Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł
W Spowiedzi menadżera Jacka Sylwina rock and roll spotyka się z Chopinem, a wyjście z filharmonii prowadzi prosto w błocko przed festiwalową sceną, w którym tłum młodych ludzi szaleje w pogo. Autor od 50 lat jest menadżerem i producentem, ale to tylko nazwy. Bardziej chodzi o fakt, że w rzeczywistości zakazów i ograniczeń wymyślał, tworzył i realizował projekty niemożliwe, bo jak powtarza: „Trzeba przecierać nowe szlaki”. Słuchał Głosu Ameryki i Radia Luxembourg, by potem stworzyć z innymi szaleńcami przestrzeń wolności wyrażanej przez rock and rolla – festiwal w Jarocinie. To nie jest opowieść o gabinetowych biznesmenach w apaszkach, robiących pieniądze na muzyce. To książka o tym, jak rodzi się wolność – indywidualna i zbiorowa.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 615
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 19 godz. 2 min
Lektor: Michał Zarzycki
Cały jestem na tak! W rytmie rock and rolla, Choć życie płynie wspak Doskwiera mrok dyktatora.
Jestem zamaskowany, Żyję w czterech ścianach Pytam, co z tego wyniknie, Skoro świat jest w kajdanach…
Żyjemy odosobnieni W wielkiej chmurze sieci, Ślemy sobie memy, Bawimy się jak dzieci.
Uważaj! Jestem Takman! Ciesz się życiem, Tak jak ja!
Nikt z nas jeszcze nie wie, Że wszystko się zmieni, Że to ludzkie mrowie Rujnuje obraz tej ziemi…
Czas wymaga teraz Wielkiego zmagania, Zdajmy się na miłość I instynkt przetrwania.
Uważaj! Jestem Takman! Ciesz się życiem, Tak jak ja!
W PRL-u
To wielkie święto, w istocie niezwykły dzień. I wówczas, i teraz najbardziej dramatyczny. Zadziwiające. Żyjemy w jednym z najbardziej katolickich krajów na świecie, a jednak śmiem podejrzewać, że tylko znikomy procent społeczeństwa zdaje sobie sprawę, co to za dzień. Tu u nas, w Polsce, normalny dzień pracy, zwykle mocno zabiegany, bo przecież zawsze jest coś do zrobienia w ramach ostatnich przygotowań do świąt. A teraz jeszcze bardziej niezwykły, dziwny, nieznany, bo w czasach pandemii i tego cholernego koronawirusa.
W Nowej Zelandii nauczyłem się, że to wielkie święto. Big Friday – Wielki Piątek! Dzień ukrzyżowania, droga krzyżowa uświęcona krwią przelaną za nas wszystkich. Dzień wolny od pracy, dzień zadumy, rodzinnych spotkań, modlitw i czuwania – po prostu znaczące święto.
W związku z tym właśnie dopadało mnie głębokie uczucie podświadomego strachu. Dziś szczególnie. Myślałem, że będę szczęściarzem do końca, ale miało tak nie być. Zwykle myślimy, że całe życie jest jeszcze przed nami. Trwamy w przekonaniu, że jest go wciąż dużo, więc wybiegamy w przyszłość. Szczególnie wtedy, gdy człowiek jest zapracowany. Nie ma czasu na myśli ostateczne, o śmiertelnych okolicznościach, które nas przecież dotyczą – idziemy po prostu do przodu.
Aż nagle przychodzi nieprzewidziany moment, dostajesz wiadomość i czas się zmienia. Nie ma myślenia do przodu, jest tylko teraz. Okazuje się, że zaczynasz świadomie odkrywać, co cię czeka w najbliższej przyszłości. Jest ona wyznaczana wizytami lekarskimi, pobytami w szpitalach, a przede wszystkim badaniami. Czy mam pisać jakimi? Chyba nie, to można przeczytać wszędzie.
Dlaczego właśnie dzisiaj to mnie dopadło, nie wiem. Może dlatego, że wytworzyła się niespotykana energia, że to jakiś niesamowity dzień, splot wielu okoliczności i zdarzeń, tych dawnych i tych dzisiejszych. Dzień pełen myśli, które się cisną do głowy, kiedy nie wychodzimy z domu, a ja miałem w tej kwestii podwójny zakaz. Bo dotyczyło mnie podwójne zagrożenie. Czas nabrał niezwykłego znaczenia.
Kilka dni wcześniej zadzwonił telefon i lekarz dyżurny Luxmedu poinformował mnie, że w związku z nieoczywistym odczytem wyniku histopatologii w ciągu najbliższych dni jestem proszony o wizytę u chirurga onkologa. Chwilę potem zadzwoniła sekretarka i potwierdziła wizytę za trzy dni. Trochę się zaniepokoiłem, bo koronawirus był już dosłownie wszędzie. Obostrzenia, szczególnie dla seniorów, stawały się coraz poważniejsze, a tu nagle wizyta. Nie zważałem na to jednak, bo było parę ważniejszych spraw, jak choćby projekt stowarzyszenia i niezwykłego festiwalu klimatycznego, który chcieliśmy powołać do życia.
W przeddzień wizyty ponownie zadzwonił telefon z Luxmedu, by mnie poinformować, że ze względu na koronawirusa wizyta jest odwołana, ale konsultacja lekarska odbędzie się telefonicznie. O godzinie wyznaczonej na teleporadę zadzwonił ktoś z moich znajomych, więc pojawiła się obawa, czy lekarzowi uda się ze mną skontaktować. Dodzwonił się jednak i zaczął od pytania:
– Czy pan zna wynik histopatologii narośli na plecach wyciętej kilka tygodni temu?
– Nie – odpowiedziałem.
– Bardzo mi przykro – kontynuował – ale według rozpoznania ma pan czerniaka.
W pierwszej chwili mnie zatkało. Pamiętałem, jak mniej więcej trzydzieści lat wcześniej taką wiadomość usłyszała moja teściowa Klara. Wtedy był to wyrok. Oblał mnie zimny pot.
– Napiszę panu skierowanie do ursynowskiego Instytutu Onkologii. Są tam specjaliści i z pewnością będzie pan pod dobrą opieką. Proszę odebrać skierowanie osobiście jutro rano z recepcji. Życzę powodzenia.
Dzisiaj myślę, że był to nieprzypadkowy, niezwykły splot zdarzeń. Covid, który praktycznie paraliżował nasze życie, a już z całą pewnością zbliżające się święta, Wielki Piątek – symbol najwyższej ofiary z życia, zepchnięty na dalszy plan w imię świątecznych przygotowań, a także dziesiąta rocznica katastrofy smoleńskiej, symbol narodowej tragedii obchodzony teraz samotnie. I wreszcie mój czerniak. Nieźle. Ten splot był śmiertelny, widziałem go jako dzień umierania. Pamięć przywołała natychmiast Modlitwę umierania, która towarzyszyła odchodzeniu mojej mamy:
Kiedy jestem przy Tobie, Dotykam Twojego ciała, A Ty odchodzisz i zamierasz na moich oczach. Wstrząsa mną rozpacz, że to nieuniknione.
Kiedy jestem przy Tobie, A Ciebie już przy mnie nie ma, Wypełnia mnie drżeniem całego serca Wielka Modlitwa Umierania.
Ona jest dla Ciebie: Moja modlitwa pożegnania, Moja modlitwa pamiętania, Moja modlitwa milczenia, Moja modlitwa skupienia, Moja modlitwa rozliczenia, Moja modlitwa wybaczenia, Moja modlitwa pocieszenia.
Ale wiem, że to jest teraz: Twoja modlitwa uniesienia, Twoja modlitwa uwielbienia, Twoja modlitwa dziękczynienia, Twoja modlitwa zjednoczenia, Twoja modlitwa spełnienia, Twoja modlitwa przemijania.
Nasza modlitwa wiecznego życia, Wiecznego kochania.
Nie da się od niego oderwać, mimo wszelkich wysiłków. Ten podświadomy niepokój jest obecny wszędzie, ale przede wszystkim w rozmowach rodzinnych, a także telefonicznych i esemesowych z przyjaciółmi. Co chwilę pytania o koronawirusa, o to i owo, ale zawsze zmierzające do kwestii onkologicznych. Wynika z tych słów, że czerniak jest wyleczalny. Rady różnego typu, serdeczne, z najlepszymi intencjami, a choć nie zawsze przydatne, z pewnością podnoszące na duchu. Dramatyczne okoliczności sprzyjają celnym uwagom, odważnym ocenom i ciekawym spostrzeżeniom. Czujesz, że są niezwykle życzliwe i ciepłe, jak prawdziwa przyjaźń. Wrogowie raczej nie dzwonią.
W tamtym momencie nabrałem niezwykłego dystansu do wszystkiego wokół. Ku swojemu zaskoczeniu odczułem też pewnego rodzaju ulgę, bo objawiło się konkretne odniesienie. Dotąd było czymś abstrakcyjnym, idealistycznym i ulotnym, ale z dnia na dzień stało się konkretne i niezwykle rzeczywiste. Zakończyłem gonitwę. Czas dla mnie nabrał nowego wymiaru. Wyrównał się, skoncentrował na tu i teraz, na każdej chwili. Ale jednocześnie stał się czasem podsumowania, które cofało do przeszłości, przypominając ważne chwile. Nie zawsze te piękne, ale z jakiegoś powodu pamiętne.
Uwięzieni w radości odrodzonego życia.
Takich Świąt Wielkanocnych nigdy nie było. Jako istoty stadne i pragnące wolności w izolacji społecznej cierpimy, bo nie lubimy zamknięcia i klatek. Ratuje nas technologia, ale spróbujmy sobie wyobrazić, że jesteśmy jej pozbawieni. Przypomina mi się natychmiast stan wojenny. Tam technologii nie było. Za to w krótkim czasie przyszło na świat dużo dzieci. A więc nawet w ciężkich chwilach może być radośnie. Nie poddajemy się, działamy, modlimy się, łączymy, żyjemy.
– Godzina dziennie, panie Jacku – tak namawiał mnie Wiesław Myśliwski do pisania.
– Postaram się, mistrzu – odpowiadałem.
Okazało się, że to nie takie proste. Zaczynałem kilkukrotnie i tak naprawdę pisałem te swoje wspomnienia już od kilku lat, choć oczywiście głównie w głowie. Nadszedł czas, by zacząć je przelewać na papier i zapewne w internetową chmurę. Nie przypuszczałem, że w takich okolicznościach, że tak późno, po tylu latach. Choć z drugiej strony drzewo genealogiczne moich rodów sięga z ojcowskiej strony do siedemnastowiecznej Hiszpanii, a ze strony matki do dziewiętnastego stulecia we Lwowie. Co zatem znaczy ten czas?
Do rzeczy jednak. Przede wszystkim pragnę teraz wyznać miłość.
Miłość do rocka wywodzącego się z bluesa i soulu, miłość do jazzu i muzyki boskich geniuszy, klasycznej i współczesnej, ponadczasowej, harmoniczno-kosmicznej; miłość do moich przyjaciół, muzyków i fanów prawdziwej sztuki.
Walter Chełstowski, czujny kreator i stary cynik, zawsze powtarzał, że jestem niepoprawnym optymistą i wizjonerem. Cóż, urodziłem się w domu pełnym muzyki, wychowałem w atmosferze nieskrępowanej artystycznej wolności i nieposkromionego patriotycznego ducha. To moja perspektywa.
