Sport zza krat - Piotr Dobrowolski - ebook + książka

Sport zza krat ebook

Piotr Dobrowolski

3,8

Opis

Sport to nie tylko pełne kibiców hale i stadiony. Medale, chwała i sponsorzy.

Taki obraz widzimy i chcemy widzieć. Nie zawsze droga do sukcesu jest prosta. Czasami niektórzy bohaterowie mają problemy z prawem. To właśnie im poświęcony jest reportaż Piotra Dobrowolskiego, który podejmuje kolejny trudny sportowy temat tabu.

Ludzie sportu wjeżdżają tu na skrzyżowanie z prawem i z tego skrzyżowania wypadają – zawsze z poważnymi konsekwencjami. To opowieść o tym, jak różne charaktery mierzą się z problemami. O ludziach uzależnionych od adrenaliny i blichtru, których sport może zniszczyć ale też uratować.

Daria Kabała-Malarz

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 249

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (13 ocen)
5
4
2
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Rozdział 1. WRÓG PUBLICZNY NUMER 1

Rozdział 1

WRÓG PUBLICZNY NUMER 1

To był skandal, który zatrząsł w posadach „przyjaźnią” polsko-radziecką. Pierwszy sekretarz Komitetu Centralnego Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego Leonid Breżniew wpadł w szał, a jego wasal, rządzący wtedy Polską Edward Gierek o mało nie przypłacił awantury zawałem.

23 kwietnia 1975 roku Służba Bezpieczeństwa zatrzymała majora Jerzego Pawłowskiego, najlepszego polskiego szablistę wszech czasów. Postawiono mu zarzut współpracy z wywiadem amerykańskim. Szok partyjnych kacyków okazał się tym większy, że szermierz Legii Warszawa był ikoną sportu, dumą całego bloku państw komunistycznych, prawdziwą maszynką do zdobywania medali. Przystojnego, elokwentnego, szarmanckiego, obytego w świecie pana Jerzego stawiano za wzór socjalistycznego sportowca. Nic dziwnego, że Breżniew był tak wściekły, że odsunął polskie władze od nadzoru nad śledztwem, a potem nad procesem szermierza. Postępowanie sądowe całkowicie kontrolowali generałowie z Kremla.

– Dla komunistów najlepszym wyjściem byłoby uśmiercenie ojca. Jednak z obawy przed reakcją polskiego społeczeństwa nie mogli sobie na to pozwolić. Tata był tak popularny, że gdyby go stracono, ludzie mogliby wyjść na ulice – uważa syn mistrza szabli, Michał Pawłowski, który choć w chwili aresztowania ojca miał niecałe osiem lat, doskonale pamięta tamte wydarzenia.

Gdy sprawę upubliczniono, na cesarza polskiego sportu – jak określano wówczas Jerzego Pawłowskiego – wylano w mediach wiadro pomyj. W obrzydliwych propagandowych tekstach celowały „Żołnierz Wolności” i „Trybuna Ludu”, reżimowe tuby władzy, a na rodzinę szermierza spadł społeczny ostracyzm.

Komunistom zależało na przedstawieniu Pawłowskiego w jak najgorszym świetle, by naród przestał go postrzegać jako pupilka władzy, mistrza olimpijskiego z Meksyku (1968 rok – konkurs indywidualny), trzykrotnego srebrnego medalistę igrzysk (Melbourne 1956 – indywidualnie i w drużynie, Rzym 1960 – w drużynie) oraz zdobywcę brązu w konkursie drużynowym w Tokio w 1964 roku, a także siedmiokrotnego mistrza świata. Kremlowi marzyło się, by na szermierza zaczęto patrzeć jak na zdrajcę, który sprzedał się imperialistom.

Było to wierutne kłamstwo, bo Pawłowski za pracę dla wywiadu USA nie chciał – i nie wziął – od Amerykanów nawet centa. Ale kto by wtedy w to uwierzył i kogo tak naprawdę to obchodziło? Dla komunistów ważne było jedynie, aby zohydzić ludziom – uważanego przez lata za nieskalanego – wybitnego sportowca.

Jerzy Pawłowski ostateczną decyzję o współpracy z CIA podjął wiosną 1964 roku podczas turnieju we włoskiej Padwie. Przyjął pseudonim operacyjny „Paweł”. Ironia całej sytuacji polega na tym, że jankesi zwerbowali człowieka, który w studenckich czasach był szantażowany i zmuszony do działania na rzecz polskiego – czyli de facto sowieckiego – wywiadu. Trener szermierza na AZS-ie podczas niezobowiązującej rozmowy wyciągnął od Jurka, że jego ojciec walczył w AK. Groźba aresztowania rodziciela sprawiła, że postawiony pod ścianą szermierz przyjął ofertę nie do odrzucenia. Tak naprawdę nic jednak z tego nie wynikało, bo przez lata pozostawał nieaktywnym agentem, z którego mocodawcy nie mieli żadnego pożytku.

– Choć nie jest to opisane w jego książce, ojciec pracował dla CIA już w latach 50. Amerykanie go nie zwerbowali. Zgłosił się sam. Niestety, nie znam okoliczności, w jakich to nastąpiło. Głównym motywem działania taty była zemsta na komunistach, którzy pojmali jego ojca, żołnierza AK, i zamierzali wykonać na nim wyrok śmierci. Warunkiem uniknięcia kuli w łeb było podpisanie współpracy z kontrwywiadem wojskowym PRL-u – odkrywa nowe karty z dziejów ojca Michał Pawłowski.

Wychowany w patriotycznym duchu sportowiec nie mógł się pogodzić, że Polska jest deptana przez sowiecki but. Dlatego zdecydował się szpiegować dla USA. Choć w książce Najdłuższy pojedynek Pawłowski dokładnie opisuje sposób, w jaki został jednak zwerbowany przez Amerykanów, to nawet akapitu nie poświęca temu, jakie informacje im przekazywał.

