Spadek - Beata Dmowska - ebook + książka

Spadek ebook

Beata Dmowska

4,6

Opis

Zdrada małżeńska to banał… o ile przydarza się innym.

Kiedy Natalia odkrywa zdradę męża, najpierw próbuje uratować związek, szybko jednak dochodzi do wniosku, że nie warto. Z dnia na dzień podejmuje decyzję o przeprowadzce na wieś. W domu odziedziczonym po dziadkach, wśród życzliwych ludzi, pragnie odzyskać wewnętrzną równowagę. Na początku rzeczywiście jest miło, ale atmosfera wokół niej gęstnieje z dnia na dzień.  Przebite opony można potraktować tylko jako ostrzeżenie, ale kolejne wydarzenia to już jawna groźba. Komuś tak bardzo zależy, by Natalia wróciła do miasta, że posunął się nawet do morderstwa.

Na jaw wychodzi coraz więcej rodzinnych sekretów, nie zawsze przyjemnych. Wydaje się, że Natalia oprócz domu dostała w spadku pokaźną listę kłopotów i trudnych spraw do załatwienia, ale też szansę, by wreszcie uporać się z przeszłością. 

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 539

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (184 oceny)
123
47
13
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
bozenasup

Dobrze spędzony czas

Intetesująca książka obyczajowa. Ciekawa fabuła, dość nieprzewidywalna i często zaskakująca. Dobra lektura!
10
KasiaBinder

Nie oderwiesz się od lektury

świetna, czyta się jednym tchem! czemu tyle na mnie czekała? Biorę się za część nr 2 🙂
10
agaogro

Nie oderwiesz się od lektury

świetna
00
karolcia_b18

Nie oderwiesz się od lektury

Nie oderwiesz się. Pochłonie cie......
00

Popularność




Beata Dmowska

Spadek

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Modliłam się głośno, żeby tylko nie utknąć w błocku, i moje modlitwy zostały wysłuchane. Szczęśliwie dojechałam na miejsce, gdy zapadł zmrok. Zatrzymałam audi przed bramą Romanówki. Zerwał się ostry, listopadowy wiatr. Nagie gałęzie olbrzymiej wierzby płaczącej smagały mnie po plecach, kiedy mocowałam się z przerdzewiałym zamkiem. W końcu ustąpił, brama wydała z siebie jęk i nie stawiała już dłużej oporu.

O tej porze dom zaczynał wyglądać upiornie. Ciemne, drewniane gmaszysko, częściowo podmurowane, z wielką czapą na górze. Ganki po bokach niczym rozpostarte ramiona potęgowały jego ogrom. Powitał mnie łomot niedomkniętej okiennicy na piętrze, tej w niebieskim, dziecięcym pokoju z mebelkami z akacji. Odkąd Marta urosła, nie spało tam już żadne dziecko. Z opowieści sąsiadów wiedziałam, że letnicy omijali dom z daleka, tak ich przerażał:

– Pani Natalio, o siedlisko niech się pani nie martwi, żadna cholera tu się nie pokręci. Zofii się boją.

Kto by przypuszczał, że poczciwe domostwo dorobi się tak złej sławy.

Wyjęłam latarkę i przyświeciłam sobie drogę na ganek. Trzy szerokie stopnie, trzy metry i stałam przed dwuskrzydłowymi dębowymi drzwiami. Gdzieś z oddali dobiegł mnie niespodziewanie głośny krzyk. Czy to z okolic altany w ogrodzie? Bażanty, uspokoiłam samą siebie.

Otworzyłam ciężkie drzwi wejściowe i powitał mnie mroczny chłód. Wszyscy, którzy tu żyli, dawno już poumierali, nie czekała więc na mnie herbata przy nagrzanym piecu. Bez trudu wymacałam kontakt na ścianie, lekko go przekręciłam i w korytarzu błysnęło żółte, jak dla mnie trudne do zaakceptowania światło. Zaduch poczułam mimo zimna. Kto miałby tu wietrzyć, prać firanki, wymiatać kurze czy trzepać kapy z łóżek?

Skierowałam się prosto do dużej kuchni. To tutaj tak naprawdę rozegrało się najwięcej dramatów mieszkańców tego domu. Kolejne pokolenia, niczym na scenie, odgrywały w tej kuchni swoje role. Pamiętałam Zofię siedzącą przy stole z rękoma zakrywającymi twarz. Jej przerywany szloch ranił moje serce. Rozpacz po stracie jedynej córki na zawsze zmąciła jej umysł. Odtąd babcia mnie przerażała. Chowałam się z rudym Frycem w niebieskim pokoju, a ona wołała, stukając w ściany kijem od szczotki:

– Znajdę cię, Natalio! Wiem, gdzie się ukrywasz!

Wciśnięta w najdalszy kąt leżałam pod łóżkiem wtulona w kota, i tylko Roman był w stanie mnie stamtąd wyciągnąć.

– Chodź, Natalko, babcia Zosia wzięła lekarstwo i usnęła.

Potem przynosił mi gruszki i wabił nimi tak długo, aż wreszcie dawałam się skusić. Byłam pod wrażeniem, że nic się w tym miejscu nie zmieniło.

Ze stołu w pośpiechu uciekła mysz, więc się wzdrygnęłam. Tak, stary dom jednak nie do końca był opuszczony. Wiedziałam, że będę musiała zmierzyć się i z tym. Odwróciłam wzrok od stołu i spojrzałam na kredens Zofii, który tonął w kurzu. Na szybce w drzwiczkach mogłabym palcem napisać: „Oto jestem!” albo raczej: „Będę tu żyć?”. Odruchowo odsunęłam szufladę, tę, w której zawsze można było znaleźć wszystkie podręczne rzeczy. To cud, ale nadal tu były, a ja patrzyłam na nie z delikatnym, ckliwym uśmiechem. Na wiekowe nożyczki, latarkę na dużą płaską baterię, zapałki, maść rozgrzewającą i stare, pokruszone tabletki z krzyżykiem. Osełkę, śrubokręt, różową szminkę Zofii i portfel Romana. Doskonale pamiętałam, że wielokrotnie wyjmował z niego pieniądze i dawał mi „na rozpustę”. Rozpustą był drobny, niekontrolowany wydatek, dokonany pod wpływem chwili, bo tak właśnie Roman pragnął wynagrodzić mi brak rodziców. Znów uśmiechnęłam się, tym razem na wspomnienie jego hojności. Ile królików wyhodował tylko na ten cel? Raz w geście miłości kupiłam mu fajkę, a Zofii korale. Piękny, długi sznur perłowych kulek. W domu przytulałam do nich swój policzek, tak bardzo mnie ekscytowały. Następnego dnia dziadek odniósł moje prezenty do sklepu i przywiózł z miasteczka Anię z Zielonego Wzgórza. Czy tym faktem chciał mi uzmysłowić, że to ja byłam ważna? A może pragnął podarować mi przyjaciółkę, z którą mogłabym dzielić „swój świat”, żeby realne życie aż tak mnie nie przerażało? Powiedział, że Zofii było już przecież obojętne, czy posiadała korale, czy nie.

Otrząsnęłam się ze wspomnień. Jak tu zimno! No tak, nie pomyślałam o tym wcześniej. W końcu był już listopad. Dom należało ogrzać, jeśli nie chciałam umrzeć z wyziębienia od razu tej pierwszej nocy. Dostrzegłam, że w wiklinowym koszu leżało parę szczap drewna, ale zdecydowanie za mało. Roman zawsze przechowywał opał w drewutni. Wątpiłam, by po jego śmierci przetrwało tam cokolwiek oprócz myszy. Gospodarcze budynki stały w głębi podwórka. O tej porze to ponura wyprawa, tym bardziej że z drewutnią czas obszedł się okrutnie. Dach musiał się zawalić którejś z ostatnich zim, a wyłamane drzwi stały oparte o ścianę szopy.

W kwestii opału niewiele się pomyliłam. Z tego, co tam znalazłam, mogłam mieć korzyść przez dwa, góra trzy dni. Załadowałam drwa do dwóch koszy, a mój czarny, wełniany zimowy płaszcz ucierpiał na tym okrutnie. To nie jest strój do takich zajęć, pomyślałam, lecz ta refleksja przyszła niestety po czasie. Skupiłam się już tylko na tym, żeby rozpalić upragniony ogień. Rozejrzałam się po kątach za jakąś podpałką. W spiżarce leżał stos makulatury przewiązanej grubym sznurkiem. Tę paczkę zrobił Roman niedługo przed śmiercią. Miałam wrażenie, że ciągle był w tym domu. Wydawało mi się, że zawoła mnie zaraz i zruga za moją nieudolność.

Wyjęłam z paczki starą „Trybunę” i nareszcie rozpaliłam w kuchni węglowej. Dymiło strasznie, a moje miastowe oczy nie były na to odporne. W całym pomieszczeniu zrobiło się tak siwo, że musiałam otworzyć okno. To z ciągiem było coś nie tak, tylko tyle zapamiętałam z dzieciństwa, bo potem już żyłam wygodnie, nie musiałam palić w piecach. Ale teraz dym, zamiast do komina, całymi kłębami wydostawał się na kuchnię. Gryzł mnie w gardle i szczypał w oczy. Wycierałam łzy rękawem i krztusiłam się, kaszląc. Postanowiłam zrobić solidny przeciąg, a sama ewakuować się z zadymionej przestrzeni.

