Spadające anioły. Tom 1 - Agata Ginter-Bienias - ebook

Spadające anioły. Tom 1 ebook

Ginter-Bienias Agata

0,0
29,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Maleńka Vassey traci rodziców i trafia do domu dziecka, a potem do antypatycznej ciotki. Zahukana i nieśmiała nie potrafi odnaleźć się w świecie, aż pewnego dnia poznaje w szkole cudownego chłopaka, który wydaje się jak ze snu. Jednak czy to przypadek, że pojawia się on po tym, jak wtargnęła w tajemnicze miejsce kultu, znajdujące się w lesie, przed czym ostrzegał ją zaprzyjaźniony gajowy? Kim jest ów chłopak? Pragnie jej miłości czy może... zguby?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 290

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Z dedykacją dla moich Kochanych Rodziców za to,

że zawsze wspierali mnie w moich dążeniach

i tolerowali wszystkie moje wyskoki.

Kocham Was Bardzo!

Dziękuję!

Redaktor prowadzący

Michał Smętek

 

Okładka

Ferratus

 

Ilustracja na okładce

Irina Alexandrovna / shutterstock.com

 

ISBN 978-83-66115-98-9

Wydanie pierwsze

© Copyright by Wydawnictwo Manufaktura Słów 2020

© Copyright by Agata Ginter-Bienias 2020

 

Wydawnictwo

„Manufaktura Słów”

Ferratus Michał Smętek

ul. Stefana Żeromskiego 32/315

81-369 Gdynia

[email protected]

manufakturaslow.pl

 

KonwersjaEpubeum

Księga pierwsza .Życzenie

Chciałbym iść do raju ze względu na klimat, ale piekło musi być o wiele przyjemniejsze ze względu na towarzystwo.

Tristan Bernard

Prolog

Pięcioletnia Vassey Camarillo jak każdego ranka biegała po domu, piszcząc i podskakując z radości. Dzisiaj był wyjątkowy dzień. Miała jechać na całe dwa miesiące z ukochanymi rodzicami na upragnione wakacje. Jej malutkie rączki ochoczo machały na boki. Nie mogła się doczekać, kiedy tato wróci z pracy i w końcu będą mogli wyruszyć w drogę. Najpierw autem na lotnisko, potem samolotem, a na końcu statkiem pasażerskim.

Była piękną małą dziewczynką. Kręcone włosy koloru brązowego opadające do ramion, duże czarne oczy tlące się niczym dwa małe węgliki, wydatne maleńkie usteczka koloru bladego różu, jasna cera i żółta sukienka z kotkiem sprawiały, że wyglądała jak porcelanowa laleczka. Mama próbowała ją złapać, ale na próżno. Mała dziewczynka okazała się sprytniejsza.

– Och ty mały łobuzie! – wołała za nią rozbawiona mama. – Nie uciekniesz mi.

– Akurat – piszczała Vassey. Nie mówiła jeszcze zbyt wyraźnie.W końcu mama ją złapała i zaczęła gilgotać, a ta się śmiała do rozpuku.

– Mamo, nie!

Była ciepłą osobą. Budowy i wzrostu średniego, ale za to o bardzo przyjaznym i łagodnym wyrazie twarzy. Uroku dodawały jej lekko kręcone brązowe włosy, opadające na ramiona. Dokładnie takie jak jej. Stanowiła małą kopię swojej mamy. Kiedy tak się bawiły we dwie, nagle do domu wszedł tata.

– Jestem, dziewczyny! – krzyknął od progu.

– Tatusiu, ratunku! – wołała roześmiana Vassey.

Podszedł do nich. Był to mężczyzna wysoki i szczupły, o dużych czarnych uśmiechniętych oczach. Miał około trzydziestu lat. Podobnie jak mama.

– No, kochane, zbierać się – powiedział łagodnie. – Mam nadzieje, że się spakowałyście.

– Tak, jesteśmy gotowe – odparła żona, całując go mocno w usta.