– Ojciec nie należał do ludzi, którzy chwalą się swoimi czynami, a naprawdę dokonał wspaniałych rzeczy. Dane, które zdobył i przekazał Amerykanom, doprowadziły do likwidacji czterech, pięciu szpiegów komunistycznych w strukturach zachodnich. Jednym z nich był dyrektor Departamentu Finansów w samym CIA. Z mojej wiedzy wynika, że ta informacja nie była dotąd upubliczniona – zdradza Pawłowski junior.

Pan Jerzy był diabelnie skuteczny, bo wyprowadzał w pole komunistów aż przez dziewięć lat. Od początku 1975 roku szermierz czuł jednak, że pętla na jego szyi zaciska się coraz bardziej. Podejrzewał, że jest obserwowany, obawiał się o życie własne i rodziny. By uchronić najbliższych przed konsekwencjami swoich działań, do chwili aresztowania utrzymywał przed żoną w tajemnicy, że jest agentem CIA.

Dzień po swoich imieninach Pawłowski wstał bladym świtem i pojechał do siedziby polskiego kontrwywiadu przy ulicy Oczki w Warszawie. Niepewny tego, co może go spotkać, zdesperowany w trosce o bezpieczeństwo żony i syna, zmęczony nieustannym czuwaniem i życiem w ciągłym napięciu przyznał się do pracy na rzecz Centralnej Agencji Wywiadowczej. Zrobił to, bo wiedział, że w CIA działa rosyjski kret. Komunistyczny kontrwywiad nigdy na niczym nie złapał Pawłowskiego, niczego nie potrafiono mu udowodnić. Zgłaszając się na Oczki, sportowiec był pewien, że jego zeznania nie wyrządzą krzywdy mocodawcom z USA, bo przez ostatnie dwa lata pozostawał w uśpieniu.

POD CELĄ

– Wtedy, 23 kwietnia, byłam w szpitalu – opowiada żona szablisty, Iwona Pawłowska, lekarz ginekolog. – Pracowałam w Wojskowej Akademii Medycznej. W pewnym momencie podeszła do mnie pielęgniarka i powiedziała, że czeka na mnie dwóch panów. Pomyślałam, że to pewnie mężowie pacjentek, którzy chcą się dowiedzieć o samopoczucie swoich małżonek. Czekali przed wejściem na oddział. Gdy do nich podeszłam, pokazali legitymacje i powiedzieli, że muszę pójść z nimi. Pojechaliśmy na Oczki. Wprowadzono mnie do pokoju, w którym było czterech czy pięciu esbeków i mój mąż. Tam dowiedziałam się, że Jerzy został aresztowany i postawiono mu zarzut współpracy z CIA. To był dla mnie tak ogromny szok, że zakręciło mi się w głowie i o mało nie zemdlałam. Mąż zaczął mnie uspokajać, abym się nie martwiła, że wszystko na pewno niebawem wyjaśni, a on wróci do domu – wspomina pani Iwona. – Jakiś czas po zatrzymaniu męża dostałam wymówienie z pracy. Mając na utrzymaniu synka, mamę i dziadka oraz męża w areszcie, rozpoczęłam starania o nową posadę. Rozmowy kwalifikacyjne zawsze miały ten sam scenariusz. Gdy podawałam nazwisko, za każdym razem padało pytanie: „Wzięła pani rozwód z mężem?”. „Nie, oczywiście, że nie” – odpowiadałam. „Aha, to odezwiemy się do pani”. Po czym przychodziła odpowiedź negatywna – wzrusza ramionami żona pana Jerzego.

Pawłowska skoncentrowała się na poszukiwaniu posady w przychodniach lekarskich. Z prostego powodu – tam płacono więcej niż w szpitalu. Po kilkudziesięciu próbach wreszcie znalazł się odważny szef przychodni, który nie bał się narazić partii i zatrudnił panią Iwonę.

– Gdy aresztowano męża, miałam zdawać egzamin na drugi stopień specjalizacji i kończyłam doktorat. Na szczęście w tym nieszczęściu miałam wspaniałego profesora. W trybie pilnym doprowadził do egzaminu, który zdążyłam zdać na piątkę, zanim w szpitalu wręczono mi wilczy bilet – wyjawia żona szablisty.

Któregoś dnia, już po zatrzymaniu Pawłowskiego, do pani Iwony pełniącej dyżur w szpitalu, jeden z ostatnich przed zwolnieniem, podbiegła pielęgniarka:

– Pani doktor, cały szpital aż huczy, że pani męża przewieziono na anatomię patologiczną – powiedziała zdenerwowana.

– Nogi się pode mną ugięły, bo tam robiono sekcje zwłok. Przerażona zwolniłam się z pracy i pojechałam na Oczki. Zażądałam spotkania z pułkownikiem SB prowadzącym sprawę Jurka – nawet po tylu latach pani Pawłowska nie potrafi opanować emocji, wspominając tę traumatyczną historię. – „Proszę ze mną jechać na Rakowiecką. Muszę natychmiast zobaczyć się z mężem!”. Pułkownik przez dłuższą chwilę milczał, wstał zza biurka, okrążył je i nachylając się nade mną, spytał: „A co się pani tak spieszy?”. „Waszej prasy pan nie czyta?! Przecież »Żołnierz Wolności« kilka dni temu donosił, że mój mąż popełnił samobójstwo. Oświadczam, że dopóki żyję, nie puszczę wam tego płazem. Bo mąż nigdy nie odebrałby sobie życia!”, wykrzyczałam esbekowi w twarz. Ostatecznie pojechaliśmy do więzienia. Zobaczyłam Jurka i trochę się uspokoiłam – opowiada pani Iwona.

