Spisek autorów - Anna Parker - ebook + audiobook

Spisek autorów ebook i audiobook

Anna Parker

5,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

A gdyby tak władzę w kraju przejęli pisarze? Jak zmieniłaby się sytuacja autorów? Kto by zyskał, a kto stracił?

Zuzanna od zawsze chciała pisać książki, poświęciła im większość życia. Marek jest wydawcą. Czy wspólna pasja ich połączy? Czy odnajdą swoje miejsce w nowej rzeczywistości?





Anna Parker w przewrotny sposób ukazuje kulisy pracy wydawniczej lęki sfrustrowanych autorów i nadzieje na sukces.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 168

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 4 godz. 50 min

Lektor: Bożena Furczyk

Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

© Copyright by Anna Parker & e-bookowo 2017

Projekt okładki: e-bookowo

ISBN e-book 978-83-7859-821-3

ISBN druk 978-83-7859-822-0

Wydawca: Wydawnictwo internetowe e-bookowo

www.e-bookowo.pl

Kontakt: [email protected]

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Kopiowanie, rozpowszechnianie części lub całości

bez zgody wydawcy zabronione

Wydanie I 2017

 

 

 

 

 

 

„Możesz śnić i nic o tym nie wiedzieć. Na jawie możesz mieć wątpliwości, czy to nie sen, i nie wierzyć. W przypadku książki, obojętne, czy czytasz ją, czy piszesz, musisz być przebudzona. Nie ulega to żadnej wątpliwości. Właśnie dlatego pisanie książki tak bardzo podobało się Sophie. W książce znała swoje miejsce. Ponieważ – jakkolwiek byłaby zwodliwa i wieloznaczna – zawsze pozostawała książką.”

 

Susan Taubes Rozwiązek

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Mężowi i córkom

PROLOG

 

 

– Mamo, będę pisać książki. – Spojrzała na matkę z buntem w oczach. Odkąd skończyła piętnaście lat coraz mniej czytała, za to zamykała się w swoim pokoju, włączała głośno muzykę i nie pozwalała sobie przeszkadzać. Jak mogła nie zauważyć, że próbowała pisać!

– Jak ty to sobie wyobrażasz? – Próbowała być spokojna, choć głos jej drżał. Miała ochotę jednocześnie ją uściskać z radości i sprać tyłek, by wybić jej to z głowy. Jeśli miałoby to cokolwiek pomóc... Czuła złość, ale i matczyną dumę. Ona pisze! Naprawdę pisze. Choć wie, że może jej to złamać życie. Być może ma więcej odwagi ode mnie, pomyślała z radością, ale i poczuciem żalu, że sama nie była w stanie sprostać wyzwaniu. Poddała się zbyt szybko. Nie spełniła swoich marzeń, teraz jej córka ma na to szansę. Jest taka młoda...

– Normalnie, mogę debiutować jako szesnastolatka, przecież wiesz. Mam już kilka pierwszych rozdziałów. Znajdę wydawcę. Wyprowadzę się… – ostatnie słowa wypowiedziała już mniej pewnym głosem.

– Ale… wiesz przecież jakie to niebezpieczne. Dla nas, dla naszej rodziny... to wielka odpowiedzialność. Przemyślałaś wszystko?

– Podjęłam już decyzję.

Wyszła z kuchni, zostawiając matkę siedzącą nieruchomo na krześle. Co teraz będzie? Z jednej strony cieszyła się, że przyszła najpierw do niej, ale czeka ją jeszcze rozmowa z ojcem. A ten już nie zachowa spokoju. Będzie musiała, wbrew sobie, stanąć po jego stronie, ale w końcu to jej córka, a może jeszcze uda się ją przekonać, że to nie najlepszy pomysł? W głębi serca była jednak z niej dumna. Gdyby jednak czasy były inne, bardziej sprzyjające… Ale czy kiedykolwiek były lepsze?