Na dworze zapadła już noc. Zaskoczyła mnie niesamowita cisza i przedziwne, lecz niespodziewanie miłe poczucie całkowitej izolacji od reszty świata. Tylko olbrzymie drzewa szumiały gdzieś nade mną, i od czasu do czasu stukająca okiennica zakłócała nocny spokój. Zostałam na ganku. Już wiedziałam, że dzisiaj nie napiję się herbaty wpatrzona w płonący ogień. Nie powspominam, nie popłaczę z żalu za tymi, którzy dawno odeszli. Pomyślałam, że to był jednak głupi pomysł przyjeżdżać tutaj na noc. Ostatecznie zadecydowałam, że tę noc spędzę w samochodzie, od czasu do czasu włączę ogrzewanie i nawet posłucham radia.

Natychmiast poczułam ulgę. Koniec wietrzenia! Zamknęłam drzwi na klucz i przygotowałam posłanie w audi. Pamiętałam o tym, żeby na siłę odrzucać negatywne scenariusze. Wielokrotnie powtarzałam w myślach, że to był w końcu mój wybór, że nie jest tak źle i że z czasem poradzę sobie z tym domem, a może nawet i z życiem. Zacznę od jutra, już z samego rana. W końcu jadąc tu, zaplanowałam, że znów będę spać, cieszyć się i funkcjonować jak człowiek.

Z radia popłynęła przyjemna muzyka, a ja zamknęłam oczy, lecz sen nie przychodził. Nie chciałam sięgać po tę cudownie skuteczną tabletkę, gdyż pierwszej nocy w tym miejscu wolałam być czujna. Nawet za cenę koszmarnego przemęczenia. W ostateczności mogłam spać w dzień. Nie, w dzień postanowiłam przysposobić dom do zamieszkania. Wyczyścić całą kuchnię, po stokroć potraktować wrzątkiem kuchenny stół i zaplanować, gdzie urządzę swoją sypialnię. Ze względu na ciepło raczej gdzieś na parterze.

Sercem tego domu była duża węglowa kuchnia z ogromnym zapieckiem. To był tron mojego Fryca. Jeśli umiejętnie napaliło się w kuchni, to ciepło rozchodziło się po całym domu. Na moje szczęście pod koniec życia Roman zrobił centralne ogrzewanie, a jego źródłem zasilania było to nieszczęsne kuchenne palenisko.

Właśnie na centralnym zatrzymał się tutejszy postęp. Nie miałam dużych wymagań, oby tylko woda nadawała się do użytku. Trzeba będzie dokupić u leśniczego opał i poradzę sobie, rozmyślałam. W końcu tylu moich przodków tu żyło, a ja nie byłam pierwszą samotną kobietą w tym domu. W powojennej Polsce Zosia spędziła tu bez rodziny kilka długich lat. Dziadek długo nie wracał z przymusowych robót w Niemczech, a tutaj na porządku dziennym były głód, strach, szaber i czerwony terror. Moja dola była bez porównania lepsza, przynajmniej nie musiałam cierpieć z głodu. Nikt nie groził mi też śmiercią. Nie wyciągał nocą z łóżka, nie wsadzał głowy do wiadra z lodowatą wodą. Musiałam jedynie poczekać na wezwanie z sądu. Rozwód to nie koniec świata.

Tak, to ciągle bardzo bolało, paliło żywym ogniem. To dlatego tutaj przyjechałam. Zdecydowałam, że w spartańskich warunkach szybciej wezmę się w garść. Będę musiała skupić się na codziennym przetrwaniu i być może to wreszcie oderwie moje myśli od ostatnich wydarzeń. Do tej pory tylko rozpaczałam i użalałam się nad sobą. Tutaj szybciej zamierzałam się wyrwać ze szponów rozwodowej depresji. Od wielu dni wmawiałam sobie, że właśnie to będzie dla mnie najlepszą terapią. Zamknęłam oczy, a wspomnienia wracały jak każdej bezsennej nocy. Nie wiedziałam, kiedy w końcu przestanę przeżywać tamten majowy wieczór. Tak naprawdę to nie było takiego dnia, żebym o tym nie myślała…

ROZDZIAŁ DRUGI

Wiktor tak długo nie wracał z pracy. Absolutnie nie przychodził mi do głowy żaden logiczny powód, dla którego tak właśnie miałoby być. Nie pamiętałam, żeby miał jakieś spotkanie lub inne zaplanowane zajęcia. Mijały godziny, a ja martwiłam się coraz bardziej. Czy coś się stało? Gdy dzwoniłam, odrzucał moje połączenia, co jeszcze bardziej mnie niepokoiło, aż w końcu jego telefon całkowicie zamilkł. Próbowałam to sobie jakoś tłumaczyć i nawet na siłę zasnąć, ale w tej sytuacji było to w ogóle niemożliwe. Włączyłam telewizor, wzięłam kolejny prysznic, zjadłam jogurt, lecz to wszystko na nic. Jakaś niewiadomego pochodzenia siła stawiała mnie do pionu. Później wielokrotnie zadawałam sobie pytanie, czy to było przeczucie? W końcu uwierzyłam, że tak, to było właśnie to, ten szósty kobiecy zmysł. Około dwudziestej drugiej krążyłam już po całym domu, aż nie mogłam dłużej tego znieść, i postanowiłam pojechać do firmy męża. Musiałam sprawdzić, czy wszystko z nim w porządku.

Była bardzo ciepła noc. Taka, podczas której młodzi ludzie chętnie wychodzą na ulice. Uśmiechnęłam się na ten widok rozczulona. Młodość miałam już za sobą. To niepowtarzalny etap w życiu, czas na dobry start. Szkoda, że zrozumiałam to dopiero wtedy, gdy zaczęłam się starzeć.

Zaparkowałam naprzeciwko biurowca, w którym pracował Wiktor. Z wielkim niepokojem odkryłam, że w oknach nie paliło się ani jedno światło. Rozejrzałam się dookoła i z bijącym sercem odnotowałam na parkingu obecność jego samochodu. Wiktor tu był! Zadzwoniłam więc ponownie na jego komórkę. Abonent ciągle niedostępny. Zgasiłam silnik i postanowiłam zaczekać. Nie miałam w zwyczaju szpiegować męża, dlatego powoli wątpiłam w sens tego, co robiłam, a mimo to nie mogłam ruszyć się z miejsca. Pogrążona w tej szalonej wewnętrznej walce, tkwiłam tak prawie do północy. Tamtego wieczoru w mojej głowie wielokrotnie przewijały się myśli: Co, jeśli zwyczajnie zepsuł mu się samochód? Ktoś mógł go odwieźć po pracy i może już od dawna jest w domu? Tylko dlaczego mnie nie szuka? Zdecydowałam, że skoro jestem tu tyle czasu, to jeszcze chwilę poczekam. Co mi szkodziło?

Takie szczeniackie zagrywki po dwudziestu paru latach małżeństwa? Mimo że przecież nikt nie kazał mi tam stać, poczułam się tym faktem wręcz upokorzona. Powinnam zadzwonić, a Wiktor powinien odebrać telefon ode mnie. Wszystkie problemy zazwyczaj wynikają z niedomówień. Byłam przecież dorosłą kobietą, więc czemu zachowywałam się jak nastolatka? Moje serce przestało bić w chwili, gdy po drugiej stronie ulicy zobaczyłam swojego męża. Nie był sam. Obejmował w pasie długonogą i ciemnowłosą młodą dziewczynę w jasnej spódniczce mini. Zatrzymali się obok jego samochodu. Tak swobodnie zarzuciła mu ramiona na szyję, a wtedy on namiętnie ją pocałował. Wiedziałam, jak smakował ten pocałunek, jak potrafił zelektryzować i pozbawić resztek rozumu. Wiedziałam też, dlaczego ona tak radośnie się roześmiała. Oparta o maskę samochodu bezwzględnie władała moim mężem. Bezradnie patrzyłam, jak wsiedli do mazdy i po prostu odjechali. W pierwszej chwili pomyślałam, że ona jest w wieku naszej Marty. Potem, że miałam halucynacje. A na koniec już tylko strasznie płakałam. Wróciłam do pustego domu.

Mój mąż mnie zdradza? Tak to właśnie wyglądało. I co teraz? – pomyślałam pochylona nad muszlą klozetową. Stres wywołał lawinę wymiotów. Nie wiedziałam, co powinnam zrobić i dlaczego on mi to robił. Jeszcze wiele razy próbowałam się do niego dodzwonić. Niestety, tej nocy nie był dla mnie osiągalny. Nie, to musi być jakieś banalne nieporozumienie! – buntowałam się przeciwko zaistniałej sytuacji. W życiu Wiktora coś się musiało wydarzyć, bo przecież nic nie dzieje się bez przyczyny. To wszystko na pewno da się jakoś wytłumaczyć, przekonywałam samą siebie.

Do rana nie zmrużyłam oka. Tej nocy wielokrotnie umarłam i równie wielokrotnie odbudowałam swoje małżeństwo. Wiktor wrócił około piątej, było już jasno i tak radośnie śpiewały ptaki. W końcu to maj! Zachowywał się wyjątkowo cicho, a ja postanowiłam do niego wyjść. Zawahałam się co prawda na moment, gdy ujrzałam własne odbicie w lustrze, ale trudno, nie chciałam grać przed własnym mężem, był przecież częścią mnie samej. Powitał mnie „szczerym” uśmiechem w naszej designerskiej kuchni.