Neil Finn, wspaniały muzyk i kompozytor z zespołu Crowded House, powiedział mi i moim podopiecznym na pokazowej sesji w studiu OMAC w nowozelandzkim Auckland, że muzykę należy tworzyć z miłością, a zadawać się tylko z tymi, którzy ją kochają.
I to jest prawie cała historia. Prawie, bo jest coś jednak do dodania…
Początek lat sześćdziesiątych związany był z okresem moich muzycznych narodzin. Załapałem się, jak większość moich rówieśników, na powiew nowej fali z Wysp Brytyjskich: The Beatles, The Rolling Stones, Yardbirds, John Mayall, Animals, Kinks, Hollies i inni. Ale wiedzieliśmy też, że za oceanem są: Elvis Presley, Chubby Checker, Ottis Redding, James Brown czy Ray Charles.
Rockowy chrzest przeszedłem na koncertach w Sali Kongresowej, słuchając na żywo między innymi London Beats – pierwszej angielskiej rockandrollowej kapeli w Warszawie – Helen Shapiro, która zaśpiewała wówczas Twist and Shout The Beatles, oraz jednego z pierwszych wielkich koncertów Czesława Niemena.
Urodziłem się na Śląsku w Zabrzu, w rodzinie o silnych i głębokich muzycznych korzeniach. Prababka Helena Ottawowa była wspaniałą pianistką, twórczynią szkoły muzycznej i profesor lwowskiego konserwatorium. Jej córka, a moja babka Zofia Rogalska, również ukończyła konserwatorium. Matka była śpiewaczką Filharmonii Narodowej, a ojciec, choć z zawodu architekt, był wielkim melomanem i znawcą muzyki klasycznej. Cała rodzina w taki czy inny sposób była lub jest związana z muzyką poważną, a także tą mniej poważną.
O atmosferze naszego rodzinnego domu, w którym wychowałem się wraz z dwiema siostrami, Zosią – z legendarnej Trójki – i Niną, skrzypaczką, panią profesor w Meksyku, niech świadczy cytat z artykułu o mojej mamie pióra Magdaleny Bajer: „Z akademickiego wątku rodzinnej tradycji zostało poczucie powinności pedagogicznych oraz świadomość, że takie dziedzictwo zobowiązuje do pielęgnowania podstawowych cnót, jak uczciwość, pracowitość, odwaga, mądrość pomnażana upartym trudem”.
Jeszcze więcej mówią fragmenty listu napisanego do mojej mamy przez naszego kuzyna Ryszarda Jańca, mieszkającego na stałe we Włoszech.
Nawet sobie Ciocia nie wyobraża, ile razy wracam pamięcią do spotkań, najczęściej imieninowych, na Kazimierza, które odbywały się u Cioci w domu. Byłem jednym z młodszych uczestników tych wspaniałych »zebrań«, ale jaka to była frajda. Nina i Jacek dla »nieletniego« mieli zawsze to minimum zainteresowania i serdeczności, które zacierały wszelką granicę wieku. Zresztą reszta towarzystwa też. Te wszystkie wspomnienia przychodzą do mnie, gdy będąc poza Polską przewracam kartki kalendarza, patrząc na solenizantów. […] Znajdzie się data, imię i pamięć wywołuje obrazy. Przepisowe, wspaniałe towarzycho. Gówniane czasy siermiężnego dodupizmu, który przywleczono ze wschodu. U Cioci, albo u Was, malutkie mieszkanko, postawione na załzawionym skrawku rozwalonej Warszawy, skrawku gdzie fundamenty Waszego domu stanęły w zagruzowanym krzyku getta. Dom zbudowany przez budowniczych, jeśli dobrze pamiętam, Pałacu Kultury. Pod spodem więc tragedia getta, u góry nowa »świetlana przyszłość« […] i nawet pamiętam jakiś kacapski telewizor o maleńkim ekranie. Na tamte czasy i mieszkanie było nadzwyczajnością, i kacapski telewizor rarytasem. I na tym tle z Ciocią, jako Fenomenalną Panią Domu, to niezwykłe towarzycho! Niedobitki kresowe, lwowskie, warszawskie, krakowskie, gettowe. Więksi i mniejsi. Niektórzy karierowicze nowej ludowej rzeczywistości, inni przeżywający tę rzeczywistość z braku innej możliwej. Jedna wódka, druga, trzecia i towarzycho się rozgrzewało. Przystawki, risotto, wspaniały tort orzechowy. Smakołyki! I leciał z kąta w kąt dowcip inteligentnych ludzi z biglem, rozbrzmiewał zdrowy śmiech. Małość mieszkania i mnogość gości sprawiały, że kontakt był naskórkowy. Nie było można uciec w podgrupy. I był to chyba jedyny »kolektyw« od Berlina Wschodniego do Władywostoku, który naprawdę akceptowali wszyscy uczestnicy. Po piątej czy dziesiątej wódce – zależało od głowy i ideologicznej wytrwałości pijącego – za oknem i drzwiami zostawała ludowa rzeczywistość i w tym gronie wszyscy byliśmy sobą i »u siebie«, bo u Cioci. Nawet piosenka Grzesiuka U Cioci na imieninach nie oddaje tego, czym było spotkanie nas wszystkich u Cioci. Grzesiuk to folklor mętów. A u Cioci byli ludzie nie z dołów, ale z górnej warstwy. […] Ale Gwiazdą bezsporną była Ciocia, reszta była w tle. A wszystko razem, w lodowatym oceanie objęć socjalizmu stanowiło wyspę szczęścia dla zebranych u Cioci. Gdyby kto, siedząc w Polsce owych czasów, szukał na mapie takiej drugiej wyspy, to ze względu na szerokość, z jaką nastąpiło rozlanie się najlepszego z ustrojów, jako jedyną szansę miałby Japonię. Tak więc, mimo że dla Cioci reszta dni roku niekoniecznie była wyspą łatwego szczęścia, to sama Ciocia dając nam wszystkim możliwość spotkania się u niej darowała nam „lepszy czas” pośród reszty dni, które były produktem kolejnych pięciolatek. Ja, gdy się zadumam na świętego Kaźmierza, to myślę sobie o Cioci, o Was i o nas…
Pragnę przytoczyć też coś bardzo cennego i wzruszającego o mojej mamie autorstwa Katarzyny Kryńskiej, jednej z naszych najmłodszych kuzynek, urodzonej i mieszkającej w Anglii. To szkolne wypracowanie jest perełką w naszym rodzinnym archiwum.
Jakie skarby kultury polskiej zabiorę w dorosłe życie i dlaczego?
Cała moja rodzina pochodzi z Polski. Rodzice oraz dziadkowie nie zawsze jednak tam mieszkali. Wszyscy jednak, nawet Ci, którzy urodzili się już w Anglii są Polakami i czują się Polakami.
Są różne powody osiedlenia poza Polską, na przykład studia zagraniczne lub wojenna emigracja, i właśnie mój pradziadek należał do tej wojennej emigracji. Moja rodzina walczyła zawsze w sprawach patriotycznych, walczyli z wrogiem, który chciał odebrać polskie ziemie, kulturę oraz narodowość polską.
Historia pamiątki mojej rodziny, która jest dla mnie największym skarbem kultury polskiej i którą zabiorę w moje dorosłe życie, jest związana z ciocią mojej babci – to znaczy moją cioteczną prababcią. Nazywamy ją Babcią Kazią.
Kazimiera Rogalska, gdy wybuchła druga wojna światowa, walczyła z okupantem. Należała do Armii Krajowej, była więziona, torturowana, uciekła z transportu więźniów i ukrywała się. W 1944 roku walczyła w powstaniu warszawskim na Starym Mieście. Jej pseudonim był Kasia i walczyła na placu Teatralnym. Miała wtedy dwadzieścia trzy lata. Pod koniec walk powstańcy już schodzili do kanałów, a Warszawa płonęła. Wtedy Babcia Kazia zauważyła błysk w oknie jednego z palących się budynków. Podbiegła do ruin domu, z którego została tylko jedna ściana i na parapecie zobaczyła figurkę Jezusa wyrzeźbioną w szkle. Błysk wydawały płomienie, którymi był otoczony. Babcia Kazia złapała tę figurkę, wrzuciła za bluzę przed zejściem do kanałów. Na szczęście udało jej się uciec z płonącej Warszawy i chora na szkarlatynę dotarła do rodziny w Krakowie. I dotarł z nią Chrystus z płonącej Warszawy.
Historia Chrystusa z płonącej Warszawy towarzyszy mojej rodzinie. Dla mojej Babci Kazi była szczególnie ważna – była to jedyna rzecz, którą wyniosła z płonącej Warszawy. Wszystko inne się zniszczyło. Babcia Kazia nigdy się z figurką nie rozstawała. Gdy moja Babcia wyjeżdżała do Anglii podarowała ją właśnie jej. Jest to nasz skarb kultury polskiej, skarb rodzinny.
To był dom, w którym przeszedłem wszystkie stopnie muzycznego wykształcenia, począwszy od podstawowej szkoły muzycznej na Miodowej. Idąc do niej, przechodziłem koło Arsenału ulicą Długą, która w tamtych czasach była jeszcze kompletnie zrujnowana. Bałem się tych ruin, podobnie jak meneli, którzy wśród nich mieszkali. Potem ukończyłem konserwatorium na Okólniku w Warszawie, wówczas Państwową Wyższą Szkołę Muzyczną. Początkowo instrumentem, który pokochałem, był fortepian, ale ten, z którym wiązałem nadzieje i przyszłość, była perkusja. Studiowałem ją w średniej szkole muzycznej na Bonifraterskiej pod czujnym okiem najlepszego pedagoga, jakim był profesor Mikołaj Stasiniewicz. To dzięki niemu na trzecim roku grałem już dyplomowy repertuar. Czułem naturalny puls, rytmiczne brzmienia, nieograniczone możliwości instrumentów perkusyjnych – melodyjno-rytmicznego ksylofonu czy szlachetnego wibrafonu, nie wspominając o talerzach, całym zestawie perkusyjnym i niesamowitych potężnych kotłach – i oczywiście lubiłem ćwiczyć i grać. Niestety, w wyniku odmy prawego płuca moja kariera perkusisty musiała się skończyć. Żałuję tego bardzo.
Postanowiłem zostać dziennikarzem muzycznym. Znając już doskonale warszawskie środowisko, pisałem artykuły z koncertów i imprez muzycznych. Terminowanie w radiu zaczynałem w Trójce, gdzie za ówczesnymi gwiazdami stacji – Andrzejem Kormanem, Mateuszem Święcickim i Andrzejem Stankiewiczem – nosiłem taśmy, ucząc się radiowego warsztatu, obycia z mikrofonem i profesjonalnego podejścia do redakcyjnych zadań. Z czasem zacząłem kreować i prowadzić własne audycje, ale to dopiero po kilku latach i skończonych studiach.
W tamtych czasach wszyscy młodzi ludzie kochający muzykę doskonale wiedzieli, że aby posłuchać dobrego jazzu, trzeba włączyć The Voice of America i audycje Willisa Conovera, a fani rocka muszą wyszukać na falach średnich Radio Luksemburg. Żyliśmy w kraju i rzeczywistości politycznej, w których dostęp do tego rodzaju muzyki był właściwie niemożliwy. Dopiero powstanie w 1962 roku radiowej Trójki, a nieco wcześniej Rozgłośni Harcerskiej z legendarną i prekursorską audycją Marka Gaszyńskiego i Witolda Pogranicznego 30 minut rytmu, uchyliły nieco okno na muzyczny świat. Nie za bardzo wiedzieliśmy, co to dolar, wolny rynek, demokracja. To był czas zamordyzmu i czapy, ostry czas gomułkowski, który rozpoczął swoją agonię w marcu 1968, po krwawo stłumionej demonstracji zorganizowanej przez studentów w obronie zdjętej z afisza inscenizacji Dziadów Mickiewicza w reżyserii Kazimierza Dejmka. Na Zachodzie do głosu dochodziła studencka rewolucja we Francji, w całej Europie było niespokojnie.