CZĘŚĆ I

Marek Kozacki siedział od rana przy laptopie, odbierając maile z propozycjami wydawniczymi, próbując skupić się na korekcie. Co jakiś czas dzwonił telefon. Dzień jak co dzień. Od rana do wieczora. Wszyscy chcieli wydawać książki, a tylko nieliczni je kupować. Redaktor Kozacki miał więc zapewnione zajęcie na lata, tym bardziej, że był dobry w tym, co robił. Potrafił zrobić książkę praktycznie z każdego tekstu. Ceniono zatem jego umiejętności. Autorzy byli zachwyceni tak tempem, jak i jakością jego usług. Tak też się często czuł – jak sługa. Ludzie przysyłali niedopracowane, źle napisane teksty, które on potem obrabiał, czyniąc z nich literaturę. Wszystko przez to, że tak naprawdę miał miękkie serce. Znał realia rynku, w końcu siedział już w tym wątpliwym biznesie od przeszło dziesięciu lat. Od osiemnastu, jeśli liczyć okres studiów i praktyk w innych wydawnictwach. Gdy dojrzał do założenia własnego wydawnictwa, czuł, że oto otwiera się przed nim świetlana przyszłość. Nagrody literackie, bankiety, ekranizacje, wreszcie pieniądze płynące rwącymi strumieniami. Z tego wszystkiego w praktyce pozostały tylko rwące strumyczki. Pieniądze wpływały, a raczej kapały małymi kroplami. Z tego musiał utrzymać siebie, biuro, płacić podatki, no i oczywiście wypłacać honoraria. Taka była kolej rzeczy przecież. Wszyscy mieli zarabiać na pisaniu.

Ponieważ wciąż robił wszystko sam, nie mógł sobie pozwolić na urlop. Wciąż miał przy sobie smartfona z dostępem do Internetu (co także przecież kosztowało), całodobowo był podpięty do swojego wydawnictwa. Autorzy to wiedzieli, dzwonili o każdej porze, by się wyżalić, ponarzekać, wylać na niego swoje frustracje.

Z porannego zestawu maili dwie propozycje wydawnicze zostawił na piątek, by poczytać przez weekend. Miał wtedy spokojniejszy czas. Było sporo reklam, zaproszeń do kontaktu, a także pytania od potencjalnych autorów z serii: „chciałbym napisać e–booka, ale nie wiem, co się sprzedaje, mam jakieś opowiadania, ale nie wiem, czy się nadają, czy bylibyście czymś takim zainteresowani?” Jeśli odpowie, że tak, to koniec, zwiąże się obietnicą opublikowania. Jeśli powie, że nie, narazi się na złośliwe komentarze, że jest nieprzychylny autorom. Choć napisał na swojej stronie internetowej dokładnie jakie są wymagania, nikt chyba tego nie czytał. Podobnie jak instrukcji, jak kupić e-booka. Ludzie nadal dzwonili z absurdalnymi pytaniami, które świadczyły tylko o tym, że nigdy nie mieli kontaktu z Internetem. Zdarzały się także maile w stylu: „Jestem w trakcie załatwiania numeru ISBN. Macie świetną ofertę i byłbym głupcem gdybym szukał innego wydawnictwa. A zależy mi najpierw na ebooku i audiobooku. Poprawiłem interlinie, czcionkę, wprowadzam akapity. Zajmuję się już korektą. Jeszcze raz proszę o wyrozumiałość. Jestem świeżak, ale z potężnym potencjałem pisarskim. Już znajomi czytają i są zachwyceni... Jest 89 stron, a pierwsze 10 gotowe już do publikacji. Jeżeli nie zdecydujecie się to spróbuję gdzieś indziej... Ale Wasza oferta mi bardzo pasuje... Proszę o sprawdzenie 10 stron i wydanie opinii...” Na odpowiedź odmowną niektórzy reagowali irytacją: „I żałujcie już, że nie wydacie tej i następnych moich książek. Panią Rowland odrzuciło 12 wydawnictw, a 13 się poznało. Cóż. Życie nie... Słodkiego, miłego życia jest tyle wydawnictw do zdobycia...”