– Jaki z ciebie ranny ptaszek! Chcesz kawy, Natalio? – Uśmiech zniknął z jego twarzy, gdy tylko uważniej mi się przyjrzał. – Natalio, jak ty wyglądasz? Coś się stało?

Musiały go przestraszyć moje zapuchnięte od płaczu oczy i czerwony nos. Wyglądałam koszmarnie.

– Tak – odpowiedziałam i od razu, żeby się przypadkiem nie wycofać, postanowiłam przejść do konkretów. – Mówiłam ci o problemach Izy? Rozwodzi się, pamiętasz? – Z trudem rozpoznawałam swój głos.

– Chyba tak. – Zlustrował mnie, jednocześnie wyjmując z szafki moją nową filiżankę z ostatniej kolekcji Green Gate.

– A o Czarku na pewno też już słyszałeś? To w końcu nie jest dla nikogo żadna tajemnica, że jego żona ma kochanka. Mają takiego fajnego, pięcioletniego syna. Tak śmiesznie…

– Tak, wiem – przerwał mi zniecierpliwiony. – Co mnie to obchodzi? Nie mam teraz ochoty omawiać problemów innych ludzi – uciął zdecydowanie, a z ekspresu wprost do ładnego naczynia spłynął spieniony, aromatyczny płyn.

– Szkoda, bo ja przez całą noc zastanawiałam się, czy już przyszła kolej na nas. – Nie mogłam wręcz patrzeć na niego. Żal rozlał się po całej mojej duszy, a z moich oczu znów spływały łzy.

Przez chwilę milczał. Potem nerwowo wrzucił łyżeczkę do zlewu.

– Co to znaczy?! – wybuchł. – Znów tracisz nad sobą kontrolę, bo mam urwanie głowy w pracy?!

Złość spowodowała, że zmarszczki wokół jego oczu stały się jeszcze bardziej widoczne. Pomyślałam, że w końcu miał za sobą nieprzespaną noc. Mimo że tak bardzo dbał o wygląd, w naszym wieku nie służyło to również jego urodzie.

– Nie, Wiktor, nie tracę kontroli, ale ty też masz kochankę. – To wyznanie pozbawiło mnie resztek sił. Poczułam ostry ból w piersiach i usiadłam przy kuchennym stole. Jak zwykle odruchowo poprawiłam włosy spadające na twarz. W myślach błagałam go, żeby podał mi jakieś logiczne wytłumaczenie. Coś, po czym odetchnęłabym z ulgą. To dziwne, ale gdzieś w głębi serca pragnęłam, żeby mnie po prostu przytulił…

– Co ty bredzisz! – Ręce oparł na biodrach i mówił mocnym głosem. – Skąd w ogóle przyszedł ci do głowy taki poroniony pomysł? Czy ty przypadkiem nie masz po prostu za dużo wolnego czasu?! – Coraz bardziej unosił głos.

On na mnie krzyczał? W tej sytuacji? Zadrżałam.

– Proszę, nie zachowuj się tak. Ja na ciebie nie krzyczę. – Nie znosiłam, gdy dopuszczał się słownej agresji. – Posłuchaj, wczoraj widziałam cię z nią… – wyjawiłam przed nim prawdę. – Mój samochód był zaparkowany po drugiej stronie ulicy. Byliście sobą tak zajęci, że nawet tego nie zauważyłeś. Wiktor, ty cały wieczór nie odbierałeś telefonu, więc…

– Oszalałaś? – napuszył się. – To jakaś paranoja! Jak śmiesz mnie oskarżać?! – Był już naprawdę bardzo wzburzony. I tak przeraźliwie świdrował mnie wzrokiem. Zawsze myślałam, że kłamca nie potrafi patrzeć prosto w oczy, a jednak…

– Ja? Ja oszalałam? Dlaczego mnie okłamujesz? – spytałam zbolałym głosem. – Czy ty siebie w ogóle słyszysz? – Nie mogłam wprost uwierzyć, że mógł powiedzieć coś takiego.

– Natalio, ogarnij się! A najlepiej idź do dobrego lekarza. Dobrze wiesz, że schizy to u was rodzinne. Nie wiem, co tak naprawdę widziałaś lub co ci się wydaje, że zobaczyłaś. Niemniej chyba rozumiesz, dokąd to prowadzi? – Patrzył na mnie tak, jak gdybym była poczwarką, a nie jego żoną.

– To nie w porządku – płakałam. – Wiktor, nie rób mi tego.

Stanął nade mną, ale nie tylko tym, lecz wręcz całą mową ciała podkreślał swoją wyższość. Skuliłam się odruchowo, a w mojej głowie kołatała się tylko jedna myśl: jak to możliwe, że ktoś, kogo kocham, jest dla mnie tak okrutny?

– Nie przyszło ci do głowy, że może to wcale nie byłem ja? – zadrwił, a był przy tym bardzo pewny siebie. – O tym w ogóle nie pomyślałaś, prawda? A teraz przyjmij do wiadomości, że jestem w tej chwili skupiony na własnych sprawach i nie mogę poświęcić ci więcej czasu. Wychodzę, a ty się poważnie nad sobą zastanów.

– Wiktor, zaczekaj! – Poderwałam się z krzesła i zawołałam za nim: – Powiedz mi prawdę!

ROZDZIAŁ TRZECI

Obudziło mnie zimno. Włączyłam silnik samochodu, otuliłam się szczelnie kocem i sprawdziłam, która godzina. Dopiero po pierwszej w nocy! Bolały mnie już wszystkie kości, a do rana pozostało jeszcze dużo czasu. W samochodzie wcale nie było mi tak wygodnie. Może przenieść się do domu? – zastanawiałam się. Nie, tam to dopiero jest zimno, odpowiedziałam sobie w duchu. A co, jeśli w ogóle nie uruchomię tego ogrzewania? – wpadałam w panikę. Nonsens, to banalnie prosta instalacja. Potrzebuję tylko kominiarza albo zduna. Kto wie, może ich obu? To w końcu mazowiecka wieś, takich tu bez liku. Jutro o tej porze będę leżała w ciepłym łóżeczku, dodawałam sobie otuchy.

Ponownie zamknęłam oczy. Przeszłość wracała mimo mojej woli…

Wiktor ostro szedł w zaparte. Ciągle powtarzał, że podobnie jak moją babkę, mogą mnie gnębić urojenia. Nieustannie nalegał, bym poszła do lekarza. Po tygodniu już sama zaczynałam wątpić w całą wartość swojego sposobu rozumienia świata.

Nieoczekiwanie wyjechaliśmy we dwoje do Albanii. Plaża, wino, gorące noce, ekskluzywny hotel. Cóż, pomyślałam pod koniec urlopu, oczywiście, że miał romans. Nie oszalałam tak jak Zofia, wiem, co widziałam. Trudno, stało się. Na rzecz poprawnych małżeńskich relacji odmawiałam sobie zdroworozsądkowego patrzenia na świat. Każdy ma prawo się pogubić. Może on nie do końca wiedział, co robi? – usprawiedliwiałam go. Może w ten sposób chciał odreagować zawodowy stres? Jemu na mnie zależy, tylko tak strasznie jest zaangażowany w swoją pracę… A może to wszystko moja wina? – nieustannie zarzucałam sobie. Za mało o siebie dbałam? Ostatecznie podjęłam decyzję, żeby dłużej nie eskalować konfliktu, a raczej go rozwiązać. Musiałam wymazać ten „epizod” z pamięci.

Tym bardziej że najwidoczniej zareagowałam w odpowiednim momencie. Teraz Wiktor próbował wszystko naprawić, znów był cudowny. Szarmancki, czuły i pełen troski. Kupił mi niesamowite buty, podobno ręczne rzemiosło, i gorąco zapewniał, że bardzo mnie kocha. Oczarował mnie na nowo, i nie powiem, żebym tego nie pragnęła. Nasze życie ruszyło z kopyta. W końcu zaczęliśmy znów uprawiać seks. Ja, żeby zadowolić męża, przeszłam na naprawdę drakońską dietę, a on wracał wcześniej z pracy do domu i szczerze interesował się tym, co robiłam. Wszystkie moje znajome zazdrościły mi takiej harmonii w związku, a ja podziwiałam wyjątkową trzeźwość swojego umysłu.

Nasza rocznica ślubu przypadała na początek lipca. Tym razem postanowiłam zrobić z tego nie lada wydarzenie. Marta wręczyła nam dwadzieścia trzy bladoróżowe róże. Ucałowała nas oboje i wykrzyknęła, że ma najcudowniejszych rodziców. My wiedzieliśmy, że mamy piękną, idealną córkę. Pogoda dopisała, więc imprezę urządziłam na świeżym powietrzu. Stół nakryłam pastelowym kwiecistym obrusem i ustawiłam na tarasie, tam też odbywały się tańce. Świeczki, zanurzone w szklanych pojemnikach wypełnionych płatkami róż, stworzyły bajeczny nastrój. Mnóstwo białych kwiatów i miękkich poduch dopełniło całości. Dopisało też wyśmienite grono naszych znajomych i nie żałowaliśmy pieniędzy na catering. Bawiłam się naprawdę dobrze. Tańczyłam tak, jakbym znów była na własnym weselu. Nie zamierzałam już nigdy więcej wspominać tamtego incydentu.

