Spirit Animals. Upadek bestii. Powrót. T. 3 - Varian Johnson - ebook

Spirit Animals. Upadek bestii. Powrót. T. 3 ebook

Varian Johnson

4,5

Opis

Świat Erdas wciąż jest w niebezpieczeństwie.

Conor, Abeke, Meilin i Rollan starają się uratować świat przed starożytnym złem, ale więź łącząca zwierzoduchy z ich opiekunami jest coraz słabsza.
Przyjaciele stają oko w oko z wrogiem, który posiada zdolność niewolenia umysłów i rozdzielania zwierzoduchów z ich prawowitymi opiekunami. W czasach gdy nawet sojusznicy pogrążają się w mroku, bohaterowie muszą bardziej niż zwykle wierzyć w pradawną więź, by odnaleźć nadzieję. Czy wszystkim uda się powrócić z niebezpiecznej wyprawy?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 200

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (44 oceny)
32
7
3
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Swistaki91

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna książka, polecam
00

Popularność




TOM 3

POWRÓT

Varian Johnson

przekład: Bartosz Czartoryski

Tytuł oryginału: Fall of the Beasts. Book 3: The return

Copyright © 2016 by Scholastic Inc.

All rights reserved. Published by arrangement with Scholastic Inc.,

557 Broadway, New York, NY, 10012, USA. SCHOLASTIC, SPIRIT ANIMALS and associated logos are trademarks and/or registered trademarks of Scholastic Inc.

Published in Polish exclusively by Grupa Wydawnicza Foksal by arrangement with Scholastic Inc.

Copyright © for the Polish translation by Bartosz Czartoryski

Wydanie I 

Warszawa 2017

Dla Savannah, Sydney, Elisabeth, Adrienne, Daniela, Texa, Johna Marcusa, Aidana i Nadii. A także dla Theo i Sebastiana, psiaków, którym smakuje wszystko, co tylko trącą nosem.

V.J.

1Zerif

Zerif włożył palce w niewielką szczelinę i podciągnął się na wąską skalistą półkę. Rozpościerały się przed nim majestatyczne wierzchołki Gór Kenjoba. Z dołu dochodziły krzyki podążających za nim niloańskich żołnierzy i Zielonych Płaszczy. Od paru dni deptali Zerifowi po piętach. Miał nadzieję, że uda mu się schronić w jednej z wiosek w południowym Nilo, lecz po zaledwie kilku dniach ktoś go wsypał i powiadomił władze. Umknął, gdy tylko zobaczył pierwszego Zielonego Płaszcza przeczesującego niewielką osadę.

Po zakończeniu wojny Zerif zorientował się, że niewielu mu już sprzyjało. Większość Zdobywców poddała się, kiedy po zniszczeniu Wszechdrzewa i wygaśnięciu wpływu Żółci wąż Gerathon utracił kontrolę nad swoimi zwierzoduchami. Paru wojowników, nadal manifestujących swoją wierność Królowi Jaszczurów, nie chciało mieć nic wspólnego z Zerifem i prawdopodobnie wydałoby go Zielonym Płaszczom, gdyby się na niego natknęło.

Odszedł nawet szakal Zerifa. Tak jak inne zwierzęta, opuścił go, gdy tylko ten przestał mieć nad nim kontrolę. Mężczyzna cieszył się, że nie zawracał sobie głowy nadawaniem mu imienia.

„Nieważne”, pomyślał. „Jestem Zerif. Jeszcze zwyciężę. Jak zawsze”.

Zerif wspiął się na kolejną półkę, obcierając sobie przy tym twarz i dłonie. Błękitna tunika, porozdzierana i poszarpana, łopotała wokół niego na wyjącym wietrze, który co rusz zmieniał kierunek. Nagle jego nozdrzy dosięgnął smród zgnilizny. Rozejrzał się. Po jego prawej, na sąsiedniej półce ogromne, czarne myszołowy żerowały na zwierzęcym truchle. Zerif cofnął się, aby uzyskać jak najlepszy rozbieg, i wybił się z całej siły. Gdy tak leciał, jego osłabione nogi kołysały się bezwładnie. Wylądował na skalnej półce, potknął się i omal nie spadł w rozciągającą się w dole głęboką dolinę. Kiedy już odzyskał równowagę i stanął pewniej, ruszył ku ptakom, płosząc je.

