało się, że to nie takie pro­ste. Zaczy­na­łem kil­ku­krot­nie i tak naprawdę pisa­łem te swoje wspo­mnie­nia już od kilku lat, choć oczy­wi­ście głów­nie w gło­wie. Nad­szedł czas, by zacząć je prze­le­wać na papier i zapewne w inter­ne­tową chmurę. Nie przy­pusz­cza­łem, że w takich oko­licz­no­ściach, że tak późno, po tylu latach. Choć z dru­giej strony drzewo gene­alo­giczne moich rodów sięga z ojcow­skiej strony do sie­dem­na­sto­wiecz­nej Hisz­pa­nii, a ze strony matki do dzie­więt­na­stego stu­le­cia we Lwo­wie. Co zatem zna­czy ten czas?

Do rze­czy jed­nak. Przede wszyst­kim pra­gnę teraz wyznać miłość.

Miłość do rocka wywo­dzą­cego się z blu­esa i soulu, miłość do jazzu i muzyki boskich geniu­szy, kla­sycz­nej i współ­cze­snej, ponad­cza­so­wej, har­mo­niczno-kosmicz­nej; miłość do moich przy­ja­ciół, muzy­ków i fanów praw­dzi­wej sztuki.

Wal­ter Cheł­stow­ski, czujny kre­ator i stary cynik, zawsze powta­rzał, że jestem nie­po­praw­nym opty­mi­stą i wizjo­ne­rem. Cóż, uro­dzi­łem się w domu peł­nym muzyki, wycho­wa­łem w atmos­fe­rze nie­skrę­po­wa­nej arty­stycz­nej wol­no­ści i nie­po­skro­mio­nego patrio­tycz­nego ducha. To moja per­spek­tywa.

Neil Finn, wspa­niały muzyk i kom­po­zy­tor z zespołu Crow­ded House, powie­dział mi i moim pod­opiecz­nym na poka­zo­wej sesji w stu­diu OMAC w nowo­ze­landz­kim Auc­kland, że muzykę należy two­rzyć z miło­ścią, a zada­wać się tylko z tymi, któ­rzy ją kochają.

I to jest pra­wie cała histo­ria. Pra­wie, bo jest coś jed­nak do doda­nia…

Począ­tek lat sześć­dzie­sią­tych zwią­zany był z okre­sem moich muzycz­nych naro­dzin. Zała­pa­łem się, jak więk­szość moich rówie­śni­ków, na powiew nowej fali z Wysp Bry­tyj­skich: The Beatles, The Rol­ling Sto­nes, Yard­birds, John May­all, Ani­mals, Kinks, Hol­lies i inni. Ale wie­dzie­li­śmy też, że za oce­anem są: Elvis Pre­sley, Chubby Chec­ker, Ottis Red­ding, James Brown czy Ray Char­les.

Roc­kowy chrzest prze­sze­dłem na kon­cer­tach w Sali Kon­gre­so­wej, słu­cha­jąc na żywo mię­dzy innymi Lon­don Beats – pierw­szej angiel­skiej roc­kan­drol­lo­wej kapeli w War­sza­wie – Helen Sha­piro, która zaśpie­wała wów­czas Twist and Shout The Beatles, oraz jed­nego z pierw­szych wiel­kich kon­cer­tów Cze­sława Nie­mena.

Uro­dzi­łem się na Ślą­sku w Zabrzu, w rodzi­nie o sil­nych i głę­bo­kich muzycz­nych korze­niach. Pra­babka Helena Otta­wowa była wspa­niałą pia­nistką, twór­czy­nią szkoły muzycz­nej i pro­fe­sor lwow­skiego kon­ser­wa­to­rium. Jej córka, a moja babka Zofia Rogal­ska, rów­nież ukoń­czyła kon­ser­wa­to­rium. Matka była śpie­waczką Fil­har­mo­nii Naro­do­wej, a ojciec, choć z zawodu archi­tekt, był wiel­kim melo­ma­nem i znawcą muzyki kla­sycz­nej. Cała rodzina w taki czy inny spo­sób była lub jest zwią­zana z muzyką poważną, a także tą mniej poważną.

O atmos­fe­rze naszego rodzin­nego domu, w któ­rym wycho­wa­łem się wraz z dwiema sio­strami, Zosią – z legen­dar­nej Trójki – i Niną, skrzy­paczką, panią pro­fe­sor w Mek­syku, niech świad­czy cytat z arty­kułu o mojej mamie pióra Mag­da­leny Bajer: „Z aka­de­mic­kiego wątku rodzin­nej tra­dy­cji zostało poczu­cie powin­no­ści peda­go­gicz­nych oraz świa­do­mość, że takie dzie­dzic­two zobo­wią­zuje do pie­lę­gno­wa­nia pod­sta­wo­wych cnót, jak uczci­wość, pra­co­wi­tość, odwaga, mądrość pomna­żana upar­tym tru­dem”.

Jesz­cze wię­cej mówią frag­menty listu napi­sa­nego do mojej mamy przez naszego kuzyna Ryszarda Jańca, miesz­ka­ją­cego na stałe we Wło­szech.

Nawet sobie Cio­cia nie wyobraża, ile razy wra­cam pamię­cią do spo­tkań, naj­czę­ściej imie­ni­no­wych, na Kazi­mie­rza, które odby­wały się u Cioci w domu. Byłem jed­nym z młod­szych uczest­ni­ków tych wspa­nia­łych »zebrań«, ale jaka to była frajda. Nina i Jacek dla »nie­let­niego« mieli zawsze to mini­mum zain­te­re­so­wa­nia i ser­decz­no­ści, które zacie­rały wszelką gra­nicę wieku. Zresztą reszta towa­rzy­stwa też. Te wszyst­kie wspo­mnie­nia przy­cho­dzą do mnie, gdy będąc poza Pol­ską przewra­cam kartki kalen­da­rza, patrząc na sole­ni­zan­tów. […] Znaj­dzie się data, imię i pamięć wywo­łuje obrazy. Prze­pi­sowe, wspa­niałe towa­rzy­cho. Gów­niane czasy sier­mięż­nego dodu­pi­zmu, który przy­wle­czono ze wschodu. U Cioci, albo u Was, malut­kie miesz­kanko, posta­wione na załza­wio­nym skrawku roz­wa­lo­nej War­szawy, skrawku gdzie fun­da­menty Waszego domu sta­nęły w zagru­zo­wa­nym krzyku getta. Dom zbu­do­wany przez budow­ni­czych, jeśli dobrze pamię­tam, Pałacu Kul­tury. Pod spodem więc tra­ge­dia getta, u góry nowa »świe­tlana przy­szłość« […] i nawet pamię­tam jakiś kacap­ski tele­wi­zor o maleń­kim ekra­nie. Na tamte czasy i miesz­ka­nie było nad­zwy­czaj­no­ścią, i kacap­ski tele­wi­zor rary­ta­sem. I na tym tle z Cio­cią, jako Feno­me­nalną Panią Domu, to nie­zwy­kłe towa­rzy­cho! Nie­do­bitki kre­sowe, lwow­skie, war­szaw­skie, kra­kow­skie, get­towe. Więksi i mniejsi. Nie­któ­rzy karie­ro­wi­cze nowej ludo­wej rze­czy­wi­sto­ści, inni prze­ży­wa­jący tę rze­czy­wi­stość z braku innej moż­li­wej. Jedna wódka, druga, trze­cia i towa­rzy­cho się roz­grze­wało. Przy­stawki, risotto, wspa­niały tort orze­chowy. Sma­ko­łyki! I leciał z kąta w kąt dow­cip inte­li­gent­nych ludzi z biglem, roz­brzmie­wał zdrowy śmiech. Małość miesz­ka­nia i mno­gość gości spra­wiały, że kon­takt był naskór­kowy. Nie było można uciec w pod­grupy. I był to chyba jedyny »kolek­tyw« od Ber­lina Wschod­niego do Wła­dy­wo­stoku, który naprawdę akcep­to­wali wszy­scy uczest­nicy. Po pią­tej czy dzie­sią­tej wódce – zale­żało od głowy i ide­olo­gicz­nej wytrwa­ło­ści piją­cego – za oknem i drzwiami zosta­wała ludowa rze­czy­wi­stość i w tym gro­nie wszy­scy byli­śmy sobą i »u sie­bie«, bo u Cioci. Nawet pio­senka Grze­siuka U Cioci na imie­ni­nach nie oddaje tego, czym było spo­tka­nie nas wszyst­kich u Cioci. Grze­siuk to folk­lor mętów. A u Cioci byli ludzie nie z dołów, ale z gór­nej war­stwy. […] Ale Gwiazdą bez­sporną była Cio­cia, reszta była w tle. A wszystko razem, w lodo­wa­tym oce­anie objęć socja­li­zmu sta­no­wiło wyspę szczę­ścia dla zebra­nych u Cioci. Gdyby kto, sie­dząc w Pol­sce owych cza­sów, szu­kał na mapie takiej dru­giej wyspy, to ze względu na sze­ro­kość, z jaką nastą­piło roz­la­nie się naj­lep­szego z ustro­jów, jako jedyną szansę miałby Japo­nię. Tak więc, mimo że dla Cioci reszta dni roku nie­ko­niecz­nie była wyspą łatwego szczę­ścia, to sama Cio­cia dając nam wszyst­kim moż­li­wość spo­tka­nia się u niej daro­wała nam „lep­szy czas” pośród reszty dni, które były pro­duk­tem kolej­nych pię­cio­la­tek. Ja, gdy się zadu­mam na świę­tego Kaź­mie­rza, to myślę sobie o Cioci, o Was i o nas…

Pra­gnę przy­to­czyć też coś bar­dzo cen­nego i wzru­sza­ją­cego o mojej mamie autor­stwa Kata­rzyny Kryń­skiej, jed­nej z naszych naj­młod­szych kuzy­nek, uro­dzo­nej i miesz­ka­ją­cej w Anglii. To szkolne wypra­co­wa­nie jest perełką w naszym rodzin­nym archi­wum.

Jakie skarby kul­tury pol­skiej zabiorę w doro­słe życie i dla­czego?

Cała moja rodzina pocho­dzi z Pol­ski. Rodzice oraz dziad­ko­wie nie zawsze jed­nak tam miesz­kali. Wszy­scy jed­nak, nawet Ci, któ­rzy uro­dzili się już w Anglii są Pola­kami i czują się Pola­kami.

Są różne powody osie­dle­nia poza Pol­ską, na przy­kład stu­dia zagra­niczne lub wojenna emi­gra­cja, i wła­śnie mój pra­dzia­dek nale­żał do tej wojen­nej emi­gra­cji. Moja rodzina wal­czyła zawsze w spra­wach patrio­tycz­nych, wal­czyli z wro­giem, który chciał ode­brać pol­skie zie­mie, kul­turę oraz naro­do­wość pol­ską.

Histo­ria pamiątki mojej rodziny, która jest dla mnie naj­więk­szym skar­bem kul­tury pol­skiej i którą zabiorę w moje doro­słe życie, jest zwią­zana z cio­cią mojej babci – to zna­czy moją cio­teczną pra­bab­cią. Nazy­wamy ją Bab­cią Kazią.

Kazi­miera Rogal­ska, gdy wybu­chła druga wojna świa­towa, wal­czyła z oku­pan­tem. Nale­żała do Armii Kra­jo­wej, była wię­ziona, tor­tu­ro­wana, ucie­kła z trans­portu więź­niów i ukry­wała się. W 1944 roku wal­czyła w powsta­niu war­szaw­skim na Sta­rym Mie­ście. Jej pseu­do­nim był Kasia i wal­czyła na placu Teatral­nym. Miała wtedy dwa­dzie­ścia trzy lata. Pod koniec walk powstańcy już scho­dzili do kana­łów, a War­szawa pło­nęła. Wtedy Bab­cia Kazia zauwa­żyła błysk w oknie jed­nego z palą­cych się budyn­ków. Pod­bie­gła do ruin domu, z któ­rego została tylko jedna ściana i na para­pe­cie zoba­czyła figurkę Jezusa wyrzeź­bioną w szkle. Błysk wyda­wały pło­mie­nie, któ­rymi był oto­czony. Bab­cia Kazia zła­pała tę figurkę, wrzu­ciła za bluzę przed zej­ściem do kana­łów. Na szczę­ście udało jej się uciec z pło­ną­cej War­szawy i chora na szkar­la­tynę dotarła do rodziny w Kra­ko­wie. I dotarł z nią Chry­stus z pło­ną­cej War­szawy.

Histo­ria Chry­stusa z pło­ną­cej War­szawy towa­rzy­szy mojej rodzi­nie. Dla mojej Babci Kazi była szcze­gól­nie ważna – była to jedyna rzecz, którą wynio­sła z pło­ną­cej War­szawy. Wszystko inne się znisz­czyło. Bab­cia Kazia ni­gdy się z figurką nie roz­sta­wała. Gdy moja Bab­cia wyjeż­dżała do Anglii poda­ro­wała ją wła­śnie jej. Jest to nasz skarb kul­tury pol­skiej, skarb rodzinny.