Wiktor był mój, tylko mój! Nieważne, ile lat minęło. Ja się zestarzałam? Bzdura! Jeśli on był dla mnie wiecznie młody, to ja dla niego też. Miłość jest przecież ponadczasowa, nie starzeje się. Na naszym weselu zatańczyliśmy z Wiktorem tango, czy mogłabym powtórzyć to teraz? – myślałam. Byłam absolutnie gotowa na tego typu wyzwanie. Miałam odpowiednie buty i odpowiedni nastrój. To będzie wydarzenie tego wieczoru, cieszyłam się.

Tylko gdzie on jest? Wiktor znikł i nikt nie miał pojęcia, co się z nim stało. Beztroski nastrój wyparował w trybie natychmiastowym. Sprawdziłam, w garażu nie było mazdy. Zniknęła też skórzana kurtka Wiktora, a jego telefon milczał. Choćbym nie wiem jak bardzo się starała, po moim wcześniejszym spokoju nie było już ani śladu. Zostawił mnie właśnie dzisiaj? Wymknął się ukradkiem bez podania przyczyny? Nie mogłam doczekać się końca imprezy. Nasi goście zaczęli mnie uwierać jak tani but, gdy wreszcie zrozumiałam, że najzwyczajniej w świecie Wiktor był kłamcą.

Całe moje zaufanie do niego tak naprawdę umarło wtedy, w maju, i sama siebie oszukiwałam, że było inaczej. Moja pamięć błyskawicznie odtworzyła obraz młodej, długonogiej dziewczyny w mini. To wspomnienie jej sylwetki zmroziło moje serce. Z taką figurą wpędziłaby w kompleksy nawet lalkę Barbie, a cóż dopiero mnie. Zrozumiałam, że gdybym była na miejscu Wiktora, nie porzuciłabym młodej ślicznotki dla żony po czterdziestce. Te wczasy, ta niby-miłość między nami, czy to był zwykły kamuflaż? Jakaś dziwna gra? Dlaczego? – zastanawiałam się gorączkowo. Ze względu na Martę? Niemożliwe, nasza córka była już dorosłą kobietą i dawno wyprowadziła się z domu. Tak, kochała swego ojca, ale tym bardziej by mu wybaczyła, bo byli jak emocjonalne klony, doskonale potrafili się porozumieć.

Intuicyjnie wyczułam, że obok mnie coś się dzieje. Obudziłam się przestraszona, był dzień. W szybę audi pukała stara Dąbkowa, wlepiając we mnie piwne oczy.

– Natalia! – wrzasnęła, gdy tylko zorientowała się, że już nie śpię. – Ki czort cię tu przygnał?! Natalka moja! – zawołała radośnie.

Otworzyłam drzwi samochodu i wpadłam w przepocone ramiona starej przyjaciółki Romana. Ściskała mnie jak w imadle, nie mogłam złapać tchu i wcale nie próbowałam. Odór potu o poranku nie był czymś pożądanym. Śliniła moje policzki i prawie unosiła mnie w górę. Ma krzepę ta babcia, przemknęło mi w myślach.

– Bój się Boga, tak spać! Dzieciaku, czemu nie przyszłaś do mnie? – krzyczała wprost do mojego ucha.

– Pani Stasiu, późno tu zjechałam, nie wypadało mi pani budzić – usprawiedliwiałam się. – Ale bardzo się cieszę, że panią widzę. – Byłam naprawdę wzruszona. – I to w tak dobrym zdrowiu.

– Ale żeby w chałupie nie spać? – ubolewała. – Co by Roman na to powiedział?! Bo chyba Zofii się nie boisz, co? – Nagle spoważniała.

Wyswobodziłam się z jej objęć.

– Nie, skąd taki pomysł? Dlaczego miałabym się jej bać? – zdziwiłam się. – Po prostu nie mogłam w piecu napalić, tak strasznie się w nim dymiło, a w aucie jest ogrzewanie.

– Oj, nie mogłaś, bo kawki od lat w kominie gniazdują. – Ponownie się roześmiała. – Nic to, Natalko, ty pewnie głodnaś? Chodź do mnie na jajecznicę, to w tem czasie Adaś od Zenków zajmie się twoim kominem. Powiem mu słowo po drodze. A palić ty masz czem? – powątpiewała. – Przecie już jest ziąb. Na długo przyjechałaś?

– Niestety, opału w zasadzie nie ma – odpowiedziałam zgodnie z prawdą. – Pomyślałam, żeby do leśniczego podjechać i kupić drewno.

– Oj tam, zaraz kupić! Po co, skoro Roman las ci zapisał? Powiem ci, że inni się tam karmią. Wstyd kupować i przepłacać!

– Ja sama nie wytnę drzewa, a dużo mi go potrzeba, na calutką zimę.

– A co ty gadasz? Toż ty masz męża i córcię. Poradzą sobie tak długo bez ciebie? – Przyglądała mi się uważnie.

– Nie chcę tego przed panią ukrywać. Rozwodzę się – otwarcie wyznałam. – Pewnie na wiosnę wyrok będzie. Pani Stasiu, a Marta to już studentka i nie mieszka z nami.

Moja sąsiadka splunęła zamaszyście na ziemię. Popatrzyłam na to z zaskoczeniem.

– Tfu! Wiesz, że to nie po bożemu? – pytała jawnie zgorszona. – Co Bóg złączył, tego człowiek nie może rozłączyć. Żoną ty jego jesteś, nie boisz się tego grzechu brać na swoje sumienie?

– Kochana Stasiu, pani jest dla mnie jak moja rodzina. Przecież to pani w dzieciństwie stawiała mi bańki i zaplatała francuskie warkocze. Powiem pani szczerze, on ma inną. Kocha ją i tamta to już jak jego żona. Niech to zostanie między nami, proszę…

– Dziecko moje, alboś ty pierwsza? – tłumaczyła mi. – Ale żeby zaraz rozwód brać! Chłop głupi jest, zakręci taka tyłkiem, to oszaleje, a ja ci powiem, że to minie. Mój Burek poleci za każdą suczką, ale co z tego, jak i tak na koniec wraca do domu? Przemyśl, przeczekaj. Ja ci to mówię, stara Dąbkowa. – Mocno uścisnęła moje ramię. Może mi chciała w ten sposób dodać otuchy?

– Rozumiem pani dobre intencje. Tylko że ludzie to nie zwierzęta… – Odwzajemniłam uścisk. – Bardziej rozmyślnie działają – westchnęłam.

Mruknęła coś niezrozumiale pod nosem. Chłodny wiatr omal nie zerwał chustki z jej głowy. Ciemne śniegowe chmury zapowiadały rychły atak zimy. Krucha, bo nagle taką mi się wydała, i lekko przygarbiona staruszka wzbudziła moją troskę. W jej wieku tak łatwo na tym zimnie o chorobę.

– Nie stójmy na dworze, zapraszam do środka – powiedziałam.

Ścieżką wybrukowaną polnym kamieniem ruszyłyśmy wolnym krokiem w stronę Romanówki.

Wyjęłam klucz i weszłyśmy do domu. Zimno, brudno i o wiele obskurniej, niż wyglądało to wczoraj wieczorem. Zadrżałam na samą myśl o tym, że oto tutaj mam zamieszkać.

– Co ci jest, dzieciaku? Przemarzłaś? – zapytała z troską.

– Nie wiem, czy dobrze zrobiłam, że tu przyjechałam. To wszystko… jest takie przygnębiające. – Rozglądałam się po zaniedbanym, zimnym otoczeniu.

– Oj tam! Co przygnębiające? Gadasz tak, boś na co dzień do lepszych wygód przyzwyczajona. Jadźka ci tu posprząta, bo wiesz, ona matury nie zdała i bezrobotna jest. – Machnęła lekceważąco ręką. – Nawet na ten staż nigdzie jej nie wzięli, ale za sto złotych w kilka dni wyczyści ci cały dom i będzie jak nowy – obiecywała.

– Może i racja – zgodziłam się z nią.

– Zapuszczone to wszystko, to prawda… – Cmokała, rozglądając się dookoła. – Nie dziwota, toć od pogrzebu Romana wcale tu nie zaglądałaś. A to już idzie piąty rok, jak go nie ma. – Pokiwała ze smutkiem głową.

– Wiem. Ja też za nim tęsknię. – Łzy napłynęły mi do oczu.

– Oj, Natalko, na tęsknotę to zawsze dobre są wspomnienia. Za młodu z twoim dziadkiem to my sobie razem i pracowalim, i pośpiewalim – opowiadała. – On mnie pomógł pole obrobić, a ja mu za to w sadzie. A jak Zofii już całkiem niestało, odpuść Panie Boże – dodała z widocznym lękiem – to i zupy mu nagotowałam, i portki zacerowałam. A ty to, dzieciaku, byłaś jak ten nasz złoty promyczek! – tak jakoś śpiewnie, z wiejska, wzruszona zawołała. – Taka grzeczna, taka zdolna! I jaka śliczna! Jak z jakiegoś obrazka! Jaka ty byłaś roztropna dziewczynka! Jak tego ryżego kota kochałaś! Tylko tak szybko i daleko wyjechałaś, a my tu tęsknilim. – Na koniec tej serenady popatrzyła na mnie czule.

– No to wróciłam do dziadkowej Romanówki i teraz pani się ode mnie nie odpędzi! – Roześmiałam się na cały głos. – I już tu zostanę na zawsze, jak Bóg pozwoli. – W duchu pomyślałam, że moje życie właśnie zatoczyło krąg. – Przyśle pani jutro do mnie tę Jadzię, dobrze?

