Spitfire stanął na ogonie - Paweł Reising - ebook + książka

Spitfire stanął na ogonie ebook

Reising Paweł

3,6

Opis

Wspomnienia Johna Benetta-Książczyka - pilota Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie, a po zakończeniu wojny czynnego oficera Królewskich Sił Powietrznych RAF.

Poznajemy dzieciństwo bohatera, szkołę lotniczą, epopeję wojny 1939 roku, ucieczkę przez granicę i „ścieżkę szczurów” prowadzącą do jednostek tworzonych przez Sikorskiego na Zachodzie.

Nowa szkoła lotnicza i nowe przyjaźnie .Walki i wypadki lotnicze, fascynacje i miłości. Dzięki małżeństwu z Angielką polski pilot mógł pozostać na Wyspach Brytyjskich, w przeciwieństwie do tysięcy polskich żołnierzy, których lewicowy rząd Bevina nie chciał widzieć nawet w koloniach Korony. Zaproponowano mu kontynuowanie kariery wojskowej w służbie brytyjskiego króla.

Ponieważ Polacy przestali być mile widziani w Albionie, nazwisko „Książczyk” było niemożliwe do wymówienia dla tubylców , swojski Jan Książczyk musiał zmienić się w Johna Benetta, mile brzmiącego w angielskich uszach.

Oddajemy do rąk Czytelnika wspomnienia 101-letniego weterana, oddając hołd jego odwadze, uporowi i konsekwencji.

"Próbuję odpalić silnik raz, drugi, trzeci, lecz śmigło ani drgnie. Spitfire traci prędkość i zaczyna spadać. Spoglądam na wysokościomierz – wskazuje 12 tysięcy stóp, czyli prawie 4 tysiące metrów. Zagłębiam się znów w czarnej chmurze. Jeszcze raz próbuję odpalić silnik i nic, zupełnie nic, więc już wiem, że muszę przymusowo lądować! Zgodnie z instrukcją wyłączam iskrownik. Aby utrzymać prędkość i nie wpaść w korkociąg, szybuję w dół, lecz mimo to samolot szybko traci wysokość. Gdy wreszcie znalazłem się pod chmurami patrzę, poniżej rozpościera się pagórkowaty, miejscami zalesiony teren. W przeważającej części pokryty polami, lecz one zasłane są licznymi szarymi, granitowymi głazami. Wiem, że jest już za nisko na skok ze spadochronem… "

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 133

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,6 (10 ocen)
1
5
3
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Projekt okładki i stron tytułowychFahrenheit 451

 

W książce wykorzystano zdjęcia z prywatnego archiwum Jana Książczyka, Pawła Reisinga, A. Pasikowskiego, Wikipedii, Biblioteki Narodowej, Narodowego Archiwum Cyfrowego i Polskiego Instytutu i Muzeum im. gen. W. Sikorskiego w Londynie

 

Redakcja i korektaKatarzyna Bury (UKKLW)

 

Dyrektor wydawniczyMaciej Marchewicz

 

ISBN 9788380795938

 

Copyright © Paweł ReisingCopyright © for Fronda PL Sp. z o.o., Warszawa 2020

 

WydawcaWydawnictwo Fronda Sp. z o.o.ul. Łopuszańska 3202-220 Warszawatel. 22 836 54 44, 877 37 35 faks 22 877 37 34e-mail: [email protected]

www.wydawnictwofronda.pl

www.facebook.com/FrondaWydawnictwo

www.twitter.com/Wyd_Fronda

 

KonwersjaEpubeum

Wstęp

Dla osoby, która od dzieciństwa interesowała się historią i przeczytała wiele książek o polskich lotnikach walczących podczas II wojny światowej, spotkanie z panem Johnem Benettem-Książczykiem było istnym cudem. Ponadto nieprawdopodobny był fakt, iż mieszkał niedaleko ode mnie, miał świetną pamięć i chętnie dzielił się swymi wspomnieniami. Czyż w takiej sytuacji mogłem oprzeć się pokusie przejścia przez bramę wyobraźni do niebywale barwnego, a zarazem dramatycznego świata przeszłości?

Początkowo miał powstać zaledwie kilkustronicowy tekst do czasopisma historycznego „KurieR – Kultura i Rzeczywistość”. Jednak stopniowo objętość zapisków stawała się na tyle duża, że po kilku miesiącach postanowiliśmy spróbować stworzyć książkę. Praca toczyła się powoli, lecz dość systematycznie. Ale czasem, gdy zaczynałem zadawać bardzo szczegółowe pytania, słyszałem:

– Pytasz o takie drobiazgi, a ja przecież po tylu latach nie mogę tego pamiętać.

