Spotkajmy się w Ameryce - Lech E. Nowak - ebook

Spotkajmy się w Ameryce ebook

Lech E. Nowak

0,0

Opis

Co można osiągnąć, wyjeżdżając do USA z paroma walizkami, czwórką dzieci i zerową znajomością angielskiego? Całkiem sporo!
Początki nie były łatwe. Autor niniejszych wspomnień i jego żona, jak wielu Polaków w Stanach, zaczynali od prostych prac fizycznych - sprzątanie, prace rozbiórkowe. Zarabianie na życie trzeba było pogodzić z nauką języka. Dzięki determinacji, pracowitości i umiejętności dostosowania się do nowych warunków nie pozostali "ludźmi od brudnej roboty" i przebyli niełatwą drogę od pomieszkiwania kątem u kuzynostwa do... własnego domu na Florydzie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 162

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Lech E. Nowak
Spotkajmy się w Ameryce
© Copyright by Lech E. Nowak 2013
ISBN 978-83-7564-415-9
Wydawnictwo My Bookwww.mybook.pl
Publikacja chroniona prawem autorskim.Zabrania się jej kopiowania, publicznego udostępniania w Internecie oraz odsprzedaży bez zgody Wydawcy.

Rozdział 1Zielona Karta

Ludzie miewają różne wyobrażenia o świecie i nie zawsze są w stanie przewidzieć, co może ich spotkać. A bywa, że życie zaskakuje. Jest jak heraklitejska rzeka, zmienne i pełne wyzwań, którym wypada stawić czoła. Zmusza do podejmowania nagłych decyzji i kieruje na inne tory. Rodzina to podstawowy wyznacznik stabilizacji. Jednak i ona może doznawać głębokich wstrząsów. I wyrwało nas z korzeniami z rodzinnej ziemi. A zaczęło się naprawdę niewinnie.

Moje życie rodzinne toczyłoby się nadal normalnie, gdyby któregoś wieczoru żona nie powiedziała dziwnie zmienionym głosem:

– Wiesz co, Józek, wysłałam zgłoszenie na losowanie wiz do Ameryki. No wiesz, na tę loterię – dodała zniecierpliwiona, widząc, że nic nie kapuję.

Po cholerę mi ta Ameryka? To była pierwsza myśl, jaka mi przyszła do głowy. Byliśmy w miarę ustabilizowani. Pracowałem, żona też, mieliśmy dom. Najstarszy syn Wacek był w szkole średniej, podobnie córka Karolina. Na dodatek mieliśmy dwójkę drobiazgu. Marcelka i Grzegorz chodzili do podstawówki – Marcelka do szóstej klasy, a Grzegorz do siódmej. A tu mi żona z Ameryką wyjeżdża! Zgłupiała baba, czy co?

Wolałem się nie odzywać, bo wiedziałem, że Marysia nie lubi, gdy staję jej okoniem. Jak się uparła, to nikt nie był w stanie wybić jej z głowy tego, co wymyśliła. Nie było zresztą sensu szarpać się po próżnicy. Cóż, to tylko loteria! Było prawdopodobne, że nam odmówią i że będzie można potem dla fasonu ponarzekać, zaś po jakimś czasie wszystko rozejdzie się po kościach.

Życie toczyło się nadal normalnym trybem, płynęło bez uchwytnych zmian: praca, dom, zakupy, sprzątanie, sen, i od nowa. Tak dzień za dniem mijał. Wyjątkiem była sobota, bo to i sąsiady przyszły, i pogadało się, i jakąś butelczynę wypiło. W niedzielę przepisowo na sumę, potem na piwko, albo na obiad do rodziny.

W atmosferze nieomal sielanki upłynęło kilka tygodni od dnia, w którym to kochana żonka zapowiedziała, że chce zmienić naszą rzeczywistość. Był chyba czwartek, coś mnie tknęło, i to zaraz po przyjściu z pracy. Dzieciska młode jakieś zapłakane, smętne, córka Karolcia grzebie w ciuchach w szafie, a Wacuś wbija ogłupiały wzrok w ekran telewizora. Gdy zapytałem, gdzie matka, nikt się nie odezwał, i dopiero gdy zwróciłem się do najstarszego, usłyszałem odpowiedź:

– Poszła do sąsiadki o coś się zapytać!