Zadzwonił telefon. Marek odebrał, nie patrząc na wyświetlacz.

– Marek Kozacki, słucham?

– Chciałbym rozmawiać z redaktorem Kozackim...

– Przy telefonie...

– Ale z kim rozmawiam? – Głos w słuchawce zniecierpliwił się. Marek przeczuwał, że to typ: „nie słucham cię, za to ty musisz słuchać mnie”. – Chciałem z redaktorem naczelnym wydawnictwa.

– Marek Kozacki, słucham – powtórzył i wrócił do czytania maili. Na szczęście miał podzielną uwagę.

– Z redaktorem Kozackim rozmawiam, tak?

– Zgadza się, w czym mogę pomóc?

– To bardzo dobrze, wolałem się upewnić. Dzwonię z bardzo interesującą propozycją. Słucha mnie pan?

– Tak, słucham, proszę mówić – powiedział Kozacki wbrew sobie, bo czuł już, że zapowiada się dłuższy monolog.

– Otóż jestem autorem niesamowicie interesującej publikacji. Nie uwierzy pan, ale gdy ją pierwszy raz czytałem kolegom ze studiów, a studiowałem w Krakowie, proszę pana, to oni byli bardzo poruszeni, a jeden nawet tak się zbulwersował, że do dziś się do mnie nie odzywa. A to było w siedemdziesiątym drugim. W Krakowie... Bo rozumie pan, chciałem to teraz wydać, a jestem w trudnej sytuacji. Emerytury tyle, co kot napłakał, i to po tylu latach pracy twórczej. Skandal, co teraz wyprawiają. A ja z samym Wajdą rozmawiałem kiedyś, i z Gajosem. On to nawet do mnie dzwonił. A teraz już nie może dzwonić, bo mi zmienili numer, cwaniaki, ale ja go jeszcze odzyskam.

– Przepraszam, ale do czego pan zmierza, bo już się nieco zgubiłem – przerwał mu wywód, bo faktycznie stracił wątek.

– Pan chyba nie zdaje sobie sprawy, kim ja jestem...

– Szczerze mówiąc, to nie, bo pan się nie raczył przedstawić...

– Z redaktorem Kozackim rozmawiam, tak? Chciałem wysłać propozycję moją wydawniczą.

– Bardzo proszę zatem przysłać ją mailem.

– No właśnie, właśnie. Tylko nie wiem, na jaki adres...

– Jest na stronie internetowej...

– A w którym miejscu? Bo nie widzę.

– Zaraz obok numeru telefonu, pod który pan zadzwonił.

– A może mi pan przedyktować? Bo ja nie mam teraz okularów, a zależy mi, żeby pan to dostał. Tylko zastrzegam, że wysyłać będę fragmentami. Nie chciałbym, żeby to trafiło w niepowołane ręce, sam pan rozumie, to może zachwiać systemem, bo ja tam odkrywam całą prawdę, co się działo wtedy.

– Dobrze, czekam zatem na maila. Dane są na naszej stronie... – Kozacki spróbował intonacją głosu zasugerować rozmówcy koniec połączenia

– Tylko wie pan, jest jeden problem, ja teraz nie mam internetu, ale mają mi włączyć za dwa tygodnie. To może ja bym panu to teraz przeczytał, pan by się zastanowił, jak to zredagować, chociaż to nie potrzebuje już korekty. Moja żona to sprawdzała i mówi, że nie ma błędów, a ona uczyła w szkole...

Marek poczuł, że zaczyna mu brakować oddechu. Nie spodziewał się audiobooka. Wiedział, że jeśli tego nie przerwie, utknie na zawsze.

– To może innym razem, bo mam zaraz ważne spotkanie. Do usłyszenia.

– To ja będę dzwonił jeszcze.

„Domyślam się.” Kozacki wpisał numer dzwoniącego do aparatu w grupie „nie odbierać”.