– Dobrze, kochana, dobrze. Tylko czy ona rzeczy swoje ruszyć da… – W popłochu spojrzała na drzwi prowadzące do babcinego pokoju.

– To znaczy? – Odwróciłam się zdziwiona w jej stronę. – Co konkretnie pani ma na myśli?

A ona ukradkiem żegnała się pobożnie.

– No nie! Pani Stasiu, naprawdę wierzy pani w takie głupoty?! – zapytałam.

– Ja tam swoje wiem! – oznajmiła z przekonaniem. – Obyś ty uwierzyć nie musiała.

– W co? W to, że po starym domu myszy biegają i wiatr okiennicą stuka?

– Wiatr wiatrem, a myszy myszami, a że Zofia miejsca tego pilnuje, to wszystkie ludzie wiedzą.

– Błagam, pani Stasiu, niech pani nie opowiada takich historii. Babcia Zosia nie żyje, więc niczego już pilnować nie może. Zresztą czego miałaby tutaj pilnować?

Stasia z rozmachem otworzyła drzwiczki od kuchni węglowej i energicznie pogrzebała w niej żeliwnym pogrzebaczem. Znów pocmokała i niezrozumiale mamrotała coś sama do siebie. Czy był to jej jakiś tajemny sposób na odetkanie komina? Uśmiechnęłam się w duchu.

– Natalko, to ja tak zarządzam. – Na szczęście przestała mówić te bzdury o Zofii i zmieniła temat. – Adam do komina! Ty do mnie na śniadanie! Potem zakupy i opał. I ten pioruński Internet pewnie jest ci konieczny? A to już nasz listonosz ci doradzi, jak go nabyć. Chodź, idziemy do mnie. – Cisnęła pogrzebacz w kąt.

Na tej wsi czas musiał zatrzymać się w miejscu. Stasi kuchnia od lat się nie zmieniła. Nadal tu stało to samo łóżko ze stertą pierzastych poduszek. Na ścianie wisiała makatka z jeleniami na rykowisku. Pasiasty chodnik utkany zimą na krosnach, pęki ususzonych grzybów nad kuchnią węglową. Stary drewniany stół nie wiadomo jakiego koloru i czerwony emaliowany imbryk do parzenia herbaty. Znów byłam dzieckiem. Zaraz z rozmachem otworzą się drzwi i gruba Cześka przerażona zawoła:

– Stasieńko, córka Zofii zginęła na motocyklu. Z tym swoim nowym gachem jechała!

– Mam nadzieję, że ty nie jesteś taka nowoczesna i jajka zjesz na boczku? – spytała wesoło Stasia. A po swojej kuchni krzątała się tak żwawo, jakby miała ze dwadzieścia lat mniej.

– Tak, z chęcią. Nie ma to jak jajecznica na boczku i z cebulką. – Uśmiechnęłam się do niej.

– Oj, tak! A boczek to ja podsmażam na masełku – reklamowała swoją kuchnię. – A do jajecznicy mam grzybki marynowane i chlebuś na zakwasie. Dam ci zakwasu, Natalko. Nie kupuj tego chleba z geesu, bo tam Bóg wie, czego dodają. Sama zaczynisz i upieczesz. Mąkę też nie ze sklepu, tylko od Waldka z Miedzianki nabądź. Uczciwie mieli, z dobrego ziarna – instruowała mnie. – Weź sobie worek za parę groszy. Pułapki na myszy nastaw w domu, albo lepiej kota ci dam.

– Chętnie. A znajdzie pani takiego jak Fryc?

– Dziecko moje, toż tu jego prawnuki w co drugiej chałupie mieszkają. Jutro ci rudego Frycka przyniesę. A teraz jedz. Kakao wypijesz?

– Bardzo dziękuję. A mogę kawę?

– Ot, nowoczesność!

Wpadłam w zachwyt, bo pani Stasia, o dziwo, miała solidny ekspres i zaparzyła mi porządną kawę. Po takim śniadaniu wrócił mi dobry nastrój. Wezmę tę Jadźkę do sprzątania, przynajmniej będzie mi raźniej, i z najgorszym bałaganem szybciej się uporam. To nic, że mi się nie śpieszy, przyjemniej będzie mieszkać w posprzątanym domu, pomyślałam. Dopiłam kawę, a Stasia w międzyczasie zapakowała mi wałówkę – solidny kawałek swojskiej kiełbaski, butelkę samogonu i całe mnóstwo innych rarytasów. Potem dorzuciła jeszcze sok z leśnych malin na chłodne poranki oraz grube wełniane skarpety, które niedawno zrobiła na drutach. Nie pamiętałam, kiedy ostatnio ktoś tak się o mnie zatroszczył. Wzruszyła mnie tym do łez. Postanowiłam czymś się jej odwdzięczyć, ale na razie nic nie przychodziło mi do głowy. Trudno nam się było ze sobą rozstać, więc gawędziłyśmy jak za dawnych lat. O ludziach i zwierzętach. O zmianach na lepsze i gorsze. O tym, że więcej tu teraz pogrzebów niż narodzin. Wieś wyludniała się, bieda pchała młodych w obce, zagraniczne strony. Moja gospodyni dziwiła się i cieszyła zarazem, że mnie tu z powrotem przygnało.

– Na mnie już naprawdę pora. Muszę się w domu zainstalować i o opał zatroszczyć – przerwałam tę sielską rozmowę.

– Czekaj! Dam ci telefon do leśniczego. Najlepiej zadzwoń od ręki i rozmów się co i jak.

Mimo wieku, bardzo rezolutna z niej była kobieta. Podziękowałam serdecznie za wszystko. Zrozumiałam, że na wsi dobrze jest mieć życzliwych sąsiadów. Co bym bez niej zrobiła? Stasia zarzuciła wełnianą chustę na plecy i odprowadziła mnie do furtki. Małe łaciate kundle plątały się koło jej nóg, a całe siedlisko aż tętniło życiem. Ile tam było kur i kaczek! I nawet krowa stała w niedużej obórce przykrytej starą czerwoną dachówką. Skąd ta kobieta miała siły, żeby koło tego wszystkiego chodzić? A podwórko zadbane, powymiatane, liście zgrabione. Grządka pod warzywa równiutko przekopana. Czy ona sama to wszystko robiła? – zastanawiałam się.

Obładowana jedzeniem wracałam do Romanówki. Oceniłam przelotnie, że moje podwórko też wymagało wielu prac. Z tym że po kolei, najpierw dom. Obejście poczeka do wiosny.

Na widok płonącego ognia pod kuchnią roześmiałam się w głos. Zadowolona z takiego obrotu sprawy, nareszcie zrzuciłam płaszcz i wyciągnęłam ręce w stronę źródła ciepła, żeby się porządnie zagrzały. Przypomniałam sobie, że identycznie robiła Zofia, i coś gwałtownie zakłuło mnie w sercu. Niczym bolesna zadra, odezwał się we mnie ten strach…

Do kuchni wszedł umorusany czarną sadzą, tak na oko ze trzydziestoletni, szczupły i niewysoki mężczyzna. Domyśliłam się, że był to właśnie Adam. Pod pachą niósł drewno do palenia.

– Dziękuję, panie Adamie! Za nic w świecie nie poradziłabym sobie z tym problemem sama!

Poczerwieniał aż po same czubki uszu.

– Oj, to nic takiego. Co ja tam zimą mam do roboty? Zresztą już po obrządku, a że zagraniczny pomór świnie wytłukł, to mogłem tu zajrzeć, bo roboty zostało niewiele. Na gospodarskich zajęciach to ja się, proszę pani, znam – przechwalał się. – Komin przeczyściłem i będzie miał fest ciąg. I opał jeszcze przyniosłem. – Postawił na podłodze solidnie załadowany ciężki kosz. – Na szczęście jest suche – westchnął. – Ale mało tam tego pani ma.

– Wiem, wiem, wkrótce dokupię i za wszystko jeszcze raz bardzo serdecznie dziękuję. To co, panie Adamie, może napije się pan ze mną herbaty? Poznamy się lepiej, skoro będziemy sąsiadami.

– A nie, nie trzeba. Niech się pani nie kłopocze – odmówił i z ciekawością ukradkiem rozglądał się po wszystkich kątach. – Ja już jestem po śniadaniu – wyznał. Czy tu się herbatę piło tylko do śniadania? – Przyszedłem do komina, bo Stasia mnie poprosiła – mówił. – Tak normalnie to na trzeźwo bym tu nie zajrzał. Aha, i musi pani jeszcze wiedzieć, że tej starej odmawiać nie można. Oczy złe ma. Urok rzuci, kołtuna zada.

– Ach tak! – Przyjrzałam mu się z całą uwagą, żeby sprawdzić, czy przypadkiem ze mnie nie żartował albo czy się nie przesłyszałam. – Myślę, że tak źle by nie było – odpowiedziałam.

– A u Mańka Czerwińskich to co?! – żwawo przytaczał koronny dowód. – Krowa ocielić się nie mogła, jak tylko Staśka raz tam zajrzała. Powiedział, że teraz choćby nie wiem co, przez próg starej nie przepuści.