Trochę to dziwne, pomyślałem, bo zawsze najpierw był obiad dla męża, a potem czas dla sąsiadek. Uznałem, że poczekam, a jak przyjdzie, to dowiem się, o co jej poszło. Wróciła po dwóch godzinach i wyglądała tak, jakby coś wypiła. Zdziwiłem się, że u sąsiadów chlapnęła, podczas gdy w domu nawet od święta dzioba nie umoczy. I się zaczęło.

– Józeczku – mówi, a ja z tego wnioskuję, że coś jest nie tak, bowiem od ślubu tak się do mnie nie zwracała. No, wyduś z siebie wreszcie, cholera jasna, o co ci chodzi! Na to ona, że papiery z ambasady przyszły.

– Wizy nam przyznali, Józiu, jedziemy do Ameryki!

Wszystkiego mogłem się spodziewać, na przykład tego, że Karolcia jest w ciąży albo że Wacuś musi się żenić, ale nie, że będę musiał jechać za Atlantyk. Nogi mi podcięło, klapnąłem na krzesło i zaniemówiłem.

Dobrą chwilę trwało, nim zapytałem o dzieci.

– A dzieciska już wiedzą?

– Pewnie, że wiedzą – odpowiedziała – przecież też jadą, takiej wiadomości nie można utrzymać w tajemnicy. Właśnie dlatego byłam się radzić u sąsiadki, bo ktoś z jej z rodziny też wylosował wizę. Wie dużo lepiej, jak załatwia się te sprawy.

Zaczęło się bieganie, ciągle jakiegoś papierka nam brakowało, ale wreszcie udało się nam skompletować wszystkie dokumenty. Wypełniliśmy podania o paszporty. Pozostało nam czekać. Dziwnie stępiałem w tym czasie, natomiast żonka wprost przeciwnie, zwijała się jak w ukropie. To kupowała jakieś ciuchy, to znowu walizki nowe, bo ze starymi do Ameryki niehonorno. A przecież jakieś dolary trzeba wziąć ze sobą. Tak płynął dzień za dniem, aż doczekaliśmy się paszportów, a w kilka dni później wezwania do Ambasady USA. Nie było innej rady. Powiedziałeś A, to teraz powiedz B, mawiał nasz trunkowy sąsiad przed wypiciem kolejnego kieliszka.

Ubraliśmy się więc wszyscy porządnie, zamówiliśmy taksówkę, bo nie zmieścilibyśmy się w moim maluchu, i ruszyliśmy w drogę. W czasie podróży różne myśli kłębiły mi się w głowie. Kiedy podjechaliśmy pod ambasadę, przywitał nas tłok i ścisk jak cholera. Wyglądało to tak, jakby pół Polski chciało jechać do Ameryki. Wmieszałem się w tłum, strzygłem uszami i łowiłem rozmowy. Interesowało mnie, co ludziska mówią. Skoro nas wylosowano, to było oczywiste, że wiele z tych problemów, o których szeptano, i nas będzie dotyczyć. Nasłuchałem się różnych opowieści, aż mnie w końcu łeb rozbolał.

Wreszcie przyszła nasza kolej. Po krótkiej rozmowie otrzymaliśmy wizy i wtedy pomyślałem sobie: „Józik, co ty robisz? Od ojczyzny się odwracasz, w świat chleba idziesz szukać, polski już ci nie smakuje?”. Zrobiło mi się markotnie. Popatrzyłem na dzieciska, starsze jakby spoważniały, za to młode bez przerwy się przezbywały, cholera wie o co. Co tam, pomyślałem, widocznie przeżywają to po swojemu. Z podziwem patrzyłem na pełną energii żonę. Była taka, jakby ją kto na sto koni wsadził. Przez lata małżeństwa nie odnosiła się do mnie tak grzecznie, jak do owego konsula. A ile się zębów naszczerzyła, jakby chciała za nas wszystkich nadrobić!