– No to tylko się ogarnę i jedziemy.

– Jeeeee! – skakała Vassey kręcąc się dokoła własnej osi, aż zakręciło jej się w głowie i usiadła sobie na podłodze.

– No to w drogę – powiedział mężczyzna, po czym odpalił swojego jeepa.

W końcu wakacje. Mieli jechać na wymarzone wakacje na Majorkę. Mieli płynąć statkiem po rzece, lecieć samolotem. Śpiewali i śmiali się w aucie. 19 października — data urodzin małej Vassey – miała na długo wyryć się w pamięci małej bezbronnej dziewczynki.

Nagle nie wiadomo skąd wziął się wóz dostawczy i z całym impetem uderzył w bok jeepa, od strony kierowcy, tym samym spychając pojazd prosto na barierki. Auto ze zmiażdżonym prawie całym przodem przekoziołkowało na pobocze, rozbijając metalowe belki. Leżało teraz na dachu w pobliskim rowie.

Mała Vassey siedziała przypięta w foteliku. Nie widziała wszystkiego. Mała strużka lepkiej mazi zasłaniała jej prawe oko. Wszędzie było mnóstwo krwi. Nie zdawała sobie sprawy z tego, co się właściwie wydarzyło. Płakała. Wołała rodziców, ale nie odpowiadali. Słyszała jakichś ludzi. Trzaski i nawoływania, syreny, światła. Przez zapłakane oczy niczego nie mogła zobaczyć. Nagle drzwi od jej strony się otworzyły i jakiś pan w czarnym mundurze próbował ją wyciągnąć z fotelika dziecięcego, siłując się z pasami.

– Nic ci nie jest? Cała jesteś? – zapytał łagodnie. – Nie bój się. Już jesteś bezpieczna.

W pierwszej chwili Vassey pomyślała, że to może tatuś. Niestety rzeczywistość okazała się bardziej brutalna, niż mogłoby się wydawać. Nagle całe jej życie, jej rodzice… Niczego nie było. Usłyszała tylko:

– Co z nimi?

– Niestety…

To mogło znaczyć tylko jedno. Jej ukochani rodzice nie żyją…

***

Tego koszmarnego ranka życie małej Vassey zawaliło się na jej małe barki. Najpierw trafiła do szpitala, gdzie ją lekarz dokładnie zbadał, czy aby na pewno nic jej się nie stało. Była delikatnie posiniaczona, miała też małe zadrapanie nad prawym okiem, które wymagało założenia czterech szwów, ale specjalnie nic jej nie dolegało. Cały czas płakała i wołała rodziców. Nikt nie chciał jej nic powiedzieć, bo była zbyt mała, by zrozumieć, co się właściwie wydarzyło. Twierdzili, że nie zrozumie. Słyszała tylko, jak szeptali do siebie. „Biedna mała. Taka tragedia”. „Nie dało się nic zrobić. Nie dało się ich uratować”. „To cud, że ona przeżyła”. Kręciło się wokół niej dużo różnych, nieznajomych twarzy, które tylko wpędzały ją w lęk i zakłopotanie. Vassey z całych sił zaciskała swoje małe powieki najmocniej jak tylko potrafiła, szczypiąc się po ręce, bo myślała, że gdy je za chwilę otworzy, wszystko okaże się tylko koszmarnym snem. Wyobrażała sobie, że zaraz zobaczy uśmiech mamy i ręce taty, które ją obejmują i zabierają z tego okropnego miejsca. Płakała. Nie umiała powstrzymać słonych kropli cieknących po jej różowych policzkach.

– Kochanie – nagle usłyszała głos. Jakaś pani. – Chodź. Musisz pójść teraz ze mną – mówiła kobieta przyjaznym tonem.

– Nie. Nie pójdę. Moja mamusia z moim tatusiem zaraz po mnie przyjdą. Muszę tu poczekać – płakała

– Vassey oni nie przyjdą. Oni…

– Nie! – krzyknęła piskliwym głosikiem Vassey. – Przyjdą. Kłamiesz!