To był dom, w któ­rym prze­sze­dłem wszyst­kie stop­nie muzycz­nego wykształ­ce­nia, począw­szy od pod­sta­wo­wej szkoły muzycz­nej na Mio­do­wej. Idąc do niej, prze­cho­dzi­łem koło Arse­nału ulicą Długą, która w tam­tych cza­sach była jesz­cze kom­plet­nie zruj­no­wana. Bałem się tych ruin, podob­nie jak meneli, któ­rzy wśród nich miesz­kali. Potem ukoń­czy­łem kon­ser­wa­to­rium na Okól­niku w War­sza­wie, wów­czas Pań­stwową Wyż­szą Szkołę Muzyczną. Począt­kowo instru­men­tem, który poko­cha­łem, był for­te­pian, ale ten, z któ­rym wią­za­łem nadzieje i przy­szłość, była per­ku­sja. Stu­dio­wa­łem ją w śred­niej szkole muzycz­nej na Boni­fra­ter­skiej pod czuj­nym okiem naj­lep­szego peda­goga, jakim był pro­fe­sor Miko­łaj Sta­si­nie­wicz. To dzięki niemu na trze­cim roku gra­łem już dyplo­mowy reper­tuar. Czu­łem natu­ralny puls, ryt­miczne brzmie­nia, nie­ogra­ni­czone moż­li­wo­ści instru­men­tów per­ku­syj­nych – melo­dyjno-ryt­micznego ksy­lo­fonu czy szla­chet­nego wibra­fonu, nie wspo­mi­na­jąc o taler­zach, całym zesta­wie per­ku­syj­nym i nie­sa­mo­wi­tych potęż­nych kotłach – i oczy­wi­ście lubi­łem ćwi­czyć i grać. Nie­stety, w wyniku odmy pra­wego płuca moja kariera per­ku­si­sty musiała się skoń­czyć. Żałuję tego bar­dzo.

Posta­no­wi­łem zostać dzien­ni­ka­rzem muzycz­nym. Zna­jąc już dosko­nale war­szaw­skie śro­do­wi­sko, pisa­łem arty­kuły z kon­cer­tów i imprez muzycz­nych. Ter­mi­no­wa­nie w radiu zaczy­na­łem w Trójce, gdzie za ówcze­snymi gwiaz­dami sta­cji – Andrze­jem Kor­ma­nem, Mate­uszem Świę­cic­kim i Andrze­jem Stan­kie­wi­czem – nosi­łem taśmy, ucząc się radio­wego warsz­tatu, oby­cia z mikro­fo­nem i pro­fe­sjo­nal­nego podej­ścia do redak­cyj­nych zadań. Z cza­sem zaczą­łem kre­ować i pro­wa­dzić wła­sne audy­cje, ale to dopiero po kilku latach i skoń­czo­nych stu­diach.

W tam­tych cza­sach wszy­scy mło­dzi ludzie kocha­jący muzykę dosko­nale wie­dzieli, że aby posłu­chać dobrego jazzu, trzeba włą­czyć The Voice of Ame­rica i audy­cje Wil­lisa Cono­vera, a fani rocka muszą wyszu­kać na falach śred­nich Radio Luk­sem­burg. Żyli­śmy w kraju i rze­czy­wi­sto­ści poli­tycz­nej, w któ­rych dostęp do tego rodzaju muzyki był wła­ści­wie nie­moż­liwy. Dopiero powsta­nie w 1962 roku radio­wej Trójki, a nieco wcze­śniej Roz­gło­śni Har­cer­skiej z legen­darną i pre­kur­sor­ską audy­cją Marka Gaszyń­skiego i Witolda Pogra­nicz­nego 30 minut rytmu, uchy­liły nieco okno na muzyczny świat. Nie za bar­dzo wie­dzie­li­śmy, co to dolar, wolny rynek, demo­kra­cja. To był czas zamor­dy­zmu i czapy, ostry czas gomuł­kow­ski, który roz­po­czął swoją ago­nię w marcu 1968, po krwawo stłu­mio­nej demon­stra­cji zor­ga­ni­zo­wa­nej przez stu­den­tów w obro­nie zdję­tej z afi­sza insce­ni­za­cji Dzia­dów Mic­kie­wi­cza w reży­se­rii Kazi­mie­rza Dejmka. Na Zacho­dzie do głosu docho­dziła stu­dencka rewo­lu­cja we Fran­cji, w całej Euro­pie było nie­spo­koj­nie.

W tym cza­sie u nas słowo „rock” było zaka­zane. Sta­no­wiło syno­nim zgni­łego kapi­ta­li­zmu. Ety­kietka „muzyki roc­ko­wej” ozna­czała dla zespo­łów zagro­że­nie i naj­czę­ściej ska­zy­wała na arty­styczną bani­cję. Dopiero czasy wcze­snego Gierka, czyli szer­sze otwar­cie na Zachód na początku lat sie­dem­dzie­sią­tych, umoż­li­wiły nam nieco dostęp do płyt i muzyki oraz lep­szego sprzętu, który zaczął poja­wiać się w skle­pach. Oczy­wi­ście nie w ory­gi­nal­nych wyda­niach, tylko poprzez cze­skie czy węgier­skie licen­cje i reedy­cje. Płyty na przy­kład kupo­wało się w Insty­tu­cie Kul­tury Węgier­skiej lub Cze­skiej na Mar­szał­kow­skiej. Sam pamię­tam, że naby­łem wydane przez cze­ski „Supra­phon” płyty naszych idoli: Jimiego Hen­drixa i Deep Pur­ple.

Mając sze­ro­kie kon­takty w śro­do­wi­sku muzycz­nym, a głów­nie radio­wym i jaz­zo­wym, dosko­nale zna­jąc muzy­ków i ludzi obra­ca­ją­cych się w tym gro­nie, siłą rze­czy zaczą­łem w pew­nej chwili orga­ni­zo­wać życie muzyczne i arty­styczne. Mocno zwią­za­łem się ze wspa­niałą grupą jazz-roc­kową Labo­ra­to­rium z Kra­kowa. Po pew­nym cza­sie po pro­stu sami muzycy zaczęli zgła­szać się do mnie z róż­nymi pro­ble­mami, a ja sta­ra­łem się, na ile to było moż­liwe, poma­gać w ich roz­wią­zy­wa­niu. Głów­nie poprzez pro­mo­cję w radiu, reko­men­do­wa­nie nagrań, pomoc w reali­za­cji płyt, pisa­nie arty­ku­łów czy recen­zji w pra­sie. Wypro­du­ko­wa­łem sporo nagrań i płyt, przez moje ręce prze­szło wielu arty­stów, a jed­nak moje nazwi­sko – z róż­nych przy­czyn, czę­sto pro­za­icz­nych – nie zawsze mogło zna­leźć się na okładce. Co innego jed­nak było istotne. Mia­łem wiel­kie szczę­ście, przy­wi­lej i przy­jem­ność sty­kać się, pra­co­wać i współ­two­rzyć wyda­rze­nia z wiel­kimi i praw­dzi­wymi arty­stami. Od samego początku.

Teatr mój wielki

Moje arty­styczne życie zaczęło się wcze­śniej niż szkoła. Zaczęło się od teatru u boku, a wła­ści­wie u stóp, wiel­kich pol­skich akto­rów. Jak już wspo­mnia­łem, moja mama była śpie­waczką. Po kon­ser­wa­to­rium kra­kow­skim zwią­zała się z chó­rem Fil­har­mo­nii Naro­do­wej w War­sza­wie od początku jego ist­nie­nia, czyli od lat pięć­dzie­sią­tych. Namó­wił ją i zapro­po­no­wał pracę pro­fe­sor Zbi­gniew Soja. To wtedy prze­pro­wa­dzi­li­śmy się z Zabrza do War­szawy. Wła­śnie powsta­wał Mura­nów, na któ­rym wpro­wa­dzi­li­śmy się do nowego miesz­ka­nia przy­dzie­lo­nego służ­bowo mojemu ojcu. Cie­kawe, że rodzice wybrali do życia miej­sce na ruinach getta war­szaw­skiego. Czy miało to zna­cze­nie? Oka­zuje się, że tak. Całe życie będę pamię­tać te prze­ra­ża­jące noce, gdy wysa­dzano resztki kamie­nic i fun­da­menty pod nowe budynki, a zło­wrogi pomruk i echo wybu­chów nie dawały spać. Obez­wład­niał mnie strach, że zaraz wybuch­nie rów­nież nasz blok. Tak jakby wojna trwała na­dal. A poza tym dość szybko dały znać o sobie plu­skwy, któ­rych były tam potworne ilo­ści. Nie mogąc spać, obser­wo­wa­łem ścieżki ich wędró­wek na ścia­nach.

Z młod­szą sio­strą cho­dzi­li­śmy do pobli­skiego przed­szkola, ale zda­rzało się, że mama brała nas ze sobą na próby do fil­har­mo­nii. Mama Kazi­miera miała nie­mal abso­lutny słuch, piękny mez­zo­so­pran i nie­zwy­kłą muzy­kal­ność. Nie powinno zatem dzi­wić, że oprócz par­tii chó­ral­nych śpie­wała także solowe, a ponadto brała udział w kon­cer­tach i nagra­niach poza fil­har­mo­nią.

W ten spo­sób pro­wa­dzony za rączkę wylą­do­wa­łem pew­nego pięk­nego wio­sen­nego dnia w Teatrze Pol­skim na ulicy Kara­sia, gdzie mama brała udział w spek­ta­klu Polacy nie gęsi, swój język mają według Miko­łaja Reja. Byłem zasko­czony tą nie­za­po­wie­dzianą wycieczką, ale też ura­do­wany, bo nagle dosta­łem szansę odkry­wa­nia magii praw­dzi­wego teatru, jego nie­zwy­kłych ludzi, akto­rów, ale przede wszyst­kim kolo­ro­wych deko­ra­cji, zaka­mar­ków i tajem­nic. Mia­łem sześć lat. To był inny i przede wszyst­kim wielki tajem­niczy świat, szcze­gól­nie bio­rąc pod uwagę mój wzrost – wów­czas jakieś sto pięt­na­ście cen­ty­me­trów. Wszystko to musiało na mnie zadzia­łać. Bar­dzo lubi­łem cho­dzić z mamą do teatru, ale nie zda­rzało się to nie­stety zbyt czę­sto.

Pew­nego dnia, kiedy odby­wała się kolejna próba z udzia­łem mamy, pan Hen­ryk – nie­zwy­kła postać, inspek­tor teatru, który przy­po­mi­nał mi swoją posturą lal­ka­rza Dże­petta, twórcę Pino­kia – posa­dził mnie na swo­ich wiel­kich kola­nach. Czu­łem się jak na tro­nie. Miał gęstą siwie­jącą czu­prynę i długą brodę, wiel­kie czarne i gęste brwi, sumia­ste wąsy i czer­wone policzki. Darzył mnie wielką sym­pa­tią i był dla mnie bar­dzo dobry, ale przede wszyst­kim opo­wia­dał mi histo­rie o teatrze. Uwiel­bia­łem pod­czas tych opo­wie­ści bawić się jego brwiami. Owego dnia, ku mojemu zasko­cze­niu, patrząc na mnie z góry spod tych krza­cza­stych brwi, zapy­tał mnie, czy chcę zostać akto­rem i grać w teatrze. Jak myśli­cie, co mogłem na to odpo­wie­dzieć? Spodo­bało mi się! Oczy­wi­ście ski­ną­łem głową i nawet nie zasta­na­wia­łem się, co na to mama. A ona, kiedy sta­nęła w progu gar­de­roby, usły­szała od pana Henia:

– Kaziu, wła­śnie twój syn został zaan­ga­żo­wany w teatrze.

Rzecz jasna potrak­to­wała to jako dobry żart – Jacuś, jej uko­chany sze­ścio­letni synek akto­rem w teatrze? Dobre sobie.

Szybko się jed­nak oka­zało, że pan Henio nie rzuca słów na wiatr. Kolej­nego dnia wylą­do­wa­łem na pró­bie w Teatrze Kame­ral­nym przy ulicy Fok­sal – czyli tak zwa­nej małej sce­nie Teatru Pol­skiego – i sta­ną­łem przed Alek­san­drem Bar­di­nim, który był reży­se­rem przy­go­to­wy­wa­nego pre­mie­ro­wego spek­ta­klu Juliusz i Ethel według dra­matu Leona Krucz­kow­skiego. Po krót­kiej roz­mo­wie Bar­dini zaak­cep­to­wał mnie z zado­wo­le­niem i przy­dzie­lił mi rolę młod­szego syna Rosen­ber­gów, Roberta, bo byłem w tym samym wieku.

Dziś nie­wiele osób pamięta, że tytu­łowe mał­żeń­stwo Rosen­ber­gów zostało ska­zane w Sta­nach Zjed­no­czo­nych na krze­sło elek­tryczne za szpie­go­stwo na rzecz Związku Radziec­kiego i zdradę tajem­nic doty­czą­cych bomby ato­mo­wej. Nie­któ­rzy do dziś sądzą, że to wyda­rze­nie zmie­niło losy powo­jen­nego świata, który sta­nął wobec zagro­że­nia ato­mo­wej zagłady.