W tym czasie u nas słowo „rock” było zakazane. Stanowiło synonim zgniłego kapitalizmu. Etykietka „muzyki rockowej” oznaczała dla zespołów zagrożenie i najczęściej skazywała na artystyczną banicję. Dopiero czasy wczesnego Gierka, czyli szersze otwarcie na Zachód na początku lat siedemdziesiątych, umożliwiły nam nieco dostęp do płyt i muzyki oraz lepszego sprzętu, który zaczął pojawiać się w sklepach. Oczywiście nie w oryginalnych wydaniach, tylko poprzez czeskie czy węgierskie licencje i reedycje. Płyty na przykład kupowało się w Instytucie Kultury Węgierskiej lub Czeskiej na Marszałkowskiej. Sam pamiętam, że nabyłem wydane przez czeski „Supraphon” płyty naszych idoli: Jimiego Hendrixa i Deep Purple.
Mając szerokie kontakty w środowisku muzycznym, a głównie radiowym i jazzowym, doskonale znając muzyków i ludzi obracających się w tym gronie, siłą rzeczy zacząłem w pewnej chwili organizować życie muzyczne i artystyczne. Mocno związałem się ze wspaniałą grupą jazz-rockową Laboratorium z Krakowa. Po pewnym czasie po prostu sami muzycy zaczęli zgłaszać się do mnie z różnymi problemami, a ja starałem się, na ile to było możliwe, pomagać w ich rozwiązywaniu. Głównie poprzez promocję w radiu, rekomendowanie nagrań, pomoc w realizacji płyt, pisanie artykułów czy recenzji w prasie. Wyprodukowałem sporo nagrań i płyt, przez moje ręce przeszło wielu artystów, a jednak moje nazwisko – z różnych przyczyn, często prozaicznych – nie zawsze mogło znaleźć się na okładce. Co innego jednak było istotne. Miałem wielkie szczęście, przywilej i przyjemność stykać się, pracować i współtworzyć wydarzenia z wielkimi i prawdziwymi artystami. Od samego początku.
Moje artystyczne życie zaczęło się wcześniej niż szkoła. Zaczęło się od teatru u boku, a właściwie u stóp, wielkich polskich aktorów. Jak już wspomniałem, moja mama była śpiewaczką. Po konserwatorium krakowskim związała się z chórem Filharmonii Narodowej w Warszawie od początku jego istnienia, czyli od lat pięćdziesiątych. Namówił ją i zaproponował pracę profesor Zbigniew Soja. To wtedy przeprowadziliśmy się z Zabrza do Warszawy. Właśnie powstawał Muranów, na którym wprowadziliśmy się do nowego mieszkania przydzielonego służbowo mojemu ojcu. Ciekawe, że rodzice wybrali do życia miejsce na ruinach getta warszawskiego. Czy miało to znaczenie? Okazuje się, że tak. Całe życie będę pamiętać te przerażające noce, gdy wysadzano resztki kamienic i fundamenty pod nowe budynki, a złowrogi pomruk i echo wybuchów nie dawały spać. Obezwładniał mnie strach, że zaraz wybuchnie również nasz blok. Tak jakby wojna trwała nadal. A poza tym dość szybko dały znać o sobie pluskwy, których były tam potworne ilości. Nie mogąc spać, obserwowałem ścieżki ich wędrówek na ścianach.
Z młodszą siostrą chodziliśmy do pobliskiego przedszkola, ale zdarzało się, że mama brała nas ze sobą na próby do filharmonii. Mama Kazimiera miała niemal absolutny słuch, piękny mezzosopran i niezwykłą muzykalność. Nie powinno zatem dziwić, że oprócz partii chóralnych śpiewała także solowe, a ponadto brała udział w koncertach i nagraniach poza filharmonią.
W ten sposób prowadzony za rączkę wylądowałem pewnego pięknego wiosennego dnia w Teatrze Polskim na ulicy Karasia, gdzie mama brała udział w spektaklu Polacy nie gęsi, swój język mają według Mikołaja Reja. Byłem zaskoczony tą niezapowiedzianą wycieczką, ale też uradowany, bo nagle dostałem szansę odkrywania magii prawdziwego teatru, jego niezwykłych ludzi, aktorów, ale przede wszystkim kolorowych dekoracji, zakamarków i tajemnic. Miałem sześć lat. To był inny i przede wszystkim wielki tajemniczy świat, szczególnie biorąc pod uwagę mój wzrost – wówczas jakieś sto piętnaście centymetrów. Wszystko to musiało na mnie zadziałać. Bardzo lubiłem chodzić z mamą do teatru, ale nie zdarzało się to niestety zbyt często.
Pewnego dnia, kiedy odbywała się kolejna próba z udziałem mamy, pan Henryk – niezwykła postać, inspektor teatru, który przypominał mi swoją posturą lalkarza Dżepetta, twórcę Pinokia – posadził mnie na swoich wielkich kolanach. Czułem się jak na tronie. Miał gęstą siwiejącą czuprynę i długą brodę, wielkie czarne i gęste brwi, sumiaste wąsy i czerwone policzki. Darzył mnie wielką sympatią i był dla mnie bardzo dobry, ale przede wszystkim opowiadał mi historie o teatrze. Uwielbiałem podczas tych opowieści bawić się jego brwiami. Owego dnia, ku mojemu zaskoczeniu, patrząc na mnie z góry spod tych krzaczastych brwi, zapytał mnie, czy chcę zostać aktorem i grać w teatrze. Jak myślicie, co mogłem na to odpowiedzieć? Spodobało mi się! Oczywiście skinąłem głową i nawet nie zastanawiałem się, co na to mama. A ona, kiedy stanęła w progu garderoby, usłyszała od pana Henia:
– Kaziu, właśnie twój syn został zaangażowany w teatrze.
Rzecz jasna potraktowała to jako dobry żart – Jacuś, jej ukochany sześcioletni synek aktorem w teatrze? Dobre sobie.
Szybko się jednak okazało, że pan Henio nie rzuca słów na wiatr. Kolejnego dnia wylądowałem na próbie w Teatrze Kameralnym przy ulicy Foksal – czyli tak zwanej małej scenie Teatru Polskiego – i stanąłem przed Aleksandrem Bardinim, który był reżyserem przygotowywanego premierowego spektaklu Juliusz i Ethel według dramatu Leona Kruczkowskiego. Po krótkiej rozmowie Bardini zaakceptował mnie z zadowoleniem i przydzielił mi rolę młodszego syna Rosenbergów, Roberta, bo byłem w tym samym wieku.
Dziś niewiele osób pamięta, że tytułowe małżeństwo Rosenbergów zostało skazane w Stanach Zjednoczonych na krzesło elektryczne za szpiegostwo na rzecz Związku Radzieckiego i zdradę tajemnic dotyczących bomby atomowej. Niektórzy do dziś sądzą, że to wydarzenie zmieniło losy powojennego świata, który stanął wobec zagrożenia atomowej zagłady.
Kruczkowski napisał o tym sztukę. Dramat rozgrywa się głównie w celi więziennej i gabinecie prokuratora generalnego w ostatnich miesiącach przed wykonaniem wyroku. Pamiętam prostą scenografię złożoną z samych ścian i krat, czyli więzienie, i gabinet prokuratora – w kolorze brązowym, z wielkim biurkiem, skórzanymi fotelami oraz kanapą i biblioteczną szafą w amerykańskim stylu na przeciwległej ścianie. Ale oczywiście nie kojarzyłem za bardzo, o co naprawdę chodziło, wiedziałem jedynie, że bodaj w drugim akcie mam razem z moim przyszywanym starszym bratem Michaelem – grał go dwunastoletni Wojtek, którego przedtem nie znałem – wejść do gabinetu i poprosić prokuratora o zgodę na widzenie z uwięzionymi rodzicami. Jeszcze bardziej nie miałem pojęcia, z jakimi aktorami się stykałem na scenie i poza nią. Moją matkę, Ethel, grała Halina Mikołajska, Juliusza Rosenberga Tadeusz Kondrat (ojciec Marka Kondrata), a prokuratora – Aleksander Żabczyński. Ponadto na scenie pojawiali się Tadeusz Surowa, Bronisław Pawlik i inni. Mistrzowie aktorstwa, wielkie nazwiska w historii polskiego teatru i filmu.
Szybko stałem się ich ulubieńcem, dzięki czemu w każdej chwili mogłem odwiedzać aktorskie garderoby i przypatrywać się godzinami sztuce charakteryzacji. Przy okazji często bywając świadkiem wznoszenia toastów z najróżniejszych powodów. A ile przy tym było zabawy. Szczególnie z Wujkiem Żabą, który nie mając własnych dzieci, obdarzył mnie szczególnym uczuciem i często nosił na barana. Cudowne wspomnienia. Nawet dziś, gdy już mam świadomość, ile znaczył dla polskiego kina Aleksander Żabczyński, żołnierz II Korpusu i uczestnik bitwy o Monte Cassino. Na jego uroczystym pogrzebie na cmentarzu Wojskowym w Warszawie, gdzie żegnały go tłumy, szedłem dumny w pierwszym szeregu, niosąc aksamitną poduszkę z Krzyżem Walecznych.
Z tą teatralną przygodą kojarzy mi się sporo dość nietypowych sytuacji, po których nabierałem większej pewności siebie, odczuwając jakiś rodzaj szacunku ze strony starszych. Wszystkiego się wtedy uczyłem.
Pamiętam, że każda próba zgodnie z życzeniem Bardiniego zaczynała się ode mnie. Gdy wszystko było już gotowe, podchodziłem do niego blisko, by się przywitać, a on z uśmiechem naciskał mój nos. Wtedy ja, jakby naśladując dźwięk dzwonka, wydobywałem z siebie cienkim głosem coś w stylu przeciągłego „trrrrrrrrrrrrrrrrr”. Robiłem to na tyle głośno, żeby wszyscy na scenie i sali mnie słyszeli. To był znak, że zaczynamy próbę.
Zgodnie ze scenopisem i zaleceniami reżysera konwersację z prokuratorem prowadził Michael, czyli Wojtek, a ja kręciłem się po gabinecie. Na jednej z prób generalnych, kiedy znając już rolę, powoli przemierzałem gabinet, asystentka prokuratora miała mnie zagadnąć i odwrócić uwagę od głównej rozmowy. Miałem, nic nie mówiąc, odwrócić się w stronę brata. Ale to mi nie odpowiadało i w sposób trochę niekontrolowany, po swojemu zastopowałem ją, szarpnąłem się i odsuwając od niej, krzyknąłem z całą powagą: „Proszę mi nie przeszkadzać!”. Nastąpiła konsternacja. Tego nie było w scenariuszu. Przerwano próbę, a wszyscy ze zdziwieniem patrzyli na mnie. Zapadła cisza, a ja nie wiedziałem, jak mam zareagować. I nagle z głębi sali usłyszeliśmy głos: „Zostawcie to, podoba mi się. Wpiszcie to do scenariusza”. To był głos samego Kruczkowskiego, który schowany w cieniu na widowni z uwagą obserwował próbę.