Coraz częściej dzwoniący telefon działał na Marka denerwująco, bo wiedział, czego może się spodziewać. Tak było i tym razem. Nie było jeszcze dziewiątej rano, gdy usłyszał melodię swojej ulubionej piosenki z młodości. Miało mu to poprawiać humor i nastrajać pozytywnie do dzwoniących, ale gdy słyszy się coś po raz dwudziesty siódmy w ciągu jednego dnia, przestaje działać...

Tym razem redaktor spokojnie odczekał, aż telefon się wydzwoni. Gdy dzwoniący dochodzi do refrenu, znaczy, że mu zależy. Jeśli tylko puszcza sygnał uniemożliwiający wysłuchanie pierwszej zwrotki, jest niepewny, woli by wydawca oddzwonił później. Można więc to zignorować.

Gdy Marek usłyszał drugą zwrotkę, odebrał połączenie przesuwając palcem po ekranie.

– Marek Kozacki, słucham?

– Witam, panie redaktorze, Barbara Misiecka z tej strony, wydał mi pan dwie książki w ubiegłym roku…

– Tak, pamiętam, dzień dobry pani Basiu – odezwał się uprzejmie, wyczuwając dłuższą rozmowę. Przełączył więc telefon na tryb głośnomówiący kładąc aparat obok komputera. Na szczęście mógł słuchać i pracować jednocześnie.

– Otóż, panie redaktorze, nie wiem, jak to możliwe, ale książki są wszędzie w sprzedaży, a ja zarobiłam zaledwie dwieście złotych… Czy da się coś zrobić, by zwiększyć sprzedaż?

Redaktor westchnął dyskretnie. „Trzeba było napisać coś lepszego” – pomyślał.

– Widzi pani, rocznie ukazuje się około trzydziestu tysięcy tytułów. Dziennie jest drukowane jakieś osiem tysięcy książek. Trudno jest się przebić. Robię co mogę, by nasze książki się sprzedawały. – Użył swojej ulubionej statystyki, która zresztą i jego nie napawała optymizmem. Był w końcu jednym z tych, którzy dokładali do tego stosu co najmniej sto tytułów rocznie. Ale te liczby zawsze robiły wrażenie na wszystkich.

– No tak, ale moje książki są przecież świetne, miałam tyle dobrych recenzji… Tyle znajomych na facebooku pisało, że im się podoba...

– Zgadza się. Inaczej byśmy ich nie wydali przecież. Ale sama pani wie, że ludzie nie kupują książek. Niech mi pani powie, ile e-booków kupiła pani sama ostatnio? – To był cios. Doskonale znał odpowiedź.

– No… – zawahała się. – Żadnego, ale to nie zmienia faktu…

– A kto ma kupować, jeśli nie sami zainteresowani? Górnicy? Kasjerki? Pisarze sami się nie czytają nawzajem, a mają pretensje, że nikt nie kupuje. – Był zły. Co miał jej powiedzieć? Że nie zmusi nikogo do kupienia książek? Autorzy nie zgadzają się na niskie ceny ich dzieł, bo to godzi w ich ego. Potem mają żal, że nikogo nie stać na ich kupienie. A kończy się to tym, że po sieci krążą nielegalne kopie. A z tym już nic nie można zrobić.

– To może jakąś promocję? – zaczęła niepewnie, ale wiedział do czego zmierza. Za chwilę zarzuci mu, że nie promuje jej twórczości. Na to też miał wypracowaną odpowiedź.

– Co pani rozumie pod pojęciem „promocji”? – zapytał spokojnie.

– No, nie wiem. Może obniżenie ceny?

– Proponowałem to na samym początku. Możemy opublikować wywiad z panią. Miała pani prowadzić bloga, pisać codziennie posty na portalach społecznościowych. Mieliśmy także zorganizować spotkanie autorskie w pani mieście…

– No tak, ale ja nie umiem się tak sprzedawać. Co mam mówić? Nie umiem się obnażać przed obcymi – dodała już ciszej, jakby kłamała, ale mając coś zupełnie innego na myśli.