I wtedy ciężko zszokowana pojęłam, że on jednak nie żartował. Naprawdę nie mogłam uwierzyć, że tutejsi ludzie nadal wierzyli w takie zabobony. W dobie Internetu, wszechstronnego rozwoju i ogólnego postępu, stał przede mną młody człowiek, który święcie wierzył, że można komuś „zadać kołtuna”. W świetle takiej filozofii poczułam się kompletnie bezradna.

– W takim razie proszę mi powiedzieć, ile się panu należy za usługę? – zapytałam rzeczowo, bo mamonę to zazwyczaj wszyscy jednakowo pojmowali.

– Co tam! – odwrócił wzrok. – Ze trzy dyszki. Flaszkę by się wieczorem rozpiło – wykrztusił lekko speszony.

Nie miałam drobnych. Wyjęłam z torebki sto złotych.

– Co pani? To za dużo! – zareagował gwałtownie na taki banknot.

– Proszę wziąć. – Uśmiechałam się do niego zachęcająco. – Przecież gdyby nie pan, to najprawdopodobniej musiałabym wracać do miasta. – Włożyłam mu stówkę do ręki.

– Oj tam, każdy by to zrobił, toż to żadna filozofia – zapewnił. – W takim razie za resztę służę pani jeszcze swoją pomocą. Proszę mnie wzywać w razie potrzeby. Mieszkam w pierwszym domu za zakrętem – powiedział, a zanim schował pieniądze do kieszeni, to chuchnął na nie dwa razy. Skłonił się przede mną staroświecko na pożegnanie i w pośpiechu odszedł wyraźnie zadowolony.

ROZDZIAŁ CZWARTY

Podrzuciłam do paleniska drewno, żeby mi ogień nie wygasł, i idąc w ślady Adama, rozejrzałam się dookoła. Ileż tu się będę musiała napracować! Po pierwsze, zdecydowanie powinnam pomalować ściany i odświeżyć stół, a i te stare krzesła kompletnie do niczego już się nie nadawały… Pomyślałam, że kuchnia jest tak duża, że zmieszczą się cztery nowe wiklinowe fotele, żeby było przytulnie i sielsko, a na nich czerwone poduszki w kratkę, wiosną za to wymienię je na niebieskie. Powinnam też wycyklinować deski podłogowe, oczywiście jeśli nie są spróchniałe. Zdrapać starą farbę z okien i drzwi… Westchnęłam w duchu. Co jeszcze? Bez pośpiechu analizowałam zaistniały stan.

Zajrzałam do łazienki, bo jej wizualna kondycja szczególnie mnie intrygowała. No tak, po przekroczeniu progu stwierdziłam, że niestety, nie wyglądało to dobrze. Ze ścian spadały na podłogę całe płaty żółtawej farby. Obrzydliwe peerelowskie kafelki, w jakąś beżową mozaikę, na szczęście wyłożono tylko nad wanną i umywalką, więc skuwania nie będzie aż tak dużo, sama się tym zajmę, mówiłam w myślach do siebie. Wanna za to nie była najgorsza. Prawdziwa, naprawdę wielka wanna na żeliwnych lwich łapkach i całkiem fajna stojąca bateria do niej. Z przyjemnością mogłabym się w niej wylegiwać całymi godzinami. Tak, wanna i bateria zdecydowanie zostają! Wystarczy zakupić tylko trochę odpowiednich środków czystości i miedziane kurki znów zabłysną. Gdy odkręciłam kran, coś głośno zabulgotało, prychnęło i gwałtownie wystrzeliła rdzawa ciecz. Aha, a ja się chciałam herbatki napić i okno w kuchni umyć. No nic, może jak zleci z rur to paskudztwo, to pojawi się krystalicznie czyściutka woda? Sprawdziłam, czy toaletowa spłuczka działa, i powoli opuściłam łazienkę.

Na parterze oprócz kuchni, służbówki i spiżarni były jeszcze cztery duże pokoje. Od strony południowej przylegał do domu taras, a od wschodniej ulubiona weranda dziadka. O dziwo, nadal stał tam jego ulubiony bujany fotel. Zamierzałam zrobić obchód całego domu, bo postanowiłam zdecydować, jakie tym pomieszczeniom nadam przeznaczenie. W końcu byłam panią na swoich włościach, z tym że co tu się czarować, nieco zdezelowanych.

Najbliżej kuchni znajdował się bardzo jasny, dawny pokój Zofii. Stało tu jej drewniane łóżko z wysokim zagłówkiem. Rozsądek podpowiadał, że ten pokój to będzie jednak najpraktyczniejsze pomieszczenie na zimową sypialnię. Pomyślałam, że łóżko mogłabym przestawić tak, żeby przy otwartych drzwiach mieć widok na staroświecką kuchnię węglową i suszone nad nią grzybki, dokładnie tak, jak to podziwiałam u pani Stasi. Z okna widać było fragment ogrodu, ten z altaną i pnącymi różami. Gdyby postawić tu mały sekretarzyk, byłoby to idealne miejsce do snucia planów i robienia kalkulacji dotyczących moich nowych życiowych celów. Tylko że ten pokój niezmiennie kojarzył mi się z babcią. Miałabym spać w jej łóżku? – pomyślałam przerażona. Nagle rozległ się w mojej głowie jej rozpaczliwy, udręczony krzyk. Na plecach natychmiast poczułam gwałtowny chłód i cała zdrętwiałam ze strachu.

– Nie jestem taka jak ona! – powiedziałam odważnie do czterech pustych ścian.

Potem odruchowo otworzyłam jej trzydrzwiową szafę z dużym lustrem. Zaskrzypiała, a ja zdziwiona odkryłam, że babcine ubrania nadal w niej wisiały. Dlaczego Roman nic z tym nie zrobił?!

Największy pokój na parterze miał aż trzy podwójne okna i przylegał do zatopionego w dzikiej zieleni tarasu. Był idealny, ale niestety tylko na letni salon, bo zapamiętałam, że zimą było tam raczej chłodno, choć w rogu stał stary piec z rokokowymi zdobieniami z ładnych zielonych kafli, który pochodził ze zrujnowanego w czasie wojny pałacyku. Niezwykłe było dla mnie to, że tu pozostał. Oceniając na oko, uznałam, że ten piec mógł być dużo starszy niż dom, w którym ostatecznie stanął. Wiedziałam, że zanim lato nadejdzie, z wyjątkiem rzecz jasna pieca, zmienię całe to wnętrze nie do poznania.

Z dużego pokoju, mojego już letniego salonu, amfiladowo przechodziło się do kolejnego pomieszczenia. Ostatecznie mogłabym je przeznaczyć na jadalnię, tylko po co mi taka duża jadalnia? W końcu swobodnie zmieściłby się tu stół na dwanaście osób i jeszcze bufet w parze z witrynką. Byłoby pięknie… Do dużych kryształowych wazonów wstawiałabym świeże bukiety kwiatów, a na paterach układałabym owoce z Romanowego sadu. Brzoskwinie i moje ukochane gruszki.

Tylko z kim miałabym tu jadać? Jeśli Marta kiedykolwiek zechce przyjechać do Romanówki, to o wiele przytulniej będzie nam w kuchni. Taka oficjalna jadalnia jeszcze by tylko pogłębiła przepaść pomiędzy nami. Z panią Stasią herbaty też tu pić nie planowałam. Miałam urządzać jadalnię tylko dlatego, że obok salonu wypadało ją mieć? Byłam samotną kobietą, za chwilę miałam być samotną rozwiedzioną kobietą, i nie zamierzałam tego zmieniać. Moje dziecko mnie nienawidziło, a wszyscy bliżsi krewni mieli swoje kwatery na pobliskim cmentarzu.

Nagle moja wyobraźnia zaczęła rysować własne obrazy. Zobaczyłam oliwkowe ściany, koronkowe bawełniane firanki i lniane poduchy w delikatne pastelowe kwiaty. Miejsce pieca zajął prosty kominek. O tak, ogień wesoło w nim strzelał. Tuż obok rozgościł się ogromny milusiński fotel, oczywiście z konkretnym podnóżkiem. W zasięgu ręki leżał koc w zieloną szkocką kratkę, a z boku stał malutki stoliczek na lampkę wina i moje okulary do czytania. I koniecznie wiklinowy koszyk dla nowego Fryca, bo w mojej wizji kot już leżał przed tym kominkiem i przeciągał się rozkosznie, zamiast łapać myszy. Ach ten Fryc!

Okrągły stylowy stół fornirowany mahoniem i potocznie nazywany „bocianem” miał obowiązkowo pozostać w tym pokoju. Musiał pomieścić stosy gazet, książek i albumy ze zdjęciami. Nie było to problemem, gdyż ten dziewiętnastowieczny mebel po rozłożeniu zadowalał mnie w stu procentach. Dla towarzystwa stół dostanie dużą lampkę, może nawet z wesołym kolorowym witrażem, dającą idealne światło do czytania, urządzałam pokój w myślach. Na wszystkich ścianach staną regały na książki. I może tylko mała plazma, żeby czasami obejrzeć wiadomości albo coś innego. Tak, to będzie moja biblioteka. Na całe lato chciałam zamieszkać w tamtym salonie, ale zimę zamierzałam spędzić w bibliotece. Nareszcie będę mogła przestać się kryć z książkami po kątach. Nigdy nie zrozumiałam tak do końca, dlaczego Wiktor nie znosił mojego widoku z książką w ręku.