Pawłowscy mieli się czego obawiać, bo – jak pokazał przykład pułkownika Kuklińskiego, któremu zabito rodzinę – SB, chcąc zniszczyć psychicznie przeciwnika, uderzała właśnie w jego najbliższych.

Za lekarką krok w krok chodzili funkcjonariusze. Po jakimś czasie żona szermierza już doskonale znała swoich „opiekunów”. Na obserwacji się nie kończyło. Pewnego razu w malucha, który prowadziła pani Iwona, w drzwi od strony kierowcy z impetem uderzyła syrenka.

– Za kierownicą siedział człowiek ze służb. Wiem, bo za chwilę na miejscu kolizji nagle zjawiło się kilku esbeków. Miałam uszkodzony kręgosłup szyjny. Przez pół roku dochodziłam do zdrowia. Myślałam, że już nie wrócę do zawodu – wyjawia żona.

Na szykany narażony był również syn Jerzego Pawłowskiego.

– W szkole, nie wiadomo skąd, pojawili się starsi koledzy, którzy będąc nastolatkami, nie mieli prawa nic wiedzieć ani interesować się sprawą mojego ojca, a byli doskonale zorientowani. Nieustannie towarzyszyli mi w ostatnich latach podstawówki, a potem w liceum. Jeden z nich, mimo że nie należał do wybitnych uczniów, jakimś cudem dostał się do Liceum Zamoyskiego. A jako że w tamtych czasach uczestniczyłem już w pierwszych demonstracjach, na każdym kroku trzeba było uważać. Musiałem mieć oczy dookoła głowy – wspomina Michał.

Szykany dotknęły też starszego syna szermierza – Piotra. To owoc małżeństwa sportowca z aktorką Teresą Szmigielówną. Pierwsza żona Pawłowskiego opowiedziała w „Życiu na Gorąco”, że Piotr pięknie rysował i marzył o studiach na Akademii Sztuk Pięknych. Nazwisko Pawłowski przekreśliło jednak te marzenia. Chłopak – zamiast na wykłady – w stanie wojennym trafił do karnej kompanii Ludowego Wojska Polskiego.

– Swoje przeżyliśmy. Do tego doszły kolportowane przez komunistów plotki o alkoholu i przemocy domowej w pierwszym małżeństwie taty. Robiono wszystko, by zrobić z niego potwora. To były wierutne bzdury. Do dziś z Piotrem i jego rodziną utrzymujemy przyjacielskie kontakty, spędzamy razem święta – tłumaczy Michał.

Proces Jerzego Pawłowskiego trwał rok. W tym czasie sportowiec był osadzony w X Pawilonie aresztu śledczego przy ulicy Rakowieckiej w Warszawie.

– W założeniu X Pawilon był miejscem odosobnienia dla więźniów politycznych. W praktyce mąż siedział w celi z najgorszymi przestępcami – opowiada pani Iwona. – Złodzieje, mordercy, a nawet chorzy psychicznie. Tylko dzięki temu, że Jurek miał bardzo silny charakter, nie poddał się próbom dominacji ze strony współwięźniów. Co więcej, to on starał się ich resocjalizować.

– Oczywiście zdarzały się sytuacje, że perswazja słowna nie wystarczała i ojciec musiał się z nimi bić. Wysportowany i piekielnie szybki potrafił się obronić. Ale zazwyczaj do perswazji używał jednak siły intelektu – dodaje Michał.

– Jeśli dochodziło do sprzeczek, to tylko w obrębie celi. Nie jest prawdą, że mąż był poddawany torturom, że znęcano się nad nim fizycznie, o czym alarmowały zachodnie media. Nic takiego nie miało miejsca. Jeśli Jerzego dręczono, to głównie psychicznie – wtrąca pani Iwona.

Pawłowski siedział w czteroosobowej celi. Po wyjściu z więzienia często był pytany w wywiadach, czy za kratami mógł liczyć na pomoc ze strony CIA.

– Odpowiadał, opisując następującą historię. Siedział z nim chory psychicznie człowiek, który każdej nocy wdrapywał się na kraty i kręcąc korbą, wywoływał niesamowity hałas. Gdy inni więźniowie zrywali się na równe nogi, ten z rozbrajającym uśmiechem wyjaśniał, że właśnie… dzwoni do babci. Pewnego dnia na spacerze Jurek wziął go na bok i konspiracyjnym szeptem powiedział: „Waldek, dziś nie dzwoń do babci, bo ma do mnie dzwonić CIA”. Ów Waldek posłuchał prośby męża i od tamtej pory noce w celi były już spokojne. Tak to CIA pomogło Jerzemu – uśmiecha się pani Pawłowska.

Esbecja próbowała różnych sposobów, by skłonić swojego najsłynniejszego więźnia do mówienia. W celi Pawłowskiego notorycznie umieszczano konfidentów, którzy mieli go zachęcić albo nawet zmusić do zwierzeń. Pan Jerzy miał jednak szósty zmysł i zazwyczaj bez pudła rozpoznawał szpicli. Nie dał się sprowokować.

Do ogłoszenia wyroku rodzina szermierza rzadko dostawała zgodę na widzenia.

– Zabierałam na nie syna. Miałam dwa wyjścia: albo ukrywać przed nim, że ojciec siedzi, przez co mógłby mieć do mnie w przyszłości ogromny żal, albo powiedzieć mu prawdę. Wybrałam drugie rozwiązanie. Dziecko chodziło ze mną do więzienia – wyjaśnia lekarka.

Podczas jednego ze spotkań Michał zapytał ojca:

– Tatusiu, a dlaczego właściwie ty tutaj jesteś?

– Fajne masz dżinsy – Jerzy Pawłowski jakby zignorował pytanie syna.