Kobieta próbowała ją wziąć za rękę, ale dziewczynka się wyrwała i zaczęła biec przed siebie długim korytarzem. Ściany były białe, na podłogach żółte linoleum błyszczało tak, że można było się w niej przejrzeć. Przy ścianie przytwierdzone były metalowe barierki, a nad głową świeciły jaskrawe szpitalne światła. Nie wiedziała, dokąd biegnie. Chciała odnaleźć rodziców, chciała, żeby wszystko okazało się tylko snem.

– Mamusiu! – krzyczała spanikowana. – Mamusiu!

Biegło za nią dwóch ochroniarzy, lekarz, który ją badał i ta pani, co chciała ją zabrać, ale była szybka. Zawsze była szybsza niż wszyscy inni. Rozumiała również więcej na swoje pięć lat, aniżeli mogłoby się komuś wydawać inaczej. Uciekała po zakrętach, tam, gdzie prowadził ją korytarz. Dobiegała do windy, ale była zbyt niska, by dostać do guzika, który otwiera drzwi. W końcu usiadła na podłodze i zaczęła płakać w głos, chowając twarz w swoich małych rączkach. Usłyszała głosy dochodzące zza pleców. Z lewego odgałęzienia korytarza kątem oka dostrzegła dwóch pielęgniarzy prowadzących dwa wózki, na których leżały dwa ciała przykryte białym prześcieradłem. Jechali w jej stronę do windy. Nie zauważyli jej, tak byli zajęci rozmową. Gdy przejeżdżali koło niej, z jednego wózka wysunęła się ręka, cała we krwi. Na nadgarstku zawieszona była srebrna bransoletka, taka zwykła pleciona z segmentów. Taka, jaką nosił tata.

– Tata? – wyszeptała Vassey – Tata! – krzyknęła.

Dwóch pielęgniarzy zatrzymało się i nie wiedzieli, co mają zrobić. Tym bardziej że mała dziewczynka ściągnęła prześcieradło. Złapała nieżyjącego mężczyznę za rękę i przytulała do swojej buzi.

– Tatusiu. Obudź się. Tatusiu. Proszę. Musimy iść. Musisz obudzić mamusię. Tatusiu. Proszę. – Zaczęła się wspinać na nosze.

Pielęgniarze próbowali odrywać Vassey, ale kopała, gryzła i krzyczała. Szarpała się, by ją zostawili, by jej nie dotykali. Pani, która miała ją zabrać ze sobą teraz stała i płakała. Podeszła do dziecka i przytuliła ją. Nigdy raczej tego nie robiła, ale nigdy nie zdarzył jej się taki przypadek.

– Moja mała kochana Vassey. Tak mi przykro, że musisz przez to przechodzić. Twoi rodzice nie wrócą. – Pielęgniarz przykrył prześcieradłem mężczyznę. – Oni odeszli.

– Umarli?

– Tak, Vassey. Umarli – mówiła zapłakana kobieta. – Może się poznamy. Mam na imię Klara. Musisz teraz pójść ze mną. Pójdziesz?

– Tak. Przepraszam, że uciekałam.

– Wszystko będzie dobrze. Wiem, że będzie ci teraz trudno, ale zawsze możesz do mnie przyjść, jeśli będzie ci źle.

Kobieta zabrała ją w miejsce, gdzie było dużo dzieci takich jak ona. Nie mieli rodziców. Stracili ich w wypadkach, przy narodzinach, albo takich, którzy ich po prostu zostawili, bo już ich nie chcieli, czy nawet takich, które państwo samo odebrało rodzicom, bo byli źli dla swoich dzieci. Dla Vassey była nadzieja, jak to pani Klara mówiła. Najpierw musieli poszukać dla niej innej rodziny, spokrewnionej z nią, zanim mogli oddać ją do adopcji. Takie były procedury.