Ku uciesze mojej mamy poszła fama, że miałem swój udział w scenariuszu Kruczkowskiego. Spektakl stał się wielkim wydarzeniem teatralnym i został uznany za sukces. Nazwiska i postaci Bardiniego, Kruczkowskiego, Żabczyńskiego, Mikołajskiej, Kondrata zrobiły swoje. Ja wiedziałem i czułem jedynie niezwykłą serdeczność i opiekę ze strony wszystkich aktorów i pracowników teatru, ale szczególnie podobało mi się, kiedy czasami po specjalnym spektaklu i bankiecie odwożono mnie – niczym wielką osobistość – samochodem służbowym, a niekiedy wręcz limuzyną do domu na Muranowie.
Po paru tygodniach od premiery Juliusza i Ethel nadeszła kolejna propozycja. Oczywiście na ręce mojej mamy. I tak pewnego dnia znalazłem się deskach Teatru Polskiego przy ulicy Karasia. Odbywały się już próby do wznowienia klasyki francuskiego teatru, czyli Cyda Pierre’a Corneille’a w przekładzie Stanisława Wyspiańskiego i w reżyserii Edmunda Wiercińskiego, w gwiazdorskiej obsadzie z Niną Andrycz w roli Chimeny oraz Jana Kreczmara, Czesława Kalinowskiego i Elżbiety Barszczewskiej. Pamiętam reżysera Wiercińskiego jako bardzo surowego pana, którego wszyscy się bali i musieli bezwarunkowo słuchać. Ale kiedy stanąłem przed nim, po badawczym spojrzeniu i zadaniu kilku pytań – a ja już przecież byłem doświadczonym aktorem i nie bałem się takich rozmów – z uśmiechem przyjął mnie do zespołu i powierzył rolę pazia Chimeny. Ta rola była zupełnie inna niż wcześniejsza. To były kompletnie inne przedstawienia. Inne epoki, a więc i stroje, zupełnie różne historie. Tam byłem synem amerykańskiego małżeństwa, teraz stałem się paziem wielkiej hiszpańskiej señory granej przez prawdziwą damę, jaką w codziennym życiu była Nina Andrycz. Bo trzeba wiedzieć, że była także żoną Józefa Cyrankiewicza, ówczesnego premiera, postaci pierwszoplanowej w życiu publicznym. Oczywiście nie zdawałem sobie kompletnie sprawy, że otaczają mnie elity artystyczne i polityczne, czyli jak to się dzisiaj mówi, ludzie z najwyższej półki. Dla mnie była to przede wszystkim pewnego rodzaju zabawa, przygoda, a już na pewno odskocznia od domowej dyscypliny i podwórkowego życia, w którym zresztą dość szybko okazałem się małym królem. Wszyscy mi zazdrościli. Przyznaję, że wspaniale się czułem w niezwykłym, pięknie skrojonym i dopasowanym hiszpańskim stroju pazia z trójkątnym kapeluszem ozdobionym pióropuszem, pomponami na końcu pantofli i lampasami, szczególnie kiedy widzowie klaskali na mój widok. Najbardziej jednak lubiłem, kiedy limuzyna premiera Cyrankiewicza przeznaczona do dyspozycji Niny Andrycz na jej prośbę odwoziła mnie po spektaklu nocą do domu. Moja radość nie miała wtedy granic.
Tu – chronologicznie rzecz biorąc – należy się małe wyjaśnienie. Po drodze zdałem wymagający egzamin wstępny i dostałem się do Podstawowej Szkoły Muzycznej nr 1 przy ulicy Miodowej w klasie fortepianu profesora Jana Wobożila. Miałem już status ucznia, a to ważne.
Pewnego dnia mama przyniosła niezwykłą wiadomość: Teatry Polski, Kameralny i Narodowy mają zgodnie z decyzją władz w ramach międzynarodowej wymiany wyruszyć na tournée po Związku Radzieckim. Ponure i krwawe czasy stalinowskie skończyły się, nastąpiła odwilż i to miał być pierwszy akt wymiany kulturalnej między naszymi krajami. Tournée miało trwać dwa miesiące i siedem polskich spektakli teatralnych z plejadą najwybitniejszych aktorów miało zagościć na deskach teatrów w Moskwie, Leningradzie i Kijowie, w tym oczywiście Juliusz i Ethel oraz Cyd. Niezwykła sprawa, niezwykła podróż. I kilka zasadniczych pytań typu: co z moją szkołą, co z filharmonią – bo mama musiała jechać ze mną jako opiekunka i czuwać również nad Wojtkiem – co z domem i moją młodszą siostrą Niną? Ale rodzicom udało się wszystko załatwić. Ta podróż pozostawiła wyraźny ślad i wspominam ją dość często, bo była dla mnie niezwykłą przygodą, ale też doświadczeniem innego świata, do którego dzieci w moim wieku, szczególnie w tamtych czasach, na pewno nie miały dostępu.
Na Dworcu Głównym przy ulicy Towarowej na tor przy reprezentacyjnym, jedynym zadaszonym peronie podstawiono specjalny pociąg. Składał się wyłącznie z wagonów sypialnych i restauracyjnych. Przez dwa miesiące miał być naszym domem. Byłem niezwykle podekscytowany, latałem radośnie po korytarzu, zaglądając do wszystkich przedziałów. Takim wagonem z przestronnymi przedziałami sypialnymi, na dodatek sąsiadującym z wagonem restauracyjnym, w tak długą podróż nie jechałem nigdy. Na peronie żegnały nas tłumy: rodziny, oficjele z Cyrankiewiczem na czele i oczywiście widzowie teatralni i fani ulubionych aktorów. Wszyscy machali na pożegnanie. Okrzykom i wiwatom nie było końca. Moje szczęście było bezgraniczne, tym bardziej że wyglądając przez okno, czułem, że tuż obok jest mama, która przygotowywała już nasze łóżka do snu. Wyruszyliśmy w nocy.
Cała ta podróż była dla mnie od samego początku jedną wielką niewiadomą. Otóż na przykład nurtowało mnie pytanie: jak to jest, że gdy pociąg rusza z Dworca Głównego, to następnie zatrzymuje się na stacji Warszawa Zachodnia i tam zmienia kierunek jazdy na przeciwny, czyli na wschodni? Najbardziej jednak nie mogłem pojąć, że jedziemy przez tunel kolejowy, który jest pod miastem.
Nagle zbudziłem się, spojrzałem przez okno i w świetle wielkich lamp ze zdziwieniem zobaczyłem, że nad torami wisi wagon pasażerski podobny do naszego. Nie wiedziałem, że radzieckie tory są szersze od naszych i europejskich. Wobec tego, by nie zmieniać wagonu, trzeba było wymienić podwozia, aby rozstaw kół zgadzał się z szerokością torów. Po długim przestawianiu wagonów w końcu i my zawiśliśmy w powietrzu, by usadowić się na nowych elementach podwozia. Patrzyłem przez okno jak zaczarowany. To wszystko działo się na granicy w Brześciu.
Niebawem ruszyliśmy dalej i po jakimś czasie znaleźliśmy się w Rosji – nikt inaczej nie nazywał tego kraju. Czasami słyszałem, że to Sowieci, ale nie wiedziałem dlaczego.
W pociągu spędzaliśmy całe dnie, ponieważ nie jechał zbyt szybko i dość często się zatrzymywał na bocznicach. Jechał poza rozkładem i miał status pociągu specjalnego. Dla mnie jednak takie życie nie było nudne. Przede wszystkim rozrywką były posiłki w wagonie restauracyjnym. Każdy miał swój stolik, na którym trzy razy dziennie lądowały bardzo dobrze przyrządzone dania. Wszyscy po posiłku dostawali na deser owoce – to wtedy polubiłem winogrona – a ja jeszcze dodatkowo czekoladę. Pamiętam też, że całe życie towarzyskie było mocno zakrapiane i podróżni w świetnych nastrojach spotykali się głównie w wagonach restauracyjnych, których było trzy albo cztery.
Ale ten jakby raj na kółkach i dobry nastrój zakłócały czasami przesuwające się za oknem krajobrazy. To były lata pięćdziesiąte. Rosja leczyła wojenne rany, ale ślady ruin i biedy były widoczne gołym okiem. Miałem zwyczaj siedzieć przy oknie na korytarzu na schodkach, które w przedziale służyły do wdrapywania się na piętrowe łóżka. Godzinami obserwowałem obrazki za oknem, a na postojach moją uwagę przykuwały przemykające szybko pociągi osobowe i niezliczone towarowe, wciąż przetaczane i podłączane.
Na jednej z bocznic zobaczyłem coś, co mną wstrząsnęło i zapamiętałem to na całe życie. Między nami a sąsiednim pociągiem towarowym szedł kilkunastoletni chłopak. Co mnie zdziwiło, boso, chociaż była jesień, a poza tym miał na sobie jakieś łachmany przepasane sznurkiem. Zmierzał w stronę dworca, który znajdował się za nami. Zrobił na mnie wrażenie, bo szybko uświadomiłem sobie, że na pewno był biedny i głodny. Minął nasz wagon i nie zauważył, że go obserwowałem. Zacząłem się zastanawiać, czy mogę mu jakoś pomóc i dać trochę jedzenia. Przecież tyle go było w naszym pociągu. Kiedy się nad tym zastanawiałem, patrząc wciąż przez okno, nagle zobaczyłem tego samego biednego chłopaka, jak idzie w naszym kierunku. Kiedy się zbliżył, zauważyłem, że w dłoniach trzyma dużą kromkę suchego chleba. Trzymał ją przed sobą i patrzył tak, jakby się do niej modlił. Okna się nie otwierały, więc zacząłem walić pięściami w szybę, żeby zwrócić jego uwagę. Nie usłyszał mnie. Pobiegłem korytarzem do przodu, by go wyprzedzić i jeszcze raz spróbować go zatrzymać. Chyba usłyszał moje tłuczenie w szybę i okrzyki, bo spojrzał na mnie, ale się nie zatrzymał. Tylko się do mnie uśmiechnął i poszedł dalej. To było już na końcu wagonu, więc znalazłem się blisko drzwi. Chciałem je otworzyć, krzyknąć, zatrzymać go i dać coś do jedzenia. Ale drzwi były zaryglowane, a on zniknął między wagonami. Chciało mi się płakać, pobiegłem do mamy, ale nic nie można było zrobić. Do dzisiaj nie mogę tego zapomnieć.
Po każdym z etapów podróży pociągiem byliśmy odbierani z dworca przez radziecką delegację i specjalnymi autobusami, tak zwanymi harmonijkami – ponieważ miały wszystkie drzwi rozsuwane w harmonijkę, które zresztą często się blokowały – dowożeni do hoteli. Były to hotele międzynarodowe dla „inostrańców”, zapewne lepiej wyposażone i wygodniejsze niż przeciętne. Nasze życie w tamtym czasie toczyło się głównie w pociągu albo w hotelach. Wieczorem odbywały się spektakle, potem były późne powroty po zakrapianych bankietach czy kolacjach, więc na nic innego oprócz chwili odpoczynku nie było czasu. Czasami jednak w wolne dni organizowano nam wycieczki do specjalnie wybranych miejsc, pilotowane przez gospodarzy. Zdarzało się też, że wychodziliśmy z mamą na spacer, by zwiedzić okolice hotelu. I wtedy miały miejsce zaskakujące sytuacje.