– No, fajne.

– A to są jakie dżinsy?

– Amerykańskie.

– A nie wolałbyś ruskich?

– No coś ty, tatusiu!

– To dlatego tutaj siedzę. Bo też nie chcę ruskich w Polsce.

Pani Iwona podsumowuje:

– I w tak prosty sposób mąż wyjaśnił synowi, dlaczego nie ma go z nami w domu.

Małżonka sportowca zapytana, czy miała żal do męża o to, że decydując się na ryzyko bycia agentem, w pewnym momencie musiał poświęcić życie z nią i małym dzieckiem, bez chwili wahania odpowiada:

– Nigdy! Członkowie mojej rodziny niedługo po wojnie szli do więzienia za to, że walczyli o Polskę wolną od sowieckiego okupanta. Są sprawy wymagające najwyższego poświęcenia. Byłam dumna z męża – wyjaśnia pani Pawłowska.

Pani Iwona zabierała syna na widzenia z jeszcze jednego powodu.

– W więzieniu było beznadziejne jedzenie. Ojciec na przykład uzupełniał białko… polując na gołębie. Jeśli ptak wleciał przez okienko do celi, to go łapał, a potem gotował w puszce po konserwach. Zapamiętałem, że nawet jeszcze bardzo długo po wyjściu z kryminału ojciec strasznie szybko jadł. Gdy my z mamą dopiero siadaliśmy do stołu, on już był po obiedzie. Na Rakowieckiej, a potem w Barczewie, przyzwyczaił się, że jeśli nie zdąży zjeść w określonym przez regulamin czasie, to strażnicy zabiorą posiłek, a on będzie głodny. W więzieniu, by zaoszczędzić czas, nie gryzł, tylko od razu przełykał, często bardzo gorące jedzenie – wtrąca Michał. – Więc gdy odwiedzaliśmy tatę, robiłem za kuriera. Bo mnie przy wejściu do kryminału nie sprawdzano. Jedzenie dla niego przemycałem… pod koszulką. Kiedyś zażyczył sobie suszonych śliwek. W PRL-u był to rarytas nieosiągalny do zdobycia. Uruchomiliśmy więc przyjaciół w Niemczech. Przesłali nam te śliwki. Wniosłem je potem na widzenie i podałem mu pod stołem. Tata nawet nie zdawał sobie sprawy, ile wysiłku kosztowało zdobycie dla niego tego przysmaku – dodaje syn mistrza olimpijskiego z Meksyku.

Na Rakowieckiej Pawłowski – trochę dla zabicia czasu, a trochę z miłości do sztuki – zaczął malować. Pierwszemu stworzonemu za kratkami obrazowi nadał tytuł Za jeden uśmiech mojej żony. Wisi na honorowym miejscu w salonie pani Iwony. Przedstawia alejkę drzew w zimowej scenerii. Jest piękny i jedyny w swoim rodzaju, bo…

– Ojciec namalował go pastą do zębów zmieszaną z tuszem wyciśniętym z wkładów do długopisów. Dopiero po procesie władze więzienia zezwoliły, byśmy przynosili mu farby – wyjaśnia Michał.

Malarstwo było trzecią, po rodzinie i szermierce, wielką miłością Jerzego Pawłowskiego. Pierwszą grafikę zatytułowaną Człowiek śpiący na ławce pan Jurek, będąc wówczas małym chłopcem, wykonał jeszcze w czasie okupacji. Zarobione na jej sprzedaży 100 złotych oddał rodzicom.

Ulubionym obrazem małżonki sportowca jest ten uosabiający jedność rodziny. Na pagórku, wśród traw, stoją trzy drzewa. Pierwsze – najwyższe – to pan Jerzy, drugie, środkowe, nieco mniejsze, symbolizuje panią Iwonę, a trzecie, najmniejsze, po prawej stronie, to Michał. Nad nimi zbierają się ciężkie burzowe chmury, ale trzy drzewa stoją niewzruszone. Żaden kataklizm nie jest w stanie nimi zachwiać. Dokładnie jak rodziną Pawłowskich, nawet w najcięższych dla niej chwilach.

W sumie szermierz stworzył ponad sto obrazów. Kilkadziesiąt z nich zostało kupionych przez ludzi z całego świata.

– Prace ojca trafiły chyba na każdy kontynent – mówi z dumą Michał Pawłowski.

PROCES I WYROK

Proces Jerzego Pawłowskiego odbywał się przed sądem wojskowym. Za zamkniętymi drzwiami.

– Bardzo się bałam, że mąż dostanie karę śmierci. Był oficerem Wojska Polskiego. Oskarżano go o pracę dla obcego wywiadu. W armii nie ma większej zbrodni. Dlatego spodziewaliśmy się najgorszego – pani Iwona z drżeniem w głosie wspomina wydarzenia sprzed 44 lat. – Wyrok zapadł w Moskwie. Poznałam go, zanim został ogłoszony. Dobry kolega, który pracował w Komitecie Centralnym partii, w największym sekrecie wyjawił mi, że Jurek otrzyma 25 lat oraz zostanie zdegradowany z majora do szeregowca. I choć, przynajmniej w teorii, wiedziałam, czego się spodziewać, to stojąc pod drzwiami sali, w której mąż był sądzony 8 kwietnia 1976 roku, trzęsłam się z niepokoju. Gdy sędzia ogłosił wyrok, po raz pierwszy w życiu zemdlałam – relacjonuje pani doktor.

– Ten proces to był jeden wielki cyrk. Oprócz tego, że zarzucano mi współpracę z Amerykanami, do której się przyznałem, próbowano wmówić mi, że byłem też agentem izraelskiego Mossadu. Wyrok 25 lat brzmiał dla mnie jak dożywocie – opowiadał szermierz w Najdłuższym pojedynku.