Zdawałem sobie sprawę z tego, że moja ciekawość bywa może zbyt natrętna, jednak po kilku dniach, zazwyczaj podczas następnego spotkania, słyszałem:

– Tak myślałem o tym, o co pytałeś, i przypomniałem sobie w nocy, że…

Czyli jednak w głębokich zakamarkach pamięci można było odnaleźć nawet jakieś drobne, lecz istotne dla pełnego obrazu wydarzeń szczegóły z przeszłości. W tych wspomnieniach nie brakowało nie tylko barwnych anegdot i zaskakujących ciekawostek, ale też interesujących przemyśleń czy refleksji. Słuchając pana Johna, często czułem, jakbym podróżował w czasie.

Po 3 latach pracy, w trakcie których odbyliśmy kilkadziesiąt spotkań, spędziliśmy na rozmowach kilkaset godzin, i po iluś tysiącach zadawanych przeze mnie pytań pracę nad treścią książki mogliśmy uznać za zakończoną. Dwukrotnie tekst wydrukowałem i przekazałem panu Johnowi, aby mógł wnieść ostatnie uwagi i poprawki. W sprawach stylistycznych dał mi całkowicie wolną rękę, lecz opisy musiały wiernie odzwierciedlać zapamiętane wydarzenia, a przynajmniej ich nie zniekształcać.

Podczas pracy nad książką spotykaliśmy się z życzliwą pomocą od osób z kraju i zagranicy, które wspierały nas w sprecyzowaniu szczegółów oraz przekazywały ciekawe dokumenty i fotografie. Dodatkową, choć niespodziewaną inspiracją do kilku akapitów okazały się obejrzane w kinie wspólnie z panem Johnem 2 filmy o Dywizjonie 303. Wtedy, w końcu sierpnia 2018 roku, byliśmy przekonani, że naszym obowiązkiem jest sprostowanie błędnych wyobrażeń kreowanych przez filmowców.

Mam nadzieję, że lektura niniejszej książki wniesie wiele cennych elementów do świadomości czytelników oraz zainspiruje do pełniejszego zrozumienia niełatwych losów Polaków walczących za Ojczyznę.

Paweł Reising

1.Rodzinny dom i nauka latania

Latem 1937 roku pojechałem pociągiem do Warszawy do mojego wuja, zawodowego oficera, kapitana pilota Franciszka Witakowskiego. Nocowałem u niego, a po śniadaniu zabrał mnie na lotnisko mokotowskie, żebym zobaczył na własne oczy, jak wygląda polskie lotnictwo. Gdy dojechaliśmy na miejsce, to nawet dobrze się nie rozejrzałem, bo zaraz posadził mnie do samolotu i odbyłem z nim pierwszy w życiu lot. Dzień był ciepły, słoneczny, a na niebie ani jednej chmurki. Lataliśmy chyba pół godziny nad Warszawą, która z góry wydawała się ogromna. Lecąc na wysokości 300−400 metrów, nie mogłem objąć wzrokiem całego miasta. Gdy wujek zrobił samolotem ostry skręt, wtedy wszystko w głowie mi zawirowało. Potem drugi, trzeci, czwarty… Po wylądowaniu byłem oszołomiony, a do tego zachwycony.

– Wujku, chcę zostać pilotem! – oznajmiłem z głębokim przekonaniem.

On spojrzał zdziwiony, zaśmiał się i poklepał mnie po ramieniu.

/ / /

Rodzice mieli dom i gospodarstwo rolne w Emilianowie leżącym nieopodal wsi Suchcice, 15 kilometrów na zachód od Piotrkowa Trybunalskiego. Dziadkowie ze strony mojej mamy mieszkali w pobliskim Krzepczowie, gdzie ja się urodziłem. Po ukończeniu szkoły powszechnej w Suchcicach przeniosłem się do gimnazjum w Łodzi. Mieszkałem przy ulicy Kilińskiego u kuzynki Władysławy, czyli córki siostry ojca, która była żoną Edwarda Heidricha. To prawdziwy Polak – patriota, choć pochodzenia niemieckiego.