Ilekroć wychodziliśmy w miasto, dokądkolwiek się ruszyliśmy, zawsze wzbudzaliśmy zainteresowanie. I nie dlatego, że byliśmy popularni. Po prostu wyglądaliśmy zupełnie inaczej. Pamiętam, że zdecydowana większość przechodniów była ubrana w tak zwane waciaki i filcowe kamasze, czyli walonki. I pośród tego pojawiała się nasza trójka ubrana w ładne, kolorowe płaszczyki i śliczne skórzane buty, a mama na dodatek w pięknym kapeluszu. Nic dziwnego, że się wyróżnialiśmy i stanowiliśmy obrazek z kompletnie innego świata. Pokazywali nas palcami, a ja się tego wstydziłem. Kompletnie nie rozumiałem, dlaczego wzbudzamy taką sensację.
Radzieckie cyrki należały pod każdym względem do najlepszych na świecie. Słynęły z tresury zwierząt, wspaniałych komików, a także gimnastyków i akrobatów. Wtedy tego jednak jeszcze nie wiedziałem. Aż do dnia, kiedy – chyba to było w Moskwie – zostaliśmy zaproszeni z Wojtkiem i mamą do cyrku. Od początku było wyjątkowo. Prowadzeni przez portiera ubranego w niezwykle bogaty i kolorowy mundur czy raczej uniform, dotarliśmy do loży honorowej. Pod dachem wielkiego namiotu zawieszonego na charakterystycznych przekątnych filarach był komplet publiczności i oczywiście wszystkie spojrzenia spoczęły na nas. Byliśmy gośćmi z zagranicy, zatem przeznaczono dla nas specjalne miejsca. Przeżyłem wyjątkowe chwile. Przede wszystkim zanosiłem się od śmiechu podczas gagów i ekwilibrystycznych wyczynów klaunów, których było kilku. Byli fantastycznie, kolorowo i zabawnie ubrani, i wyczyniali naprawdę niesamowite rzeczy. Wiele ich reakcji i zachowań było skierowanych w naszą stronę, ponieważ razem z mamą śmialiśmy się chyba najgłośniej. Pokazy akrobatów na wielkich huśtawkach wysoko pod kopułą namiotu, gdzie po kilku saltach łapali się w powietrzu, zapierały dech, a tresura zabawnych piesków, małpek, a także koni, tygrysów, wielbłądów i słoni zafascynowała mnie całkowicie. W życiu nie widziałem lepszego cyrku.
To były czasy, kiedy rewolucja październikowa była symbolem wielkiego zwycięstwa komunizmu i radzieckiego społeczeństwa. Lenin był wszędzie. W Leningradzie pewnego dnia zorganizowano nam wycieczkę nad Newę, abyśmy obejrzeli i zwiedzili słynny krążownik „Aurora”. Podejrzewam, że dziś niewielu młodych ludzi wie, jaką rolę odegrał ten okręt i jego armatnie salwy. Na mnie wówczas zrobił ogromne wrażenie przede wszystkim swoim rozmiarem i ogromną siłą, którą zobaczyłem w wielkich kominach, nadbudówkach i armatach. To mnie przytłoczyło i praktycznie do dzisiaj mam w głowie obraz tej stalowej potęgi, stojącej na betonowej podstawie zanurzonej głęboko w rzece Newie. To miał być symbol rewolucji październikowej „po wsze czasy”. I stoi do dziś.
Pojechaliśmy także do Ermitażu. Bogactwo i piękno, którego w życiu nie widziałem, pozostawiło niezatarte wspomnienia tamtych chwil. Bez wątpienia są miejsca na świecie, które bez względu na wydarzenia historyczne i systemy polityczne posiadają ponadczasową wartość artystyczną i kulturową. A te wartości Rosjanie kultywowali wtedy szczególnie.
Pochodziłem z bardzo muzycznego domu, dlatego szczególnie wrażliwy byłem na muzykę. W Moskwie mieszkaliśmy w ogromnym hotelu, w którym okna naszego apartamentu wychodziły na wielkie podwórze, które było w budowie. Stały tam baraki robotników, różnego typu maszyny budowlane i co kilka metrów koksowniki do ogrzania. W wolnych chwilach siadałem na szerokim parapecie i obserwowałem, co tam się dzieje na dole. Zauważyłem ciekawą rzecz, że ci robotnicy to w zdecydowanej większości kobiety. Byłem tym zdziwiony, ale wówczas nie wiedziałem, że większość pracy i zawodów wykonywały kobiety, ponieważ mężczyźni albo zginęli podczas wojny, albo służyli w wojsku. To był kraj, który żył w powojennym reżimie wojskowym. A mnie dziwiło, że rzeczywiście wszędzie dookoła widziałem głównie kobiety, w hotelu, na ulicach, w autobusach, w metrze, w taksówkach. Gdy zapadał zmrok, robotnice skupiały się wokół koksowników, siadały dookoła, wyciągały coś do jedzenia i picia, i oprócz rozmów zaczynały swoje śpiewy. Od tamtej pory pokochałem rosyjskie dumki, pieśni cerkiewne i melodyjne piosenki. Wtedy usłyszałem je po raz pierwszy i słyszę do dzisiaj. Podczas tych wieczorów rozjaśnianych żarem koksowników na budowlanym dziedzińcu rozbrzmiewał przepiękny żeński chór, który w nienaganny sposób wykonywał wielogłosowe harmonijnie urzekające utwory. Siedziałem i słuchałem jak zaczarowany.
Cała ta radziecka podróż była dla mnie i naszej rodziny wielkim sukcesem, głównie ekonomicznym. Wspomniałem już, że podczas podróży pociągiem czy w hotelach byliśmy traktowani niezwykle gościnnie i wręcz z przepychem. Myślę tu o posiłkach, do których szczególnie przy naszym stole dodawano regularnie czekolady i papierosy. Większość była tym usatysfakcjonowana, ponieważ to byli głównie palacze, choć do dziś nie wiem, czy te radzieckie papierosy, wypełnione do połowy tytoniem z długim pustym ustnikiem, były dobre. Jednakże najbardziej zadowolona była moja mama. My dwaj mali nie paliliśmy oczywiście papierosów, ale paczki regularnie leżały na naszych stołach. Podobnie czekolady. Zapasy jednego i drugiego rosły w naszych walizkach. Po dwumiesięcznej podróży nazbierało się tego bardzo dużo, a ponieważ prezenty nie podlegały kontroli celnej, wobec tego mama przywiozła do domu ogromny zapas papierosów i czekolady. Pamiętam, że już w taksówce po serdecznym przywitaniu na dworcu chwaliła się tym ojcu. Nam się nie przelewało, a papierosów i czekolady brakowało wszystkim, więc okazało się, że na najbliższe miesiące te „prezenty” poważnie zasiliły domowy budżet.
Po powrocie do Warszawy wszystko wróciło do normalnego rytmu, a ja do szkoły. Przy każdej okazji jednak, czy to w szkole, czy w domu, czy podczas wizyt u przyjaciół, opowieściom o tej podróży nie było końca.
I ostatni akt mojej aktorskiej kariery – miałem być Królem Maciusiem Pierwszym.
Jak to się stało, że wybitna reżyserka filmowa Wanda Jakubowska zaprosiła mnie na spotkanie do swojego mieszkania na MDM-ie, dzisiejszym placu Konstytucji, nie wiem. Prawdopodobnie nastąpiło to dzięki rekomendacji Aleksandra Bardiniego. Faktem jest, że w słoneczny wiosenny dzień znalazłem się w niedużym, pełnym książek mieszkaniu pani reżyser. Poczęstowała mnie herbatą i ciasteczkami, a potem spytała, czy czytałem książkę Janusza Korczaka Król Maciuś Pierwszy. Odpowiedziałem, że nie czytałem. Pani Wanda, bo tak kazała się do siebie zwracać, opowiedziała mi krótko o królu i jego dziecięcych rządach, a następnie dodała, że właśnie na podstawie książki przygotowuje film. I przyszedłem do niej, ponieważ szuka małego aktora, który by zagrał rolę Maciusia. Byłem zdziwiony, ale też mile zaskoczony, ponieważ dobrze mówiła o moich występach teatralnych i liczyła na to, że propozycja mi się spodoba. Zrobiła też próbę moich możliwości aktorskich, zadając kilka scen do zagrania. Wykonałem wszystko jak najlepiej i to bez większego napięcia. Miałem już doświadczenie, jak by nie było. Czułem, że wszystko poszło dobrze. Pani Wanda uśmiechnęła się i na pożegnanie powiedziała, że byłbym bardzo dobrym Królem Maciusiem Pierwszym.
Okazało się, że ani ona, ani ja o tym nie decydowaliśmy. Ostatecznie po wielu burzliwych naradach rodzinnych i szkolnych – rola wiązała się z rocznym pobytem w Łodzi, gdzie kręcono film – decyzję podjęły moja mama i dyrektorka szkoły muzycznej na Miodowej Weronika Długoborska. Postawiono na moje zdolności muzyczne, a nie aktorskie, i zdecydowano, że pozostanę w szkole muzycznej. Królem Maciusiem został Julek Wyrzykowski, syn słynnego małżeństwa aktorskiego Elżbiety Barszczewskiej i Mariana Wyrzykowskiego.
Parę dni temu zobaczyłem siebie leżącego na ziemi w śmiertelnych konwulsjach. To był obraz, który miałem przed sobą, kiedy się poważnie zakrztusiłem podczas obiadu. Przez dłuższą chwilę się dusiłem.
Przestraszyłem się, energia ostatnich tygodni okazała się zbyt negatywna. Wyjechałem, uciekłem przed nią, zbiegłem na łono natury do gospodarstwa „Leśne Jezioro” na Mazurach, by zatrzymać się, wyhamować i zastanowić. Złapać oddech, zaczerpnąć powietrza, wstrzyknąć więcej optymizmu i świeżej energii. Balon codzienności, w którym żyjemy, czasami nie wytrzymuje ciśnienia. Wtedy tak właśnie było.
A mazurskie gospodarstwo agroturystyczne i piękne jezioro otoczone jeszcze wciąż zielonym lasem sprzyjały izolacji. Jak się okazało, niezwykle wskazanej.
Przychodziły różne myśli. Na naszych oczach, głównie za pomocą telewizora i smartfona, w naszych profesjach, biurach, także w domach i rodzinach zmienia się rzeczywistość. Rozpada się dotychczasowy obraz rozumienia świata. Nie zmieniają się tylko wspomnienia.
Droga została obrana. Klamka zapadła. Niemal prosto z podróży poszedłem do szkoły, która była już na pełnych obrotach. To był chyba listopad. Wybrałem fortepian. Od małego ten instrument podobał mi się najbardziej, przekonywał mnie i docierał do moich małych uszu swoim pięknym i bogatym brzmieniem. Może dlatego, że w domu przez radio często słychać było muzykę klasyczną z fortepianem na czele, a koncerty chopinowskie nadawane przez radio w każdą środę i sobotę były obowiązkowe.
Na egzaminie wstępnym, który składał się z kilku ćwiczeń, pamiętam przede wszystkim ćwiczenie rytmiczne, które nie było łatwe, ale mi się podobało i przeszedłem je bezbłędnie. A polegało na tym, że pani z komisji na kancie parapetu okna wystukała drewnianą pałeczką dość skomplikowany rytm, który trzeba było powtórzyć. Zrobiłem to za pierwszym razem.