W trakcie ogłaszania postanowienia sądu Jerzy Pawłowski miał 43 lata. Jeżeli odsiedziałby cały wyrok – przy założeniu, że nie zostałby zgładzony w kryminale – wyszedłby w wieku 68 lat… Mając takie perspektywy, nietrudno się załamać, popaść w depresję czy zacząć myśleć o samobójstwie.

– To nie Jurek. On na pewno by się nie załamał, bo nie był sam. Miał nas. Bez względu na to, co by się działo, jak wielkie szykany by go spotkały, przetrwałby je dla nas. Wiedział, że jeśli zajdzie taka potrzeba, poczekamy na niego nawet 25 lat – zapewnia żona sportowca.

We wspomnieniach z tamtego okresu szermierz wielokrotnie podkreślał, jak bardzo jest dumny z żony, którą również chciano zwerbować do współpracy z SB.

„(…) Iwonka stanowczo odmówiła. Nalegania nic nie dały (…). Jeszcze próbowali jej podstawić zawodowego podrywacza z Wojskowej Służby Wewnętrznej, specjalistę od zdobywania kobiet. Ale już na pierwszym spotkaniu, które zaaranżowano w kawiarni, powiedziała, że nie są w jej typie nadmiernie przystojni bruneci, a poza tym nie lubi wielbicieli, którzy zaczynają kontakt od zainstalowania mikrofonu pod jej domowym tapczanem. Amant więcej się nie pojawił (…)” – pisał w swojej książce szermierz.

Jerzy Pawłowski zdradził również, że po ogłoszeniu wyroku jego kolega z planszy, niemiecki szermierz Walter Köstner, zainicjował zbiórkę na rzecz wykupienia polskiego mistrza olimpijskiego z więzienia. Zebrał na ten cel niebagatelną kwotę 4 milionów dolarów. Nie udało się – esbecy za bardzo obawiali się mocodawców z Moskwy, a Rosjanie uważali, że to dla nich sprawa honorowa, i na żadne układy pójść nie chcieli.

BARCZEWO

Jerzy Pawłowski tak opisywał pobyt w ciężkim więzieniu pod Olsztynem:

„(…) Potem było parę lat w Barczewie. Za moich czasów było tam dwóch porządnych naczelników, ale też i paru wyjątkowo nikczemnych. Konfidentów również nie mniej niż w więzieniu na Rakowieckiej. Tyle że byli inni. Z najróżniejszych środowisk – wśród nich niemało kryminalistów, a nawet morderców. Ci także współpracowali z organami, stosując – powiedzmy to tak – niekonwencjonalne metody. Jeżeli to przeżyłem, to tylko dlatego, że byłem zdeterminowany. Raczej dam się zabić niż złamać. Ale przedtem ja też postaram się zabić (…). Jednym z naczelników był taki osobnik o sadystycznych skłonnościach, niejaki Nowak. Przyjeżdżających w odwiedziny potrafił przetrzymywać pod bramą zakładu i po kilka godzin (…)”.

Opowieść szermierza potwierdza jego syn.

– Pamiętam, jak raz w zimie marzliśmy pod bramą. Była tam jakaś rzeka czy fosa i ja do niej wpadłem. Potem mokry czekałem na widzenie. No i klawisze. Wyjątkowe chamy traktujące odwiedzających z wyższością i pogardą. Straszne miejsce – wzdryga się pan Michał.

– Mąż znał kilka języków, dlatego podczas spacerów parę razy rozmawiał z hitlerowskim zbrodniarzem Erichem Kochem. Podczas jednej z konwersacji były pan i władca Prus Wschodnich z rezygnacją w głosie wyznał Jurkowi: „Ja już stąd nie wyjdę…” – mówi pani Iwona.

Żona multimedalisty śmieje się, że pan Jerzy zawarł w Barczewie przyjaźnie, które przetrwały lata.

– Któregoś dnia wracam z pracy, a w naszym salonie siedzi wytatuowany i pokryty bliznami mężczyzna. Okazało się, że męża odwiedził kolega z celi. Jurek przyjął gościa z wielkimi honorami, długo rozmawiali. Bo mąż miał wspaniałe podejście do ludzi. Dla niego nie były ważne pochodzenie, wykształcenie czy zasobność portfela. Liczył się człowiek. Z równie dużym szacunkiem podchodził do księcia Monako, co do przyjaciela z więzienia. Był bardzo naturalny. Nie znosił sztuczności i blichtru – komplementuje małżonka pani Pawłowska.

To dzięki niej szermierz wrócił na Rakowiecką. Pani Iwona uruchomiła wszelkie możliwe znajomości, by przenieść męża do Warszawy.

– Pomógł nam wielki aktor i ojciec chrzestny Michasia, Gustaw Holoubek. Był posłem i na sejmowym korytarzu zaczepił nowego I sekretarza partii Stanisława Kanię. Przedstawił mu warunki, w jakich Jerzy odbywa karę, i poprosił o zmianę więzienia. Kania się zgodził – wyjawia pani doktor.

WYMIANA

2 listopada 1984 roku Pawłowski został przewieziony z Rakowieckiej do tajnego ośrodka Służby Bezpieczeństwa w Śródborowie pod Otwockiem.

– Tam przetrzymywany był również Lech Wałęsa, o czym ponoć nie wiedział nawet IPN. Choć męża nadal pilnowało czterech funkcjonariuszy, to po 10 latach spędzonych w kryminale przynajmniej wracał do sił w luksusowych warunkach. Okazała willa z kucharką, pięknym ogrodem, salonem, kolorowym telewizorem. Mogliśmy co tydzień go odwiedzać – wspomina pani Iwona.

Co ciekawe, Jerzy Pawłowski był już wtedy ułaskawiony, lecz ani on sam, ani jego rodzina o tym nie wiedzieli.