Zerif spojrzał na truchło dzikiego psa, z którego niewiele już zostało, zaledwie parę płatów mięsa zwisających z wyschniętych kości i skrawki porozrywanego futra. Mimo to zebrał te resztki i przerzucił sobie przez ramię. Jeden z Zielonych Płaszczy podróżował z lisem i Zerif miał nadzieję, że zapach martwego psa zamaskuje jego własny.

Po paru kolejnych godzinach wspinaczki Zerif natknął się na długą szczelinę w skale – przeciśnięcie się przez nią na drugą stronę kosztowało go niemało wysiłku. Śliskie, chłodne ściany szpary pokrywały z rzadka plamy mchu. Jaskinia była niska, nie mógł się wyprostować, ale udało mu się usiąść. Zimno doskwierało mu tak bardzo, że zgrzytał zębami i siniały mu palce. Nie ośmielił się jednak rozpalić ogniska.

Gotował się ze złości. Nie tak to wszystko powinno wyglądać, nie po to przecież sprzymierzył się ze Zdobywcami. Zawiedli go.

Zerif zrzucił z siebie psie truchło, położył się na ziemi i podciągnął kolana pod brodę. Musiał przeczekać. Zastanowić się co dalej. Bo Zielone Płaszcze, choć nieprędko, kiedyś na pewno zrezygnują z dalszego pościgu.

A wtedy, już naprawdę niedługo, znowu stanie się wielki i potężny.

*

Dwa dni później nadal siedział w jaskini. Za każdym razem, kiedy uznał, że czas wyjść, wydawało mu się, że słyszy kroki Zielonych Płaszczy albo krzyki Niloańczyków. Być może był to jedynie podmuch wiatru albo terkot spadających po zboczu góry kamyczków. A może halucynacje. Jadł mech, żeby choć trochę się posilić, lecz od gorzkiego smaku porostu po każdym kęsie zbierało mu się na wymioty.

I gdy leżał tak z twarzą wciśniętą w ziemię, ujrzał pełznącego ku niemu szarego robala.

Był niewielki i wyglądał dziwacznie, wił się niemal jak ciecz, jak smuga dymu. Zbliżał się do niego z jakimś osobliwym poczuciem celu, jakby był świadomy jego obecności. Zerif nigdy czegoś podobnego nie widział.

Cóż to takiego? Pijawka? Ślimak? Czy to aby jadalne?

Pokręcił głową, jakby zastanawiał się, co zrobić. Czyżby potężny Zerif upadł tak nisko, że ekscytuje się na myśl o połknięciu robaka?

Podniósł nieproszonego gościa, chcąc mu się przyjrzeć. Glista prześlizgnęła się po jego dłoni szybciej, niż się spodziewał. Zanim się zorientował, była już na jego łokciu. Chciał ją strzepnąć z ramienia, wymachiwał ręką jak szalony, lecz robak jakby się przyssał. Zmierzał w stronę głębokiej rany na barku Zerifa. Spanikowany przywarł do ściany, mając nadzieję rozgnieść intruza o skałę. Kiedy to nie podziałało, podniósł kamień o ostrych krawędziach i spróbował wyciąć robaka spod skóry. Lecz stwór wydawał się na nic nie reagować. Pełzł dalej, schował się za obojczykiem, po czym przeszedł szyją na twarz. Zerif czuł, jak to paskudztwo wierzga. Krzyknął, zarówno z bólu, jak i ze strachu. Robak dotarł na czoło. Zerif począł rozdrapywać twarz, orząc paznokciami głębokie bruzdy.

I nagle zamilkł. Ręce i nogi nie należały już do niego. Przestał się ruszać.