Jeszcze raz omiotłam wzrokiem cały parter. Ten dom zaczął dla mnie powoli nabierać nowego wyrazu. Stanęłam na pierwszym stopniu schodów prowadzących na piętro i spojrzałam w górę. Sufit spowijała pajęcza pierzyna. Odetchnęłam głęboko. Wiedziałam, że mnie to nie ominie, że muszę tam wejść. W niebieskim pokoju, pod łóżkiem, nie ukrywała się już mała dziewczynka, nie zatykała uszu, żeby nie słyszeć tych wszystkich strasznych krzyków. Kiedy tam wejdę, niczego nie usłyszę, a wejść tam przecież musiałam, bo okiennica ciągle tak stukała. Nie wytrzymałabym w nocy tego hałasu.

Cała góra miała piękne belkowane sufity i ogólnie solidną stolarkę. Dekoratorzy wnętrz powitaliby to owacją na stojąco, bo dzięki temu wnętrze było bardzo klimatyczne. Prosto ze schodów wchodziło się na obszerną antresolę. Od dziesiątków lat niezmiennie królował na niej złocony gerydon, stary stolik, na którym stawiano świecznik.

Niebieski pokój zawsze pełnił funkcję pokoju dziecięcego. Przysiadłam więc na swoim dawnym łóżku. W starym koszu nadal leżały zabawki, którymi bawiła się moja córeczka. Lalki Marty, jej błękitny miś kupiony przed laty w Brukseli i oczywiście koniki. Tylko że to ja z tego miejsca poniosłam w życie wszystkie swoje koszmary. Gniazdo, z którego tak szybko wyfrunęłam, mocno przesądziło o mojej zdolności latania. Przez całe życie towarzyszył mi ten zakorzeniony na dnie serca lęk. Niepewność, nerwowość i chroniczny niepokój. Nie wiem, czego się bałam najbardziej. Jęków Zofii, jej histerycznych krzyków czy pustego spojrzenia? A teraz panowała tu cisza. Nawet stary zegar nie tykał, stanął na piątej. Dlaczego więc znów odczuwałam ten znajomy ból brzucha i suchość w ustach?

Otrząsnęłam się ze wspomnień. Myślałam, że uda mi się potraktować Romanówkę jakoś tak bardziej neutralnie. Miałam tu mieszkać i tyle. Przed przyjazdem postanowiłam, że nie będę skupiać się na przeszłości. „Umarli niech grzebią umarłych”, pokrzepiły mnie przeczytane kiedyś słowa. Nabrałam w płuca więcej powietrza, żeby głębszym oddechem rozładować napięcie.

Góra zaprezentowała mi się o wiele lepiej niż parter. Tutaj też znajdowało się kilka pokoi. Pobieżnie im się przyjrzałam. Wiedziałam, że stanę w końcu przed dwuskrzydłowymi drzwiami do pokoju mojej matki, Anastazji. Odruchowo zasłoniłam dłonią usta, jakbym się bała, że ona tam będzie, a ja na jej widok zacznę krzyczeć. Moje obawy były śmieszne. Niby dlaczego miałabym się bać osoby, której w zasadzie nie znałam? Żal za czymś, czego nigdy nie doświadczyłam i nie poznałam, wypaczył moją osobowość. Z powodu zwisających z karnisza zasłon cały pokój matki spowijał ciężki mrok. Grube kretonowe zasłony nieokreślonego koloru blokowały światło dzienne, a gdy delikatnie je poruszyłam, opadł z nich wieloletni kurz. Otwierając okno, wpuściłam do środka światło i upragnione świeże powietrze. Odwróciłam się i spojrzałam prosto w jej oczy. Zabrakło mi tchu, a potem się rozpłakałam. Płacz przerodził się w szloch.

– Mamo, ja wiem, że nie kochałaś mnie i nie chciałaś… Jest mi tak ciężko!

Uśmiechała się do mnie z portretowego zdjęcia na ścianie. W moim życiu matka była tylko dziewczyną z obrazka.

Rozbolała mnie głowa. Zamknęłam okno i ruszyłam z powrotem na dół. Potrzebowałam porządnej dawki kofeiny. Długo spuszczałam wodę z kranu i czekałam, aż zacznie lecieć czysta. Ostatecznie przeniosłam się z kawą na ganek. Uznałam, że świeże rześkie powietrze dobrze mi zrobi. Czy naprawdę dam radę zostać w tym dużym opustoszałym domu i każdego dnia żyć z widmem Zofii? – zastanawiałam się, z przyjemnością pijąc gorącą kawę.

A mogłam coś innego wymyślić? Prawda była taka, że nie miałam się gdzie podziać, a Zofia nie żyła. Co prawda Romanówka mnie przytłoczyła, ale przynajmniej nic mi tu nie zagrażało. Wspomnienia z dzieciństwa w końcu zawsze da się jakoś ujarzmić, podsumowywałam optymistycznie. W porównaniu z tym, jak zawirowane było moje obecne życie, tamto stanowiło zamknięty rozdział. W zasadzie powinnam być wdzięczna, że Roman zapisał mi siedlisko. Równie dobrze mógł zrobić tak, jak się wielokrotnie odgrażał, czyli oddać to wszystko na dom starców. Z Kościołem miał na pieńku, więc dla klechów absolutnie by swego majątku nie zapisał. Z państwem polskim też regularnie toczył wojny, i tym sposobem zostałam mu tylko ja. Dziecko, które wychowywał i które przeżyło. Jakby przewidział, że zostanę bezdomna.

I co z tego, że obejrzałam te wszystkie swoje pokoje, skoro nadal nie wiedziałam, w którym z nich spędzę noc? Jednego natomiast byłam absolutnie pewna: musiałam szybko rozpocząć remont. Miałam czterdzieści tysięcy złotych na koncie i dziesięć hektarów ziemi, którą od pięciu lat dzierżawili sąsiedzi, wpłacając na moje konto symboliczne grosze. Sprzedam osiem i zrobię w domu, co trzeba, planowałam, a resztę pieniędzy zostawię na przeżycie, dopóki nie znajdę jakiejś pracy. Tym bardziej że sama sobie musiałam wymyślić sposób na przetrwanie. Słyszałam, że w tych stronach w ogóle trudno o pracę.

Remont chciałam zacząć od kuchni, łazienki i biblioteki, a na razie zainstaluję się w letnim salonie. Wstawię tam ten ładny komplecik z przyszłej biblioteki. Nawet odnawiać go specjalnie nie trzeba, bo wystarczy tylko jakieś mleczko do czyszczenia drewnianych mebli. Znów skorzystam z pomocy Adama. Może skrzyknie ze dwóch kolegów i za jednym zamachem powynoszą mi zbędne rzeczy do stodoły.

Musiałam mieć konkretnie sprecyzowany plan. Najpierw stworzyłam w telefonie długą listę zakupów. Myjąc kubek, zdziwiłam się, że tak szybko nagrzewa się tu ciepła woda. To był szalenie duży plus. Przebrałam się w sportową kurtkę, wzięłam plecak i pojechałam do miasteczka. Wędzin, co to w sumie za miasto? Takiego fotela na taras już tu, na przykład, nie mogłam kupić. Cudem trafiłam na małą galerię, w której był Rossmann. Zakupy sprawiły mi frajdę. W pewnym momencie nawet sama się upomniałam: „Nie szalej, kobieto, z bibelotami! Najpierw sprawdź, co już masz”. Na ulicy Strażackiej bez trudu zaopatrzyłam się w siekierę. W godzinę z małym okładem kupiłam wszystko z wyjątkiem fotela i elektrycznego koca. Za to utknęłam na dłużej w księgarni, gdzie zostawiłam prawie trzysta złotych. To było absolutne szaleństwo, ale cóż, spuszczona ze smyczy, wariowałam. Ciężko uciułane pieniądze trwoniłam lekką ręką, a żeby do końca się rozpieścić, kupiłam ciasto i wino – na wieczór, do książek. I koniec z płaczem! – zdecydowałam.

Po drodze wstąpiłam do leśniczówki. Obszczekał mnie młody owczarek. Lubiłam psy, więc nie zrobiło to na mnie większego wrażenia, i wtedy na schodach zobaczyłam mojego Fryca. Zupełnie jakbym cofnęła się w czasie. Och, moje ty zagubione kocię! – jęknęłam w duchu, robiąc maślane oczy na widok zwierzaka.

Przez podwórko przebiegał właśnie jakiś chudy dryblas w zielonym ubranku.

– Dzień dobry! – zawołał na mój widok, wcale nie zwalniając. – Jak do mnie, to złapała mnie pani w ostatniej chwili. Zapraszam do kancelarii – ponaglał. – Proszę, proszę, tędy! – Machał ręką i wskazywał kierunek.

Ruszyłam w jego stronę. Z bliska dostrzegłam, że połowę jego pociągłej twarzy zajmował okazały, rudy wąs. Drugoplanowe miejsce odgrywała para małych, bezrzęsnych oczek. Tak, zdecydowanie całe owłosienie z jego twarzy skumulowało się w tym wąsie.

– Pani w jakiej sprawie? – spytał, przyglądając mi się z nieskrywanym zainteresowaniem.

– Czy to pana kotek? – zapytałam impulsywnie.

– Słucham? – Spojrzał na mnie zaskoczony. – Dobrze słyszałem, powiedziała pani, k-o-t-e-k? Jaki znowu kotek? – Wybałuszył na mnie te swoje oczka.