Wcześniej jego rodzice, rodowici Niemcy, posiadali dużą kamienicę w centrum Łodzi. Zaraz po odzyskaniu niepodległości w 1918 roku ojciec Edwarda sprzedał budynek, obawiając się, że jako obywatel narodowości niemieckiej może być prześladowany, majątek zostanie mu odebrany, a on będzie musiał uciekać do Niemiec. Jednak żadnych represji absolutnie nie było, natomiast wkrótce rozwinęła się tak duża inflacja, że otrzymane za kamienicę pieniądze straciły na wartości. Z rozpaczy popełnił samobójstwo, rzucając się z trzeciego piętra na bruk. Niedługo później syn Edward dzielnie walczył z bolszewikami w wojnie 1920 roku w oddziale kawalerii. Jego wojennych opowieści o atakach na komunistycznych żołdaków, nocnych rajdach, przeprawianiu się przez rzekę czy rozbijaniu taborów wroga słuchałem z zapartym tchem.

Na początku XX wieku mój dziadek Józef Książczyk stwierdził, że dla jego syna Stanisława, który właśnie ukończył 12 lat, najlepszy będzie zawód szewca lub krawca. Tak więc wysłał mojego przyszłego ojca z Krzepczowa do Łodzi, gdzie on zaczął uczyć się szewskiego fachu. Do terminu – jak wówczas się mówiło. Ojciec urodził się w 1888 roku, więc prawdopodobnie w 1906 roku Rosjanie wcielili go jako rezerwistę do carskiej armii i wysłali daleko na południe imperium rosyjskiego do Taszkientu, stolicy Uzbekistanu. Tam służył kilka lat w piechocie. Powrócił do domu w Krzepczowie i niedługo po tym, w 1913 roku się ożenił. Rodzice zamieszkali w Łodzi, a rok później przyszedł na świat ich pierworodny syn Stefan.

Niestety, już latem 1914 roku wybuchła I wojna światowa i Rosjanie z powrotem zabrali ojca do wojska. Wtedy mama powróciła do Krzepczowa, do swoich rodziców. Tymczasem już po kilku miesiącach ojciec trafił do niewoli. W obozie jenieckim w Prusach oficerowie niemieccy przekonali się, że jest mistrzem szewskim, prawdziwym profesjonalistą, który potrafi uszyć dla nich eleganckie, wygodne buty. Postanowili więc wykorzystać jego umiejętności. W niedługim czasie stał się kierownikiem warsztatu naprawiającego żołnierskie obuwie. Dzięki tej pracy przez lata wojny dorobił się niezłych pieniędzy. Powrócił do Krzepczowa jesienią 1918 roku, a rok później ja przyszedłem na świat.

Wkrótce po moich narodzinach tata zakupił w Łodzi nieduży dom z pomieszczeniem na warsztat szewski. Jednak wojna spowodowała, że upadały wszystkie fabryki włókiennicze i zapanowało duże bezrobocie. Dlatego warsztat nie przynosił ojcu oczekiwanych dochodów. Nowa wojna z Rosją Sowiecką wywołała dalsze problemy – w mieście zapanowała bieda i brakowało żywności. Przestał nawet przyjeżdżać ze wsi gospodarz, który w 20-litrowej bańce przywoził mleko sprzedawane gospodyniom w miarkach po półlitrowej chochli.

Tymczasem w 1921 roku urodziło się trzecie dziecko – córka Zosia. Mama nie miała co dać dzieciom do jedzenia, dlatego prosiła ojca:

– Błagam cię, Stasiu, przenieśmy się na wieś, bo tutaj wszyscy powymieramy z głodu.

Wreszcie dał się przekonać i podjął decyzję o wyprowadzce z Łodzi. Sprzedał dom wraz z warsztatem szewskim, w którym zatrudniał 2 czeladników. Akurat parcelowano część majątku państwa Sucheckich w Suchcicach, więc korzystając z okazji, kupił 14 hektarów ziemi i rozpoczął budowę nowego domu. Miejsce, w którym zamieszkaliśmy, nazywano Emilianowem. Ta niewielka osada leżała w odległości około 5 kilometrów na południowy zachód od Krzepczowa. Wreszcie mieliśmy wymarzoną przez mamę własną krowę, która dawała pyszne mleko.

Początki nie były łatwe. Trwała budowa domu, a jednocześnie trzeba było uprawiać ziemię, chociaż nie posiadaliśmy jeszcze potrzebnych maszyn. Pożyczał nam je sąsiad – pan Augustyniak. Za tę pomoc mój ojciec zrobił dla niego porządne buty. Wtedy po raz pierwszy w życiu mogłem podziwiać jego szewskie umiejętności. Widziałem, jak precyzyjnie bierze z nogi sąsiada miarę, dopasowuje kopyto, wybiera i wycina skóry. Z włókna konopnego samodzielnie plótł mocny, cienki sznurek zwany szpagatem. Przy pleceniu dodawał do włókien sierść dzika, a gotowy szpagat nasycał woskiem. Takim sznurkiem zszywał skóry. Poza tym kupowanymi w pęczkach cienkimi szpilami bukowymi łączył grube skóry w podeszwie. Wcześniej ubijał młotkiem te skóry tak, żeby były jeszcze twardsze i wytrzymalsze na ścieranie. Zrobienie porządnych butów trwało około tygodnia i wymagało wielu godzin pracy.