– Jednego razu siedzieliśmy w salonie, naturalnie z obstawą, i oglądaliśmy relację z procesu zabójców księdza Jerzego Popiełuszki. W pewnym momencie nie wytrzymałam i głośno zapytałam: „Boże, jak można zabić człowieka na rozkaz?!”. A jeden z BOR-owców z kamienną twarzą odpowiedział: „Droga pani, gdyby ktoś mi kazał zabić pani męża, to też bym zabił” – wspomina Iwona Pawłowska.

– Wtedy ojciec nie wytrzymał i rzucił: „To uważaj, skurwysynu, bo ja cię mogę zabić bez rozkazu” – wtrąca syn szablisty. – To był przełomowy moment. Tata ich sobie poustawiał i odtąd, aż do końca pobytu ojca w Śródborowie, atmosfera była zdecydowanie lepsza. Borowiki przekonali się, że mają do czynienia z człowiekiem o żelaznych zasadach, i okazywali tacie szacunek – mówi Michał.

Do wymiany doszło 11 czerwca 1985 roku. Zanim nastąpiła, znów musiała zadziałać pani Iwona.

– Gdy już było wiadomo, kiedy nastąpi wylot do Berlina, oświadczyłam esbekom, że zgodzę się na wymianę, ale tylko pod warunkiem, że polecę z mężem. I zaraz potem wrócimy do Polski – relacjonuje pani Pawłowska.

– A jest pani pewna, że mąż wróci? – ze złośliwym uśmiechem zapytał jeden z funkcjonariuszy.

– Na sto procent! – odparłam zdecydowanym tonem i zażądałam, by pokazali mi paszport Jerzego. – I wtedy okazało się, że ktoś tam na górze nad nami czuwa. Może babcia, może Pan Bóg, nie wiem… Bo mężowi wydano paszport tylko w jedną stronę. Oni sobie założyli, że nie wpuszczą Jurka z powrotem do kraju. Ostatecznie oboje otrzymaliśmy właściwe paszporty i odlecieliśmy do Niemiec. W Berlinie zostałam w hotelu, a mąż wraz z grupą jeszcze kilku osób pojechał na spotkanie z Amerykanami – wspomina pani Iwona.

Gdy pozostali agenci, którzy mieli zostać wydani przez KGB jankesom, wsiedli do podstawionego autokaru, Jerzy Pawłowski pozostał w busie, którym dowieziono szpiegów na miejsce spotkania. Wcześniej poinformował eskortujących go funkcjonariuszy Stasi [wschodnioniemiecka tajna policja – przyp. P.D.], że po wymianie wraca do Polski. Spokojnie czekał na Amerykanów. Gdy przedstawiciele wywiadu USA pojawili się, szermierz ruszył w ich stronę. Tak opisał spotkanie na moście Glienicke między Poczdamem a Berlinem:

„(…) Dopiero po dość długim czasie – dla mnie ten czas wydawał się nieskończonym – widzę, że w moją stronę kieruje się trzech mężczyzn. Amerykanie! (…) Wzruszenie dławi mi gardło, nie potrafię swobodnie mówić. Więc jednak nie zapomnieli! Wymusili moją wolność, moje prawo wyboru. Wymusili na komunie, od której nie uzyska się nic bez noża na gardle. Nie zdradzili mnie. Do końca byli wobec mnie lojalni (…)”.

Mimo namów i nalegań, by sportowiec pozostał na Zachodzie, Pawłowski potwierdził wysłannikom CIA, że nie zmienił swojej decyzji i niezwłocznie wraca do Polski. Wtedy otrzymał od nich pismo sygnowane przez prezydenta USA Ronalda Reagana. Jego treść upublicznił w swojej biografii:

„Do 20 lipca 1985 roku ma Pan prawo zdecydować, czy zechce Pan przyjechać do Stanów Zjednoczonych, czy też pozostać w Polsce. Będzie Pan miał prawo zabrać ze sobą całą rodzinę, wszystkie Pańskie rzeczy i ruchomości. Będzie Pan miał zapewniony transport, a strona polska jest zobowiązana do zagwarantowania Panu i Pańskiej rodzinie pełnego bezpieczeństwa”.

Mimo że po powrocie do Polski [w jednym samolocie z wydanym przez USA Marianem Zacharskim – przyp. P.D.] rodzina Pawłowskich wciąż była inwigilowana, pan Jerzy nie zmienił zdania i nie zdecydował się na emigrację. Wielokrotnie pytany, dlaczego po tylu cierpieniach, jakich doznał z rąk komunistów, nadal chce żyć w rządzonym przez nich kraju, sportowiec miał jedną odpowiedź:

– Polska to moja ojczyzna. A jeśli komunistom coś się tu nie podoba, niech sami stąd spieprzają!

Fakt, że po wymianie szermierz nie zamierzał zostać na Zachodzie, mocno zdenerwował Moskwę i kacyków z PZPR-u oraz – naturalnie – esbecję. Ci ostatni byli do tego stopnia zdesperowani, by pozbyć się Pawłowskiego, że postanowili go zlikwidować.

– Ojciec przeżył kilka zamachów na swoje życie. Gdy podróżował z mamą do Belgii, odkrył w trasie, iż ktoś przepiłował most w samochodzie. Innym razem byliśmy w górach. Tata miał wtedy fiata 125p, lubił docisnąć pedał gazu. W nocy ktoś zakradł się na podwórze domu, w którym nocowaliśmy, i otruł gospodarzowi psa. Następnego dnia wracaliśmy do Warszawy. Ojciec na górskich krętych drogach jechał szybko. W pewnym momencie zaczął zwalniać i zatrzymał auto na poboczu. Wysiadł, obszedł samochód i zielony na twarzy zawołał mnie do siebie. Gdy podszedłem, wskazał na koło. Nachyliłem się i aż zakręciło mi się w głowie. Trzymało się tylko na jednej śrubie. Obejrzeliśmy pozostałe. Ze wszystkich wykręcono śruby… – opowiada Michał.