– Choćby informować ludzi, że właśnie pisze pani nową książkę. Czytelników interesuje proces twórczy. Pisarz jest jak mistyk, jego działania są owiane tajemnicą. To, że książki się już ukazały, to za mało. Teraz musi się ujawnić sam autor.

– Nie po to pisałam książkę, żeby teraz robić z siebie pośmiewisko! Nie jestem jakąś celebrytką! Ja piszę książki! A nie jakieś bzdety! Co pan sobie wyobraża! – zaczynała pluć jadem, to też znał. – Ja pana pozwę! Pewnie sprzedało się już milion sztuk, a ja nic o tym nie wiem. Poszukam sobie na pana haka! Żegnam.

Rozłączyła się. Najbardziej szkoda, że włożył w jej teksty tak wiele pracy. To nie była kwestia poprawiania literówek. Od tego miał dobry program, który sam stworzył metodą prób i błędów. Jej zdania były tak koślawe, pisane pod wpływem emocji, bylejak, jakby nie znała podstawowych zasad gramatycznych, niemal wszystkie trzeba było przerabiać, by dało się je zrozumieć. Jednak fabuła była ciekawa, i czuł, że może się ludziom spodobać. Ale książki kupiło tylko kilkadziesiąt osób. Co i tak jest niezłym wynikiem.

I znowu przyszła myśl – po co to wszystko robi, skoro ani czytelnicy, ani nawet sami autorzy nie doceniają jego starań? Najpierw niemalże błagają o wydanie w nowoczesnym wydawnictwie, a potem mają o wszystko pretensje, głównie o to, że nie dostali jeszcze nominacji do Nike. Zero pokory.

Najgorsi ze wszystkich byli jednak poeci. Z tymi swoimi wymiętoszonymi tomikami, składanymi ręcznie, kserowanymi po wielokroć. Taki poeta mógł nie mieć na piwo, ale swoją książczynę zawsze miał przy sobie, z nadzieją, że zapłaci nią przy barze, że ktoś go dostrzeże, gdy będzie wczytywał się w swoje własne strofy siedząc nad ciepłym drinkiem już trzecią godzinę. Amatorskie okładki, kiepskiej jakości grafika, rażące błędy składu. I wieczne pretensje do świata, że autor jest niedoceniany, nieopłacany, że powinien dostawać od miasta specjalne stypendium, by móc tworzyć, bo do pracy iść przecież nie może, to by uwłaczało jego artystycznej godności. Tylko żebranie o piwo nie uwłacza.

Miał już dosyć na dziś. Kolejny e-book w przygotowaniu. Pliki czekają na wysłanie do drukarni, która obsługiwała dla niego druk na życzenie. I co z tego? Kolejne zawiedzione nadzieje. Mógł tylko westchnąć. Wstał od biurka i poszedł zrobić sobie kawę. Mimo wszystko kochał swoją pracę. Nie zamieniłby jej na żadną inną. Ale tak przecież dłużej nie mogło być. Ludzie książek nie kupowali. Pisarze pisali, ale nie zarabiali. Tworzyli przecież tylko historie, choć zajmowało im to mnóstwo czasu, nie traktowano tego zajęcia jak zawód. Tylko nieliczni mogli sobie pozwolić na utrzymywanie się z pisarstwa, ale oni sami najlepiej wiedzieli, jaką cenę musieli wcześniej zapłacić, by dojść do takiego poziomu.

Trudno było sobie w tym kraju wyobrazić sytuację, w której pisarz dostawałby regularne wynagrodzenie, składki na zus, emeryturę, miał trzy tygodnie urlopu w roku, w zamian za wydanie dwóch dobrych książek rocznie. To nie do pomyślenia. Ale właściwie – dlaczego nie?