Usłyszał ciche pradawne szepty rozchodzące się echem w jego głowie. Z początku były niemal niesłyszalne, po chwili jednak przybrały na sile, dokarmiając drzemiące głęboko w jego duszy zło. Dały mu siłę. Podniósł się z ziemi; nie odczuwał już ani głodu, ani bólu. Głos kazał mu wyjść. Pójść na północ. Miała tam na niego czekać potężna istota o wielkiej mocy. Orzeł.

Halawir.

Zerifa otoczyły setki niewielkich szarych robaków. Wyłaziły zza kamieni, wylewały się niczym płynna ciemność. Pasożyty. Sojusznicy.

Z ich pomocą na powrót stanie się wielki.

Będą się go bali i będą mu służyli.

Zapanuje nad światem.

2Fale

Takoda siedział na brzegu Siarkowego Morza. Żółte, muliste fale zalewały jego skórzane buty, tak że całe stopy miał mokre, lecz mimo to nie chciał przenieść się bliżej lądu. Stąd bowiem miał najlepszy widok na niekończące się morze, postrzępione klify i biegnący pomiędzy nimi skrawek plaży. Takoda nie przestawał wypatrywać Xanthe. Chciał ujrzeć wreszcie jej bladą skórę i białe włosy. Wiedział, że ich odnajdzie. Musiała. Nie dopuszczał innej możliwości.

Ile to już minęło od czasu, kiedy widział ją po raz ostatni, gdy biegli przez Pola Arachane? Całe godziny? Dni? Jeszcze dłużej? Choć znał dziewczynę krótko, Takoda zdążył polubić długie rozmowy z nią. Wydawała się w równym stopniu zafascynowana jego klasztornym życiem jak on podziemną cywilizacją. Nie była już jedynie przewodniczką. Stała się jego przyjaciółką. A teraz zniknęła. Jak jego rodzice podczas wojny.

Dalej przy brzegu Meilin i Conor byli zajęci drążeniem sporej purpurowej tykwy. Znaleźli ich całe mnóstwo podczas eksploracji jednej z jaskiń. Roślina śmierdziała tak, że Takoda niemal pozbył się z żołądka resztek zalegającego tam jedzenia. Po przeprowadzonej próbie wydawało się, że twarda skorupa wytrzyma przeprawę przez morze.

Takoda usłyszał za sobą kroki, ale się nie odwrócił. Nawet piasek na plaży przy Siarkowym Morzu nie był w stanie stłumić kroków Kovo, Wielkiej Bestii. Jego zwierzoducha.

Przed paroma tygodniami Takoda nie musiał słyszeć kroków czy prychnięć, żeby wyczuć jego obecność, której ani na moment nie mógł się pozbyć ze świadomości. Z początku wydawało mu się to nienaturalne, lecz z czasem przywykł do tej uporczywej myśli. Przypominała mu ciche, acz nieustanne brzęczenie unoszącego się nad kwiatkiem kolibra. Ale odkąd więzi pomiędzy zwierzoduchami a ich ludzkimi towarzyszami osłabły, ledwie wyczuwał małpę.

Z początku Takoda myślał, że będzie to istne błogosławieństwo. Gdyby więzi uległy ostatecznemu zerwaniu, mógłby raz na zawsze pozbyć się Kovo, przebiegłego, zdradzieckiego oszusta, który był odpowiedzialny za dwie największe wojny na Erdas. Teraz jednak nie potrafił wyobrazić sobie bez niego życia. Poza tym, odkąd sparowano go z Kovo, gniew i ból, jakie odczuwał po stracie rodziców, jakby zelżały. Nie pozbył się ich, lecz nie dokuczały mu jak dawniej, nie zżerały od środka. Mógł z nimi wytrzymać. Utrata Xanthe na nowo rozpaliła te uczucia.

Kovo rzucił mu pod nogi garść morszczynu. Bez dziewczyny żadne z nich nie potrafiło odróżnić roślin jadalnych od trujących. Na szczęście podczas jednej ze swoich wypraw Meilin udało się znaleźć pożywne morszczyny. Xanthe, kiedy jeszcze im towarzyszyła, opowiedziała przyjaciołom o tych nietypowych roślinach i nauczyła ich, jak je jeść, aby zachowały wartości odżywcze. Nadal ratowała im skórę, choć nie było jej przy nich.