I znaleźli. Całkiem bliską krewną…

Rozdział 1

Jak masz na imię? – pytała starsza kobieta, nachyliwszy się nad małą pięcioletnią dziewczynką.

Vassey nie wytrzymała. Wybuchnęła spazmatycznym płaczem. Nie potrafiła przepchnąć przez gardło ani jednego słowa. Stała i nie mogła powstrzymać łez cieknących jej po policzkach. Zaciskała małe piąstki coraz bardziej i bardziej mnąc swoją żółtą sukienkę.

– Nie płacz. To ci nic nie da – mówiła kobieta.

Kobieta była tęgawej budowy i raczej niezbyt wysoka. Oczy i usta miała umalowane jak u klauna. Vassey się jej bała. Kobieta, siląc się na odrobinę uprzejmości, szczerzyła swoje pożółkłe już zęby, wykrzywiając twarz, w sposób, który można by nazwać uśmiechem. Była przerażająca. Miała pełno zmarszczek. Skóra wisiała na niej, jakby właśnie ją na siebie założyła. Głos okropny, zachrypnięty, jakby paliła dziennie pięć paczek papierosów.Gabinet, w którym się znajdowały, był w kolorach buro-brązowych. Na środku stało jej biurko, całe załadowane różnymi papierami, teczkami z tektury, przy którym siedziała na dużym brązowym obrotowym fotelu, wciąż mlaskając.

– Więc pomożesz mi? Powiesz w końcu, jak się nazywasz? – pytała.

– Chcę do mamy – płakała Vassey.

– Twoja mama nie żyje. Dlatego się tu znalazłaś.

– Vassey Camarillo. Jestem Vassey Camarillo proszę pani – odparła w końcu dziewczynka, ocierając łzy wierzchem dłoni, pociągając przy tym nosem.

– Tak lepiej.

– Teraz pójdziesz, z tą panią, co cię tu przyprowadziła. Ona pokaże ci wszystko – powiedziała. – Klaro wejdź! – zawołała.

– Tak pani Heleno? – zapytała, wchodząc.

– Możesz zabrać już Vassey i pokazać jej, gdzie będzie spać.

– Dobrze. Chodź. – Wzięła ją za rękę.

Jej rączka była tak drobna, że kryła się cała w dłoni panny Klary. Szły w milczeniu długim wąskim korytarzem. Nie było tu tak jasno, jak w szpitalu. Kolorystyka podobna jak gabinet pani Heleny. Buro. Vassey cały czas popłakiwała, pociągając nosem. Tak bardzo chciała do swojej mamy, chciała iść na ręce do swojego taty. Chciała ich przytulić. Ostatni raz. Dotarły do południowego skrzydła. Wyglądało jak wszystko inne. Było tam mnóstwo innych dzieci. Bawiły się i krzyczały.

– To jest świetlica – usłyszała – tu się dzieci bawią wieczorami i gdy jest na tyle brzydko na zewnątrz, że nie mogą wyjść na podwórko.

Milczała. Poszły kawałek dalej. Tam była stołówka. Tutaj miała jeść posiłki ze wszystkimi innymi dziećmi. Teraz poprowadziła ją do jej pokoju. Pokój nie był zbyt wielki. Mieściły się trzy łóżka rozstawione w równych odstępach od siebie, przy każdym stała mała szafka, gdzie można było trzymać swoje rzeczy. Pokój był w kolorze białym i zielonym, brązowa podłoga z desek była porysowana, a poszczególne deski skrzypiały pod naciskiem. Vassey znów się rozpłakała. Nie mogła tego znieść. To za dużo.