Z rodziną Augustyniaków łączyły nas przyjacielskie stosunki. Każdej niedzieli, idąc do kościoła w Suchcicach, przechodzili ścieżką przy płocie naszego gospodarstwa i często nas odwiedzali. Augustyniakowie mieszkali w pobliskiej wiosce Hucisko, a ich pole sąsiadowało z naszą ziemią.

Życie w Emilianowie toczyło się spokojnie. W 1925 roku urodziła się moja druga siostra Marysia, 3 lata później brat Józef, a w 1930 roku szóste dziecko – dziewczynka Wanda. Imię Józef nadane zostało bratu na cześć Józefa Piłsudskiego, którego ojciec był wielkim zwolennikiem. Podobnie z imieniem Wanda, gdyż tak nazywała się pierwsza córka Marszałka. W naszym domu na honorowym miejscu wisiał portret Józefa Piłsudskiego.

Jedzenia nam nie brakowało. Ojciec zawoził worki zboża do młyna, a przywoził mąkę, z której mama piekła chleb i gotowała kluski. Choć kilka młynów leżało bliżej, to jeździł za Bełchatów, do młyna znajdującego się koło wsi Kurnos, bo mówił, że stamtąd przywozi najlepszą mąkę żytnią i pszenną. Czasem zabierał mnie ze sobą. Podobała mi się tama przy młynie spiętrzająca wodę, która, spadając z góry na koło wodne, poruszała mechanizmy młyńskie.

Mieliśmy w domu piec, do którego wchodziło 6 dużych bochenków.

Taki wypiek wystarczał dla naszej rodziny na cały tydzień. Mama była znakomitą kucharką i potrafiła z prostych składników przyrządzić różne smakowite potrawy. Z roku na rok gospodarstwo się rozwijało. Po paru latach ojciec dokupił ziemi, założył sad owocowy, hodowaliśmy już kilka krów, 2 konie, świnie, drób. Mieliśmy własny nie tylko chleb, a także mleko, masło i twaróg, ziemniaki, buraki, cebulę, pomidory, jabłka, gruszki, śliwki, wiśnie… Podobnie jak wszystkie wiejskie dzieci pomagałem przy żniwach, sianokosach, wykopkach i innych pracach polowych.

W pobliskich Suchcicach znajdowały się nowa szkoła, drewniany kościół z XVIII wieku, poczta, remiza ochotniczej straży pożarnej, a nawet duży Dom Ludowy, w którego części mieścił się sklep. W dworze mieszkali państwo Pasikowscy, którzy wspierali rozwój Suchcic. Pan Antoni Andrzej Pasikowski przekazał własną ziemię pod budynek szkolny. Funkcję kierownika szkoły powszechnej pełnił pan Feterowski, a jego żona była moją ulubioną nauczycielką. W Domu Ludowym działał amatorski teatr, a czasami przyjeżdżało objazdowe kino i wyświetlało tam film. Przez Suchcice, z Kącika do Mzurek, wiodła posypana żwirem droga gruntowa, która po większych deszczach przemieniała się w błoto po kostki. W Mzurkach łączyła się z drogą Bełchatów – Piotrków.

Kiedy byłem w II klasie, na lekcji religii ksiądz zapytał uczniów:

– Kto z was ma w domu Pismo Święte?

Gdy wśród kilkorga dzieci także i ja podniosłem rękę, wtedy on nakazał:

– To przynieście na kolejną katechezę, bo chciałbym obejrzeć.

Po przejrzeniu przyniesionej przeze mnie Biblii stwierdził, że została wydana bez zgody władz kościelnych, więc jest nieważna i on ją zabiera. Wróciłem do domu zapłakany. Opowiedziałem mamie, co się stało, a ona, ponieważ była głęboko wierzącą kobietą, stwierdziła:

– Jeśli ksiądz tak postanowił, to niech tak będzie.

Później zostałem ministrantem i nalewałem księdzu proboszczowi wino do kielicha podczas mszy świętej. Wino było dobre, wiedziałem o tym, bo czasami w zakrystii, gdy nikt nie widział, sprawdzałem jego jakość. Wkrótce okazało się, że całkiem nieźle śpiewam, co nie miało nic wspólnego z winem. Tak więc stałem się członkiem kościelnego chóru prowadzonego przez organistę – pana Brojewskiego. U niego w domu odbywały się próby, a występy oczywiście w kościele w czasie niedzielnych i świątecznych nabożeństw.