Krucz­kow­ski napi­sał o tym sztukę. Dra­mat roz­grywa się głów­nie w celi wię­zien­nej i gabi­ne­cie pro­ku­ra­tora gene­ral­nego w ostat­nich mie­sią­cach przed wyko­na­niem wyroku. Pamię­tam pro­stą sce­no­gra­fię zło­żoną z samych ścian i krat, czyli wię­zie­nie, i gabi­net pro­ku­ra­tora – w kolo­rze brą­zo­wym, z wiel­kim biur­kiem, skó­rza­nymi fote­lami oraz kanapą i biblio­teczną szafą w ame­ry­kań­skim stylu na prze­ciw­le­głej ścia­nie. Ale oczy­wi­ście nie koja­rzy­łem za bar­dzo, o co naprawdę cho­dziło, wie­dzia­łem jedy­nie, że bodaj w dru­gim akcie mam razem z moim przy­szy­wa­nym star­szym bra­tem Micha­elem – grał go dwu­na­sto­letni Woj­tek, któ­rego przed­tem nie zna­łem – wejść do gabi­netu i popro­sić pro­ku­ra­tora o zgodę na widze­nie z uwię­zio­nymi rodzi­cami. Jesz­cze bar­dziej nie mia­łem poję­cia, z jakimi akto­rami się sty­ka­łem na sce­nie i poza nią. Moją matkę, Ethel, grała Halina Miko­łaj­ska, Juliu­sza Rosen­berga Tade­usz Kon­drat (ojciec Marka Kon­drata), a pro­ku­ra­tora – Alek­san­der Żab­czyń­ski. Ponadto na sce­nie poja­wiali się Tade­usz Surowa, Bro­ni­sław Paw­lik i inni. Mistrzo­wie aktor­stwa, wiel­kie nazwi­ska w histo­rii pol­skiego teatru i filmu.

Szybko sta­łem się ich ulu­bień­cem, dzięki czemu w każ­dej chwili mogłem odwie­dzać aktor­skie gar­de­roby i przy­pa­try­wać się godzi­nami sztuce cha­rak­te­ry­za­cji. Przy oka­zji czę­sto bywa­jąc świad­kiem wzno­sze­nia toa­stów z naj­róż­niej­szych powo­dów. A ile przy tym było zabawy. Szcze­gól­nie z Wuj­kiem Żabą, który nie mając wła­snych dzieci, obda­rzył mnie szcze­gól­nym uczu­ciem i czę­sto nosił na barana. Cudowne wspo­mnie­nia. Nawet dziś, gdy już mam świa­do­mość, ile zna­czył dla pol­skiego kina Alek­san­der Żab­czyń­ski, żoł­nierz II Kor­pusu i uczest­nik bitwy o Monte Cas­sino. Na jego uro­czy­stym pogrze­bie na cmen­ta­rzu Woj­sko­wym w War­sza­wie, gdzie żegnały go tłumy, sze­dłem dumny w pierw­szym sze­regu, nio­sąc aksa­mitną poduszkę z Krzy­żem Walecz­nych.

Z tą teatralną przy­godą koja­rzy mi się sporo dość nie­ty­po­wych sytu­acji, po któ­rych nabie­ra­łem więk­szej pew­no­ści sie­bie, odczu­wa­jąc jakiś rodzaj sza­cunku ze strony star­szych. Wszyst­kiego się wtedy uczy­łem.

Pamię­tam, że każda próba zgod­nie z życze­niem Bar­di­niego zaczy­nała się ode mnie. Gdy wszystko było już gotowe, pod­cho­dzi­łem do niego bli­sko, by się przy­wi­tać, a on z uśmie­chem naci­skał mój nos. Wtedy ja, jakby naśla­du­jąc dźwięk dzwonka, wydo­by­wa­łem z sie­bie cien­kim gło­sem coś w stylu prze­cią­głego „trrrrrrrrrrrrrrrrr”. Robi­łem to na tyle gło­śno, żeby wszy­scy na sce­nie i sali mnie sły­szeli. To był znak, że zaczy­namy próbę.

Zgod­nie ze sce­no­pi­sem i zale­ce­niami reży­sera kon­wer­sa­cję z pro­ku­ra­to­rem pro­wa­dził Michael, czyli Woj­tek, a ja krę­ci­łem się po gabi­ne­cie. Na jed­nej z prób gene­ral­nych, kiedy zna­jąc już rolę, powoli prze­mie­rza­łem gabi­net, asy­stentka pro­ku­ra­tora miała mnie zagad­nąć i odwró­cić uwagę od głów­nej roz­mowy. Mia­łem, nic nie mówiąc, odwró­cić się w stronę brata. Ale to mi nie odpo­wia­dało i w spo­sób tro­chę nie­kon­tro­lo­wany, po swo­jemu zasto­po­wa­łem ją, szarp­ną­łem się i odsu­wa­jąc od niej, krzyk­ną­łem z całą powagą: „Pro­szę mi nie prze­szka­dzać!”. Nastą­piła kon­ster­na­cja. Tego nie było w sce­na­riu­szu. Prze­rwano próbę, a wszy­scy ze zdzi­wie­niem patrzyli na mnie. Zapa­dła cisza, a ja nie wie­dzia­łem, jak mam zare­ago­wać. I nagle z głębi sali usły­sze­li­śmy głos: „Zostaw­cie to, podoba mi się. Wpisz­cie to do sce­na­riu­sza”. To był głos samego Krucz­kow­skiego, który scho­wany w cie­niu na widowni z uwagą obser­wo­wał próbę.

Ku ucie­sze mojej mamy poszła fama, że mia­łem swój udział w sce­na­riu­szu Krucz­kow­skiego. Spek­takl stał się wiel­kim wyda­rze­niem teatral­nym i został uznany za suk­ces. Nazwi­ska i postaci Bar­di­niego, Krucz­kow­skiego, Żab­czyń­skiego, Miko­łaj­skiej, Kon­drata zro­biły swoje. Ja wie­dzia­łem i czu­łem jedy­nie nie­zwy­kłą ser­decz­ność i opiekę ze strony wszyst­kich akto­rów i pra­cow­ni­ków teatru, ale szcze­gól­nie podo­bało mi się, kiedy cza­sami po spe­cjal­nym spek­ta­klu i ban­kie­cie odwo­żono mnie – niczym wielką oso­bi­stość – samo­cho­dem służ­bo­wym, a nie­kiedy wręcz limu­zyną do domu na Mura­no­wie.

Po paru tygo­dniach od pre­miery Juliu­sza i Ethel nade­szła kolejna pro­po­zy­cja. Oczy­wi­ście na ręce mojej mamy. I tak pew­nego dnia zna­la­złem się deskach Teatru Pol­skiego przy ulicy Kara­sia. Odby­wały się już próby do wzno­wie­nia kla­syki fran­cu­skiego teatru, czyli Cyda Pierre’a Cor­ne­ille’a w prze­kła­dzie Sta­ni­sława Wyspiań­skiego i w reży­se­rii Edmunda Wier­ciń­skiego, w gwiaz­dor­skiej obsa­dzie z Niną Andrycz w roli Chi­meny oraz Jana Krecz­mara, Cze­sława Kali­now­skiego i Elż­biety Barsz­czew­skiej. Pamię­tam reży­sera Wier­ciń­skiego jako bar­dzo suro­wego pana, któ­rego wszy­scy się bali i musieli bez­wa­run­kowo słu­chać. Ale kiedy sta­ną­łem przed nim, po badaw­czym spoj­rze­niu i zada­niu kilku pytań – a ja już prze­cież byłem doświad­czo­nym akto­rem i nie bałem się takich roz­mów – z uśmie­chem przy­jął mnie do zespołu i powie­rzył rolę pazia Chi­meny. Ta rola była zupeł­nie inna niż wcze­śniej­sza. To były kom­plet­nie inne przed­sta­wie­nia. Inne epoki, a więc i stroje, zupeł­nie różne histo­rie. Tam byłem synem ame­ry­kań­skiego mał­żeń­stwa, teraz sta­łem się paziem wiel­kiej hisz­pań­skiej señory gra­nej przez praw­dziwą damę, jaką w codzien­nym życiu była Nina Andrycz. Bo trzeba wie­dzieć, że była także żoną Józefa Cyran­kie­wi­cza, ówcze­snego pre­miera, postaci pierw­szo­pla­no­wej w życiu publicz­nym. Oczy­wi­ście nie zda­wa­łem sobie kom­plet­nie sprawy, że ota­czają mnie elity arty­styczne i poli­tyczne, czyli jak to się dzi­siaj mówi, ludzie z naj­wyż­szej półki. Dla mnie była to przede wszyst­kim pew­nego rodzaju zabawa, przy­goda, a już na pewno odskocz­nia od domo­wej dys­cy­pliny i podwór­ko­wego życia, w któ­rym zresztą dość szybko oka­za­łem się małym kró­lem. Wszy­scy mi zazdro­ścili. Przy­znaję, że wspa­niale się czu­łem w nie­zwy­kłym, pięk­nie skro­jo­nym i dopa­so­wa­nym hisz­pań­skim stroju pazia z trój­kąt­nym kape­lu­szem ozdo­bio­nym pió­ro­pu­szem, pom­po­nami na końcu pan­to­fli i lam­pa­sami, szcze­gól­nie kiedy widzo­wie kla­skali na mój widok. Naj­bar­dziej jed­nak lubi­łem, kiedy limu­zyna pre­miera Cyran­kie­wi­cza prze­zna­czona do dys­po­zy­cji Niny Andrycz na jej prośbę odwo­ziła mnie po spek­ta­klu nocą do domu. Moja radość nie miała wtedy gra­nic.

Tu – chro­no­lo­gicz­nie rzecz bio­rąc – należy się małe wyja­śnie­nie. Po dro­dze zda­łem wyma­ga­jący egza­min wstępny i dosta­łem się do Pod­sta­wo­wej Szkoły Muzycz­nej nr 1 przy ulicy Mio­do­wej w kla­sie for­te­pianu pro­fe­sora Jana Wobo­żila. Mia­łem już sta­tus ucznia, a to ważne.

Pew­nego dnia mama przy­nio­sła nie­zwy­kłą wia­do­mość: Teatry Pol­ski, Kame­ralny i Naro­dowy mają zgod­nie z decy­zją władz w ramach mię­dzy­na­ro­do­wej wymiany wyru­szyć na tournée po Związku Radziec­kim. Ponure i krwawe czasy sta­li­now­skie skoń­czyły się, nastą­piła odwilż i to miał być pierw­szy akt wymiany kul­tu­ral­nej mię­dzy naszymi kra­jami. Tournée miało trwać dwa mie­siące i sie­dem pol­skich spek­ta­kli teatral­nych z ple­jadą naj­wy­bit­niej­szych akto­rów miało zago­ścić na deskach teatrów w Moskwie, Lenin­gra­dzie i Kijo­wie, w tym oczy­wi­ście Juliusz i Ethel oraz Cyd. Nie­zwy­kła sprawa, nie­zwy­kła podróż. I kilka zasad­ni­czych pytań typu: co z moją szkołą, co z fil­har­mo­nią – bo mama musiała jechać ze mną jako opie­kunka i czu­wać rów­nież nad Wojt­kiem – co z domem i moją młod­szą sio­strą Niną? Ale rodzi­com udało się wszystko zała­twić. Ta podróż pozo­sta­wiła wyraźny ślad i wspo­mi­nam ją dość czę­sto, bo była dla mnie nie­zwy­kłą przy­godą, ale też doświad­cze­niem innego świata, do któ­rego dzieci w moim wieku, szcze­gól­nie w tam­tych cza­sach, na pewno nie miały dostępu.

Na Dworcu Głów­nym przy ulicy Towa­ro­wej na tor przy repre­zen­ta­cyj­nym, jedy­nym zada­szo­nym pero­nie pod­sta­wiono spe­cjalny pociąg. Skła­dał się wyłącz­nie z wago­nów sypial­nych i restau­ra­cyj­nych. Przez dwa mie­siące miał być naszym domem. Byłem nie­zwy­kle pod­eks­cy­to­wany, lata­łem rado­śnie po kory­ta­rzu, zaglą­da­jąc do wszyst­kich prze­dzia­łów. Takim wago­nem z prze­stron­nymi prze­dzia­łami sypial­nymi, na doda­tek sąsia­du­ją­cym z wago­nem restau­ra­cyj­nym, w tak długą podróż nie jecha­łem ni­gdy. Na pero­nie żegnały nas tłumy: rodziny, ofi­cjele z Cyran­kie­wi­czem na czele i oczy­wi­ście widzo­wie teatralni i fani ulu­bio­nych akto­rów. Wszy­scy machali na poże­gna­nie. Okrzy­kom i wiwa­tom nie było końca. Moje szczę­ście było bez­gra­niczne, tym bar­dziej że wyglą­da­jąc przez okno, czu­łem, że tuż obok jest mama, która przy­go­to­wy­wała już nasze łóżka do snu. Wyru­szy­li­śmy w nocy.

Cała ta podróż była dla mnie od samego początku jedną wielką nie­wia­domą. Otóż na przy­kład nur­to­wało mnie pyta­nie: jak to jest, że gdy pociąg rusza z Dworca Głów­nego, to następ­nie zatrzy­muje się na sta­cji War­szawa Zachod­nia i tam zmie­nia kie­ru­nek jazdy na prze­ciwny, czyli na wschodni? Naj­bar­dziej jed­nak nie mogłem pojąć, że jedziemy przez tunel kole­jowy, który jest pod mia­stem.