Przecież istniały w PRL-u domy pracy twórczej, stypendia, książki drukowano w gigantycznych, nie do pomyślenia dziś, nakładach. Wiadomo, że miało to związek z polityką, ale czy teraz nie wymaga się od piszących poprawności politycznej?

Ponownie westchnął i, zamiast w pracy, zatopił się w myślach. Miałby ochotę na coś zupełnie innego dziś. Komputer jednak kusił. Odebrał pocztę. Nie miał przecież nic lepszego do roboty.

„Kochany Panie redaktorze. Ja Pana błagam, proszę, zaklinam, niech Pan nie odrzuca znowu mojego tekstu. Tym razem napisałem coś zrozumiałego, tak jak Pan ostatnio chciał. To już nie jest bełkot, ale prawdziwa poezja. Na dowód powiem, że moja polonistka w gimnazjum jest zachwycona. Czytałem ostatnio jeden swój wiersz na akademii i wszyscy bili mi brawo. Mama była taka dumna. Modlę się za Pana i Pana rodzinę codziennie, ale jeśli Pan nie przyjmie znowu mojego arcydzieła, to Pana przeklnę! Patryk.”

Marek zamknął oczy, próbując przyswoić treść maila. Nie był w stanie otworzyć załącznika. Bał się wirusa grafomanii. Przeszedł do kolejnej wiadomości.

Sławomir Zdancewski pisał:

„Chciałbym umieścić w internecie wszystkie wydane wcześniej tomiki wierszy i tomy prozą.

Chciałbym status autora, ale z większą stawką – taką jak self-publisher.

Nazwisko i prawie 300 artykułów poświęconych mojej twórczości chyba coś znaczą.”

Żadnego „dzień dobry”. Trzy zdania. Trzy warunki. Marek Kozacki wiedział, co odpowiadać na tego typu propozycje. Najlepiej pominąć je milczeniem, ale wiedział, że to spowoduje lawinę. Odpisał uprzejmie, że najpierw musi się zapoznać z twórczością przed podjęciem decyzji o publikacji.

Wysłał, a kilka minut później musiał odebrać telefon od zgorzkniałego Sławomira.

– Jestem gotowy już dziś wysłać do pana drogą pocztową trzysta moich bezcennych fraszek oraz manuskrypt powieści, która nie mogła się ukazać za komuny, bo odkrywa sekrety Solidarności...

– To znaczy, że nie ma pan tego w formie elektronicznej? – zapytał zdziwiony Kozacki, choć niewiele go już dziwiło. Uodpornił się na fanaberie autorów i nawet go niektóre bawiły.

– Oczywiście, że nie.

– Ale wie pan, że moje wydawnictwo specjalizuje się w e-bookach, a książki drukujemy tylko na życzenie?

– To mnie nie obchodzi. Mam wartościowy materiał i chcę go opublikować! – Tamten wchodził już na wyższe tony.

– Ale dlaczego akurat u mnie?

– Polecił mi pana znajomy, ale widzę, że nie jest pan godny. Prasa się tym zainteresuje, drogi panie! Ja znam się na takich cwaniaczkach. Wysyła się im rękopisy, a potem podpisują się własnym nazwiskiem i publikują. Złodzieje!

– Ktoś panu ukradł tekst?

– Nie, mnie nie. Ale to możliwe przecież – sapał do słuchawki. – To co to są te iboki?

– E-booki…

– No…

– Elektroniczne książki. Tym właśnie się zajmujemy jako wydawnictwo – przeszedł na liczbę mnogą, by dodać sobie wartości.

– A to nie drukujecie?

– Proszę może zapoznać się z naszą działalnością na stronie internetowej. Jak pan będzie miał dodatkowe pytania, proszę pisać. – Celowo wyraźnie podkreślił słowo „pisać”, by tamten nie miał wątpliwości, że nie chce mu się z nim gadać.

– To takie książki w Internecie? – przyszły autor bestsellerów chyba nie zrozumiał.

– Tak. Przepraszam pana, ale mam zaraz spotkanie, muszę kończyć.

– Dobra, jeszcze