Dużą atrakcją były odpusty. Na licznych straganach czekały na klientów różne drobiazgi, gliniane koguciki, kolorowe koraliki, smaczna lemoniada i obwarzanki na sznurku. Tata zawsze dawał mi parę groszy, żebym sobie coś kupił. Co roku chodziłem z rodzicami na odpust do Krzepczowa. Gdy byłem starszy, to odwiedzałem odpusty w Drużbicach, a nawet w Grocholicach za Bełchatowem. W Suchcicach ustawiano kręconą ręcznie karuzelę. Jeśli chciałeś raz pokręcić się za darmo, to musiałeś kilkakrotnie dołączyć do siłaczy, którzy za kotarą kręcili maszynerią.

Dobrze znałem Bełchatów, małe i biedne miasteczko żydowskie. Jadąc od strony Piotrkowa, dojeżdżało się do placu targowego, na środku którego stała ręczna pompa. Chłopi naciągali nią wodę, żeby napoić konie. Idąc od targu ulicą obok synagogi, dochodziło się do najlepszego krawca w mieście. Ludzie mówili na niego Mosiepiś, choć naprawdę nazywał się Jerozolimski. Był niewysoki, lekko garbaty i zawsze, jak pamiętam, miał mocno zaczerwienione oczy. Prowadzał mnie do niego ojciec, zazwyczaj raz w roku. Wtedy pan Jerozolimski siadał na stole, a miarę ze mnie brała jego żona, która co chwila wołała:

– Mosiepiś! Mosiepiś! Mosiepiś!

To były polecenia dla syna, mojego rówieśnika, który zapisywał podawane wymiary. Na imię miał Mosze, a ponieważ kobieta słabo mówiła po polsku i nie wymawiała „sz”, więc zamiast „Mosze, pisz”, wychodziło „Mosiepiś”. Krawiec Jerozolimski był solidnym rzemieślnikiem. Szył z dobrej jakości wełnianych tkanin zazwyczaj w kolorze ciemnoszarym. Pamiętam, jak ojciec mówił do mnie:

– Na Wielkanoc nowe ubranie, a na Boże Narodzenie nowe palto.

Najczęściej szytym nowym ubraniem była krótka kurtka zwana burką.

Miałem wielu dobrych kolegów. W okolicy znajdowały się 3 duże stawy, więc latem mieliśmy gdzie pływać, a zimą – jeździć na łyżwach. Choć trzeba wyjaśnić, że te łyżwy były bardzo prymitywne, własnej roboty, po prostu wzdłuż deseczki przeciągano drut. Ja wykorzystałem pałąk ze starego wiadra. Taką deseczkę przymocowywałem rzemykiem do butów i na czymś takim można było ślizgać się po lodzie. Gdy brakowało 2 łyżew, wtedy jeździło się na jednej deseczce, a drugą nogą człowiek się odpychał. To wystarczało, żeby mieć świetną zabawę. Lubiłem aktywność fizyczną. Moje dzieciństwo było skromne, lecz szczęśliwe.

/ / /

Wiosną 1938 roku ponownie pojechałem pociągiem do Warszawy, gdzie stanąłem przed komisją lekarską, tak zwaną cebulą, od skrótu nazwy Centralne Badanie Lotnicze. Członkowie komisji największą uwagę przykładali do inteligencji kandydata na pilota, jego dobrego wzroku, a także pamięci wzrokowej. Oczywiście każdy powinien też być zdrowy, a ponadto wysportowany. W moim przypadku badania z pewnością wypadły zadowalająco, gdyż wkrótce dostałem wezwanie, żebym zgłosił się na kurs szybowcowy do Ustjanowej w Bieszczadach. Przyjechało tam około 50 chłopaków chcących, podobnie jak ja, zostać lotnikami. Komendantem kursu organizowanego przez Ligę Obrony Powietrznej i Przeciwgazowej był major pilot Edward Peterek.

Gdy tylko w Ustjanowej zaczynało świecić słońce, zaraz wzmagały się powiewy wiatru. Pierwszy etap szkolenia nazywaliśmy szubienicą. Nazwa wzięła się stąd, że mieliśmy wykonany z drewna szybowiec bez kabiny, zawieszony na linie tuż nad ziemią. Ponieważ lina zaczepiona była na belce opartej na 2 słupach, więc szybowiec wisiał jak na szubienicy. Wyważano go cegłą, którą przy każdym kursancie instruktor przesuwał odpowiednio dla uzyskania równowagi. Gdy zasiadałem za sterami i już wszystko było gotowe, wtedy instruktor głośno wydawał polecenia:

– Skręć w lewo! Kieruj w dół! Skręć w prawo! W górę!