Nagle zbu­dzi­łem się, spoj­rza­łem przez okno i w świe­tle wiel­kich lamp ze zdzi­wie­niem zoba­czy­łem, że nad torami wisi wagon pasa­żer­ski podobny do naszego. Nie wie­dzia­łem, że radziec­kie tory są szer­sze od naszych i euro­pej­skich. Wobec tego, by nie zmie­niać wagonu, trzeba było wymie­nić pod­wo­zia, aby roz­staw kół zga­dzał się z sze­ro­ko­ścią torów. Po dłu­gim prze­sta­wia­niu wago­nów w końcu i my zawi­śli­śmy w powie­trzu, by usa­do­wić się na nowych ele­men­tach pod­wo­zia. Patrzy­łem przez okno jak zacza­ro­wany. To wszystko działo się na gra­nicy w Brze­ściu.

Nie­ba­wem ruszy­li­śmy dalej i po jakimś cza­sie zna­leź­li­śmy się w Rosji – nikt ina­czej nie nazy­wał tego kraju. Cza­sami sły­sza­łem, że to Sowieci, ale nie wie­dzia­łem dla­czego.

W pociągu spę­dza­li­śmy całe dnie, ponie­waż nie jechał zbyt szybko i dość czę­sto się zatrzy­my­wał na bocz­ni­cach. Jechał poza roz­kła­dem i miał sta­tus pociągu spe­cjal­nego. Dla mnie jed­nak takie życie nie było nudne. Przede wszyst­kim roz­rywką były posiłki w wago­nie restau­ra­cyj­nym. Każdy miał swój sto­lik, na któ­rym trzy razy dzien­nie lądo­wały bar­dzo dobrze przy­rzą­dzone dania. Wszy­scy po posiłku dosta­wali na deser owoce – to wtedy polu­bi­łem wino­grona – a ja jesz­cze dodat­kowo cze­ko­ladę. Pamię­tam też, że całe życie towa­rzy­skie było mocno zakra­piane i podróżni w świet­nych nastro­jach spo­ty­kali się głów­nie w wago­nach restau­ra­cyj­nych, któ­rych było trzy albo cztery.

Ale ten jakby raj na kół­kach i dobry nastrój zakłó­cały cza­sami prze­su­wa­jące się za oknem kra­jo­brazy. To były lata pięć­dzie­siąte. Rosja leczyła wojenne rany, ale ślady ruin i biedy były widoczne gołym okiem. Mia­łem zwy­czaj sie­dzieć przy oknie na kory­ta­rzu na schod­kach, które w prze­dziale słu­żyły do wdra­py­wa­nia się na pię­trowe łóżka. Godzi­nami obser­wo­wa­łem obrazki za oknem, a na posto­jach moją uwagę przy­ku­wały prze­my­ka­jące szybko pociągi oso­bowe i nie­zli­czone towa­rowe, wciąż prze­ta­czane i pod­łą­czane.

Na jed­nej z bocz­nic zoba­czy­łem coś, co mną wstrzą­snęło i zapa­mię­ta­łem to na całe życie. Mię­dzy nami a sąsied­nim pocią­giem towa­ro­wym szedł kil­ku­na­sto­letni chło­pak. Co mnie zdzi­wiło, boso, cho­ciaż była jesień, a poza tym miał na sobie jakieś łach­many prze­pa­sane sznur­kiem. Zmie­rzał w stronę dworca, który znaj­do­wał się za nami. Zro­bił na mnie wra­że­nie, bo szybko uświa­do­mi­łem sobie, że na pewno był biedny i głodny. Minął nasz wagon i nie zauwa­żył, że go obser­wo­wa­łem. Zaczą­łem się zasta­na­wiać, czy mogę mu jakoś pomóc i dać tro­chę jedze­nia. Prze­cież tyle go było w naszym pociągu. Kiedy się nad tym zasta­na­wia­łem, patrząc wciąż przez okno, nagle zoba­czy­łem tego samego bied­nego chło­paka, jak idzie w naszym kie­runku. Kiedy się zbli­żył, zauwa­żyłem, że w dło­niach trzyma dużą kromkę suchego chleba. Trzy­mał ją przed sobą i patrzył tak, jakby się do niej modlił. Okna się nie otwie­rały, więc zaczą­łem walić pię­ściami w szybę, żeby zwró­cić jego uwagę. Nie usły­szał mnie. Pobie­głem kory­ta­rzem do przodu, by go wyprze­dzić i jesz­cze raz spró­bo­wać go zatrzy­mać. Chyba usły­szał moje tłu­cze­nie w szybę i okrzyki, bo spoj­rzał na mnie, ale się nie zatrzy­mał. Tylko się do mnie uśmiech­nął i poszedł dalej. To było już na końcu wagonu, więc zna­la­złem się bli­sko drzwi. Chcia­łem je otwo­rzyć, krzyk­nąć, zatrzy­mać go i dać coś do jedze­nia. Ale drzwi były zary­glo­wane, a on znik­nął mię­dzy wago­nami. Chciało mi się pła­kać, pobie­głem do mamy, ale nic nie można było zro­bić. Do dzi­siaj nie mogę tego zapo­mnieć.

Po każ­dym z eta­pów podróży pocią­giem byli­śmy odbie­rani z dworca przez radziecką dele­ga­cję i spe­cjal­nymi auto­bu­sami, tak zwa­nymi har­mo­nij­kami – ponie­waż miały wszyst­kie drzwi roz­su­wane w har­mo­nijkę, które zresztą czę­sto się blo­ko­wały – dowo­żeni do hoteli. Były to hotele mię­dzy­na­ro­dowe dla „ino­strań­ców”, zapewne lepiej wypo­sa­żone i wygod­niej­sze niż prze­ciętne. Nasze życie w tam­tym cza­sie toczyło się głów­nie w pociągu albo w hote­lach. Wie­czo­rem odby­wały się spek­ta­kle, potem były późne powroty po zakra­pia­nych ban­kie­tach czy kola­cjach, więc na nic innego oprócz chwili odpo­czynku nie było czasu. Cza­sami jed­nak w wolne dni orga­ni­zo­wano nam wycieczki do spe­cjal­nie wybra­nych miejsc, pilo­to­wane przez gospo­da­rzy. Zda­rzało się też, że wycho­dzi­li­śmy z mamą na spa­cer, by zwie­dzić oko­lice hotelu. I wtedy miały miej­sce zaska­ku­jące sytu­acje.

Ile­kroć wycho­dzi­li­śmy w mia­sto, dokąd­kol­wiek się ruszy­li­śmy, zawsze wzbu­dza­li­śmy zain­te­re­so­wa­nie. I nie dla­tego, że byli­śmy popu­larni. Po pro­stu wyglą­da­li­śmy zupeł­nie ina­czej. Pamię­tam, że zde­cy­do­wana więk­szość prze­chod­niów była ubrana w tak zwane waciaki i fil­cowe kama­sze, czyli walonki. I pośród tego poja­wiała się nasza trójka ubrana w ładne, kolo­rowe płasz­czyki i śliczne skó­rzane buty, a mama na doda­tek w pięk­nym kape­lu­szu. Nic dziw­nego, że się wyróż­nia­li­śmy i sta­no­wi­li­śmy obra­zek z kom­plet­nie innego świata. Poka­zy­wali nas pal­cami, a ja się tego wsty­dzi­łem. Kom­plet­nie nie rozu­mia­łem, dla­czego wzbu­dzamy taką sen­sa­cję.

Radziec­kie cyrki nale­żały pod każ­dym wzglę­dem do naj­lep­szych na świe­cie. Sły­nęły z tre­sury zwie­rząt, wspa­nia­łych komi­ków, a także gim­na­sty­ków i akro­ba­tów. Wtedy tego jed­nak jesz­cze nie wie­dzia­łem. Aż do dnia, kiedy – chyba to było w Moskwie – zosta­li­śmy zapro­szeni z Wojt­kiem i mamą do cyrku. Od początku było wyjąt­kowo. Pro­wa­dzeni przez por­tiera ubra­nego w nie­zwy­kle bogaty i kolo­rowy mun­dur czy raczej uni­form, dotar­li­śmy do loży hono­ro­wej. Pod dachem wiel­kiego namiotu zawie­szo­nego na cha­rak­te­ry­stycz­nych prze­kąt­nych fila­rach był kom­plet publicz­no­ści i oczy­wi­ście wszyst­kie spoj­rze­nia spo­częły na nas. Byli­śmy gośćmi z zagra­nicy, zatem prze­zna­czono dla nas spe­cjalne miej­sca. Prze­ży­łem wyjąt­kowe chwile. Przede wszyst­kim zano­si­łem się od śmie­chu pod­czas gagów i ekwi­li­bry­stycz­nych wyczy­nów klau­nów, któ­rych było kilku. Byli fan­ta­stycz­nie, kolo­rowo i zabaw­nie ubrani, i wyczy­niali naprawdę nie­sa­mo­wite rze­czy. Wiele ich reak­cji i zacho­wań było skie­ro­wa­nych w naszą stronę, ponie­waż razem z mamą śmia­li­śmy się chyba naj­gło­śniej. Pokazy akro­ba­tów na wiel­kich huś­taw­kach wysoko pod kopułą namiotu, gdzie po kilku sal­tach łapali się w powie­trzu, zapie­rały dech, a tre­sura zabaw­nych pie­sków, mał­pek, a także koni, tygry­sów, wiel­błą­dów i słoni zafa­scy­no­wała mnie cał­ko­wi­cie. W życiu nie widzia­łem lep­szego cyrku.

To były czasy, kiedy rewo­lu­cja paź­dzier­ni­kowa była sym­bo­lem wiel­kiego zwy­cię­stwa komu­ni­zmu i radziec­kiego spo­łe­czeń­stwa. Lenin był wszę­dzie. W Lenin­gra­dzie pew­nego dnia zor­ga­ni­zo­wano nam wycieczkę nad Newę, aby­śmy obej­rzeli i zwie­dzili słynny krą­żow­nik „Aurora”. Podej­rze­wam, że dziś nie­wielu mło­dych ludzi wie, jaką rolę ode­grał ten okręt i jego armat­nie salwy. Na mnie wów­czas zro­bił ogromne wra­że­nie przede wszyst­kim swoim roz­mia­rem i ogromną siłą, którą zoba­czy­łem w wiel­kich komi­nach, nad­bu­dów­kach i arma­tach. To mnie przy­tło­czyło i prak­tycz­nie do dzi­siaj mam w gło­wie obraz tej sta­lo­wej potęgi, sto­ją­cej na beto­no­wej pod­sta­wie zanu­rzo­nej głę­boko w rzece Newie. To miał być sym­bol rewo­lu­cji paź­dzier­ni­ko­wej „po wsze czasy”. I stoi do dziś.

Poje­cha­li­śmy także do Ermi­tażu. Bogac­two i piękno, któ­rego w życiu nie widzia­łem, pozo­sta­wiło nie­za­tarte wspo­mnie­nia tam­tych chwil. Bez wąt­pie­nia są miej­sca na świe­cie, które bez względu na wyda­rze­nia histo­ryczne i sys­temy poli­tyczne posia­dają ponad­cza­sową war­tość arty­styczną i kul­tu­rową. A te war­to­ści Rosja­nie kul­ty­wo­wali wtedy szcze­gól­nie.

Pocho­dzi­łem z bar­dzo muzycz­nego domu, dla­tego szcze­gól­nie wraż­liwy byłem na muzykę. W Moskwie miesz­ka­li­śmy w ogrom­nym hotelu, w któ­rym okna naszego apar­ta­mentu wycho­dziły na wiel­kie podwó­rze, które było w budo­wie. Stały tam baraki robot­ni­ków, róż­nego typu maszyny budow­lane i co kilka metrów kok­sow­niki do ogrza­nia. W wol­nych chwi­lach sia­da­łem na sze­ro­kim para­pe­cie i obser­wo­wa­łem, co tam się dzieje na dole. Zauwa­ży­łem cie­kawą rzecz, że ci robot­nicy to w zde­cy­do­wa­nej więk­szo­ści kobiety. Byłem tym zdzi­wiony, ale wów­czas nie wie­dzia­łem, że więk­szość pracy i zawo­dów wyko­ny­wały kobiety, ponie­waż męż­czyźni albo zgi­nęli pod­czas wojny, albo słu­żyli w woj­sku. To był kraj, który żył w powo­jen­nym reżi­mie woj­sko­wym. A mnie dzi­wiło, że rze­czy­wi­ście wszę­dzie dookoła widzia­łem głów­nie kobiety, w hotelu, na uli­cach, w auto­bu­sach, w metrze, w tak­sów­kach. Gdy zapa­dał zmrok, robot­nice sku­piały się wokół kok­sow­ni­ków, sia­dały dookoła, wycią­gały coś do jedze­nia i picia, i oprócz roz­mów zaczy­nały swoje śpiewy. Od tam­tej pory poko­cha­łem rosyj­skie dumki, pie­śni cer­kiewne i melo­dyjne pio­senki. Wtedy usły­sza­łem je po raz pierw­szy i sły­szę do dzi­siaj. Pod­czas tych wie­czo­rów roz­ja­śnia­nych żarem kok­sow­ni­ków na budow­la­nym dzie­dzińcu roz­brzmie­wał prze­piękny żeń­ski chór, który w nie­na­ganny spo­sób wyko­ny­wał wie­lo­gło­sowe har­mo­nij­nie urze­ka­jące utwory. Sie­dzia­łem i słu­cha­łem jak zacza­ro­wany.