Kovo szturchnął Takodę. Chłopak uniósł wzrok i spojrzał małpie prosto w oczy. Nadal go zadziwiało, jak delikatny może być dotyk Wielkiej Bestii. Gdy Kovo upewnił się, że Takoda zwrócił na niego uwagę, złączył palce i przytknął je do ust.

– Dziękuję – powiedział chłopak. – A Conor i Meilin już jedli?

Takoda nie był pewien, ale wydawało mu się, że Kovo przewrócił swoimi czerwonymi ślepiami, słysząc wzmiankę o ich towarzyszach.

Kovo i Meilin nie przepadali za sobą. Żadne by się z tym nie zgodziło, ale byli do siebie pod wieloma względami podobni. Oboje wykazywali silny instynkt przywódczy i zwykle uparcie domagali się swego, zamiast poprosić, co byłoby zdecydowanie prostsze.

Takoda zastanawiał się, czy Kovo spisał już Conora na straty. Pożerająca chłopaka choroba pogarszała się z dnia na dzień. Pasożyt co prawda poruszał się wolniej, ale bynajmniej się nie zatrzymał. Niedługo dotrze do końca jego ramienia i przejmie nad Conorem kontrolę.

Takoda podniósł garść morszczynu i wyciągnął rękę ku małpie.

– Kovo, oni też muszą jeść. I pewnie poczują się lepiej w twojej obecności, jeśli im to dasz.

Bestia prychnęła i poszła z powrotem na plażę, ku klifom, podpierając się zaciśniętymi pięściami, które łomotały o ziemię. Kovo wzbijał za sobą chmury piasku, które przykryły znaleziony przez niego morszczyn. Takoda westchnął i dźwignął się z ziemi. Otrzepał morszczyn najdokładniej, jak potrafił, po czym skierował się ku Conorowi i Meilin. Próbował im pomóc przy drążeniu tykwy, lecz przyjaciółka odesłała go, kiedy okazało się, że Takoda, zamiast zeskrobywać miąższ śmierdzącej rośliny, gapił się nieobecnym spojrzeniem na morze.

Briggan skoczył na równe nogi i radośnie okrążył zbliżającego się Takodę.

– Przepraszam, ale obawiam się, że nie mam mięsa – powiedział chłopak.

Zawiedziony zwierzoduch zaskomlał i pobiegł z powrotem do Conora. Wilk trzymał się blisko niego od czasu pożaru, choć nie lubił czuć pod łapami czarnego piasku.

– Kovo znalazł trochę morszczynu – rzucił Takoda.

Na twarzy Conora perlił się pot i chłopak zastanawiał się, czy to od pracy, czy może raczej z powodu pasożyta przyczajonego na jego karku. Rozumiał, czemu Meilin tak ich pośpieszała. Kończył się im czas.

– Dzięki – wymamrotał Conor. – Przyda mi się przerwa.

– Jesteś pewien, że to prawdziwy morszczyn? – zapytała Meilin, drążąc tykwę. – Nie zdziwiłabym się, gdyby Kovo próbował nakarmić nas czymś trującym.

Takoda pokręcił głową.

– Czy kiedykolwiek mu zaufasz?

– Nie – odparła szorstko Meilin.

Takoda zaczął się śmiać, ale przestał, kiedy zdał sobie sprawę, że dziewczyna mówi poważnie. Urwał kawałek rośliny i włożył ją sobie do ust.

– To naprawdę morszczyn – powiedział, przeżuwając. – Tego akurat jestem pewien.

– Dobrze. Musimy nazbierać go jak najwięcej przed podróżą.

Meilin odłożyła kamień, którym oczyszczała tykwę, i rozprostowała czerwone i podrapane dłonie.

– I co myślisz, Conor? – zapytała. – Nada się?

Kiedy ten nie odpowiedział, Briggan musnął chłopaka nosem.

Conor zamrugał, spojrzał na wilka, a potem na Meilin.