Ja sterowałem, a szybowiec lekko pochylał się w odpowiednią stronę. Trzeba było uważać, aby skrzydła nie dotykały ziemi. Na tym południowym stoku, gdzie stała „szubienica”, wznoszące ruchy powietrza były najsilniejsze. Tak wyglądała moja pierwsza nauka sterowania szybowcem. Oprócz zajęć praktycznych mieliśmy również zajęcia teoretyczne.

Drugi etap szkolenia polegał na krótkich ślizgach szybowcem, do którego przymocowano elastyczne grube liny. W momencie gdy liny były już silnie naciągnięte, wtedy instruktor zwalniał zaczep szybowca, a on wyskakiwał jak z procy i zsuwał się ze stoku, po czym wznosił się lekko nad ziemią. Podczas startu przyspieszenie było tak duże, że drewniane siedzisko mocno wciskało się w plecy. Najpierw wznosiłem się na wysokość nie większą niż metr. Odległość przelotu też była niewielka, może 50−60 metrów. Lecz stopniowo unosiłem się coraz wyżej i latałem dalej. Wreszcie przyszedł czas na prawdziwe kilkuminutowe loty, a nie takie podskoki. Wtedy już mogłem poczuć przyjemność bycia pilotem.

Po zajęciach, wieczorami wszyscy siadaliśmy przy ognisku, piekliśmy ziemniaki oraz śpiewaliśmy różne, dawne i współczesne piosenki. Wśród nich pieśni patriotyczne, wojskowe, ludowe, a także popularne przeboje znane z radia. Pamiętam takie tytuły jak „Wieczorny dzwon”, „Czerwony pas”, „My, I Brygada”, „Góralu, czy ci nie żal”. Kilkanaście kilometrów na zachód od Ustjanowej działała większa i bardziej znana szkoła szybownictwa w Bezmiechowej. Założyli ją młodzi pasjonaci lotnictwa z Lwowa. Jednak nie pamiętam, żebyśmy z tą szkołą mieli jakieś bliższe kontakty.

Kurs przebiegał dla mnie pomyślnie, więc po pewnym czasie otrzymałem polecenie startu na nieco lepszym szybowcu o nazwie Salamandra, który miał kabinę. Choć zrobiona z dykty i przypominająca łódkę, z której wystawała głowa pilota, to człowiek w niej lepiej czuł się za sterami. Któregoś dnia chciałem polatać nad górami, lecz kilka minut po moim starcie niespodziewanie nadeszła wielka ciemna chmura. Wznoszenie było tak silne, iż po raz pierwszy zacząłem się obawiać, co będzie dalej. Z dużym trudem udało mi się wylądować i zgodnie z instrukcją natychmiast wyskoczyłem z szybowca, ustawiłem go jednym skrzydłem pod wiatr, a sam schowałem się pod tym skrzydłem, mocno przyciskając je do siebie. Chodziło o to, żeby wiejący po skrzydłach wiatr dociskał szybowiec do ziemi.

Chłopi z Suchcic przy żniwach, lata 30. (Zbiory A. PASIKOWSKIEGO)

Kilkanaście dni po moim powrocie z kursu szybowcowego przyszło do mojego domu wezwanie, żebym zgłosił się do nowej szkoły lotniczej w Świdniku koło Lublina. Gdy w wyznaczonym dniu przyjechałem na miejsce, to okazało się, że szkoła dopiero powstaje, a warunki tam panujące są iście spartańskie. Trwała budowa gmachu szkolnego. Gotowy był jeden hangar, w którego kącie wydzielono szafami miejsca do spania dla uczniów. Jednak najważniejsze, że mieliśmy już samoloty RWD-8 oraz instruktorów. Na szkolenie zakwalifikowało się 18 chłopaków. Komendantem szkoły był potężnej postury kapitan Adam Prodan. Miał chyba 2 metry wzrostu, a ja zaledwie 1,65 cm, więc wyglądałem przy nim niepozornie. On ledwo mieścił się w kabinie RWD-8, ale za to przy lądowaniu samolot nie podskakiwał, był lepiej obciążony i zachowywał się znacznie stabilniej. Uczyło nas 5 instruktorów. Lekcje z teorii latania odbywały się na łące, a czasem w hangarze. Podczas zajęć praktycznych jednocześnie latały 2−3 samoloty. Gdy jeden uczeń kończył latanie, wtedy następny zajmował jego miejsce i samolot ponownie startował.