CICHA ŚMIERĆ BOHATERA

Rodzina Pawłowskich przetrwała szykany esbecji i wreszcie w 1989 roku doczekała się zmiany ustroju. Wtedy pan Jerzy już od pewnego czasu leczył ludzi. W więzieniu bowiem odkrył w sobie zdolności bioenergoterapeutyczne. Mieszkanie przy Wareckiej, a konkretnie przerobiony na gabinet pokój Michała, odwiedzały tłumy pacjentów z całego świata.

– Pamiętam, że któregoś dnia przyjechał człowiek z nowotworem w mocno zaawansowanym stadium. I ojciec go uleczył! Gdybym nie był tego świadkiem, nie uwierzyłbym – z podziwem kręci głową syn mistrza.

– Mąż w każdy czwartek przyjmował w szpitalu na Lindleya. Głównie zajmował się dziećmi z nietrzymaniem moczu, co z medycznego punktu widzenia jest nie do wyleczenia. A on pomagał chorym. Uwolnił z tej przypadłości nawet wnuczkę ostatniego agenta KGB w Polsce, który zwrócił się do niego o pomoc – dopowiada pani Iwona.

Mistrz sam pokonał raka i borykał się z chorobą serca. Mimo to pracował i malował do końca. 11 stycznia 2005 roku był jeszcze z żoną na przyjęciu w Centrum Olimpijskim. Godzinę po powrocie do domu zmarł. Żył głośno, z przytupem, a odszedł cichutko. Zdaniem wielu tego dnia w przytulnym domku w Falenicy na wieczną wartę odszedł Żołnierz Wyklęty, który ojczyznę ukochał tak mocno, że gotów był dla niej poświęcić rodzinę, karierę sportową i życie.

WOJCIECH ZABŁOCKI. Szablista, czterokrotny uczestnik igrzysk olimpijskich, z których przywiózł dwa srebrne medale (Melbourne – 1956 rok i Rzym – 1960 rok) oraz jeden brązowy (Tokio – 1964 rok), światowej sławy architekt, kolega Jerzego Pawłowskiego z reprezentacji Polski:

Jurek nigdy się nie zdradził, że pracuje dla CIA

Piotr Dobrowolski: – Pamięta pan swoją reakcję na wieść o tym, że Jerzy Pawłowski został zatrzymany pod zarzutem współpracy z amerykańskim wywiadem?

Wojciech Zabłocki: – O wszystkim dowiedziałem się, przebywając za granicą. To było totalne zaskoczenie, wręcz szok! Jurek chyba się tego spodziewał, bo gdy jakiś czas wcześniej jechaliśmy na pokazowy turniej do Poznania, był bardzo nerwowy i spięty. Skarżył się, że ma kłopoty, ale nie wdawał się w szczegóły.

– Wielokrotnie z reprezentacją Polski wyjeżdżaliście na Zachód. Dostrzegał pan wówczas jakieś zmiany w zachowaniu pana Jerzego? Nigdy nie znikał z hotelu, z nikim się nie spotykał?

– Zachowywał się normalnie. Gdyby coś było nie tak, pewnie bym się zorientował, bo zazwyczaj mieszkaliśmy w jednym pokoju. Ba – zdarzało się, że ze względów oszczędnościowych spaliśmy w jednym dużym łóżku. Jurek nie dawał żadnych powodów do podejrzeń.

– Jak pan przyjął wyrok 25 lat dla Jerzego Pawłowskiego? Z ulgą, bo za szpiegostwo mógł dostać karę śmierci, czy też z przerażeniem, bo kolega z kadry miał spędzić w więzieniu ćwierć wieku?

– Byłem i przestraszony, i zszokowany. Całe szczęście, że nie dostał najwyższej kary, bo za współpracę z obcym wywiadem dawano wojskowym czapę. Myślę, że Jurek ocalił życie dlatego, że był znanym i popularnym zawodnikiem. Znalazł się w grupie kilku osób, które w Berlinie wymieniono za Mariana Zacharskiego. Amerykanie proponowali Jurkowi, by został na Zachodzie, ale myślę, że był tak przyzwyczajony do Warszawy, iż nie wyobrażał sobie życia gdzie indziej. Dlatego wrócił.

– Jerzy Pawłowski w więzieniu zaczął malować. A pan kiedy zainteresował się architekturą?

– Jurek jeszcze przed odsiadką miał słabość do malarstwa. Interesował się też budownictwem. Mieszkał w domku pod Warszawą. Pamiętam, że pojawił się jakiś problem z dachem i Jerzy radził się mnie, jak go rozwiązać. A jak ja trafiłem na architekturę? Od małego byłem dobry z rysunku. Chciałem studiować na Akademii Sztuk Pięknych, w czym popierał mnie ojciec. Mama natomiast uważała, że lepsza będzie architektura. Przychyliłem się do jej zdania i nie żałuję. Zaprojektowałem wiele obiektów sportowych na całym świecie. To piękny i kreatywny zawód.

– Dziesięcioletni pobyt w więzieniu zmienił Jerzego Pawłowskiego?

– Jakiś czas po tym, gdy wyszedł, przyjechałem, by zabrać go na trening. W drodze do hali mało się odzywał, był bardziej stonowany, nie tak błyskotliwy jak zwykle. Jurek miał plany sportowe, chciał wrócić do szabli, wciąż dobrze walczył, ale pod jego nieobecność pojawili się młodzi, szybcy zawodnicy i po tak długiej przerwie trudno mu było z nimi rywalizować.

