4,20 zł
Opowiadanie o powstaniu Szwajcarów przeciw władzy cesarskiej i wybiciu się na niepodległość. Główną rolę w niniejszej opowieści odgrywa sławny Wilhelm Tell. „Szwajcar nie chciał ukłonić się przed symbolem władzy cesarskiej, za co został ukarany przez austriackiego starostę Hermanna Gesslera. Ten ostatni postawił na rynku w Altdorfie słup, na którym zatknął swój kapelusz. Mieszkańcy, przechodząc obok, mieli oddawać mu pokłon. Wilhelm Tell tego nie uczynił, więc pojmano go i sprowadzono przed oblicze starosty. Ten, słysząc o sławie kusznika, wymyślił próbę: Tell musiał zestrzelić z kuszy (inne wersje – z łuku) jabłko ustawione na głowie swojego syna Waltera. Jeśliby chybił – obu czekała śmierć. Z próby wyszedł zwycięsko, jednak spytany, w jakim celu w jego kołczanie znajdowały się dwa bełty odparł, iż gdyby pierwszym trafił syna - drugim zabiłby starostę. Za zamiar zabójstwa Geßlera Tella skazano na dożywocie w twierdzy Küssnacht. W trakcie transportu łodzią przez Urnersee uciekł. Wkrótce zabił Geßlera, dając tym samym znak do powstania, które doprowadziło do uwolnienia sprzysiężonych w Rütli kantonów spod władzy cesarskiej. Według tradycji zdarzenie to datowane jest na rok 1307. (Za Wikipedią).
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 41
Aleksander Arct
Spiskowcy
OPOWIADANIE
Z ZAMIERZCHŁYCH DZIEJÓW
SZWAJCARII
Armoryka
Sandomierz
Projekt okładki: Juliusz Susak
Tekst wg edycji z roku 1907.
Zachowano oryginalną pisownię.
© Wydawnictwo Armoryka
Wydawnictwo Armoryka
ul. Krucza 16
27-600 Sandomierz
http://www.armoryka.pl/
ISBN 978-83-7950-724-5
Świtało. Mroki nocy rzedły, bielały. Na tle jasnych fioletów nieba wyłoniły się ciemne zarysy wzgórz i śnieżne szczyty piętrzących się tu i owdzie wysokich gór.
Jasność coraz bardziej potężniała: promienie wschodzącego słońca zaróżowiły Jungfrau, Szrekhorn i Mnicha [szczyty alpejskie, na których leży wieczny śnieg].
Po chwili z poza dalekiego, sinego pasma gór wyłoniła się olbrzymia tarcza słońca i powlekła góry, lasy i doliny złocistą barwą.
Jakby za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, gęste opary, zalegające doliny i parowy, zaczęły unosić się w górę: czepiały się gałęzi świerków, porastających zielone wzgórza, potym zboczy skał, wreszcie w postaci lotnych, śnieżnych obłoków, wzniosły się nad szczyty i zaczęły wolno płynąć po sinych roztoczach nieba.
Narodził się cudny, letni poranek.
* * *
Na skraju świerkowego lasu ukazał się młody człowiek i przyłożywszy dłoń do oczu, zaczął pilnie przyglądać się okolicy.
Ujrzawszy u stóp góry małą mieścinę, nad którą się wznosił duży zamek, zmarszczył brwi i rzekł:
– Nie omyliłem się. To Sarnen. A nad nim – siedziba tego okrutnika!
Wyciągnął z za pasa róg myśliwski i dwukrotnie w niego zadął. Na to hasło z głębiny lasu wybiegło kilku ludzi, uzbrojonych w łuki i topory.
Gdy się zbliżyli, młodzieniec wyciągnął rękę, w której trzymał oszczep, i wskazując Sarnen, zawołał:
– Cieszmy się, bracia! Po kilku dniach drogi, jesteśmy nareszcie u celu podróży. Ta mieścina – to Sarnen. Nad nią, na wzgórzu, w szarych murach zamczyska, kryje się nasz ciemięzca, dumny książę Herman Gessler, okrutny kat mego ojca! Za ten niecny czyn, i za inne okrucieństwa czeka go – śmierć.
– Rzekłeś! – zawołali towarzysze. – Związani świętą przysięgą uwolnimy Szwajcarję od okrutnych rządów tyrana.
– Niech żyje wolność! Prowadź nas, dzielny Arnoldzie z Melchtalu! Śmierć – lub zwycięstwo!