Podczas naszego kursu wydarzył się tragiczny wypadek. Robotnik pracujący przy wznoszeniu szkieletu budynku szkolnego spadł z wysokości i się zabił. Jego zwłoki złożono do drewnianej szopy, przy której nocą wyznaczony zostałem do pełnienia warty. Pilnowałem zwłok przez 2 godziny, po czym zastąpił mnie kolega. Następnego dnia przyjechała komisja do zbadania przyczyn wypadku, po czym ciało robotnika wywieziono.

Zaledwie po 6 godzinach lotów z instruktorem pozwolono mi wykonać pierwszy w życiu samodzielny, krótki lot samolotem dookoła lotniska. Wszystko udało się jak należy. Byłem z siebie zadowolony. Pod koniec kursu mieliśmy za zadanie przelecieć samemu do Zamościa i z powrotem. To był jakby egzamin wstępny. Dzień wcześniej dano nam mapę, którą musieliśmy własnoręcznie skopiować. I dopiero z tą swoją mapą mogliśmy wystartować. Jeden z moich kolegów – Genio Rembowski, chyba niezbyt dokładnie wykonał to zadanie, bo zamiast do Zamościa poleciał bardziej na wschód i dotarł prawie do Hrubieszowa. A na dodatek, awaryjnie lądując na łące, dość poważnie uszkodził samolot. Powrócił poobijany po 2 dniach. Zapamiętałem go dobrze, bo tuż przed wylotem pożyczył ode mnie zegarek, który zgubił. Genio to taki warszawski cwaniak. Opowiadał, że już jako mały dzieciak zarabiał pieniądze, sprzedając na ulicach gazety. Ale mimo tej wpadki z Hrubieszowem pozwolono mu dalej uczestniczyć w kursie, bo był odważnym i niegłupim chłopakiem.

Chłopi z Suchcic przy sianokosach, lata 30. (zbiory A. Pasikowskiego)

Na stawie przy dworze w Suchcicach, lata 30. (zbiory A. Pasikowskiego)

Kąpiel w stawie w okolicach Piotrkowa Trybunalskiego, lata 30. (zbiory P. Reisinga)

Karuzela na odpuście w Suchcicach, ok. 1938 r. (zbiory A. Pasikowskiego)

Po 3 miesiącach ukończyłem kurs i dostałem uprawnienia pilota sportowego. Tym samym zrobiłem kolejny krok na drodze do spełnienia swoich marzeń, czyli zostania zawodowym pilotem wojskowym. Szkołę w Świdniku oficjalnie otwarto dopiero w czerwcu następnego roku. Jej pełna nazwa brzmiała Szkoła Pilotów Ligi Obrony Powietrznej i Przeciwgazowej im. Marszałka Edwarda Śmigłego-Rydza.

Po powrocie do domu zaraz złożyłem prośbę o przyjęcie do Aeroklubu Łódzkiego. Okazało się, że jestem tam jednym z najmłodszych pilotów. Członkami aeroklubu byli głównie piloci rezerwy, w tym porucznik Stefan Dubas i podporucznik Aleksander Wróblewski. Po zimowej przerwie, w marcu 1939 roku zaczęło się latanie z lotniska na Lublinku. W świdnickiej szkole latałem tylko na RWD-8. Natomiast teraz również na RWD-8, lecz głównie na polskim dwupłatowcu Bartel BM-4, samolocie bardzo bezpiecznym, lecz o zbyt słabym silniku. Poza tym w aeroklubie był jeden stary francuski Hanriot. Samolot miał silnik dwusuwowy, więc do paliwa podczas tankowania dolewało się oleju. Gdy nim leciałem, to wyraźnie czułem w kabinie nieprzyjemny zapach. Na Lublinku po raz pierwszy w życiu skoczyłem na spadochronie z wieży spadochronowej. Ciekawe to było doświadczenie, ale nie na tyle, żebym chciał zostać spadochroniarzem.