– Nie płacz, kochana – mówiła łagodnie Klara, głaskając ją po głowie. – Zobaczysz, będzie fajnie. Znajdziesz przyjaciół. Wszystkie dzieci są w podobnej sytuacji co ty. – Przykucnęła, by patrzeć w dziewczynki oczy.-Zobaczysz. Ułoży się wszystko i się przyzwyczaisz. Poza tym istnieje dla ciebie nadzieja, że znajdzie się jakiś krewny, który by cię przygarnął. Poza tym zawsze możesz do mnie przyjść ze wszystkim, kiedy będzie ci źle. Od tego tu jestem. Dobrze?

Vassey tylko pokiwała głową na znak, że zrozumiała. Zajęła wolne łóżko znajdujące się tuż przy ścianie. Usiadła na nim, skuliła nogi pod siebie, opierając brodę na kolanach. Myślała o swoich ukochanych rodzicach. Łzy znowu napływały do oczu. Nie mogła ich powstrzymać. Nie chciała. Schowała głowę w ramionach i szlochała po cichutku, by nikt jej nie widział. Słyszała piski i okrzyki radości dobiegające z korytarza. Tego dnia nie wychodziła z pokoju, nie schodziła ze swojego łóżka, aż do następnego ranka.

Obudziła się w ubraniu, w którym tu przyjechała. Sukienka była poplamiona krwią. Podniosła się i przetarła oczy. Obok na dwóch pozostałych łóżkach siedziały dwie dziewczyny. Były starsze od niej o jakieś pięć, może sześć lat. Były zajęte rozmową, nie zwracały na nią uwagi. Jedna była tęgawa z grubymi rudymi lokami. Twarz ręce i nogi miała całe w rdzawych pieprzach. Usta czerwone wydatne i zielonkawe oczy, trochę skośne i małe. Druga była brunetką. Szczupła, wysoka. Chyba ładniejsza od niej. Nie widziała zbyt dokładnie, bo siedziała tyłem.

– Ty, Viola. Gapi się – powiedziała ruda.

– Wstała? – brunetka się odwróciła. – Cześć jestem Viola – przedstawiła się.

– Ja jestem Leona. – Pokazała żółte zęby.

Vassey zaczęła bardzo głośno krzyczeć. Do pokoju wpadła jak poparzona pani Klara.

– Na litość Boską co się tu stało? – podeszła szybko do Vassey i przytuliła ją.

Vassey nie przestawała krzyczeć.

– Uspokój się, kochanie. – Przytulała ją coraz mocniej. – Uspokój się. Wszystko będzie dobrze.

– Co jej jest? – zapytała Viola.

– Wczoraj straciła wszystko. Bardzo to przeżywa. Musicie jej wybaczyć.

– Pójdziemy do biblioteki. Chodź, Leo. – Złapała koleżankę za rękę i wyszły.

– Już w porządku Vassey?

– Ja chcę do mamy. Chcę do taty – płakała.

– Wiem, że jest ci ciężko. Musisz być silna. Bądź silna dla nich.

***

Vassey w końcu jakoś się przyzwyczaiła do życia i zasad panujących w domu dziecka. Nigdy jednak z nikim się nie zaprzyjaźniła. Lubiła samotność. Nikt nie naśmiewał się z niej z tego powodu, ale też nikt nie szukał, z nią kontaktu, a ona nie nalegała na to. Mało mówiła i mało ją obchodziło, co inni mieli do powiedzenia. Czuła jakby w głowie miała potłuczone szkło, którego żadną siłą nie można było wyciągnąć. Zamarzła. Po śmierci jej ukochanych rodziców bardzo zamknęła się w sobie. Nie chciała więcej smutku i bólu, jaki ją dotknął. Nie chciała po nikim więcej tak płakać i tak bardzo za kimś tęsknić. Nie czuła potrzeby zwierzania się komukolwiek. Często siadywała na parapecie okna i patrzyła przed siebie na las, który otaczał budynek z taką tęsknotą w oczach.