– Jestem pewny zwycięstwa! – odparł Arnold. – Jeśli padniemy, śmierć nasza będzie pomszczona przez innych Szwajcarów, którzy tylko czekają wezwania, aby powstać. Wolny nasz lud nie może znieść okrutnej przemocy! Do dzieła więc, w drogę!
* * *
Tymczasem w zagrodzie pod «Złotą Koroną» – gwar śmiechy i coraz większa wrzawa.
To żołdacy książęcy, siedząc przy stołach, popijają piwo i śpiewają wesoło:
Niech żyje wielki książę nasz,
Waleczny Herman Gessler!
Wychylmy kufle do dna!
Niech wnoszą świeży piwa dzban,
Wiwat nasz waleczny pan,
Potężny Herman Gessler!
Naraz drzwi rozwarły się z hukiem: do gospody wszedł Arnold, a za nim reszta towarzyszów.
Na ich widok z za bufetu wyszła stara gospodyni i zbliżając się przywitała nowoprzybyłych uprzejmym ukłonem.
– Grüss Gott! Grüss Gott! Niech będzie pochwalony! Witajcie, mili goście! Siadajcie, proszę, ot tam pod ścianą – wskazała ręką – wolne miejsca.
Grüsse – witam – odparł Arnold i obrzuciwszy dumnym spojrzeniem książęce sługi, przeszedł koło nich z hardo podniesioną głową i usiadł przy stole, w rogu gospody.
Obok niego na szerokich ławach i drewnianych stołkach zajęli miejsca towarzysze.
– Czym mogę wam służyć? – spytała gospodyni.
– Dajcie nam, matko, dzban kawy, mleka i kilka bochenków chleba! – odparł Arnold. Jesteśmy zdrożeni i głodni.
Ujrzawszy nowoprzybyłych, żołdacy przestali śpiewać. Przyglądając się im ciekawie, zaczęli szeptać do siebie i uśmiechać się drwiąco.
Kiedy Arnold zażądał kawy, kilku żołdaków parsknęło śmiechem.
– Cha, cha, cha! Kawy im się zachciewa. To ci panowie – w sukmanach! – mówili jedni.
– Dzikie niedźwiedzie! – dodawali drudzy.
– Parobki i gbury!
– Przechodząc obok nas nawet nam głowami nie skinęli!
Słysząc to, Arnold, podniósł się z ławy i zawołał:
– Milczcie, książęce sługi i parobki! Nie zaczepiamy was, więc wara wam do nas!
Na te słowa żołdacy porwali się z miejsc i chwyciwszy za broń, krzyknęli:
– Kamraci! Słyszeliście? On nam, książęcym żołnierzom, wymyśla od parobków!
– Nauczmy rozumu tego chłopa! Dajmy mu i jego szarakom dobrą nauczkę! Wyciągnęli miecze i utworzywszy ciasny szereg, rzucili się na Arnolda i jego towarzyszów.
Ci, porwawszy za oszczepy, w jednej chwili stanęli w gotowości i runęli murem na wroga.
Już miecze uderzyły w oszczepy, gdy wtym Leuthold, najstarszy z żołdaków, wpadł między dwa szeregi i narażając się na razy, krzyknął:
– Zaniechać utarczki! Kamraci, cofnąć się! Miecze do pochew!
Żołdacy spełnili rozkaz. Wówczas Leuthold szepnął coś najbliżej stojącemu druhowi. Ten się uśmiechnął, kiwnął głową i wnet powtórzył słowa dowódcy innym żołnierzom.
Kiedy Arnold, uspokoiwszy towarzyszów, zajął miejsce na ławie, Leuthold zbliżył się do niego i salutując po wojskowemu, rzekł:
– Jestem Leuthold, naczelny strażnik jego książęcej mości. Czy mówię z dowódcą oddziału?
– Nie jestem żadnym dowódcą, lecz towarzyszem moich współbraci – krótko odparł Arnold.
Leuthold przygryzł wąsa, lecz nie tracąc fantazji, ciągnął:
– Jako naczelny strażnik jego książęcej mości mam prawo i muszę się dowiedzieć, kto jesteście i skąd przychodzicie?
– Nie jestem książęcym sługą, więc kłamstwem się brzydzę – odparł Arnold. – Jestem Arnold z Melchtalu. Przyszedłem zaś tu, aby pomścić śmierć ojca.
Wśród żołdaków powstało wielkie poruszenie.
Leuthold spojrzał na nich znacząco i uspokoiwszy ich ruchem ręki, zwrócił się do Arnolda:
– Arnoldzie