W szkole bardzo mi się spodobało, ponieważ z kolegami i koleżankami rozmawiałem głównie o swojej podróży, a profesorowie na indywidualnych lekcjach traktowali mnie bardzo życzliwie. Szybko nadrobiłem zaległości. Fakt, że występowałem w teatrze, dość szybko został wykorzystany. Pewnego dnia moja wychowawczyni pani Melnik – świetny pedagog, o bardzo umiejętnym podejściu do nas dzieciaków, szalenie lubiana Melnica – powiedziała mi, że na uroczystość w ambasadzie Indii wybiera się artystyczna delegacja z naszej szkoły i zostałem wybrany, by zarecytować wiersz Rabindranatha Tagorego. To była niełatwa poezja, którą oczywiście musiałem przyswoić na pamięć. Gadałem do siebie przez kilka dni, ale kiedy wystąpiłem stremowany przed dyplomatycznym gremium, poszło mi całkiem dobrze.
Pierwszy muzyczny głębszy ślad pojawił się we mnie nieco później. Bodajże w drugiej lub trzeciej klasie na lekcji umuzykalnienia nauczycielka przedstawiła nam postać Fryderyka Chopina. Chopin brzmiał w moich uszach od najwcześniejszych lat, ponieważ w rodzinnym domu był kompozytorem numer jeden i przy każdej nadarzającej się okazji słuchaliśmy go z namaszczeniem.
Te lekcje były o tyle interesujące, że składały się z części teoretycznej i praktycznej. Opowieść o jego życiu i kompozycjach nauczycielka przeplatała krótkimi utworami wykonywanymi na pianinie stojącym w kącie klasy przy drzwiach wejściowych. W pewnym momencie zagrała Preludium c-moll op. 28 nr 20 oparte na sekwencji akordów o przepięknej harmonii i melodyce oraz wyciszającej dynamice. Kończyło się bardzo cicho. Ten utwór, pięknie zagrany właśnie w tamtej chwili na żywo, zrobił na mnie ogromne, trudne do określenia wrażenie. Dotknął mnie i wzruszył swoją magią. Rozpłakałem się. Siedziałem w jednej z ostatnich ławek, słuchałem i szlochałem, zakrywając twarz rękami, żeby nikt nie widział. Chopin zapadł w moje serce i świadomość, a od tego momentu obdarzyłem go miłością pierwszą. W przyszłości wielokrotnie jeszcze poruszał mnie do głębi i praktycznie nie opuszczał przez całe życie.
W czwartej czy piątej klasie zakochałem się w pięknej wiolonczelistce – ale nie w tej z piosenki Skaldów, choć też chodziła do naszej szkoły – Ewie Gizińskiej. To była miłość młodzieńcza, która nostalgicznie i przede wszystkim platonicznie przetrwała do balu maturalnego. Kiedy trzymałem ją za rękę, co zdarzało się przede wszystkim na wycieczkach szkolnych, na które oczywiście czekałem z utęsknieniem, lub na imieninowych prywatkach, tak zwanych kinderbalach, serce drżało mi ze szczęścia i z ekscytacji.
Z podstawówki jeszcze dwie rzeczy zapadły mi w pamięci. Zajęcia z chóru i egzaminy komisyjne, które musieliśmy zdawać po każdym półroczu i szczególnie na końcu roku. Profesor Tadeusz Miazga, legendarny szef młodzieżowych chórów, który zaczął swoją pedagogiczną karierę chyba właśnie od nas i naszej szkoły, był niesamowity. Był całkowicie oddany chórowi i mimo że kochał wszystkie dzieci, które chodziły na chór, i namawiał wszystkie inne, to był bardzo wymagający, a momentami wybuchowy. Miał niespożytą energię, którą podczas zajęć i ćwiczeń przekazywał nam często w sposób kompletnie niekonwencjonalny, pokrzykując, wymachując, a to krzesłem, a to taboretem czy pulpitem. Ponieważ się go baliśmy, ale też szanowaliśmy i docenialiśmy jego trud, osiągał rezultaty. Śpiewaliśmy jak najpiękniejsze słowiki, czyściutko i równiutko. Po prostu nie lubił strasznie fałszowania i miał ambicję, by nasz chór był najlepszy. I taki właśnie był. A Miodowa była numerem jeden.
Egzaminy półroczne i końcowe były największym wyzwaniem. Odbywały się w dużej auli, gdzie na jednym końcu, z lewej strony za długim stołem, siedziała komisja profesorska z panią dyrektor Długoborską na czele, a na drugim końcu stał fortepian koncertowy, na którym wykonywaliśmy swój program. Składał się on zawsze z gam i pasaży, etiud i menuetów, a także z większych form, czyli sonatin lub wręcz sonat, natomiast na końcu grało się utwór dowolny. W końcowych klasach można było wybrać i wykonać inne, bardziej wyrafinowane formy muzyki fortepianowej.
Te egzaminy miały zasadniczy wpływ na ogólną ocenę postawy każdego ucznia. Poza tym przede wszystkim ujawniały prawdziwy talent i możliwości rozwoju każdego z nas przez całą podstawówkę. Dlatego były tak ważne i wzbudzały zawsze wielką tremę, a głównie zmuszały do intensywnego ćwiczenia. Na drzwiach wejściowych do auli była wywieszona lista wszystkich delikwentów, a przed drzwiami, obok zjadających z nerwów paznokcie uczniów, gromadziły się jeszcze bardziej zdenerwowane całą sytuacją towarzyszące mamy. Jednak kiedy wchodziliśmy do auli, kłaniając się na wstępie, wszystko działo się już oko w oko z komisją – grono pedagogiczne, fortepian, ja i moje ręce.
Dość szybko zorientowałem się, że w klasie wybitnych kolegów i koleżanek mam raczej małe szanse, by być lepszym pianistą niż oni. To przeświadczenie towarzyszyło mi szczególnie w końcowych latach szkoły, kiedy okazało się jeszcze na dodatek, że moja młodsza siostra Nina, która też zaczęła chodzić na Miodową, przejawia wybitny talent skrzypcowy i muzyczny, między innymi dzięki swojemu słuchowi absolutnemu, który odziedziczyła po mamie. Ja takowego nie posiadam, mam słuch relatywny. Ta świadomość miała decydujące znaczenie w moim życiu.
Czas szkolnego dzieciństwa miał też jeszcze inny wymiar. Warszawa w drugiej połowie lat pięćdziesiątych nadal była miastem zrujnowanym. Stare Miasto było w większości gruzowiskiem. Stolica się podnosiła, ale bardzo powoli. Nas, małych chłopców, ruiny szalenie intrygowały. Czasami więc w małych grupkach po zajęciach lub najczęściej między nimi – rano odbywały się lekcje w klasach, a po południu zajęcia indywidualne, na które trzeba było czekać – zamiast coś grzecznie robić w świetlicy, wybieraliśmy się na zwiedzanie ruin. To dla nas było może zabawne, ale na pewno niezbyt bezpieczne. Ruiny miały swoje zakamarki, skrywały tajemnice, czasami jakieś znaleziska, jednak czyhały tam też przykre niespodzianki i zasadzki, które mogły skończyć się tragicznie. Niejednokrotnie wpadaliśmy do jakichś dołów, przewracaliśmy się na zwałach gruzu, gubiliśmy się w piwnicach, uciekając przed szczurami. Często wracaliśmy podrapani i zakurzeni. Kiedyś byliśmy świadkami, jak nieopodal szkoły znaleziono niewypał i saperzy ewakuowali wszystkich z okolicy. Innym razem dosłownie na naszych oczach w przyległym do szkoły zrujnowanym budynku zawaliła się ściana i przysypała jednego z robotników, innych ciężko raniąc. W szkole przez następnych kilka dni w grobowej atmosferze nie mówiło się o niczym innym. Uzmysławiało nam to grozę wojny.
Ostatni egzamin w siódmej klasie zdałem na czwórkę. Inni na piątkę z wyróżnieniem, grając już pięknie Chopina i Beethovena. Zrezygnowałem ze szkoły muzycznej i wybrałem liceum ogólnokształcące, kierując się raczej w stronę sportu niż muzyki. Talent Niny był w rodzinie wystarczający. Moja muzyczna edukacja została zawieszona i zeszła na dalszy plan.
Liceum Ogólnokształcące nr 45 im. Romualda Traugutta przy ulicy Smoczej na Muranowie – najbliższe domu – to był już zupełnie inny i nowy świat. Ogromny zwrot w życiu, pierwszy z wielu, jak się później miało okazać. Muzyka i sztuka, by nie powiedzieć, że kultura bycia, w wielu aspektach pozostały za moimi plecami. Życie z wyżyn artystycznych i sal koncertowych przeniosło się do miejskiego muranowskiego zgiełku i na boiska sportowe. Dość szybko zyskałem przyjaciół, ale także śmieszną ksywkę Kacluś lub rzadziej Chloruś, ponieważ na lekcji chemii pewnego dnia dowiedzieliśmy się, że „sylwin” to KCl, czyli chlorek potasu. Tak zostało do matury.
Oprócz nauki, zdecydowanie w oszczędnym wymiarze, i sportu – w znacznie poważniejszym – coraz bardziej dawało o sobie znać zainteresowanie muzyką, ale tą, której wokół było coraz więcej. Czyli nowym nieznanym rock and rollem w efekcie poszukiwania Radia Luxembourg – jak je znaleźć, dowiedziałem się od starszego brata i podwórkowego sąsiada Jasia Kosińskiego – na prywatkach z dziewiczymi winylami i pocztówkami oraz na pobliskich koncertach, na które nie można było się dostać. W tym czasie sprawiłem sobie pierwszy sprzęt, to znaczy adapter w pudełku z tektury. Praktycznie był to tylko goły mechanizm bez obudowy, z talerzem i ramieniem z igłą, włożony do tekturowego opakowania. Takie rzeczy wtedy sprzedawali. Szybko sprawiłem sobie drewnianą obudowę i wszystko grało, choć nieco skrzekliwie. Siłą rzeczy zacząłem szukać płyt oraz nagrań premierowo pojawiających się na pocztówkach – nabywało się je w słynnym punkcie na Marszałkowskiej w Warszawie, musząc odstać swoje w długiej kolejce – kupować je i wymieniać się zdobytymi okazami. Z Jasiem Kosińskim, późniejszym popularnym dziennikarzem muzycznym, Pawłem Karpińskim – znanym reżyserem filmowym i telewizyjnym, między innymi serialu Klan – a także Andrzejem Mogielnickim, wtedy jeszcze nie nadwornym tekściarzem zespołu Lady Pank, mieszkając blisko siebie na Muranowie, często pożyczaliśmy sobie nawzajem nasze perełki, wśród których byli: The Beatles, Kinks, Hollies, Procol Harum, Deep Purple, Jimi Hendrix, Pink Floyd, Jerry and The Pacemakers. Można by tutaj wymienić całą generację ówczesnego rock and rolla. Byliśmy podekscytowani i była to z pewnością główna nauka, która wytyczała nasze nowe szlaki. Życie nabierało kolorów.
Były oczywiście pierwsze miłości i rozróby. Dziewczyny to przede wszystkim Małgosia i nieco później Ela. Małgosia mi się bardzo podobała, ale pech chciał, że się zakochała w moim przyjacielu Andrzeju i raczej nie miałem szans. Aczkolwiek bardzo przypadliśmy sobie do gustu, dyskutując o sprawach marności tego bardzo szarego i ograniczonego świata wokół nas. Była bardzo inteligentna i inspirująca, nie wspominając, że na dodatek bardzo ładna i niezwykle zgrabna. Pamiętam, że jako jedna z prymusek siedziała przed nami w pierwszej ławce w środkowym rzędzie. Skreśliłem w związku z tym faktem nieprzyzwoity dwuwiersz, który mnie nie opuszcza od tamtego czasu:
Siedzi Małgosia w pierwszej ławeczce, Na czym siedzi – na ładnej dupeczce.