Po prawie dwóch latach przebywania w Domu Dziecka pani Klara stała się jej bardzo bliska. Wiedziała, że może na nią liczyć, że może do niej przyjść ze wszystkim, jednak nie rozmawiały nigdy o tym, co spotkało jej rodziców. Uczyła ją czytać i pisać. Czytała jej nawet bajki na dobranoc. Jak każdego wieczoru Vassey przyszła do pokoju panny Klary, usiadła na łóżku.

– Ciociu? – tak ją Vassey nazywa, a ona się godziła.

– Tak kochanie?

– Bo tak sobie myślałam, że może ty byś mnie mogła wziąć do siebie.

– Bardzo bym chciała. Wiesz, że to niemożliwe. Musimy czekać do dwóch lat, aż znajdą kogoś z twoich krewnych.

– A jeśli ja nie chcę? To się nie liczy?

– Oczywiście, że się liczy. Wszystko będzie dobrze.

„Wszystko będzie dobrze” – Vassey nienawidziła tego powiedzenia. Strasznie ją denerwowało. Każdy tak mówił, kiedy kłamał o czymś, co w rzeczywistości nie było takie jak trzeba. Jak ten policjant, gdy ją wyciągał z samochodu po wypadku. Tak samo do niej powiedział.

Trzy miesiące później, pewnego wieczoru, w drzwiach świetlicy, pojawiła się pani Helena. Gestem przywołała do siebie panią Klarę. Rozmawiały chwilę, ale dziewczynka nie wiedziała o czym. Czuła, że to nic dobrego. Przypatrywała się całej sytuacji. Chwilę potem podeszła do niej pani Klara z przyklejonym uśmiechem na twarzy.

– Nie uwierzysz co się stało Vassey.

– Co?

– Znalazła się twoja krewna. Bliska ciotka. Siostra twojego taty.

– Mój tato miał siostrę?

– Jutro przyjeżdża i zabiera cię do siebie. Mówiłam, że będzie dobrze.

Rozdział 2

Miruna. Tak miała na imię jej bliska krewna. Ciotka. Siostra rodzona jej taty. Gdy zobaczyła ją, w drzwiach swojego pokoju, ogarnęła ją panika i strach. Jej usta zbite w cienką kreskę nie zdradzały żadnego zadowolenia czy nawet jakiegokolwiek przyjaznego nastawienia. Vassey była bliska płaczu. Łzy już garnęły się do jej czarnych oczu, ale usilnie starała się je powstrzymać. „Nie będę płakała” – powtarzała sobie w myślach. Pani Klara stała tuż za tą kobietą i przyglądała się reakcji Vassey. Dziewczynka patrzyła na nią proszącym wzrokiem, by jej nie oddawała tej kobiecie. Niestety. Takie były procedury. Zawsze, gdy czegoś jej zabraniano, mówiono, że takie są procedury.

– Przypominasz mi swoją matkę – powiedziała Miruna. – Aż za bardzo.

Nie było w tych słowach ani krzty sympatii.

Vassey nic nie odpowiedziała. Po prostu patrzyła na nią.

– To ja wyniosę walizki. Vassey jest już gotowa pani Camarillo.

– Dobrze. Zaparkowałam przed wejściem – odpowiedziała. – Chodź – zwróciła się do dziecka.

Poszła za nią bez protestów. Wiedziała, że na nic się nie zdadzą. Było jej tu dobrze, chociaż z nikim się nie przyjaźniła poza panną Klarą. Będzie za nią tęskniła. Serce krajało jej się na kawałki. Czuła jakby traciła drugi raz rodziców, choć spędziła tutaj tylko dwa lata. Bała się nowego miejsca i ciotki. Przeczuwała, że nie zazna szczęśliwego dzieciństwa, mieszkając z nią. Doszły do samochodu ciotki Miruny. Auto było grafitowego koloru, promienie słońca lekko odbijały się od karoserii. Mikrus MR 300 z 1957 roku. Duże wystające przednie reflektory przypominające ogromne wyłupiaste oczy i złoty znaczek w kształcie trójkąta w kole znajdujący się na masce samochodu. Zderzaki w kolorze srebrnym i maska lekko zaokrąglona, w ogóle cały wyglądał podobnie jak garbus. Całkiem mu jej przypominał. Panna Klara zapakowała walizkę Vassey do bagażnika. Potem podeszła do dziewczynki, przykucnęła na wysokość jej oczu, odgarniając kosmyk włosa z jej oka.