Miałem nadzieję, że szybko wrócimy do domu, ale gdzie tam. Żona zamierzała pokazać dzieciskom, jak wygląda stolica. Nachodziliśmy się tyle, że myślałem, iż mi nogi do tyłka wejdą, ale koniec końców dotarliśmy do domu. Było już dobrze po północy, gdy znaleźliśmy się na miejscu. Tej nocy nie mogłem spać, tyle myśli mi się po głowie kołatało. Sen odszedł i w dziwnym amoku przeleżałem do rana.

Skoro świt wstałem i wyrwałem się zaczerpnąć świeżego powietrza. Jednak gdy tylko wyszedłem na pole, jakaś żałość mnie złapała i za gardło ścisnęła. Obudził mnie ze stanu odrętwienia dopiero głos małżonki. Szukała mnie i darła się na pół wsi, jakby jej chłop przepadł bez wieści. Ledwie do domu wszedłem, a już na mnie wsiadła. Krzyczała, że cholera wie, gdzie łażę, gdy tu trzeba do miasta jechać na zakupy. Przecież w Ameryce wypada pokazać, że Polska jest w Europie i że człowiek stąd nosi się po pańsku.

Dni zaczęły uciekać w szalonym tempie, w robocie załatwiliśmy sobie urlopy bezpłatne. Dobrze, że nadchodziły wakacje, to ze szkołą nie było specjalnych kłopotów. Przyszła niedziela, ostatnia przed wyjazdem, więc wszyscy poszliśmy do kościoła i do spowiedzi. Zawsze to lepiej, gdy Pan Bóg pamięta o tych, którzy lecą aeroplanem. Potem mieliśmy wspólny obiad z rodziną i kilkoma znajomymi. Pomagali nam załatwić pewne sprawy, więc nie należało ich pomijać.

Nie rozpowiadaliśmy na prawo i lewo, jakie szczęście nas spotkało, bo ludziska bywają zazdrosne. Z miejscowych notabli byli tylko ksiądz, sołtys i komendant policji. Naradzaliśmy się długo, czy zaprosić komendanta, ale ksiądz nabożnym głosem autorytatywnie stwierdził, że Pan Bóg będzie miał opiekę nam nami, jak będziemy wysoko, ale tu, na ziemi, naszego dobrobytu powinny pilnować policja i rodzina. Nie wiem, dlaczego najpierw wymienił policję, a nie rodzinę, ale pomyślałem sobie: „Ksiądz wie, co mówi, przecież u niego wszyscy się spowiadają, to informacje ma z pierwszej ręki”. Rozmawiałem z żoną po rozejściu się gości i doszedłem do wniosku, że jednak miał rację. Nie wszyscy z rodziny zareagowali równie życzliwie. Niektórzy dopiero na przyjęciu dowiedzieli się o naszym wyjeździe. Jednak nie to było najważniejsze.

Wyjeżdżaliśmy we wtorek i trzeba było pomyśleć o tym, jak zabrać się na Okęcie. Zaplanowaliśmy, że na lotnisko odwiezie nas wuj Michał. Nie mieliśmy dużego wyboru, bo tylko on miał samochód. Jego łada okazała się jednak za mała.

Gdy wuj zobaczył nasze manele, obrzucił nas wzrokiem pełnym zwątpienia i zawyrokował:

– No dobra, to w mój samochód zapakujemy bagaże, a wy gdzie?

Dopiero wtedy zdaliśmy sobie sprawę z tego, że przesadziliśmy z ekwipunkiem. Każdy z rodziny miał po dwie walizy. Do tego dochodził bagaż podręczny. Razem osiemnaście sztuk. Potrzebowaliśmy czegoś większego niż samochód osobowy. Po krótkiej naradzie poszliśmy do sąsiada, który miał nyskę. Ostatecznie stanęło na tym, że wsiądę do nysy z walizkami, a żona z dziećmi do łady.