Rozróby były oczywiście różne wraz z czasem. Papierosy, tak zwane sporty, paliliśmy pokątnie w toaletach lub na boisku, gdzie nas czasami dopadano i natychmiast była draka. A palenia nauczyłem się podczas wakacji na dukatach z dużym ustnikiem. Oczywiście nie obywało się też bez bójek w różnych konstelacjach i miejscach w szkole lub poza nią. Ale to wszystko zbladło wobec numeru, który zaplanowaliśmy i próbowaliśmy zrealizować tuż przed maturą. Do naszej klasy od początku liceum chodził syn pani dyrektor, który miał na imię Leszek. Wielokrotnie ratował naszą reputację i bronił uczniowskich interesów. Z pewnością ze względu na niego w niektórych sytuacjach traktowano nas bardziej ulgowo. W naszej paczce, do której należał, wpadliśmy na pomysł, żeby to wykorzystać. Było nas pięciu: Andrzej, Staszek, Wojtek, ja i właśnie Leszek. Myślę, że to był pomysł grupowy, w każdym razie wszyscy się na niego zgodzili. Chodziło o tematy maturalne, które przy pomocy Leszkowego dostępu do gabinetu mamy dyrektorki chcieliśmy wykraść. Zamierzaliśmy je wykorzystać w odpowiedni sposób, przy okazji nie wykluczając sprzedaży zaufanym kumplom z innych szkół. Plan przewidywał jedynie skopiowanie tematów maturalnych i odłożenie na miejsce w gabinecie pani dyrektor. To wszystko miało udać się głównie dzięki Staszkowi, który mieszkał w bloku przylegającym do szkoły i to okno w okno z dyrektorskim gabinetem. Leszek miał po prostu wziąć koperty i zanieść je do Staszka, a ten razem z nami za pomocą pary wodnej i środków chemicznych miał otworzyć koperty, spisać tematy, bez śladu je zakleić i zanieść z powrotem do gabinetu dyrektorki. Prawie się udało, ale mama Leszka chyba się zorientowała, że niebezpieczeństwo czyha nieopodal, i ukryła tematy w taki sposób, że Leszek przez długi czas nie mógł ich znaleźć ani w gabinecie, ani w sekretariacie. Musieliśmy zrezygnować. Ktoś nad nami czuwał na całe nasze szczęście.
Po pewnym czasie dowiedzieliśmy się, że kopert w szkole po prostu nie było. Oczywiście wszyscy bez wyjątku i to całkiem nieźle zdaliśmy matury i ruszyliśmy dalej.
Bal maturalny, który jak zawsze wieńczy licealne dzieło, był bardzo udany, wesoły i mocno alkoholowy. Skrywane żądze i pragnienia znalazły swój upust. A ja dałem podwójną plamę. Oczywiście każdy z naszej paczki przyniósł alkohol i papierosy. Wolno było wreszcie korzystać z tych dobrodziejstw legalnie. Byliśmy już dojrzali, może jeszcze niezbyt dorośli, ale na pewno dojrzali. Każdy z każdym więc musiał wypić toast za zdaną maturę i przyszłe sukcesy. Na bal zaprosiłem swoją wcześniejszą miłość, Ewę. Przyjęła zaproszenie z pewnym zdziwieniem, ale też radością. Bawiliśmy się i piliśmy. I pojawił się problem. Alkoholu było dużo i co najgorsze, w różnym wyborze i smakach. Po prostu każdy przyniósł coś swojego, chwalił się tym i trudno wobec tego było nie skorzystać. A były i wino, i czysta, i koniak, i cytrynówka domowej roboty, i likier, i nawet bimber, bo czasy były ku temu sprzyjające. Nie ma nic gorszego niż pomieszanie trunków. Szaleństwo bez umiaru. Tempo było szybkie, zabawa się rozkręciła, coraz bardziej kręciło się w głowie i film powoli zaczął się urywać. W resztkach przyzwoitej świadomości przeprosiłem Ewę i oddałem ją pod opiekuńcze skrzydła dobrego kumpla Marka. To był niefortunny wybór, jak się wkrótce okazało. Głęboka noc była jeszcze przed nami, kiedy Andrzej, bliski przyjaciel, zorientował się w kwestii mojego coraz bardziej rozchwianego i niekontrolowanego stanu i zdecydował się na odstawienie mnie do domu. Pamiętam jedynie, że bardziej mnie niósł, niż prowadził, ja coś bredziłem, a kiedy wreszcie po wszystkich trudach znalazłem się w swoim pokoju, najpierw sufit, szafa i okno zwaliły się na mnie, a potem ja w pijackim zwidzie runąłem na podłogę. Kac następnego dnia był gigantyczny i dochodziłem do siebie przez kolejne trzy dni. Kiedy zadzwoniłem do Ewy z przeprosinami, nie miała żadnych pretensji i żalu, wręcz przeciwnie. Zaczęła chodzić z Markiem.
Dojść do swojego kręgosłupa. Jak mawiał Andrzej Żuławski: „dojść do własnych trzewi i poczuć”. Myślę, że przejście raka, jakikolwiek by był, pozwala przybliżyć się do własnego jestestwa, ponieważ uruchamia wnętrze, serducho i właśnie trzewia. Zatrzymuje czas, uprzytamnia jego znaczenie, jego abstrakcyjną płynność. Zmusza do pochylenia się nad życiem. Ale przede wszystkim zmienia perspektywę widzenia, odniesienie. A w życiu musimy mieć odniesienie. Bez niego gubimy się, nie rozróżniamy kierunków. Ale nawet gdy je tracimy, sprawa czasami kończy się dobrze. Mówiłem, że głupi ma szczęście. Pokonałem go, a właściwie nie ja, tylko lekarze, a głównie doktor Andrzej Pieńkowski z Instytutu Onkologii. Po ostatnim zabiegu operacyjnym pod koniec października i konsultacji parę tygodni później wyniki okazały się bardzo dobre. Nie ma śladu czerniaka. Wielka ulga na pewno. Głęboki oddech. I jeszcze jeden.
Radość mogłaby być znacznie większa, a przede wszystkim odpowiednio celebrowana. Przytłacza ją jednak rzeczywistość pandemii. Sytuacja jest niespotykana i szalenie niepokojąca. Dla mnie najbardziej tragiczny i zaskakujący jest fakt, że mimo wszystko relatywizujemy, generalizujemy, a nawet lekceważymy i gubimy realne oraz emocjonalne poczucie rzeczywistości. Nie do pojęcia. Zmieniamy się. Uodporniamy na tę nieprzyjazną rzeczywistość.
Nadeszła druga fala zarażeń, znacznie większa od przewidywanej, która w porównaniu do początkowej fazy, której się przestraszyliśmy, pozostawia gigantyczny śmiertelny ślad. Od pewnego czasu liczba zmarłych waha się wokół pięciuset osób na dobę. Szokuje mnie jedno zjawisko. Otóż jeśli czas byłby w miarę normalny i nagle usłyszelibyśmy, że nastąpiła katastrofa i zginęło w niej w ciągu kilku godzin ponad pięćset osób, to szok, żal i rozpacz, jakie by nas ogarnęły, byłyby z pewnością niebywałe. A tymczasem codziennej liczbie zgonów towarzyszy jakiś rodzaj zobojętnienia, które bez większych reakcji przyjmuje kolejne porcje suchych komunikatów. Zmarło tyle… Zakażonych tyle… Wyzdrowiało tyle… A przecież w tym wszystkim, w każdym przypadku rozgrywa się tragedia, niewyobrażalny dramat samotności, izolacji i przede wszystkim bezradności. Czy już nie czujemy? Czy jest tego za dużo i przekracza nasze pojmowanie? Przecież katastrofa takiego rozmiaru każdego dnia powinna stawiać nas do pionu i scalać, wspólnie i bezwarunkowo, budzić chęć ratowania innych, pomagania sobie nawzajem, tymczasem my podzieleni kłócimy się i opowiadamy kompletnie nieodpowiedzialne głupoty. Jesteśmy niestety coraz bardziej zamknięci na współczucie i zrozumienie. Oddalamy się od podstawowych ludzkich wartości. Buddyści nazywają taki stan „pomieszaniem umysłów”.
Przełom listopada i grudnia to dla mnie i moich najbliższych smutny czas. Rocznice śmierci mojej mamy, także teściowej Klary i mojego przyjaciela Jurka Brizego. Całun śmierci zawisł nad nami i stał się wszechobecny. Chciałbym się cieszyć, bo czas mam wciąż darowany, ale przecież trudno oderwać się od rzeczywistości. Pomyślałem, że może to moment, a już na pewno nastrój, by przytoczyć kilka słów dedykowanych wszystkim bliskim, którzy odeszli, a odczytanych podczas pogrzebu Jurka Brizego dwudziestego ósmego listopada 2019 roku.
Człowiek wymyślił granice, A ja pytam, gdzie one są?
Gdzie są granice bólu, Gdy jego grymas wykrzywia ci twarz? Gdzie są granice cierpienia, Gdy jego smak wciąż czujesz wśród łez? Gdzie są granice piękna, Gdy jego widok pozbawia cię tchu? Gdzie są granice miłości, Gdy jej cudowność wypełnia twą myśl?
Gdzie są granice ludzi, Gdy ich historia wyznacza twój los? Gdzie są granice świata, Gdy jego bezmiar ginie wśród gwiazd?
Jest tylko jedna granica: Granica życia, Której się boisz, bo nazywa się śmierć. Granica życia, Której nie czujesz, bo istnieje, jak cień. Granica życia, O której marzysz, by przyszła jak sen.
Z Andrzejem i Markiem, który chodził już z Ewą wiolonczelistką, wybraliśmy się na Wojskową Akademię Techniczną, która mieści się na Bemowie. To były wyższe studia, które gwarantowały pracę i wysokie apanaże. Do tego dawały tytuł magistra, co dla nas było ważne. To nic, że wojsko i dość popularne wówczas przysłowie, że „matura i chęć szczera zrobi z ciebie oficera”. Rzeczywistość była szara, bez większych perspektyw, a ja byłem zapatrzony w mojego wuja, który był świetnym wojskowym lekarzem w randze pułkownika, któremu z ciocią Halą, bliźniaczką mamy, i trzema moimi braćmi powodziło się bardzo dobrze w przestronnym pięciopokojowym poniemieckim mieszkaniu we Wrocławiu. Cała nasza rodzina korzystała z tego mieszkaniowego dobrodziejstwa, przede wszystkim jednak z najlepszej w tamtych czasach opieki medycznej, dzięki której babcia przeżyła pięć zawałów. Przez lata rodzinne święta spędzaliśmy właśnie we Wrocławiu, a ja w konsekwencji wylądowałem w tym pięknym mieście dość niespodziewanie i nader poważnie, ale o tym później.
Powinienem z moimi kumplami zająć się przygotowaniem do egzaminów wstępnych na studia, bo czasu było niewiele. Traf jednak chciał, że spotkałem Barbarę Burską – późniejszą bardzo dobrą aktorkę i żonę Karola Strasburgera. Moja babcia mawiała o niej „dziewczyna krew z mlekiem płynąca”. Była uosobieniem urody, wigoru, poczucia humoru i oczywiście seksapilu. Nie powinno więc nikogo dziwić, że wypełniała cały mój czas przeznaczony na naukę. Efekt był do przewidzenia. Oczywiście oblałem wstępny i zakończyłem zmagania na pierwszym etapie. Andrzej podobnie, ale Marek się dostał, bo był lepszy z matematyki. Wieść się rozniosła po rodzinie i wici rzucono w stronę Wrocławia. Tam był przecież wujek wojskowy. Tam były też wyższe techniczne szkoły wojskowe, tak zwane podchorążówki. Dawały tytuł inżyniera i można było ubiegać się o magistra. Wybór padł na Wyższą Szkołę Wojsk Inżynieryjnych, czyli saperów, a były jeszcze wojska zmechanizowane, czyli piechota. Niedaleko Wrocławia w Oleśnicy była też Szkoła Wojsk Lotniczych – tam trafił dla odmiany Andrzej.