Cała ta radziecka podróż była dla mnie i naszej rodziny wiel­kim suk­ce­sem, głów­nie eko­no­micz­nym. Wspo­mnia­łem już, że pod­czas podróży pocią­giem czy w hote­lach byli­śmy trak­to­wani nie­zwy­kle gościn­nie i wręcz z prze­py­chem. Myślę tu o posił­kach, do któ­rych szcze­gól­nie przy naszym stole doda­wano regu­lar­nie cze­ko­lady i papie­rosy. Więk­szość była tym usa­tys­fak­cjo­no­wana, ponie­waż to byli głów­nie pala­cze, choć do dziś nie wiem, czy te radziec­kie papie­rosy, wypeł­nione do połowy tyto­niem z dłu­gim pustym ust­ni­kiem, były dobre. Jed­nakże naj­bar­dziej zado­wo­lona była moja mama. My dwaj mali nie pali­li­śmy oczy­wi­ście papie­ro­sów, ale paczki regu­lar­nie leżały na naszych sto­łach. Podob­nie cze­ko­lady. Zapasy jed­nego i dru­giego rosły w naszych waliz­kach. Po dwu­mie­sięcz­nej podróży nazbie­rało się tego bar­dzo dużo, a ponie­waż pre­zenty nie pod­le­gały kon­troli cel­nej, wobec tego mama przy­wio­zła do domu ogromny zapas papie­ro­sów i cze­ko­lady. Pamię­tam, że już w tak­sówce po ser­decz­nym przy­wi­ta­niu na dworcu chwa­liła się tym ojcu. Nam się nie prze­le­wało, a papie­ro­sów i cze­ko­lady bra­ko­wało wszyst­kim, więc oka­zało się, że na naj­bliż­sze mie­siące te „pre­zenty” poważ­nie zasi­liły domowy budżet.

Po powro­cie do War­szawy wszystko wró­ciło do nor­mal­nego rytmu, a ja do szkoły. Przy każ­dej oka­zji jed­nak, czy to w szkole, czy w domu, czy pod­czas wizyt u przy­ja­ciół, opo­wie­ściom o tej podróży nie było końca.

I ostatni akt mojej aktor­skiej kariery – mia­łem być Kró­lem Maciu­siem Pierw­szym.

Jak to się stało, że wybitna reży­serka fil­mowa Wanda Jaku­bow­ska zapro­siła mnie na spo­tka­nie do swo­jego miesz­ka­nia na MDM-ie, dzi­siej­szym placu Kon­sty­tu­cji, nie wiem. Praw­do­po­dob­nie nastą­piło to dzięki reko­men­da­cji Alek­san­dra Bar­di­niego. Fak­tem jest, że w sło­neczny wio­senny dzień zna­la­złem się w nie­du­żym, peł­nym ksią­żek miesz­ka­niu pani reży­ser. Poczę­sto­wała mnie her­batą i cia­stecz­kami, a potem spy­tała, czy czy­ta­łem książkę Janu­sza Kor­czaka Król Maciuś Pierw­szy. Odpo­wie­dzia­łem, że nie czy­ta­łem. Pani Wanda, bo tak kazała się do sie­bie zwra­cać, opo­wie­działa mi krótko o królu i jego dzie­cię­cych rzą­dach, a następ­nie dodała, że wła­śnie na pod­sta­wie książki przy­go­to­wuje film. I przy­sze­dłem do niej, ponie­waż szuka małego aktora, który by zagrał rolę Maciu­sia. Byłem zdzi­wiony, ale też mile zasko­czony, ponie­waż dobrze mówiła o moich wystę­pach teatral­nych i liczyła na to, że pro­po­zy­cja mi się spodoba. Zro­biła też próbę moich moż­li­wo­ści aktor­skich, zada­jąc kilka scen do zagra­nia. Wyko­na­łem wszystko jak naj­le­piej i to bez więk­szego napię­cia. Mia­łem już doświad­cze­nie, jak by nie było. Czu­łem, że wszystko poszło dobrze. Pani Wanda uśmiech­nęła się i na poże­gna­nie powie­działa, że był­bym bar­dzo dobrym Kró­lem Maciu­siem Pierw­szym.

Oka­zało się, że ani ona, ani ja o tym nie decy­do­wa­li­śmy. Osta­tecz­nie po wielu burz­li­wych nara­dach rodzin­nych i szkol­nych – rola wią­zała się z rocz­nym poby­tem w Łodzi, gdzie krę­cono film – decy­zję pod­jęły moja mama i dyrek­torka szkoły muzycz­nej na Mio­do­wej Wero­nika Dłu­go­bor­ska. Posta­wiono na moje zdol­no­ści muzyczne, a nie aktor­skie, i zde­cy­do­wano, że pozo­stanę w szkole muzycz­nej. Kró­lem Maciu­siem został Julek Wyrzy­kow­ski, syn słyn­nego mał­żeń­stwa aktor­skiego Elż­biety Barsz­czew­skiej i Mariana Wyrzy­kow­skiego.

Październik 2020 – agroturystyka „Leśne Jezioro”, Mazury

Parę dni temu zoba­czy­łem sie­bie leżą­cego na ziemi w śmier­tel­nych kon­wul­sjach. To był obraz, który mia­łem przed sobą, kiedy się poważ­nie zakrztu­si­łem pod­czas obiadu. Przez dłuż­szą chwilę się dusi­łem.

Prze­stra­szy­łem się, ener­gia ostat­nich tygo­dni oka­zała się zbyt nega­tywna. Wyje­cha­łem, ucie­kłem przed nią, zbie­głem na łono natury do gospo­dar­stwa „Leśne Jezioro” na Mazu­rach, by zatrzy­mać się, wyha­mo­wać i zasta­no­wić. Zła­pać oddech, zaczerp­nąć powie­trza, wstrzyk­nąć wię­cej opty­mi­zmu i świe­żej ener­gii. Balon codzien­no­ści, w któ­rym żyjemy, cza­sami nie wytrzy­muje ciśnie­nia. Wtedy tak wła­śnie było.

A mazur­skie gospo­dar­stwo agro­tu­ry­styczne i piękne jezioro oto­czone jesz­cze wciąż zie­lo­nym lasem sprzy­jały izo­la­cji. Jak się oka­zało, nie­zwy­kle wska­za­nej.

Przy­cho­dziły różne myśli. Na naszych oczach, głów­nie za pomocą tele­wi­zora i smart­fona, w naszych pro­fe­sjach, biu­rach, także w domach i rodzi­nach zmie­nia się rze­czy­wi­stość. Roz­pada się dotych­cza­sowy obraz rozu­mie­nia świata. Nie zmie­niają się tylko wspo­mnie­nia.

Preludium

Droga została obrana. Klamka zapa­dła. Nie­mal pro­sto z podróży posze­dłem do szkoły, która była już na peł­nych obro­tach. To był chyba listo­pad. Wybra­łem for­te­pian. Od małego ten instru­ment podo­bał mi się naj­bar­dziej, prze­ko­ny­wał mnie i docie­rał do moich małych uszu swoim pięk­nym i boga­tym brzmie­niem. Może dla­tego, że w domu przez radio czę­sto sły­chać było muzykę kla­syczną z for­te­pianem na czele, a kon­certy cho­pi­now­skie nada­wane przez radio w każdą środę i sobotę były obo­wiąz­kowe.

Na egza­mi­nie wstęp­nym, który skła­dał się z kilku ćwi­czeń, pamię­tam przede wszyst­kim ćwi­cze­nie ryt­miczne, które nie było łatwe, ale mi się podo­bało i prze­sze­dłem je bez­błęd­nie. A pole­gało na tym, że pani z komi­sji na kan­cie para­petu okna wystu­kała drew­nianą pałeczką dość skom­pli­ko­wany rytm, który trzeba było powtó­rzyć. Zro­bi­łem to za pierw­szym razem.

W szkole bar­dzo mi się spodo­bało, ponie­waż z kole­gami i kole­żan­kami roz­ma­wia­łem głów­nie o swo­jej podróży, a pro­fe­so­ro­wie na indy­wi­du­al­nych lek­cjach trak­to­wali mnie bar­dzo życz­li­wie. Szybko nad­ro­bi­łem zale­gło­ści. Fakt, że wystę­po­wa­łem w teatrze, dość szybko został wyko­rzy­stany. Pew­nego dnia moja wycho­waw­czyni pani Mel­nik – świetny peda­gog, o bar­dzo umie­jęt­nym podej­ściu do nas dzie­cia­ków, sza­le­nie lubiana Mel­nica – powie­działa mi, że na uro­czy­stość w amba­sa­dzie Indii wybiera się arty­styczna dele­ga­cja z naszej szkoły i zosta­łem wybrany, by zare­cy­to­wać wiersz Rabin­dra­na­tha Tago­rego. To była nie­ła­twa poezja, którą oczy­wi­ście musia­łem przy­swoić na pamięć. Gada­łem do sie­bie przez kilka dni, ale kiedy wystą­pi­łem stre­mo­wany przed dyplo­ma­tycz­nym gre­mium, poszło mi cał­kiem dobrze.

Pierw­szy muzyczny głęb­szy ślad poja­wił się we mnie nieco póź­niej. Bodajże w dru­giej lub trze­ciej kla­sie na lek­cji umu­zy­kal­nie­nia nauczy­cielka przed­sta­wiła nam postać Fry­de­ryka Cho­pina. Cho­pin brzmiał w moich uszach od naj­wcze­śniej­szych lat, ponie­waż w rodzin­nym domu był kom­po­zy­to­rem numer jeden i przy każ­dej nada­rza­ją­cej się oka­zji słu­cha­li­śmy go z namasz­cze­niem.

Te lek­cje były o tyle inte­re­su­jące, że skła­dały się z czę­ści teo­re­tycz­nej i prak­tycz­nej. Opo­wieść o jego życiu i kom­po­zy­cjach nauczy­cielka prze­pla­tała krót­kimi utwo­rami wyko­ny­wa­nymi na pia­ni­nie sto­ją­cym w kącie klasy przy drzwiach wej­ścio­wych. W pew­nym momen­cie zagrała Pre­lu­dium c-moll op. 28 nr 20 oparte na sekwen­cji akor­dów o prze­pięk­nej har­mo­nii i melo­dyce oraz wyci­sza­ją­cej dyna­mice. Koń­czyło się bar­dzo cicho. Ten utwór, pięk­nie zagrany wła­śnie w tam­tej chwili na żywo, zro­bił na mnie ogromne, trudne do okre­śle­nia wra­że­nie. Dotknął mnie i wzru­szył swoją magią. Roz­pła­ka­łem się. Sie­dzia­łem w jed­nej z ostat­nich ławek, słu­cha­łem i szlo­cha­łem, zakry­wa­jąc twarz rękami, żeby nikt nie widział. Cho­pin zapadł w moje serce i świa­do­mość, a od tego momentu obda­rzy­łem go miło­ścią pierw­szą. W przy­szło­ści wie­lo­krot­nie jesz­cze poru­szał mnie do głębi i prak­tycz­nie nie opusz­czał przez całe życie.

W czwar­tej czy pią­tej kla­sie zako­cha­łem się w pięk­nej wio­lon­cze­li­stce – ale nie w tej z pio­senki Skal­dów, choć też cho­dziła do naszej szkoły – Ewie Giziń­skiej. To była miłość mło­dzień­cza, która nostal­gicz­nie i przede wszyst­kim pla­to­nicz­nie prze­trwała do balu matu­ral­nego. Kiedy trzy­ma­łem ją za rękę, co zda­rzało się przede wszyst­kim na wyciecz­kach szkol­nych, na które oczy­wi­ście cze­ka­łem z utę­sk­nie­niem, lub na imie­ni­no­wych pry­wat­kach, tak zwa­nych kin­der­ba­lach, serce drżało mi ze szczę­ścia i z eks­cy­ta­cji.

Z pod­sta­wówki jesz­cze dwie rze­czy zapa­dły mi w pamięci. Zaję­cia z chóru i egza­miny komi­syjne, które musie­li­śmy zda­wać po każ­dym pół­ro­czu i szcze­gól­nie na końcu roku. Pro­fe­sor Tade­usz Mia­zga, legen­darny szef mło­dzie­żo­wych chó­rów, który zaczął swoją peda­go­giczną karierę chyba wła­śnie od nas i naszej szkoły, był nie­sa­mo­wity. Był cał­ko­wi­cie oddany chó­rowi i mimo że kochał wszyst­kie dzieci, które cho­dziły na chór, i nama­wiał wszyst­kie inne, to był bar­dzo wyma­ga­jący, a momen­tami wybu­chowy. Miał nie­spo­żytą ener­gię, którą pod­czas zajęć i ćwi­czeń prze­ka­zy­wał nam czę­sto w spo­sób kom­plet­nie nie­kon­wen­cjo­nalny, pokrzy­ku­jąc, wyma­chu­jąc, a to krze­słem, a to tabo­re­tem czy pul­pi­tem. Ponie­waż się go bali­śmy, ale też sza­no­wa­li­śmy i doce­nia­li­śmy jego trud, osią­gał rezul­taty. Śpie­wa­li­śmy jak naj­pięk­niej­sze sło­wiki, czy­ściutko i rów­niutko. Po pro­stu nie lubił strasz­nie fał­szo­wa­nia i miał ambi­cję, by nasz chór był naj­lep­szy. I taki wła­śnie był. A Mio­dowa była nume­rem jeden.