I nadszedł dzień odlotu. Załadowaliśmy do toreb podróżnych sporo żywności: serów, wędlin, konserw, weków. Pełny żołądek był podstawą dobrego samopoczucia. Ruszyliśmy w drogę. Po dłuższej podróży dojechaliśmy szczęśliwie na lotnisko Okęcie w Warszawie. Powiało wielkim światem. Wtedy pomyślałem sobie: „Gdyby ktoś w Ameryce się zapytał, skąd przyjechałem, mogłem śmiało odpowiedzieć, że z Warszawy. Jak to pięknie brzmiało! Zawsze to stolica europejska, a nie jakieś zadupie…”.

Rozdział 2Do Nowego Jorku

Przeszliśmy przez odprawę. Oczywiście, musieliśmy dopłacić za bagaż z nadwagą, ale sobie obiecałem, że w Ameryce migiem to odrobię. Celnicy pytali nas, czy nie przewozimy żywności. W swej naiwności zaprzeczyliśmy, nie zdając sobie sprawy z tego, co nas czeka za Atlantykiem. Nawyk do przekrętów miało się przecież we krwi. Wreszcie zajęliśmy miejsca w samolocie. Na zewnątrz wydawał się olbrzymi, ale w środku był wyraźnie mniejszy. Miejsce miałem przy oknie, toteż smętnie patrzyłem, jak startujemy i unosimy się do góry. Trzeba jednak powiedzieć, że ten widok zrobił na mnie wrażenie. Wszystko malało, i to w szybkim tempie. Kiedy pilot poinformował nas, że lecimy na wysokości pięciu tysięcy metrów, z wrażenia oniemiałem. Całe dotychczasowe życie stanęło mi przed oczami.

Po pewnym czasie stewardesy zaczęły rozwozić drinki. Nie powiem, bardzo mi się to podobało. Wziąłem piwo i smirnoffa. Zaraz po spożyciu zrobiło mi się lżej na duszy, więc poszedłem za ciosem i natychmiast poprosiłem o „powtórkę z rozrywki”. Dopiero wtedy zacząłem się rozglądać po samolocie. Ludzie!!! Samolot był pełny, część ludzi spała, inni czytali, reszta oglądała wyświetlany film. Przeszyła mnie myśl, że dokładnie wiedzą, dokąd lecą. Tylko ja z całą moją ferajną pakowałem się do jakiegoś kuzyna żony, którego nigdy nie widziałem na oczy.

Wiercąc się w fotelu, przypomniałem sobie słowa księdza o tym, że „policjanci pilnują na dole, a Pan Bóg na górze”. Zauważyłem kątem oka, jak żona się przy starcie przeżegnała, a za nią dzieciska, więc i ja zrobiłem to samo. Nie należało igrać z siłami wyższymi. W czasie pożegnalnego przyjęcia proboszcz i komendant policji śpiewali: „Już tylu chłopców odchodziło z naszego puebla…”. Powiedziałem sobie: „Dobrze że nie wybrałem się do Ameryki samotnie”. Żonkę i dzieci miałem ze sobą, więc było mi raźniej.

Zacząłem się zastanawiać nad tym, jakie ten exodusz Polski wywołuje skutki. Bo przecież kupa ludzi wyjeżdżała, a samoloty codziennie latały. Gdyby co drugi z pasażerów zostawał w USA, to kto by w tej Polsce jeszcze pracował? Chyba nie politycy, przecież oni, cwaniacy, prawie wszystko już osiągnęli. Może kiedyś Pan Bóg sprawi, że się opamiętają.

Dużo później dowiedziałem się o wielkości Polonii. Poza granicami kraju mieszkało dwadzieścia milionów rodaków, z czego połowa w Stanach Zjednoczonych.

Niewesołe rozmyślania przerwał mi sąsiad z następnego rzędu, pytając:

– Panie młodszy, walniesz pan jednego?