Dom Ludowy w Suchcicach, ok. 1938 r. (zbiory A. Pasikowskiego)

Odpust w Suchcicach, ok. 1938 r. (zbiory A. Pasikowskiego)

Kościół w Suchcicach, lata 30. (zbiory A. Pasikowskiego)

Dworek rodziny Pasikowskich w Suchcicach, lata 30. (zbiory A. Pasikowskiego)

Legitymacja pilota szybowcowego Jana Książczyka uzyskana na obozie w Ustjanowej (archiwum J. Benetta-Książczyka)

Pokaz szybowca szkolnego Wrona podczas uroczystości z okazji utworzenia harcerskiej eskadry lotniczej w Krakowie w 1937 r.(zbiory narodowego archiwum cyfrowego)

Bardzo lubiłem pilota Stefana Dubasa. Przyjeżdżał on na lotnisko nowoczesnym niemieckim motocyklem Zündapp, w którym napęd z silnika na tylne koło przenoszony był wałem z przegubem kardanowym. Ja do aeroklubu przyjeżdżałem rowerem na drewnianych obręczach z grubymi, 3-calowymi oponami-balonami z czerwonej gumy. Wszyscy znajomi rowerzyści mieli opony czarne, a ja miałem czerwone. Dodatkowo mój rower posiadał w piaście nowoczesne supertorpedo, dzięki któremu mogłem hamować pedałami. Był to bardzo elegancki pojazd zmontowany w sklepie w Bełchatowie z wybranych przeze mnie części. Nikt inny takiego nie miał.

W zakupie roweru pomógł mi pan Haskiel, Żyd zaprzyjaźniony z moimi rodzicami. Był handlarzem, który od lat kupował zboże zbierane w naszym gospodarstwie. A dokładnie to było tak, że któregoś dnia pojechałem do niego do Bełchatowa i razem poszliśmy na ulicę Pabianicką, gdzie znajdował się skład części rowerowych.

– Wybierz, Jasiu, co chcesz – powiedział. – Spokojnie wybieraj sobie, co ci się podoba, i niczym się nie przejmuj, bo ja za wszystko zapłacę.

Tak też się stało. W ten sposób stałem się właścicielem najładniejszego i zupełnie wyjątkowego roweru.

Wkrótce wybrałem się w pierwszą daleką podróż rowerową. Pojechałem do rodziny stryja Antoniego Książczyka, która mieszkała we wsi Panki za Częstochową. Jechałem nowoczesną asfaltową, tak zwaną autostradą, z Piotrkowa przez Kamieńsk i Częstochowę. Jednak warunki mi nie sprzyjały, gdyż nie tylko doskwierał upał, lecz z powodu wysokiej temperatury asfalt stawał się miękki i moje czerwone opony miejscami zagłębiały się w nawierzchni. Stryj niedawno zmarł. Po przyjeździe na miejsce zauważyłem, że jego żona wciąż jest zrozpaczona, a w domu panuje przygnębiająca atmosfera. To była smutna wizyta.

W poprzednich latach stryj Antoni dość często przyjeżdżał na rowerze do Emilianowa. I właśnie na jego rowerze nauczyłem się jeździć. Zrobiłem to samodzielnie, bez niczyjej pomocy. Miałem wtedy 7 lat, więc rower stryja był dla mnie o wiele za duży i podczas nauki musiałem nogi trzymać pod ramą. Kilka razy się przewróciłem, ale to mi nie przeszkodziło w zdobyciu umiejętności jazdy.

Szybowiec Wrona, lata 30. (archiwum J. Benetta-Książczyka)

Samolot RWD-5 na lotnisku Aeroklubu Łódzkiego na Lublinku (archiwum J. Benetta-Książczyka)

W lipcu 1939 roku odbyły się na Lublinku zawody nawigacyjne. Uczestniczyli w nich także lotnicy z innych aeroklubów. Trasę o kształcie trójkąta wyznaczono na zachód od Łodzi. Starałem się wypaść jak najlepiej i miałem szczęście. Udało mi się odnaleźć i opisać wszystkie znaki w terenie. Jako debiutant zająłem drugie miejsce wśród juniorów i piąte miejsce w klasyfikacji generalnej. Pokonałem kilkunastu bardziej doświadczonych pilotów i w nagrodę otrzymałem piękne drewniane śmigło. Po zawodach wraz z pozostałymi lotnikami poszedłem do hangaru, gdzie na ustawionych stołach oprócz jedzenia stało „od metra” kieliszków. To znaczy, że zamawiało się wódkę, mówiąc na przykład:

– Proszę pół metra!

Wtedy kelner nalewał tyle kieliszków, żeby ustawione w rzędzie zajmowały zażądaną długość. Wśród lotników panowała wówczas taka moda, że gdy szczęśliwie wylądowałeś, to powinieneś zaraz zapalić papierosa, a później z kolegami nawet wypić kielicha. Alkoholu nie lubiłem, jednak na Lublinku, niestety, nauczyłem się palić papierosy. Mimo tych zwyczajów muszę podkreślić, że oficerowie-lotnicy potrafili zachować poziom i nie pamiętam nikogo, kto byłby pijany czy też źle zachowywał się pod wpływem alkoholu.