– Rudy, na tamtych schodach. A więc nie jest pana! – ucieszyłam się tak bardzo, że niemal klasnęłam w dłonie.

– A, kot?! – doznał olśnienia i niemal natychmiast brutalnie pozbawił mnie złudzeń. – Kot jest mój!

– Ooo, jaka szkoda… – zmartwiłam się. – Proszę mi go sprzedać! – zażądałam, gdyż Fryc jeszcze dzisiaj kategorycznie musiał należeć do mnie.

– Kota? No nie wiem… – Zastanawiał się intensywnie, w czym miało mu chyba pomóc mocne drapanie się po głowie.

– Ile? Ile pan za niego chce? – W myślach prześledziłam zasobność swojego portfela.

– Hm, paniusiu, kot swoją wartość ma… Wartość kolacji na przykład. – Zahipnotyzowana patrzyłam, jak w czasie, gdy mówił, poruszał się ten jego wąs.

Ludzie, pomyślałam w pośpiechu, ile taki wielki chłop zje? Z pół kilo schabu, jakieś ziemniaki, surówkę i wypije co najmniej setkę czystej wódki. Może i spory kawał ciasta w siebie wrzucić. Powiedzmy, że w domowych warunkach byłoby to… no dobra, w zaokrągleniu pięćdziesiąt złotych. Wyjęłam z portmonetki taką kwotę.

– Proszę. To za kota – podałam wąsatemu z uśmiechem.

– Za mało – stwierdził dobitnie.

– Za mało?! – Czułam, że teraz i moje oczy wychodziły z orbit. – Ludzie, to ile pan je?! – Taksowałam jego patykowatą, szczupłą sylwetkę.

– Mówiąc o kolacji, miałem na myśli to, żeby tę kolację zjeść z panią. Wtedy oddam kota.

Zatkało mnie. Zjeść ze mną pół kilo schabu z ziemniakami, surówkę i popić to czystą wódką? Nie było się nad czym rozwodzić.

– Niech będzie! – Wyciągnęłam rękę, żeby przypieczętować naszą ugodę. – Z tym że pan wybaczy, ale wódki czystej pić nie będę – wtrąciłam do niej drobny aneksik.

– Czyli zgadza się pani? – Był zadowolony.

– No tak. Mogę już zabrać kotka? – I ja się ucieszyłam. – Zaraz, proszę pana, przecież nie mam go czym nakarmić! A Fryc apetyt to ma! – Całe szczęście, że w porę się zreflektowałam.

– Fryc? Myślałem, że to Mruczek. Ja tam nie mam żadnego Fryca!

– Co pan?! – uparłam się – Przecież gołym okiem widać, że to Fryc.

– No jasne! – Trzasnął się po udzie. – Fryc jak rydz!

– No tak. – W tym momencie odetchnęłam z ulgą. – Dokładnie tak samo powiedział Roman.

– Roman? – Dziwnie na mnie spojrzał.

– Przecież nie Walery. Walery to zresztą brat Romana, ale co my tu o umarłych będziemy rozmawiać?

– No tak… – Delikatnie jakby się ode mnie odsunął. – Przepraszam, że tak zapytam, panią do mnie kot sprowadza?

– A, nigdy w życiu! Pan leśniczy? – przypomniałam sobie o opale.

– Taaak…

– To dobrze, bo drewno chciałam kupić u pana.

– A jakie?

– A jest mi to już obojętne. – Początkowo nie zamierzałam sprawiać mu problemu. – Choć zaraz, chwileczkę, jeśli mam wybór, to wolę takie porąbane.

– Z tego, co pani mówi, wnioskuję, że potrzebuje pani opałówki. Ma być porąbane, więc ośmielę się spytać, przez kogo?

– To też w sumie nie robi mi większej różnicy.

– Rozumiem. Czyli chce pani kota i porąbane drewno?

– Tak! Mądry z pana człowiek! Czuję, że dobijemy targu. Kota zabieram od razu, mogę? A opał to może być nawet jutro.

– A kolacja?

– Ach, ta kolacja! W sierpniu?

– Nic z tego. Za późno.

– W maju?

– Nie. – Pokręcił głową. – To musi być jeszcze w tym roku.

– A to pech! Tak się składa, że ten rok mam wypełniony po brzegi.

– Rozumiem. Zatem wraca pani bez kota.

– Proszę pana! On ma imię! Bez Fryca? Mowy nie ma! W sobotę?

– Zgoda! Gdzie?

– Żartuje pan? Ja nie mam nawet wody zdatnej do picia.

– Jaki lokal?

– Aaa, o to pan pyta. Lokal… lokal… Może być byle jaki!

– Gdzie to drewno pani odwieźć? – spytał z westchnieniem.

– O, dziękuję! Nie mogłam w tym Wędzinie kupić elektrycznego koca, pan rozumie, mam ciężką sytuację. Tak, poproszę do Dąbrowy siedemdziesiąt. Pospolicie ten dom ludzie zwą Romanówką.

– Romanówka?! Pani tam zamieszka? – Wąs mu zamarł.

– Tak, to mój dom. Nie ma w tym nic dziwnego, że się mieszka w swoim domu, prawda?

Wąsaty gość popatrzył na mnie tak jakoś dziwnie.

– Mnie tam wszystko jedno – odpowiedział. – Robota, jak robota. Ile tego drewna pani sobie życzy?

– No jak to ile? Na calutką zimę!

Rzeczywiście rudy jak rydz Fryc wtulił się w mój szalik. Leśniczy dał mi dla niego kolację w puszce i nie musiałam wracać do sklepu po kocią karmę. Reszta dnia upłynęła mi niezwykle radośnie. Pan Adam z kolegami wyniósł z domu wszystkie zbędne graty, włącznie z żyrandolami, które mi nie pasowały.

Wpadła też pani Stasia z pierogami z kapustą i grzybami, i z rudym kotem dla mnie. Zgodnie z naszą umową. Prosiłam ją przecież rano o Fryca. Tym sposobem zostałam posiadaczką dwóch kotów. Szczęścia nigdy za wiele! Zapowiadało się, że od dzisiaj miało mi tu być naprawdę wesoło. Moje rude kociątka najadły się i zasnęły w szafie. Dobrze, że kupiłam wino. Nawet nie wiedziałam, że tak idealnie skomponuje się z pierogami. Po wspólnym posiłku z Adamem i jego kolegami nagle znalazła się dla mnie cała ekipa remontowa. Tymczasem na razie zainstalowałam się w letnim salonie.

Pierwsze oznaki nadchodzącej nocy moi goście przyjęli ze strachem. Spłoszeni rozglądali się po kątach.

– Adam – bo już przeszliśmy na ty – czego wy się tak naprawdę boicie?

– Ludzie różnie mówią. Natalia, ty tego nie wiesz, bo tutaj nie żyłaś, ale nocą w tym domu same zapalają się światła. Widziałem to na własne oczy.

– Nie byłeś przypadkiem po drinku? – spytałam ze śmiechem.

– Nie śmiej się! Nawet jak byłem, to co?

– Może miałeś zwidy? – Nie zamierzałam potraktować jego wyznania na serio, gdyż dla mnie zdecydowanie było na pułapie „zadania kołtuna”.

– Akurat! O Zofii zawsze opowiadano różne historie.

– Jakieś plotki? To mi je opowiedz – zaintrygował mnie.

– Nie chciałabyś tego usłyszeć przed nadejściem nocy.

– Skoro pytam, to znaczy, że chcę. Jakie plotki? O jej chorobie, prawda?

– O chorobie też…

– To były jeszcze jakieś inne plotki? – szczerze się zdziwiłam. – Nigdy nic takiego nie słyszałam.

– Bo niby skąd? – Uśmiechnął się tajemniczo. – Ale to stare dzieje, co będziemy gadać po próżnicy.

– Jeśli takie stare, to czego się boicie?

Zapadło krępujące milczenie, po którym moi tragarze szybko wynieśli się z domu. Wieś niby taka nowoczesna, a jednak pewnych rzeczy się nie przeskoczy. Gdzieś głęboko w umysłach tych ludzi zakorzenione były stare zabobony. Trochę mnie zaintrygowały te inne plotki… Postanowiłam, że przy najbliższej okazji zapytam o to panią Stasię.

Potem zaczęłam pucować wannę, a gdy już lśniła, zapaliłam zapachowe świece i zamierzałam wziąć fantastyczną, długą kąpiel. Nawet zostało mi jeszcze pół lampki wina.

Opracowanie graficzne okładki:

Emotion Media

Redaktor prowadzący:

Grażyna Ordęga

Opracowanie redakcyjne:

Joanna Bielska

Korekta:

Sylwia Kozak-Śmiech

© 2018 by Beata Dmowska

© for the Polish edition by HarperCollins Polska sp. z o.o.Warszawa, 2018

Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji części lub całości dzieł w jakiejkolwiek formie.

Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych – żywych lub umarłych – jest całkowicie przypadkowe.

HarperCollins jest zastrzeżonym znakiem należącym do HarperCollins Publishers LLC. Nazwa i znak nie mogą być wykorzystane bez zgody właściciela.

Fotografia na okładce: 123.rf. Wszystkie prawa zastrzeżone.

HarperCollins Polska sp. z o.o.

02-516 Warszawa, ul. Starościńska 1B lokal 24-25

www.harpercollins.pl

ISBN: 9788327641045

Konwersja do formatu EPUB: Legimi S.A.