Spojrzałem w stronę żony, ale on szybko dodał:

– Żonka też gruchnie z nami jednego za szczęśliwą podróż. No nie, pani kochana?

Ku memu zdumieniu, Marysia się zgodziła. Normalnie powiedziałaby, że z nieznajomymi nie pije, ale dzisiaj łaskawie skinęła głową. Tak była przejęta tą podróżą. Po drugiej półlitrówce byliśmy już przekonani, że nic złego stać się nam nie może, a potem zapadliśmy w drzemkę, którą nam przerwano, serwując obiad.

Po dziewięciu godzinach lotu pilot oznajmił, że będziemy podchodzić do lądowania. Obyło się bez turbulencji nad Atlantykiem. Rosło napięcie w ludziach, ale kiedy poczuli tąpnięcie kół podwozia o matkę ziemię, zaczęli bić brawo. Nie powiem, mnie to też ucieszyło, i to niezmiernie.

Zaczęliśmy się szykować. Wyszliśmy z samolotu przez kieszeń, idąc korytarzami, aż dotarliśmy do dużej sali, gdzie – jak się okazało – mieliśmy odbierać bagaże. Trochę to trwało, nim skompletowaliśmy je wszystkie. Wreszcie ruszyliśmy dalej. Człowiek w uniformie poprosił nas o paszporty. Celnicy zajęli się naszymi manelami, z których – oczywiście – uprzątnęli wszystko, cośmy tak pieczołowicie chowali, to znaczy kiełbasy, szynki, sery i inne specjały. Wędlin i owoców nie wolno było wwozić do USA. Takie było prawo. Obowiązywało ono również w wielu innych państwach, na przykład w Australii. Skąd mogłem o tym wiedzieć? Przecież nie latałem po świecie. Myślałem, że mi serce pęknie, ale w porę przyszło mi do głowy powiedzenie mojej babci „Co kraj, to obyczaj!” i tak sobie pomyślałem: „Cóż się tak sierdzisz? Może oni na ich bumów zbierają, to niech tam. Przynajmniej raz w życiu porządnie zjedzą!”

Przypomniałem sobie, jak to rzecznik rządu, Jerzy Urban, chciał koce wysyłać bezdomnym, śpiącym pod nowojorskimi mostami. Tak i teraz myśmy się im – w moim mylnym przekonaniu – jakoś przysłużyli.

Kiedy odprawa się skończyła, wzięliśmy bagaże i ruszyliśmy do wyjścia. Kuzynostwo znamy tylko ze zdjęcia, podobnie jak oni nas – także z fotografii, tyle że ślubnej, wykonanej przed laty. Czas zrobił swoje i fizjonomie nam się pozmieniały.

Zapytałem więc mojej:

– A wysłała ty nowe fotografie, żeby nas kuzynostwo poznało?

Moją na chwilę zamurowało, ale rezolutnie odpowiedziała:

– Ta przecież ja Irence opowiadała, jak my wyglądamy, więc na pewno się rozpoznamy. Zresztą, kto tu inny przyjeżdża z czwórką dzieci?

Ona tu rządziła, więc doszedłem do wniosku, że nie powinienem się wtrącać.

Dotarliśmy na miejsce, w którym mieliśmy się spotkać z rodziną. Ludzi tam było od cholery. Przekrzykiwali się nawzajem. Moja Marysia bluzkę zaczęła rozpinać i biustonoszem świecić. Trudno, żebym puścił to płazem.

– Czyś ty się, babo, szaleju opiła, czy co?

Na to ona:

– Nie, Józuś. Tylko ja sobie przypomniała, że kuzyn był straszny pies na baby, tak mi jego żonka mówiła. To może teraz w nim się ta żyłka odezwie i na nas trafi.