– Odwiedzał pan Pawłowskiego w więzieniu?

– Nie, ale utrzymywałem kontakt z jego żoną Iwoną i synem Michałem. Zresztą do dziś się to nie zmieniło.

– Jerzy Pawłowski jest określany najlepszym szablistą wszech czasów. Słusznie?

– Tak! Był wielkim szermierzem. Walczył z niesamowitą gracją i wyczuciem. Miał świetny refleks. Siedząc w więzieniu, zwrócił się do władz z prośbą o pozwolenie na start w mistrzostwach świata. Gdyby Jurek je wygrał, zdetronizowałby Włocha Edoarda Mangiarottiego, a wtedy miałby na koncie najwięcej triumfów i zostałby okrzyknięty najlepszym szablistą wszech czasów. Niestety, nie dostał zgody na udział w czempionacie.

[Wojciech Zabłocki nie jest do końca precyzyjny, ponieważ Pawłowski miał oficjalny tytuł Szablisty Wszech Czasów. Gdyby wyprzedził Mangiarottiego, to przyznano by mu miano Szermierza Wszech Czasów – przyp. P.D.].

– Jerzy Pawłowski to bohater czy zdrajca?

– Uchylam to pytanie…

Jerzy Pawłowski przez władze partyjne był stawiany za wzór socjalistycznego sportowca.

foto EDWARD FRANCKOWIAK/PRZEGLĄD SPORTOWY/NEWSPIX.PL

Na planszy Pawłowski był szybki, sprawny i skuteczny. Intuicyjnie wyczuwał zamiary przeciwnika.

foto MIECZYSŁAW ŚWIDERSKI/PRZEGLĄD SPORTOWY/NEWSPIX.PL (6)

Reprezentacja polskich szermierzy. Od lewej: Wojciech Zabłocki, Marek Kuszewski, Jerzy Pawłowski i Zygmunt Pawlas.

foto MIECZYSŁAW ŚWIDERSKI/PRZEGLĄD SPORTOWY/NEWSPIX.PL (6)

Jerzy Pawłowski zdobył oficjalny tytuł Szablisty Wszech Czasów.

foto MIECZYSŁAW ŚWIDERSKI/PRZEGLĄD SPORTOWY/NEWSPIX.PL (6)

Jerzy Pawłowski był pięciokrotnym medalistą olimpijskim. Indywidualnie i drużynowo.

Z igrzysk w Meksyku w 1968 roku Pawłowski wrócił ze złotym medalem.

Wyrokiem sądu wojskowego szermierz został skazany na 25 lat więzienia i zdegradowany ze stopnia majora LWP do szeregowca.

Obraz Za jeden uśmiech mojej żony Jerzy Pawłowski namalował w więzieniu przy ul. Rakowieckiej w Warszawie za pomocą pasty do zębów i tuszu wyciśniętego z długopisów.

foto ARCHIWUM PRYWATNE

Jerzy Pawłowski zmarł 11 stycznia 2005 roku w swoim domu w Falenicy. Miał 73 lata.

foto JACEK HEROK/NEWSPIX.PL

Włodzimierz Trams – skazany na 5 lat więzienia za przemyt. Tu z żoną Krystyną.

foto TOMASZ PRAŻMOWSKI/FORUM

Rozdział 2. WIĘZIENIE ZAMIAST REALU

Rozdział 2

WIĘZIENIE ZAMIAST REALU

– Zawsze lubiłem trzynastkę. Z tym numerem na koszulce grałem w Legii, liczba przez wielu uważana za pechową mnie przynosiła szczęście. Do czasu. Dokładnie do 13 lutego 1971 roku. Tego dnia wybuchła afera, której głównym bohaterem stałem się właśnie ja – wspomina Włodzimierz Trams.

Trams, rocznik 1944, na przełomie lat 60. i 70. był uważany za najlepszego rozgrywającego świata. Real Madryt oferował za młodego koszykarza 300 tysięcy dolarów. Na owe czasy kwotę niewyobrażalną, za którą spokojnie można by kupić w Warszawie całą kamienicę.

– Nawet gdyby Hiszpanie proponowali trzy razy więcej, i tak nie było szansy na transfer. Nikt by mnie nie puścił – twierdzi Trams. – A potem to wszystko straciło znaczenie, bo na trzy lata i pięć miesięcy trafiłem do więzienia.

Po przegranej z Fidesem Neapol w półfinale Pucharu Zdobywców Pucharów koszykarska drużyna Legii po przesiadce w Wiedniu, wczesnym rankiem 12 lutego, wjechała pociągiem sypialnym na Dworzec Gdański w Warszawie. Pierwsze promienie słońca dopiero nieśmiało przebijały się przez ciężkie chmury zimowego poranka, gdy skład stanął na peronie.

– Wiozłem do Polski dwa kilo złota, które kupiłem we Włoszech. W przedziale sypialnym byliśmy we czterech. Koledzy pomogli mi ukryć kruszec w… świetlówkach. Zdjęliśmy obudowę i pomiędzy jarzeniówkami umieściliśmy woreczki ze złotem. Pierwsza kontrola, na granicy, bodaj w Kunowicach, choć nadzwyczaj skrupulatna, nie wykryła schowka. Byłem przekonany, że wszystko, co złe, już za mną. Miałem plan, że poczekam, aż ludzie wyjdą z pociągu, i wtedy spokojnie wyciągnę fanty – relacjonuje pan Włodzimierz.

Plan koszykarza legł w gruzach, kiedy na Gdańskim na wjeżdżający pociąg już czekał oddział żołnierzy Wojskowej Służby Wewnętrznej.

– Kto jedzie, siatkarze? – zapytał jeden z żandarmów.

Wyglądający przez okno Włodek odpowiedział:

– Nie, koszykarze Legii.