– Słucham? Coś mówiłaś?

– Nic takiego – odparła.

Meilin zamknęła oczy, dotknęła tatuażu na wierzchu dłoni i wykrzywiła usta w grymasie. Po paru długich sekundach pojawiła się Jhi.

– Może sobie odpoczniesz? Jhi pomoże ci z infekcją, a Takoda i ja zbierzemy zapasy na podróż. Gdy tylko skończymy, będziemy mogli odpłynąć.

Serce Takody przyśpieszyło. Splunął morszczynem.

– Tak prędko? Może też lepiej wypocznij. Kovo i ja możemy trzymać straż…

– Nie ma mowy – wycedziła przez zęby Meilin.

– Nawet jeśli nie ufasz Kovo, mi możesz. – Uniósł poły otaczającego jego ramiona zielonego płaszcza. – Nie zapominaj, że jesteśmy po tej samej stronie.

Jhi, która opiekowała się Conorem, zamarła, słuchając tej wymiany zdań pomiędzy Takodą a Meilin. Jej czarne uszy zadrżały, kiedy usiadła na piasku. Ciężkie ciało umościło się na miękkiej plaży. Nachyliła się, żeby raz jeszcze polizać skórę Conora, lecz spojrzenie utkwiła w Takodzie.

– Nie chodzi o to, że ci nie ufam – powiedziała Meilin. – Po prostu czas ucieka. – Okrążyła prowizoryczną łódkę i stanęła przed Takodą. – Kolejny dzień zwłoki nie sprawi, że ona się tu pojawi.

Równie dobrze mogła mu wbić nóż w serce.

– Skąd możesz to wiedzieć? – W swoim głosie usłyszał gniew; mnisi nie byliby zadowoleni z podobnego wzburzenia. – Xanthe znała te jaskinie lepiej od nas. Znajdzie drogę.

– Takoda – powiedziała współczująco Meilin, co rozsierdziło go jeszcze bardziej. – Minęły już przynajmniej dwa dni. Do tej pory powinna była nas odnaleźć. – Spojrzała na morze. – Bez względu na to, czy jesteś Zielonym Płaszczem czy nie, masz obowiązek uratowania dla niej Sadre. Tego by chciała.

Takoda zastanawiał się, czy został tam w ogóle ktokolwiek do uratowania. Tak wielu padło przecież ofiarą Wyrma i jego pasożytów.

– Pomóż mi zebrać zapasy na podróż – powiedziała, kładąc mu dłoń na ramieniu. – Nadal nie mamy też wiosła.

Strząsnął jej rękę.

– Nie wiem, czy kiedykolwiek zostanę Zielonym Płaszczem, jeśli ma się to wiązać z takim zobojętnieniem. Miałem nadzieję, że kto jak kto, ale wielka Meilin z Zhongu powinna wiedzieć, co to znaczy stracić kogoś bliskiego.

Meilin otwarła szeroko oczy, po czym równie szybko je zmrużyła.

– Dobra. Zostań tu i dalej się nad sobą użalaj. Sama zbiorę morszczyn.

Dziewczyna obróciła się na pięcie i ruszyła w głąb lądu.

Takoda patrzył, jak jego przyjaciółka znika w jaskini. Miał w ustach gorzki posmak, który nie miał nic wspólnego z morszczynem. Zobaczył, że Jhi nadal na niego patrzy. Ich spojrzenia się spotkały i chłopak poczuł, jakby panda przeniknęła do jego umysłu. Powoli wszystko to, co zasilało jego złość, wydawało się blednąć. Żołądkowe boleści sygnalizujące głód, smutek po utracie Xanthe i rodziny, a nawet poczucie beznadziejności ich misji przestawały mu dokuczać. Kiedy jego serce już nie łomotało jak szalone, Jhi się oddaliła. Spojrzała na jaskinię, do której weszła Meilin.

Takoda wypuścił powietrze z płuc, obszedł tykwę i stanął przy Jhi i Conorze. Targającą nim jeszcze przed chwilą złość zastąpił wstyd.