Nie pozostało mi nic innego, jak tylko czekać. Albo nas kuzynostwo rozpozna, albo mi żonkę policja zwinie! Poznałem wtedy, co znaczy polska solidarność. Zjawili się chętni, gotowi pomóc. Podpytywali nas, na kogo czekamy, jak oni wyglądają – i poskutkowało. Po dwudziestu minutach byliśmy w komplecie. Oczywiście, nie obyło się bez łez, całusów i pochlebnych słówek w stylu „aleś się, byku, zmienił”. Na szczęście, do żonki nikt się w ten sposób nie zwracał. Zrobiło mi się żal dziecisków, bo nie znalazły się w centrum uwagi. Stały sobie spokojnie, nie biorąc udziału w żywiołowych powitaniach, i czekały, aż po wszystkim ktoś się nimi zajmie.

Wyszliśmy z dworca lotniczego Johna Kennedy’ego i wtedy po raz pierwszy zobaczyłem vana, takiego słowa użył kuzyn, a była to maszyna jak połowa autosanu. Nie powiem, ten samochód robił wrażenie. Postanowiłem, że jak tylko zarobię trochę pieniędzy, to sobie taki kupię. Zapakowaliśmy wszystko, po czym wsiedliśmy i kuzyn ruszył z nami w dziewiczą podróż po amerykańskiej ziemi. Szokowały ogromne arterie komunikacyjne. Niepokoiłem się, czy sobie poradzę w przyszłości z samodzielną jazdą po tak ogromnej metropolii. Mój zostawiony w kraju maluch wyglądał cienko w porównaniu z samochodami, które miałem okazję tu zobaczyć.

Pomyślałem sobie: „Chciałeś, Józiu, do świata, to go masz. Zachowuj się teraz jak na Europejczyka przystało, weź życie w swoje ręce i patrz, żeby ci nie opadły, bo będzie obciach jak cholera!”.

To nie był sen, znaleźliśmy się naprawdę w Nowym Jorku, liczącej osiem milionów mieszkańców największej aglomeracji USA. Miała tu siedzibę Organizacja Narodów Zjednoczonych. Miasto było zróżnicowane narodowościowo i rasowo. Tworzyło istną wieżę Babel, a w jego dzielnicach mówiono ośmiuset językami. Chinatown na Manhattanie stanowiło największe na półkuli zachodniej skupisko Chińczyków. Znajdowało się tu kilka światowej sławy mostów, wieżowców oraz parków. Nie myśleliśmy jednak o zwiedzaniu metropolii. Central Park, Times Square, Broadway, Statua Wolności? Przyjechaliśmy tu za chlebem, a nie po to, by zachwycać się okrzyczanymi zabytkami, kościołami, muzeami i galeriami sztuki. Nie powiem, żeby nam w Polsce chleba brakowało, ale tak się przecież mówiło.

Po jakimś czasie zauważyłem, że duże arterie zaczynają ustępować skromniejszym połączeniom komunikacyjnym. Zapytałem więc kuzyna:

– A dokąd jedziemy?

– Do Greenpoint, najbardziej wysuniętej na północ dzielnicy Brooklynu – odpowiedział. – To polska dzielnica, Little Poland, wyobraź sobie. Tu nawet nie musisz rozmawiać po angielsku, a żyć się da, i to nieźle, sam zobaczysz! – A potem dorzucił: – Na południe od Greenpoint znajduje się Williamsburg. To z kolei dzielnica Żydów, Chasydów.

Wreszcie dojechaliśmy na miejsce.

Na pierwszy rzut oka nie wyglądało to zachęcająco, budynek ciasno obok budynku, wszystko wysokie, na zewnątrz nic ciekawego. Zobaczymy, co w środku, pomyślałem sobie. Kuzyn dostrzegał, że nie mam zachwyconej miny, więc zaczął objaśniać:

– Może z zewnątrz to nic specjalnego, ale w środku całkiem, całkiem. To subway rooms.

Niestety nie zrozumiałem, co to takiego, więc tylko skinąłem głową. Weszliśmy do wnętrza i zaczęły się schody.