Egza­miny pół­roczne i koń­cowe były naj­więk­szym wyzwa­niem. Odby­wały się w dużej auli, gdzie na jed­nym końcu, z lewej strony za dłu­gim sto­łem, sie­działa komi­sja pro­fe­sor­ska z panią dyrek­tor Dłu­go­bor­ską na czele, a na dru­gim końcu stał for­te­pian kon­cer­towy, na któ­rym wyko­ny­wa­li­śmy swój pro­gram. Skła­dał się on zawsze z gam i pasaży, etiud i menu­etów, a także z więk­szych form, czyli sona­tin lub wręcz sonat, nato­miast na końcu grało się utwór dowolny. W koń­co­wych kla­sach można było wybrać i wyko­nać inne, bar­dziej wyra­fi­no­wane formy muzyki for­te­pianowej.

Te egza­miny miały zasad­ni­czy wpływ na ogólną ocenę postawy każ­dego ucznia. Poza tym przede wszyst­kim ujaw­niały praw­dziwy talent i moż­li­wo­ści roz­woju każ­dego z nas przez całą pod­sta­wówkę. Dla­tego były tak ważne i wzbu­dzały zawsze wielką tremę, a głów­nie zmu­szały do inten­syw­nego ćwi­cze­nia. Na drzwiach wej­ścio­wych do auli była wywie­szona lista wszyst­kich deli­kwen­tów, a przed drzwiami, obok zja­da­ją­cych z ner­wów paznok­cie uczniów, gro­ma­dziły się jesz­cze bar­dziej zde­ner­wo­wane całą sytu­acją towa­rzy­szące mamy. Jed­nak kiedy wcho­dzi­li­śmy do auli, kła­nia­jąc się na wstę­pie, wszystko działo się już oko w oko z komi­sją – grono peda­go­giczne, for­te­pian, ja i moje ręce.

Dość szybko zorien­to­wa­łem się, że w kla­sie wybit­nych kole­gów i kole­ża­nek mam raczej małe szanse, by być lep­szym pia­ni­stą niż oni. To prze­świad­cze­nie towa­rzy­szyło mi szcze­gól­nie w koń­co­wych latach szkoły, kiedy oka­zało się jesz­cze na doda­tek, że moja młod­sza sio­stra Nina, która też zaczęła cho­dzić na Mio­dową, prze­ja­wia wybitny talent skrzyp­cowy i muzyczny, mię­dzy innymi dzięki swo­jemu słu­chowi abso­lut­nemu, który odzie­dzi­czyła po mamie. Ja tako­wego nie posia­dam, mam słuch rela­tywny. Ta świa­do­mość miała decy­du­jące zna­cze­nie w moim życiu.

Czas szkol­nego dzie­ciń­stwa miał też jesz­cze inny wymiar. War­szawa w dru­giej poło­wie lat pięć­dzie­sią­tych na­dal była mia­stem zruj­no­wa­nym. Stare Mia­sto było w więk­szo­ści gru­zo­wi­skiem. Sto­lica się pod­no­siła, ale bar­dzo powoli. Nas, małych chłop­ców, ruiny sza­le­nie intry­go­wały. Cza­sami więc w małych grup­kach po zaję­ciach lub naj­czę­ściej mię­dzy nimi – rano odby­wały się lek­cje w kla­sach, a po połu­dniu zaję­cia indy­wi­du­alne, na które trzeba było cze­kać – zamiast coś grzecz­nie robić w świe­tlicy, wybie­ra­li­śmy się na zwie­dza­nie ruin. To dla nas było może zabawne, ale na pewno nie­zbyt bez­pieczne. Ruiny miały swoje zaka­marki, skry­wały tajem­nice, cza­sami jakieś zna­le­zi­ska, jed­nak czy­hały tam też przy­kre nie­spo­dzianki i zasadzki, które mogły skoń­czyć się tra­gicz­nie. Nie­jed­no­krot­nie wpa­da­li­śmy do jakichś dołów, prze­wra­ca­li­śmy się na zwa­łach gruzu, gubi­li­śmy się w piw­ni­cach, ucie­ka­jąc przed szczu­rami. Czę­sto wra­ca­li­śmy podra­pani i zaku­rzeni. Kie­dyś byli­śmy świad­kami, jak nie­opo­dal szkoły zna­le­ziono nie­wy­pał i sape­rzy ewa­ku­owali wszyst­kich z oko­licy. Innym razem dosłow­nie na naszych oczach w przy­le­głym do szkoły zruj­no­wa­nym budynku zawa­liła się ściana i przy­sy­pała jed­nego z robot­ni­ków, innych ciężko raniąc. W szkole przez następ­nych kilka dni w gro­bo­wej atmos­fe­rze nie mówiło się o niczym innym. Uzmy­sła­wiało nam to grozę wojny.

Ostatni egza­min w siód­mej kla­sie zda­łem na czwórkę. Inni na piątkę z wyróż­nie­niem, gra­jąc już pięk­nie Cho­pina i Beetho­vena. Zre­zy­gno­wa­łem ze szkoły muzycz­nej i wybra­łem liceum ogól­no­kształ­cące, kie­ru­jąc się raczej w stronę sportu niż muzyki. Talent Niny był w rodzi­nie wystar­cza­jący. Moja muzyczna edu­ka­cja została zawie­szona i zeszła na dal­szy plan.

Liceum Ogól­no­kształ­cące nr 45 im. Romu­alda Trau­gutta przy ulicy Smo­czej na Mura­no­wie – naj­bliż­sze domu – to był już zupeł­nie inny i nowy świat. Ogromny zwrot w życiu, pierw­szy z wielu, jak się póź­niej miało oka­zać. Muzyka i sztuka, by nie powie­dzieć, że kul­tura bycia, w wielu aspek­tach pozo­stały za moimi ple­cami. Życie z wyżyn arty­stycz­nych i sal kon­cer­to­wych prze­nio­sło się do miej­skiego mura­now­skiego zgiełku i na boiska spor­towe. Dość szybko zyska­łem przy­ja­ciół, ale także śmieszną ksywkę Kac­luś lub rza­dziej Chlo­ruś, ponie­waż na lek­cji che­mii pew­nego dnia dowie­dzie­li­śmy się, że „syl­win” to KCl, czyli chlo­rek potasu. Tak zostało do matury.

Oprócz nauki, zde­cy­do­wa­nie w oszczęd­nym wymia­rze, i sportu – w znacz­nie poważ­niej­szym – coraz bar­dziej dawało o sobie znać zain­te­re­so­wa­nie muzyką, ale tą, któ­rej wokół było coraz wię­cej. Czyli nowym nie­zna­nym rock and rol­lem w efek­cie poszu­ki­wa­nia Radia Luxem­bo­urg – jak je zna­leźć, dowie­dzia­łem się od star­szego brata i podwór­ko­wego sąsiada Jasia Kosiń­skiego – na pry­wat­kach z dzie­wi­czymi winy­lami i pocz­tów­kami oraz na pobli­skich kon­cer­tach, na które nie można było się dostać. W tym cza­sie spra­wi­łem sobie pierw­szy sprzęt, to zna­czy adap­ter w pudełku z tek­tury. Prak­tycz­nie był to tylko goły mecha­nizm bez obu­dowy, z tale­rzem i ramie­niem z igłą, wło­żony do tek­tu­ro­wego opa­ko­wa­nia. Takie rze­czy wtedy sprze­da­wali. Szybko spra­wi­łem sobie drew­nianą obu­dowę i wszystko grało, choć nieco skrze­kli­wie. Siłą rze­czy zaczą­łem szu­kać płyt oraz nagrań pre­mie­rowo poja­wia­ją­cych się na pocz­tów­kach – naby­wało się je w słyn­nym punk­cie na Mar­szał­kow­skiej w War­sza­wie, musząc odstać swoje w dłu­giej kolejce – kupo­wać je i wymie­niać się zdo­by­tymi oka­zami. Z Jasiem Kosiń­skim, póź­niej­szym popu­lar­nym dzien­ni­ka­rzem muzycz­nym, Paw­łem Kar­piń­skim – zna­nym reży­se­rem fil­mo­wym i tele­wi­zyj­nym, mię­dzy innymi serialu Klan – a także Andrze­jem Mogiel­nic­kim, wtedy jesz­cze nie nadwor­nym tek­ścia­rzem zespołu Lady Pank, miesz­ka­jąc bli­sko sie­bie na Mura­no­wie, czę­sto poży­cza­li­śmy sobie nawza­jem nasze perełki, wśród któ­rych byli: The Beatles, Kinks, Hol­lies, Pro­col Harum, Deep Pur­ple, Jimi Hen­drix, Pink Floyd, Jerry and The Pace­ma­kers. Można by tutaj wymie­nić całą gene­ra­cję ówcze­snego rock and rolla. Byli­śmy pod­eks­cy­to­wani i była to z pew­no­ścią główna nauka, która wyty­czała nasze nowe szlaki. Życie nabie­rało kolo­rów.

Były oczy­wi­ście pierw­sze miło­ści i roz­róby. Dziew­czyny to przede wszyst­kim Mał­go­sia i nieco póź­niej Ela. Mał­go­sia mi się bar­dzo podo­bała, ale pech chciał, że się zako­chała w moim przy­ja­cielu Andrzeju i raczej nie mia­łem szans. Acz­kol­wiek bar­dzo przy­pa­dli­śmy sobie do gustu, dys­ku­tu­jąc o spra­wach mar­no­ści tego bar­dzo sza­rego i ogra­ni­czo­nego świata wokół nas. Była bar­dzo inte­li­gentna i inspi­ru­jąca, nie wspo­mi­na­jąc, że na doda­tek bar­dzo ładna i nie­zwy­kle zgrabna. Pamię­tam, że jako jedna z pry­mu­sek sie­działa przed nami w pierw­szej ławce w środ­ko­wym rzę­dzie. Skre­śli­łem w związku z tym fak­tem nie­przy­zwo­ity dwu­wiersz, który mnie nie opusz­cza od tam­tego czasu:

Sie­dzi Mał­go­sia w pierw­szej ławeczce, Na czym sie­dzi – na ład­nej dupeczce.

Roz­róby były oczy­wi­ście różne wraz z cza­sem. Papie­rosy, tak zwane sporty, pali­li­śmy pokąt­nie w toa­le­tach lub na boisku, gdzie nas cza­sami dopa­dano i natych­miast była draka. A pale­nia nauczy­łem się pod­czas waka­cji na duka­tach z dużym ust­ni­kiem. Oczy­wi­ście nie oby­wało się też bez bójek w róż­nych kon­ste­la­cjach i miej­scach w szkole lub poza nią. Ale to wszystko zbla­dło wobec numeru, który zapla­no­wa­li­śmy i pró­bo­wa­li­śmy zre­ali­zo­wać tuż przed maturą. Do naszej klasy od początku liceum cho­dził syn pani dyrek­tor, który miał na imię Leszek. Wie­lo­krot­nie rato­wał naszą repu­ta­cję i bro­nił uczniow­skich inte­re­sów. Z pew­no­ścią ze względu na niego w nie­któ­rych sytu­acjach trak­to­wano nas bar­dziej ulgowo. W naszej paczce, do któ­rej nale­żał, wpa­dli­śmy na pomysł, żeby to wyko­rzy­stać. Było nas pię­ciu: Andrzej, Sta­szek, Woj­tek, ja i wła­śnie Leszek. Myślę, że to był pomysł gru­powy, w każ­dym razie wszy­scy się na niego zgo­dzili. Cho­dziło o tematy matu­ralne, które przy pomocy Lesz­ko­wego dostępu do gabi­netu mamy dyrek­torki chcie­li­śmy wykraść. Zamie­rza­li­śmy je wyko­rzy­stać w odpo­wiedni spo­sób, przy oka­zji nie wyklu­cza­jąc sprze­daży zaufa­nym kum­plom z innych szkół. Plan prze­wi­dy­wał jedy­nie sko­pio­wa­nie tema­tów matu­ral­nych i odło­że­nie na miej­sce w gabi­ne­cie pani dyrek­tor. To wszystko miało udać się głów­nie dzięki Stasz­kowi, który miesz­kał w bloku przy­le­ga­ją­cym do szkoły i to okno w okno z dyrek­torskim gabi­ne­tem. Leszek miał po pro­stu wziąć koperty i zanieść je do Staszka, a ten razem z nami za pomocą pary wod­nej i środ­ków che­micz­nych miał otwo­rzyć koperty, spi­sać tematy, bez śladu je zakleić i zanieść z powro­tem do gabi­netu dyrek­torki. Pra­wie się udało, ale mama Leszka chyba się zorien­to­wała, że nie­bez­pie­czeń­stwo czyha nie­opo­dal, i ukryła tematy w taki spo­sób, że Leszek przez długi czas nie mógł ich zna­leźć ani w gabi­ne­cie, ani w sekre­ta­ria­cie. Musie­li­śmy zre­zy­gno­wać. Ktoś nad nami czu­wał na całe nasze szczę­ście.

Po pew­nym cza­sie dowie­dzie­li­śmy się, że kopert w szkole po pro­stu nie było. Oczy­wi­ście wszy­scy bez wyjątku i to cał­kiem nie­źle zda­li­śmy matury i ruszy­li­śmy dalej.