– Dziękuję, Jhi – powiedział, klękając. – Conor, myślisz, że Jhi chce, abym poszedł za Meilin?

– Lepiej pozwól jej trochę ochłonąć – zasugerował chłopak i poklepał Jhi po głowie, dokładnie między uszami. – Ale ty możesz za nią pójść, jeśli chcesz – powiedział do pandy.

Jhi spojrzała na Conora i przekrzywiła łeb.

– Poradzimy sobie – ciągnął. – Oboje wiemy, że dla mnie i tak już nic nie możesz zrobić.

Odchodząc, Jhi raz jeszcze polizała go po twarzy i spokojnym krokiem ruszyła ku Meilin. Conor złapał za brzeg łódki, zaparł się o nią i wstał, lecz trudno mu było utrzymać równowagę na grząskim piasku.

– Pozwól, że ci pomogę – powiedział Takoda, zrywając się z ziemi.

Złapał Conora pod ramię i pozwolił mu się na sobie oprzeć, udając, że nie zauważa pasożyta pełznącego tuż nad jego obojczykiem.

Podeszli pod klif, gdzie rozbili prowizoryczne obozowisko. Skały pięły się tak wysoko, że nie sposób było powiedzieć, gdzie się kończyły, a gdzie zaczynało się sklepienie ogromnej jaskini. Spadli gdzieś stamtąd, uciekając z płonących pól.

Ostatni raz, kiedy Takoda widział Xanthe, dziewczyna patrzyła na nich szeroko otwartymi oczami i machała, próbując ich ostrzec i dając im znać, żeby się wszyscy zatrzymali. Odskoczyła w ostatniej chwili, kiedy on, Conor i Kovo zderzyli się z Meilin i spadli ze skalnej półki.

Gdy dotarli do obozowiska, Conor usiadł na piasku i rozpiął płaszcz.

– Meilin potrafi być niezwykle uparta, ale ma dobre intencje. Nie chciałbyś mieć nikogo innego u swojego boku.

Briggan położył się obok Conora i oparł pysk na jego kolanach.

– Oczywiście prócz Briggana.

Zwierzę wydawało się uśmiechać, słysząc te słowa z ust chłopaka.

– Jeśli myślałeś, że Meilin przed momentem była naprawdę zła, powinieneś był zobaczyć, jak zareagowała, kiedy zaproponowałem, aby mnie zostawiła – ciągnął Conor. – Myślałem, że mnie uderzy.

– Jeszcze muszę się sporo o niej dowiedzieć – przyznał Takoda. – I ogólnie o ludziach. Mnisi z Nilo nie są tak… żywiołowi jak ona.

– Pogadam z nią, jak przyjdzie. Meilin nie chce tego przyznać, ale potrzebuje odpoczynku nie mniej niż my – westchnął Conor. – Ale ma rację odnośnie do Xanthe. Nie możemy czekać. Trzeba ruszać.

Takoda odwrócił się w stronę morza. Jeśli Xanthe tam była, czy zobaczy ich obóz? Czy może rozłożyli się za bardzo na uboczu?

– To z powodu jej ojca – powiedział Conor.

– Co? – zapytał skołowany Takoda.

– Meilin straciła na wojnie ojca. Tej, którą rozpętał Kovo. – Conor poklepał cielsko Briggana. – A ja byłem przy śmierci generała Tenga. Zabił go krokodyl Pożeracza. Patrzyłem, jak Meilin płacze nad jego ciałem – ciągnął. – Potem wstała, otarła łzy i wróciła do swoich obowiązków. – Chłopak położył się przy Brigganie. – Może nawet lepiej niż my rozumie, co to znaczy kogoś stracić.

– Co się stało z jej matką? – zapytał Takoda. Czy również walczyła? I zginęła podczas wojny jak jego matka?

– Zmarła dawno temu. Nie znam szczegółów. – Conor ziewnął. – Przepraszam, ale muszę się na chwilę położyć. Kolejna bitwa wymaga ode mnie wszystkich sił…

– Z pasożytem? – zapytał Takoda.