Wspinamy się, wspinamy i wspinamy. Przez głowę przebiega mi pesymistyczna myśl: „Źle ci było na parterze, w swoim domku, to drap się do góry, Tomku!”. Przykre wrażenie ustąpiło, gdy weszliśmy do mieszkania. Nie powiem, owszem, rozmiarowo wnętrze było większe, niż sobie wyobrażałem. Nie mogłem zrozumieć tylko jednego: dlaczego przechodzi się z pokoju do pokoju, a nie – tak jak u nas – z korytarza do pokoju. Kuzyn w lot pojął moje rozterki i wyjaśnił, że tak właśnie wygląda subway rooms.

Rozdział 3Za pracą

Po trzech dniach pobytu w gościnnym nam mieszkaniu kuzyn Bolek, nalewając whisky – Johnnie Walkera, czyli po naszemu Jasia Wędrowniczka – życzliwie zapytał:

– No jak, brachu? Kiedy myślisz zacząć zarabiać te dolary? Przecież po to żeście tu przyjechali?– Nie powiem, trafił w sedno. I dodał od niechcenia: – O swoją się nie martw. Już się nią moja zajmie. Znajdzie jej jakieś sprzątanie i będzie tłukła zielone.

Grzecznie zapytałem, jaką pracę mógłbym wykonywać. Bolek popatrzył na mnie krytycznym wzrokiem i zaczął się na głos zastanawiać, gdzie by mnie wcisnąć.

– Może do Stefana? Montował brygadę do rozbiórek. Spróbujmy, dobre miejsce! – zatarł ręce po chwili namysłu. – No, Józik, walnij jednego, bo do roboty trzeba się brać! – zadecydował.

No to walnąłem, a ponieważ było tego prawie pół szklanki, z niemałym trudem przełknąłem. Bolek wychylił natomiast do dna bez zająknięcia. Nabrał powietrza, po czym usłyszałem:

– Cóż ja widzę? – rzekł z uśmiechem. – Wprawy to wy, kuzyn, nie macie. Musicie potrenować, bo jak was chłopaki z brygady dorwą, to na wpół żywego po robocie przywleką. A wtedy ci matka da, już ja to znam!

Walnęliśmy na drugą nóżkę i Bolek podszedł do telefonu, by zadzwonić do Stefana.

– Hey, Steven, co tam u ciebie słychać? – usłyszałem. – Jak tam matka, dzieci zdrowe? Może byś wpadł do nas, kuzyn z Polski przyjechał. Powspominalibyśmy o starych Polakach. A co ty tam pieprzysz, bierz karę i przyjeżdżaj! Aha, byłbym zapomniał. Zaparkuj na moim miejscu, bo matka z kuzynką pojechały na shopping, bo u nas w storze jest sejał, to nieprędko wrócą. No, dobra, dobra, pakuj się i już – dorzucił, odkładając słuchawkę.

Bolek objaśnił, kim jest Stefan.

– Zaraz tu będzie, on tak zawsze się ceregieli, bo technikum skończył. A teraz ma brygadę remontową i zasuwa jak trzeba, bracie. Nie bądź taki przerażony, Józik, walnij jeszcze jednego, to ci się humor poprawi. – Potem zmienił temat. – Powiedz ty mi, Józiek, jak ci się ta nasza Ameryka podoba. Czy ty ją lubisz?

– Ja to jeszcze tutaj niczego nie widziałem, przecież jestem dopiero trzeci dzień.

– Oj, napatrzysz ty się tutaj, napatrzysz. Ale pamiętaj: Gdyby cię ktoś pytał, czy podoba ci się w Ameryce, mów bez zająknięcia, że bardzo. Wszyscy mnie tu znają i z tego właśnie powodu nie mogę mieć żadnego obciachu.

Wróciłem myślami do kraju. Pewnego razu, gdy mnie majster zapytał, czy zostanę dwie godziny po robocie, to tyle jobów dostał, że można by było z nich niezłą wiązankę uskładać. Nasunęło mi się w związku z tym pytanie.

– Słuchaj, Bolek, zdarza się, żebyś pracował mniej niż dwanaście godzin?

Na to kuzyn:

– Czasem owertajma robię, to i pieniądze większe do domu przynoszę. Ale nie zawsze.