Bal matu­ralny, który jak zawsze wień­czy lice­alne dzieło, był bar­dzo udany, wesoły i mocno alko­ho­lowy. Skry­wane żądze i pra­gnie­nia zna­la­zły swój upust. A ja dałem podwójną plamę. Oczy­wi­ście każdy z naszej paczki przy­niósł alko­hol i papie­rosy. Wolno było wresz­cie korzy­stać z tych dobro­dziejstw legal­nie. Byli­śmy już doj­rzali, może jesz­cze nie­zbyt doro­śli, ale na pewno doj­rzali. Każdy z każ­dym więc musiał wypić toast za zdaną maturę i przy­szłe suk­cesy. Na bal zapro­si­łem swoją wcze­śniej­szą miłość, Ewę. Przy­jęła zapro­sze­nie z pew­nym zdzi­wie­niem, ale też rado­ścią. Bawi­li­śmy się i pili­śmy. I poja­wił się pro­blem. Alko­holu było dużo i co naj­gor­sze, w róż­nym wybo­rze i sma­kach. Po pro­stu każdy przy­niósł coś swo­jego, chwa­lił się tym i trudno wobec tego było nie skorzy­stać. A były i wino, i czy­sta, i koniak, i cytry­nówka domo­wej roboty, i likier, i nawet bim­ber, bo czasy były ku temu sprzy­ja­jące. Nie ma nic gor­szego niż pomie­sza­nie trun­ków. Sza­leń­stwo bez umiaru. Tempo było szyb­kie, zabawa się roz­krę­ciła, coraz bar­dziej krę­ciło się w gło­wie i film powoli zaczął się ury­wać. W reszt­kach przy­zwo­itej świa­do­mo­ści prze­pro­si­łem Ewę i odda­łem ją pod opie­kuń­cze skrzy­dła dobrego kum­pla Marka. To był nie­for­tunny wybór, jak się wkrótce oka­zało. Głę­boka noc była jesz­cze przed nami, kiedy Andrzej, bli­ski przy­ja­ciel, zorien­to­wał się w kwe­stii mojego coraz bar­dziej roz­chwia­nego i nie­kon­tro­lo­wa­nego stanu i zde­cy­do­wał się na odsta­wie­nie mnie do domu. Pamię­tam jedy­nie, że bar­dziej mnie niósł, niż pro­wa­dził, ja coś bre­dzi­łem, a kiedy wresz­cie po wszyst­kich tru­dach zna­la­złem się w swoim pokoju, naj­pierw sufit, szafa i okno zwa­liły się na mnie, a potem ja w pijac­kim zwi­dzie runą­łem na pod­łogę. Kac następ­nego dnia był gigan­tyczny i docho­dzi­łem do sie­bie przez kolejne trzy dni. Kiedy zadzwo­ni­łem do Ewy z prze­pro­si­nami, nie miała żad­nych pre­ten­sji i żalu, wręcz prze­ciw­nie. Zaczęła cho­dzić z Mar­kiem.

Listopad/grudzień 2020 – Chyliczki

Dojść do swo­jego krę­go­słupa. Jak mawiał Andrzej Żuław­ski: „dojść do wła­snych trzewi i poczuć”. Myślę, że przej­ście raka, jaki­kol­wiek by był, pozwala przy­bli­żyć się do wła­snego jeste­stwa, ponie­waż uru­cha­mia wnę­trze, ser­du­cho i wła­śnie trze­wia. Zatrzy­muje czas, uprzy­tam­nia jego zna­cze­nie, jego abs­trak­cyjną płyn­ność. Zmu­sza do pochy­le­nia się nad życiem. Ale przede wszyst­kim zmie­nia per­spek­tywę widze­nia, odnie­sie­nie. A w życiu musimy mieć odnie­sie­nie. Bez niego gubimy się, nie roz­róż­niamy kie­run­ków. Ale nawet gdy je tra­cimy, sprawa cza­sami koń­czy się dobrze. Mówi­łem, że głupi ma szczę­ście. Poko­na­łem go, a wła­ści­wie nie ja, tylko leka­rze, a głów­nie dok­tor Andrzej Pień­kow­ski z Insty­tutu Onko­lo­gii. Po ostat­nim zabiegu ope­ra­cyj­nym pod koniec paź­dzier­nika i kon­sul­ta­cji parę tygo­dni póź­niej wyniki oka­zały się bar­dzo dobre. Nie ma śladu czer­niaka. Wielka ulga na pewno. Głę­boki oddech. I jesz­cze jeden.

Radość mogłaby być znacz­nie więk­sza, a przede wszyst­kim odpo­wied­nio cele­bro­wana. Przy­tła­cza ją jed­nak rze­czy­wi­stość pan­de­mii. Sytu­acja jest nie­spo­ty­kana i sza­le­nie nie­po­ko­jąca. Dla mnie naj­bar­dziej tra­giczny i zaska­ku­jący jest fakt, że mimo wszystko rela­ty­wi­zu­jemy, gene­ra­li­zu­jemy, a nawet lek­ce­wa­żymy i gubimy realne oraz emo­cjo­nalne poczu­cie rze­czy­wi­sto­ści. Nie do poję­cia. Zmie­niamy się. Uod­por­niamy na tę nie­przy­ja­zną rze­czy­wi­stość.

Nade­szła druga fala zara­żeń, znacz­nie więk­sza od prze­wi­dy­wa­nej, która w porów­na­niu do począt­ko­wej fazy, któ­rej się prze­stra­szy­li­śmy, pozo­sta­wia gigan­tyczny śmier­telny ślad. Od pew­nego czasu liczba zmar­łych waha się wokół pię­ciu­set osób na dobę. Szo­kuje mnie jedno zja­wi­sko. Otóż jeśli czas byłby w miarę nor­malny i nagle usły­sze­li­by­śmy, że nastą­piła kata­strofa i zgi­nęło w niej w ciągu kilku godzin ponad pięć­set osób, to szok, żal i roz­pacz, jakie by nas ogar­nęły, byłyby z pew­no­ścią nie­by­wałe. A tym­cza­sem codzien­nej licz­bie zgo­nów towa­rzy­szy jakiś rodzaj zobo­jęt­nie­nia, które bez więk­szych reak­cji przyj­muje kolejne por­cje suchych komu­ni­ka­tów. Zmarło tyle… Zaka­żo­nych tyle… Wyzdro­wiało tyle… A prze­cież w tym wszyst­kim, w każ­dym przy­padku roz­grywa się tra­ge­dia, nie­wy­obra­żalny dra­mat samot­no­ści, izo­la­cji i przede wszyst­kim bez­rad­no­ści. Czy już nie czu­jemy? Czy jest tego za dużo i prze­kra­cza nasze poj­mo­wa­nie? Prze­cież kata­strofa takiego roz­miaru każ­dego dnia powinna sta­wiać nas do pionu i sca­lać, wspól­nie i bez­wa­run­kowo, budzić chęć rato­wa­nia innych, poma­ga­nia sobie nawza­jem, tym­cza­sem my podzie­leni kłó­cimy się i opo­wia­damy kom­plet­nie nie­od­po­wie­dzialne głu­poty. Jeste­śmy nie­stety coraz bar­dziej zamknięci na współ­czu­cie i zro­zu­mie­nie. Odda­lamy się od pod­sta­wo­wych ludz­kich war­to­ści. Bud­dy­ści nazy­wają taki stan „pomie­sza­niem umy­słów”.

Prze­łom listo­pada i grud­nia to dla mnie i moich naj­bliż­szych smutny czas. Rocz­nice śmierci mojej mamy, także teścio­wej Klary i mojego przy­ja­ciela Jurka Bri­zego. Całun śmierci zawisł nad nami i stał się wszech­obecny. Chciał­bym się cie­szyć, bo czas mam wciąż daro­wany, ale prze­cież trudno ode­rwać się od rze­czy­wi­sto­ści. Pomy­śla­łem, że może to moment, a już na pewno nastrój, by przy­to­czyć kilka słów dedy­ko­wa­nych wszyst­kim bli­skim, któ­rzy ode­szli, a odczy­ta­nych pod­czas pogrzebu Jurka Bri­zego dwu­dzie­stego ósmego listo­pada 2019 roku.

Czło­wiek wymy­ślił gra­nice, A ja pytam, gdzie one są?

Gdzie są gra­nice bólu, Gdy jego gry­mas wykrzy­wia ci twarz? Gdzie są gra­nice cier­pie­nia, Gdy jego smak wciąż czu­jesz wśród łez? Gdzie są gra­nice piękna, Gdy jego widok pozba­wia cię tchu? Gdzie są gra­nice miło­ści, Gdy jej cudow­ność wypeł­nia twą myśl?

Gdzie są gra­nice ludzi, Gdy ich histo­ria wyzna­cza twój los? Gdzie są gra­nice świata, Gdy jego bez­miar ginie wśród gwiazd?

Jest tylko jedna gra­nica: Gra­nica życia, Któ­rej się boisz, bo nazywa się śmierć. Gra­nica życia, Któ­rej nie czu­jesz, bo ist­nieje, jak cień. Gra­nica życia, O któ­rej marzysz, by przy­szła jak sen.

Po maturze

Z Andrze­jem i Mar­kiem, który cho­dził już z Ewą wio­lon­cze­listką, wybra­li­śmy się na Woj­skową Aka­de­mię Tech­niczną, która mie­ści się na Bemo­wie. To były wyż­sze stu­dia, które gwa­ran­to­wały pracę i wyso­kie apa­naże. Do tego dawały tytuł magi­stra, co dla nas było ważne. To nic, że woj­sko i dość popu­larne wów­czas przy­sło­wie, że „matura i chęć szczera zrobi z cie­bie ofi­cera”. Rze­czy­wi­stość była szara, bez więk­szych per­spek­tyw, a ja byłem zapa­trzony w mojego wuja, który był świet­nym woj­skowym leka­rzem w ran­dze puł­kow­nika, któ­remu z cio­cią Halą, bliź­niaczką mamy, i trzema moimi braćmi powo­dziło się bar­dzo dobrze w prze­stron­nym pię­cio­po­ko­jo­wym ponie­miec­kim miesz­ka­niu we Wro­cła­wiu. Cała nasza rodzina korzy­stała z tego miesz­ka­nio­wego dobro­dziej­stwa, przede wszyst­kim jed­nak z naj­lep­szej w tam­tych cza­sach opieki medycz­nej, dzięki któ­rej bab­cia prze­żyła pięć zawa­łów. Przez lata rodzinne święta spę­dza­li­śmy wła­śnie we Wro­cła­wiu, a ja w kon­se­kwen­cji wylą­do­wa­łem w tym pięk­nym mie­ście dość nie­spo­dzie­wa­nie i nader poważ­nie, ale o tym póź­niej.

Powi­nie­nem z moimi kum­plami zająć się przy­go­to­wa­niem do egza­mi­nów wstęp­nych na stu­dia, bo czasu było nie­wiele. Traf jed­nak chciał, że spo­tka­łem Bar­barę Bur­ską – póź­niej­szą bar­dzo dobrą aktorkę i żonę Karola Stras­bur­gera. Moja bab­cia mawiała o niej „dziew­czyna krew z mle­kiem pły­nąca”. Była uoso­bie­niem urody, wigoru, poczu­cia humoru i oczy­wi­ście sek­sa­pilu. Nie powinno więc nikogo dzi­wić, że wypeł­niała cały mój czas prze­zna­czony na naukę. Efekt był do prze­wi­dze­nia. Oczy­wi­ście obla­łem wstępny i zakoń­czy­łem zma­ga­nia na pierw­szym eta­pie. Andrzej podob­nie, ale Marek się dostał, bo był lep­szy z mate­ma­tyki. Wieść się roz­nio­sła po rodzi­nie i wici rzu­cono w stronę Wro­cła­wia. Tam był prze­cież wujek woj­skowy. Tam były też wyż­sze tech­niczne szkoły woj­skowe, tak zwane pod­cho­rą­żówki. Dawały tytuł inży­niera i można było ubie­gać się o magi­stra. Wybór padł na Wyż­szą Szkołę Wojsk Inży­nie­ryj­nych, czyli sape­rów, a były jesz­cze woj­ska zme­cha­ni­zo­wane, czyli pie­chota. Nie­da­leko Wro­cła­wia w Ole­śnicy była też Szkoła Wojsk Lot­ni­czych – tam tra­fił dla odmiany Andrzej.

W pew­nym sen­sie zre­ali­zo­wa­li­śmy swoje cele. Kiedy jed­nak myślę o tym dzi­siaj, było to w isto­cie kurio­zalne przed­się­wzię­cie, które nie mogło się dla mnie dobrze skoń­czyć. Pod­czas przy­go­to­wań do egza­mi­nów wstęp­nych jed­nak nie myśla­łem o tym. Miesz­ka­łem u wuj­ków razem z bab­cią w pięk­nym miesz­ka­niu, trwało praw­dziwe pogodne lato, a ja byłem zako­cha­nym matu­rzy­stą. Uczy­łem się, ćwi­czy­łem fizycz­nie – bo było to waż­nym ele­men­tem egza­mi­nów i służby – pisa­łem listy do uko­cha­nej, a w wol­nych chwi­lach słu­cha­łem dru­giego kon­certu for­te­pia­no­wego Rach­ma­ni­nowa i The Young Once Cliffa Richarda, jedy­nych płyt, które mia­łem ze sobą.