W pewnym sensie zrealizowaliśmy swoje cele. Kiedy jednak myślę o tym dzisiaj, było to w istocie kuriozalne przedsięwzięcie, które nie mogło się dla mnie dobrze skończyć. Podczas przygotowań do egzaminów wstępnych jednak nie myślałem o tym. Mieszkałem u wujków razem z babcią w pięknym mieszkaniu, trwało prawdziwe pogodne lato, a ja byłem zakochanym maturzystą. Uczyłem się, ćwiczyłem fizycznie – bo było to ważnym elementem egzaminów i służby – pisałem listy do ukochanej, a w wolnych chwilach słuchałem drugiego koncertu fortepianowego Rachmaninowa i The Young Once Cliffa Richarda, jedynych płyt, które miałem ze sobą.
Zdałem bez problemu, tym bardziej że rodzinne wpływy jednak działały. Po krótkim okresie wakacyjnych szczęśliwości zgłosiłem się regulaminowo do szkolnych koszar. Nie musiałem długo czekać, by się przekonać, że to pomyłka, a z ust starszego ciotecznego brata Maćka pewnego dnia usłyszałem: „Taki z ciebie podchorąży czy oficer wojska polskiego, jak z koziej dupy trąba”.
W szkolnej jednostce obowiązywała ścisła żołnierska dyscyplina, zakazy i nakazy. Były ostre treningi, alarmy i poligonowe ćwiczenia, w których można było stracić nawet życie, czego dowodem był przyszkolny cmentarz, oraz nudne i mechanicznie prowadzone wykłady dotyczące podstawowych dziedzin sztuki wojennej. A wszystko to w otoczeniu wysokiego muru i zamkniętych strażnicami koszar. Na przepustkę w wybrane święta trzeba było zasłużyć. Ja zasługiwałem rzadko, czasami z pomocą wujka. Wówczas po powrocie płaciłem frycowe, czyszcząc sracze i wykonując czarną robotę w plutonie, na przykład szorując szczoteczką do zębów jasne kafelki posadzki na kompanijnym korytarzu długości osiemdziesięciu metrów. Każdy miał swoje miejsce wyznaczane przez prymitywnego plutonowego oraz ostrego kapitana kompanii, który kiedy wykrzykiwał komendę „baczność”, to jakby trzasnął biczem po gołych łydkach. Ciarki szły czasem po plecach, kiedy nas musztrował. W jego kompanii nie było patyczkowania się. Przyszedł czas, że za to zapłaciłem.
Kiedy lądowałem na przepustce w domu, natychmiast się przebierałem w swoje wygodne i modne cywilne ciuchy. Czasami się zdarzało, że tak ubrany wychodziłem rozerwać się do centrum Wrocławia. Pewnego niedzielnego popołudnia, czekając na czerwonym świetle na głównym skrzyżowaniu Świerczewskiego (obecnie Piłsudskiego) ze Świdnicką, zobaczyłem stojącego po drugiej stronie, dokładnie naprzeciwko mnie, pana kapitana, mojego dowódcę kompanii. Zdrętwiałem. Chciałem natychmiast się wycofać i schować w tłumie przechodniów, ale było za późno. Zobaczył mnie. Zapaliło się zielone światło i nie miałem wyjścia. Ruszyłem do przodu. Byłem w cywilu, więc nie miałem, jak zasalutować. Surrealistyczna sytuacja. Kiedy mijaliśmy się blisko siebie na pasach, usłyszałem jedynie świst bicza wydobywający się przez zaciśnięte zęby: „Jutro rano u mnie do raportu!”. Przypomnę tylko, że to była połowa lat sześćdziesiątych i szeregowy podchorąży nie mógł chodzić po cywilnemu. To zakrawało na dezercję i groziło sądem wojskowym.
Rano z duszą na ramieniu stawiłem się do raportu. Nie miałem nic do powiedzenia i usłyszałem krótko, że jestem zwolniony ze szkoły i tylko ze względu na zasługi i pozycje wuja ominie mnie kara dyscyplinarna, a w ciągu najbliższych dni mam podać ewentualnie jednostkę wojskową, w której muszę do końca zaliczyć całą służbę, czyli dwadzieścia cztery miesiące. Tak zakończyła się moja kariera wojskowa. Przyznam, że byłem tym faktem bardzo usatysfakcjonowany, by nie powiedzieć uszczęśliwiony. Po wyjściu od kapitana aż podskoczyłem z radości.
Wybrałem jednostkę kwatermistrzowską w Rembertowie, która była najbliżej Warszawy. Cała jednostka składała się z plutonu funkcyjnych żołnierzy obsługujących wszystkie magazyny i biura, w których pracowali też cywile. Byli odpowiedzialni za ówczesną prostą logistykę jednostki. Trafiłem na wyrozumiałego sierżanta (nazywał się chyba Mrzygłód), który usadowił mnie jako byłego podchorążego i niedoszłego oficera w tak zwanej kancelarii jawnej. Mieliśmy też unikalnego starej daty chorążego, który na każdym kroku miał swoje powiedzonka i często mawiał: „Są ludzie i ludziska – mają nazwy i nazwiska”.
Od samego rana siedziałem w kancelarii, przyjmowałem i wysyłałem pocztę, obsługiwałem korespondencję, wypisywałem rozkazy dzienne dowódcy jednostki, którym był łysy generał rosyjskiego pochodzenia. Wyznaczano mnie też do zadań specjalnych, na przykład kontroli sprzętu wojskowego stacjonującego w jednostce i czasami poza nią. Tu dosłużyłem końca wojska w znacznie łagodniejszych, bo sekretaryjnych warunkach, a na dodatek blisko domu, co nie było bez znaczenia. Dzięki temu niektóre uroczystości i święta mogłem spędzać z rodziną, bo jako szef kancelarii jawnej samodzielnie wypisywałem sobie przepustki, a pan sierżant patrzył na to przez palce. Lubiła go za to moja mama, a ja przynosiłem mu jej konfitury.
Służbę w Rembertowie zwieńczyłem awansem na starszego szeregowego za udział w ćwiczeniach Układu Warszawskiego na poligonie przy zachodniej granicy, gdzie pełniłem rolę dowódcy tak zwanej polowej kancelarii jawnej, która mieściła się jeżdżącej tam i z powrotem wojskowej ciężarówce. Pod sobą miałem kilku rezerwistów, a jednym z nich, jak się okazało, był szef kadr Państwowej Wytwórni Papierów Wartościowych. Nie będę już więcej opowiadał, co się działo podczas tych ćwiczeń przy granicy z Niemcami. Były tak realne, że w pewnym momencie uwierzyliśmy, że naprawdę wybuchła wojna z zachodnim imperializmem i musimy bronić ojczyzny.
Efekt ćwiczeń był taki, że oprócz awansu dostałem też pierwszą pracę, właśnie w Państwowej Wytwórni Papierów Wartościowych.
Powinienem wspomnieć, a właściwie wyjawić, że w wojsku pojawił się we mnie zwierzęcy instynkt muzyka. Odezwały się i zadrgały korzenie. W innym wymiarze, bo tranzystorowym i rockandrollowym. Za zaoszczędzone pieniądze nabyłem podręczne radio tranzystorowe, które stało się moim oknem na świat. W każdej wolnej chwili, głównie nocami jeszcze w jednostce we Wrocławiu, nasłuchiwałem audycji muzycznych w stacjach radiowych, które nadawały zachodnie popularne kapele. W Rembertowie w kancelarii było je słychać nawet w ciągu dnia. Muzyka wyzwoliła nostalgię, poczucie wolności i uzmysłowiła błędy. Trzeba było je naprawić.
Nastąpił ponowny poważny zwrot akcji. Kiedy po służbie wróciłem do domu, decyzja w zasadzie była już prosta, choć niełatwa do zrealizowania. Żadne wojsko, żaden sport – muzyka. Chciałem wrócić całkowicie do muzyki, czyli kontynuować studia. Ale tak naprawdę to trzeba było zacząć wszystko od początku. Na liceum za późno, byłem za stary, pozostała więc średnia szkoła muzyczna. Koleżeństwo z podstawówki w dużej części zaczęło już wyższe studia na Okólniku. A ja? Za błędy się płaci.
Z pomocą, jak zawsze, przyszła mama. Kiedy zdradziłem jej swoje plany, dość szybko przyniosła dobrą wiadomość, że jej przełożony, kierownik chóru profesor Roman Kuklewicz jest równocześnie dyrektorem szkoły muzycznej na Świętojerskiej, która – żeby było ciekawiej – znajdowała się bardzo blisko naszego domu. Znając muzyczne korzenie naszej rodziny, nie mówiąc o walorach mamy, zgodził się na przyjęcie mnie do szkoły. Zadziałało idealnie. Byłem uradowany, tym bardziej że mogłem wybrać główny instrument i spełniło się moje marzenie, którym była perkusja. Palcami i rękoma bębniłem od zawsze, gdy tylko usłyszałem lub poczułem dobry, inspirujący rytm. Wspomniałem już nieco wcześniej, że wylądowałem w klasie profesora Mikołaja Stasiniewicza, który był przede wszystkim wspaniałym perkusistą orkiestry Filharmonii Narodowej, ale też świetnym i cenionym pedagogiem. Intensywnie przystąpiłem do zajęć. Wstawałem o szóstej rano i na woreczku z piaskiem ćwiczyłem perkusyjne tremolo i technikę pracy rąk. Na początku nie było to łatwe, ale szybko nadrabiałem muzyczne zaległości.
Musiałem jedna też zarabiać. Nie mogłem wrócić i tylko się uczyć, pozostając na wikcie mamy. Zresztą nie było jej na to stać. Była sama po rozwodzie z ojcem i w domu naprawdę się nie przelewało. Obie siostry wciąż się uczyły, choć Nina wyprowadziła się już do ojca. Na szczęście pojawiła się szybko Państwowa Wytwórnia Papierów Wartościowych. Kazimierz – szef kadr, mój podopieczny z wojskowych ćwiczeń, uznał w rozmowie u niego w gabinecie na ulicy Sanguszki, że pomimo młodego wieku nadaję się idealnie na kontrolera w jednym z działów wytwórni.
I w ten sposób stałem się podobno najmłodszym kontrolerem w historii firmy, który został wysłany na szkolenia z procesu produkcji pieniędzy i znaczków pocztowych, podczas których poznawałem tajniki działania papierni i tworzenia znaków wodnych, tajemnice offsetu i poligrafii, a także sekrety dotyczące pakowalni. Trafiłem na wyjadaczy drukarzy, wybitnych specjalistów w swojej dziedzinie, którzy nie bez oporu zdradzali mi swoje tajemnice. Ale zbliżyły nas zainteresowania sportowe, a także muzyczne. Podczas zmian słuchaliśmy transmisji sportowych z Wyścigu Pokoju, meczów piłkarskich i zawodów i lekkoatletycznych komentowanych przez Bohdana Tomaszewskiego, a także dobrych audycji muzycznych.