– Nie. Z Wyrmem. – Conor spojrzał na niego spod na wpół przymkniętych powiek. – Czuję to. Im bliżej jesteśmy, tym głośniej się odzywa w mojej głowie. Jakby mnie do siebie przywoływał.

Takoda patrzył, jak Conor zamyka oczy.

– Sen pomaga?

– Trochę. Chwilowo.

*

Takoda nie potrafił określić, jak długo Meilin i Jhi kręciły się po jaskiniach. Na plaży czas wydawał się nie biec, a pełznąć żółwim tempem, jako że Takoda wykonał już podczas ich nieobecności wszystkie zadania. W końcu udało mu się oprzeć pokusie odliczania upływających sekund.

Nawet nie zauważył, kiedy wróciły. Kovo go uprzedził. Wielka małpa zaczęła węszyć, po czym przecięła łapą powietrze tuż przed swoją twarzą.

Zrzęda – tak nazywał Meilin.

Chwilę później dziewczyna i jej zwierzoduch wychynęły zza wydmy.

– Niewiele tego – powiedziała, kiedy doszły do obozowiska. – Trochę morszczynu i pędy, których możemy użyć jako lin.

Takoda wskazał ruchem głowy na trzymany przez nią kij.

– Nowa broń? – zapytał.

Meilin wzruszyła ramionami.

– Nie jest zbyt długi, ale przyda się, jeśli ktoś nas zaatakuje z wody.

– Ja i Kovo również wybraliśmy się czegoś poszukać. Zebraliśmy co nieco i znaleźliśmy nawet te oto cuda. – Odsunął połę płaszcza i pokazał dwa niewielkie kuliste przedmioty. – Nie świecą tak jasno jak kamienie Xanthe, ale pozwolą nam oszczędzić naszą ostatnią drewnianą pochodnię.

Takoda na powrót okrył się płaszczem i położył sobie na kolanach trzon dużego grzyba.

– A to co? – zapytała Meilin.

– Nasze wiosło – odparł. – Znalazłem je na brzegu. Kovo pomógł mi oderwać kapelusz i dotargać tutaj trzon. Ma mocne włókna, prawie jak drewno, ale powinno mi się udać ociosać je na tyle, żeby zyskało wygodny uchwyt.

Meilin jednak pokręciła głową.

– Będzie za duże.

– Dla nas tak – rzekł Takoda. – Ale nie dla Kovo.

Dziewczyna zacisnęła usta i popatrzyła na Wielką Bestię. Kovo odpowiedział równie zaciętym spojrzeniem, jego ślepia wydawały się czerwonymi łepkami od szpilek wciśniętych w czarne futro. Meilin odgarnęła włosy z twarzy.

– Chyba nie mamy innego wyjścia.

Takoda wstał i oparł się o przyszłe wiosło.

– Idź spać. Stanę na warcie i skończę szlifować.

– Nie…

– Proponuję to nie tylko dlatego, żebyś odpoczęła, lub po to, aby zostać na plaży. – Takoda spojrzał na Conora; Jhi już stała u boku chłopaka. – Conor powinien spać jak najdłużej. Obiecuję, że wypłyniemy, gdy tylko się obudzicie. Nie będę już się o to spierał. – Takoda zaczekał, aż Meilin usiądzie, po czym dodał: – Przepraszam za to, co wtedy powiedziałem, nie powinienem był rzucać tak nieprzemyślanej uwagi. Każdy, kto stoczył tyle wojen co ty, na pewno stracił swoich bliskich.

– Zapewne Conor powiedział ci o moim ojcu. – Dziewczyna pokręciła głową i wydała z siebie coś pomiędzy prychnięciem a fuknięciem. – Za dużo gada.

– A może to ty gadasz za mało.

Meilin rozpięła swój płaszcz i złożyła tak, aby mógł posłużyć jej za poduszkę.

– Mamy w Zhong takie stare powiedzenie: każdy z nas dotrwa do czasu kwitnienia bambusa, ale liczy się życie, jakie prowadzimy.