Zda­łem bez pro­blemu, tym bar­dziej że rodzinne wpływy jed­nak dzia­łały. Po krót­kim okre­sie waka­cyj­nych szczę­śli­wo­ści zgło­si­łem się regu­la­mi­nowo do szkol­nych koszar. Nie musia­łem długo cze­kać, by się prze­ko­nać, że to pomyłka, a z ust star­szego cio­tecz­nego brata Maćka pew­nego dnia usły­sza­łem: „Taki z cie­bie pod­cho­rąży czy ofi­cer woj­ska pol­skiego, jak z koziej dupy trąba”.

W szkol­nej jed­no­stce obo­wią­zy­wała ści­sła żoł­nier­ska dys­cy­plina, zakazy i nakazy. Były ostre tre­ningi, alarmy i poli­go­nowe ćwi­cze­nia, w któ­rych można było stra­cić nawet życie, czego dowo­dem był przy­szkolny cmen­tarz, oraz nudne i mecha­nicz­nie pro­wa­dzone wykłady doty­czące pod­sta­wo­wych dzie­dzin sztuki wojen­nej. A wszystko to w oto­cze­niu wyso­kiego muru i zamknię­tych straż­ni­cami koszar. Na prze­pustkę w wybrane święta trzeba było zasłu­żyć. Ja zasłu­gi­wa­łem rzadko, cza­sami z pomocą wujka. Wów­czas po powro­cie pła­ci­łem fry­cowe, czysz­cząc sra­cze i wyko­nu­jąc czarną robotę w plu­to­nie, na przy­kład szo­ru­jąc szczo­teczką do zębów jasne kafelki posadzki na kom­pa­nij­nym kory­ta­rzu dłu­go­ści osiem­dzie­się­ciu metrów. Każdy miał swoje miej­sce wyzna­czane przez pry­mi­tyw­nego plu­to­no­wego oraz ostrego kapi­tana kom­pa­nii, który kiedy wykrzy­ki­wał komendę „bacz­ność”, to jakby trza­snął biczem po gołych łyd­kach. Ciarki szły cza­sem po ple­cach, kiedy nas musz­tro­wał. W jego kom­pa­nii nie było patycz­ko­wa­nia się. Przy­szedł czas, że za to zapła­ci­łem.

Kiedy lądo­wa­łem na prze­pu­stce w domu, natych­miast się prze­bie­ra­łem w swoje wygodne i modne cywilne ciu­chy. Cza­sami się zda­rzało, że tak ubrany wycho­dzi­łem roze­rwać się do cen­trum Wro­cła­wia. Pew­nego nie­dziel­nego popo­łu­dnia, cze­ka­jąc na czer­wo­nym świe­tle na głów­nym skrzy­żo­wa­niu Świer­czew­skiego (obec­nie Pił­sud­skiego) ze Świd­nicką, zoba­czy­łem sto­ją­cego po dru­giej stro­nie, dokład­nie naprze­ciwko mnie, pana kapi­tana, mojego dowódcę kom­pa­nii. Zdrę­twia­łem. Chcia­łem natych­miast się wyco­fać i scho­wać w tłu­mie prze­chod­niów, ale było za późno. Zoba­czył mnie. Zapa­liło się zie­lone świa­tło i nie mia­łem wyj­ścia. Ruszy­łem do przodu. Byłem w cywilu, więc nie mia­łem, jak zasa­lu­to­wać. Sur­re­ali­styczna sytu­acja. Kiedy mija­li­śmy się bli­sko sie­bie na pasach, usły­sza­łem jedy­nie świst bicza wydo­by­wa­jący się przez zaci­śnięte zęby: „Jutro rano u mnie do raportu!”. Przy­po­mnę tylko, że to była połowa lat sześć­dzie­sią­tych i sze­re­gowy pod­cho­rąży nie mógł cho­dzić po cywil­nemu. To zakra­wało na dezer­cję i gro­ziło sądem woj­sko­wym.

Rano z duszą na ramie­niu sta­wi­łem się do raportu. Nie mia­łem nic do powie­dze­nia i usły­sza­łem krótko, że jestem zwol­niony ze szkoły i tylko ze względu na zasługi i pozy­cje wuja omi­nie mnie kara dys­cy­pli­narna, a w ciągu naj­bliż­szych dni mam podać ewen­tu­al­nie jed­nostkę woj­skową, w któ­rej muszę do końca zali­czyć całą służbę, czyli dwa­dzie­ścia cztery mie­siące. Tak zakoń­czyła się moja kariera woj­skowa. Przy­znam, że byłem tym fak­tem bar­dzo usa­tys­fak­cjo­no­wany, by nie powie­dzieć uszczę­śli­wiony. Po wyj­ściu od kapi­tana aż pod­sko­czy­łem z rado­ści.

Wybra­łem jed­nostkę kwa­ter­mi­strzow­ską w Rem­ber­to­wie, która była naj­bli­żej War­szawy. Cała jed­nostka skła­dała się z plu­tonu funk­cyj­nych żoł­nie­rzy obsłu­gu­ją­cych wszyst­kie maga­zyny i biura, w któ­rych pra­co­wali też cywile. Byli odpo­wie­dzialni za ówcze­sną pro­stą logi­stykę jed­nostki. Tra­fi­łem na wyro­zu­mia­łego sier­żanta (nazy­wał się chyba Mrzy­głód), który usa­do­wił mnie jako byłego pod­cho­rą­żego i nie­do­szłego ofi­cera w tak zwa­nej kan­ce­la­rii jaw­nej. Mie­li­śmy też uni­kal­nego sta­rej daty cho­rą­żego, który na każ­dym kroku miał swoje powie­dzonka i czę­sto mawiał: „Są ludzie i ludzi­ska – mają nazwy i nazwi­ska”.

Od samego rana sie­dzia­łem w kan­ce­la­rii, przyj­mo­wa­łem i wysy­ła­łem pocztę, obsłu­gi­wa­łem kore­spon­den­cję, wypi­sy­wa­łem roz­kazy dzienne dowódcy jed­nostki, któ­rym był łysy gene­rał rosyj­skiego pocho­dze­nia. Wyzna­czano mnie też do zadań spe­cjal­nych, na przy­kład kon­troli sprzętu woj­sko­wego sta­cjo­nu­ją­cego w jed­no­stce i cza­sami poza nią. Tu dosłu­ży­łem końca woj­ska w znacz­nie łagod­niej­szych, bo sekre­ta­ryj­nych warun­kach, a na doda­tek bli­sko domu, co nie było bez zna­cze­nia. Dzięki temu nie­które uro­czy­sto­ści i święta mogłem spę­dzać z rodziną, bo jako szef kan­ce­la­rii jaw­nej samo­dziel­nie wypi­sy­wa­łem sobie prze­pustki, a pan sier­żant patrzył na to przez palce. Lubiła go za to moja mama, a ja przy­no­si­łem mu jej kon­fi­tury.

Służbę w Rem­ber­to­wie zwień­czy­łem awan­sem na star­szego sze­re­go­wego za udział w ćwi­cze­niach Układu War­szaw­skiego na poli­go­nie przy zachod­niej gra­nicy, gdzie peł­ni­łem rolę dowódcy tak zwa­nej polo­wej kan­ce­la­rii jaw­nej, która mie­ściła się jeż­dżą­cej tam i z powro­tem woj­sko­wej cię­ża­rówce. Pod sobą mia­łem kilku rezer­wi­stów, a jed­nym z nich, jak się oka­zało, był szef kadr Pań­stwo­wej Wytwórni Papie­rów War­to­ścio­wych. Nie będę już wię­cej opo­wia­dał, co się działo pod­czas tych ćwi­czeń przy gra­nicy z Niem­cami. Były tak realne, że w pew­nym momen­cie uwie­rzy­li­śmy, że naprawdę wybu­chła wojna z zachod­nim impe­ria­li­zmem i musimy bro­nić ojczy­zny.

Efekt ćwi­czeń był taki, że oprócz awansu dosta­łem też pierw­szą pracę, wła­śnie w Pań­stwo­wej Wytwórni Papie­rów War­to­ścio­wych.

Powi­nie­nem wspo­mnieć, a wła­ści­wie wyja­wić, że w woj­sku poja­wił się we mnie zwie­rzęcy instynkt muzyka. Ode­zwały się i zadrgały korze­nie. W innym wymia­rze, bo tran­zy­sto­ro­wym i roc­kan­drol­lo­wym. Za zaosz­czę­dzone pie­nią­dze naby­łem pod­ręczne radio tran­zy­sto­rowe, które stało się moim oknem na świat. W każ­dej wol­nej chwili, głów­nie nocami jesz­cze w jed­no­stce we Wro­cła­wiu, nasłu­chi­wa­łem audy­cji muzycz­nych w sta­cjach radio­wych, które nada­wały zachod­nie popu­larne kapele. W Rem­ber­to­wie w kan­ce­la­rii było je sły­chać nawet w ciągu dnia. Muzyka wyzwo­liła nostal­gię, poczu­cie wol­no­ści i uzmy­sło­wiła błędy. Trzeba było je napra­wić.

Nastą­pił ponowny poważny zwrot akcji. Kiedy po służ­bie wró­ci­łem do domu, decy­zja w zasa­dzie była już pro­sta, choć nie­ła­twa do zre­ali­zo­wa­nia. Żadne woj­sko, żaden sport – muzyka. Chcia­łem wró­cić cał­ko­wi­cie do muzyki, czyli kon­ty­nu­ować stu­dia. Ale tak naprawdę to trzeba było zacząć wszystko od początku. Na liceum za późno, byłem za stary, pozo­stała więc śred­nia szkoła muzyczna. Kole­żeń­stwo z pod­sta­wówki w dużej czę­ści zaczęło już wyż­sze stu­dia na Okól­niku. A ja? Za błędy się płaci.

Z pomocą, jak zawsze, przy­szła mama. Kiedy zdra­dzi­łem jej swoje plany, dość szybko przy­nio­sła dobrą wia­do­mość, że jej prze­ło­żony, kie­row­nik chóru pro­fe­sor Roman Kukle­wicz jest rów­no­cze­śnie dyrek­to­rem szkoły muzycz­nej na Świę­to­jer­skiej, która – żeby było cie­ka­wiej – znaj­do­wała się bar­dzo bli­sko naszego domu. Zna­jąc muzyczne korze­nie naszej rodziny, nie mówiąc o walo­rach mamy, zgo­dził się na przy­ję­cie mnie do szkoły. Zadzia­łało ide­al­nie. Byłem ura­do­wany, tym bar­dziej że mogłem wybrać główny instru­ment i speł­niło się moje marze­nie, któ­rym była per­ku­sja. Pal­cami i rękoma bęb­ni­łem od zawsze, gdy tylko usły­sza­łem lub poczu­łem dobry, inspi­ru­jący rytm. Wspo­mnia­łem już nieco wcze­śniej, że wylą­do­wa­łem w kla­sie pro­fe­sora Miko­łaja Sta­si­nie­wi­cza, który był przede wszyst­kim wspa­nia­łym per­ku­si­stą orkie­stry Fil­har­mo­nii Naro­do­wej, ale też świet­nym i cenio­nym peda­go­giem. Inten­syw­nie przy­stą­pi­łem do zajęć. Wsta­wa­łem o szó­stej rano i na woreczku z pia­skiem ćwi­czy­łem per­ku­syjne tre­molo i tech­nikę pracy rąk. Na początku nie było to łatwe, ale szybko nad­ra­bia­łem muzyczne zale­gło­ści.

Musia­łem jedna też zara­biać. Nie mogłem wró­cić i tylko się uczyć, pozo­sta­jąc na wik­cie mamy. Zresztą nie było jej na to stać. Była sama po roz­wo­dzie z ojcem i w domu naprawdę się nie prze­le­wało. Obie sio­stry wciąż się uczyły, choć Nina wypro­wa­dziła się już do ojca. Na szczę­ście poja­wiła się szybko Pań­stwowa Wytwór­nia Papie­rów War­to­ścio­wych. Kazi­mierz – szef kadr, mój pod­opieczny z woj­sko­wych ćwi­czeń, uznał w roz­mo­wie u niego w gabi­ne­cie na ulicy San­guszki, że pomimo mło­dego wieku nadaję się ide­al­nie na kon­tro­lera w jed­nym z dzia­łów wytwórni.

I w ten spo­sób sta­łem się podobno naj­młod­szym kon­tro­le­rem w histo­rii firmy, który został wysłany na szko­le­nia z pro­cesu pro­duk­cji pie­nię­dzy i znacz­ków pocz­to­wych, pod­czas któ­rych pozna­wa­łem taj­niki dzia­ła­nia papierni i two­rze­nia zna­ków wod­nych, tajem­nice off­setu i poli­gra­fii, a także sekrety doty­czące pako­walni. Tra­fi­łem na wyja­da­czy dru­ka­rzy, wybit­nych spe­cja­li­stów w swo­jej dzie­dzi­nie, któ­rzy nie bez oporu zdra­dzali mi swoje tajem­nice. Ale zbli­żyły nas zain­te­re­so­wa­nia spor­towe, a także muzyczne. Pod­czas zmian słu­cha­li­śmy trans­mi­sji spor­to­wych z Wyścigu Pokoju, meczów pił­kar­skich i zawo­dów i lek­ko­atle­tycz­nych komen­to­wa­nych przez Boh­dana Toma­szew­skiego, a także dobrych audy­cji muzycz­nych.