– Mnisi mają podobne – powiedział Takoda. – Nie rozmiar kamienia rzuconego do stawu decyduje o wpływie, jaki wywrzemy na świat, lecz wywołane przezeń na powierzchni fale. – Podniósł kawałek skały, którym ciosał wiosło. – Moi rodzice też zginęli na wojnie. Moja matka była wojowniczką. Zginęła, broniąc Nilo przed Zdobywcami. Ojciec, zabezpieczając moją ucieczkę.

Meilin zamrugała zaskoczona.

– Nie miałam o tym pojęcia – przyznała.

Takoda wzruszył ramionami.

– Może ja również za mało gadam.

Dziewczyna spojrzała na Kovo. Małpa odwróciła się od niej ku morzu.

– Jak możesz przy nim trwać, wiedząc, co zrobił i za co jest odpowiedzialny?

– Kiedy pierwszy raz go przyzwałem, również się nad tym zastanawiałem – odparł Takoda. – Ale dzięki niemu lepiej radzę sobie z gniewem. A przynajmniej tak było, póki Xanthe… – Odwrócił się od Meilin, gdyż nie chciał, żeby zobaczyła jego wypełniające się łzami oczy.

– Kovo nie jest zły. To nie tak. On sam uważa się za obrońcę Erdas.

– I dlatego rozpętał dwie wojny? – wymamrotała Meilin. – Świetny dowód miłości wobec ojczyzny.

Takoda nareszcie się roześmiał.

– Powinnaś się przespać. Do zobaczenia za kilka godzin.

Chłopak odszedł, ciągnąc za sobą trzon grzyba. Kovo dreptał tuż za nim. Takoda przystanął nagle i usiadł na piasku. Niedługo, kiedy skończy z wiosłem, jego dłonie będą tak samo czerwone i szorstkie jak Meilin, ale niewielka była to cena, biorąc pod uwagę cel ich misji. Kovo delikatnie popchnął swojego towarzysza, po czym wskazał miejsce, gdzie zazwyczaj siadywał Takoda.

– Nie mamy czasu – odpowiedział chłopak, spoglądając na morze. – Jest sporo do zrobienia, zanim Meilin i Conor się obudzą. Poza tym mają rację. Nie mogę już nic zrobić dla Xanthe – dodał, przełykając tkwiącą w jego gardle gulę. – Była kamyczkiem. My jesteśmy falami.

Kovo przyklęknął przed Takodą. Jego oczy wydawały się ogromne, płonęły na czerwono. Lecz nie był rozgniewany, nie teraz. Mruknął, zacisnął pięść i zatoczył na swojej piersi niewielki okrąg.

Takoda aż się podniósł.

– Jest ci… przykro? – zapytał; Kovo nigdy jeszcze nie użył tego słowa. – Wydawało mi się, że nie polubiłeś Xanthe.

Kovo wskazał Takodę palcami, następnie złączył je, a potem rozłożył dłonie przed jego twarzą.

– Tak, cierpię – przyznał chłopak. – I jest mi bardzo smutno.

Nie mógł uwierzyć, że prowadzi z Kovo tę rozmowę. Zawsze zakładał, że małpa postrzega go jako zło konieczne. Czyżby zaczęła się o niego troszczyć?

Przyjrzał się twarzy Kovo, szukając jakiegokolwiek śladu zwykle goszczącej na niej arogancji albo pogardy, ale na próżno. Złapał małpę za dłoń, przyłożył ją sobie do ust i złożył na kolanach.

– Dziękuję, Kovo – powiedział. Zacisnął pięść i powolnym ruchem powtórzył gest wykonany przez Wielką Bestię. – I… mnie również jest przykro.

3Dante

Serce stojącej na pokładzie Dumy Telluna II Abeke aż podskoczyło, kiedy ujrzała skaliste brzegi w kolorze piasku. Nilo. Dom. Choć zatłoczone miasta portowe rozsiane wzdłuż północnej granicy nie przypominały Okaihee, sama myśl o postawieniu stopy na ojczystej ziemi sprawiała, że tęskno jej było za sawanną.