– Słuchaj, kochana. Bądź grzeczna i słuchaj cioci. Dobrze? – powiedziała.

– Nie chcę tam jechać. – Ocierała łzy. – Nie chcę z nią jechać. Chcę zostać z tobą tutaj.

– Nie smuć się – powiedziała – będziesz miała swój dom. Większość dzieci mogłaby o tym tylko pomarzyć, a tobie się to udało. Więc proszę, kochana, więcej uśmiechu i mniej smutku.

– Ona nie przypomina ani trochę mojego taty, a podobno jest jego siostrą – wyszeptała Vassey.

– Przyzwyczaisz się. Może nie jest taka zła. Może okaże się dobrą osobą.

– Do widzenia, panno Klaro. Chodź moje dziecko – powiedziała Miruna.

– Trzymaj się kochana Vassey – przytuliły się na pożegnanie.Wiedziały, że już nigdy się nie spotkają.

***

Dom ciotki był duży. O wiele za duży jak na jedną osobę mieszkającą w nim. Wydawał się trochę, jakby nigdy nie został skończony. Stał w samym środku lasu, wszędzie było stąd daleko. Po drzewach wspinały się wiewiórki i inne leśne małe stworzonka, dokoła pomiędzy drzewami rosło mnóstwo przeróżnych kwiatów o różnym zabarwieniu i wyglądzie. W maju było tu naprawdę ładnie. Vassey bardzo się ten widok spodobał, aż oczy jej błyszczały z wrażenia. Wysiadły z auta. Od razu pobiegła na malutką łąkę i zaczęła zbierać kwiatki.

– Ale tu pięknie – wołała z zachwytem.

– Chodź tu natychmiast! – krzyknęła ostro ciotka.

Vassey aż się wzdrygnęła na ton jej głosu. Podeszła szybciutko do niej.

– Słucham? – zapytała, przełykając ślinę.

– Czy pozwoliłam ci tam iść?

– Nie, proszę pani.

– Więc dlaczego poszłaś?

– Bo…

– Nic nie mów. Weź swoją walizkę. Zaprowadzę cię do twojego pokoju.

– Tak proszę pani.

Walizka ważyła chyba o połowę więcej od malutkiej Vassey. Przeważała ją na boki, lecz dzielnie próbowała wspiąć się z nią na schody. Weszły na samą górę. Na poddasze.

– Tu będziesz spać – oznajmiła ciotka, otwierając zakurzone drzwi, które przeraźliwie skrzypiały.

Vassey weszła do środka, rozejrzała się. Biurko, materac, mała komoda z szufladami, okno i tyle. Żadnego oświetlenia. Znów przełknęła ślinę.

– Tak, proszę pani. – Tylko tyle potrafiła z siebie wydusić.

– Zasady tego domu są proste. Robisz wszystko, co ja ci każę. Za każde nieposłuszeństwo spotka cię sroga kara. Nie będę słuchać żadnych wyjaśnień. Poza tym masz tu wszystko, czego ci trzeba. Łazienka jest obok. Posiłki robisz sobie sama. Nie zamierzam dla ciebie gotować.

– Ale ja mam siedem lat. Nie umiem gotować.

– Czy pozwoliłam ci przerywać?

– Nie, proszę pani.

– Masz wystarczająco dużo lat, by o siebie zadbać. Szkoła jest pięć kilometrów stąd. Będziesz tam chodzić na piechotę. Zrozumiałaś?

– Tak. Czy mogę wychodzić na zewnątrz, proszę pani?

– Możesz wychodzić, ale wtedy, kiedy ci pozwolę.

– Dobrze. A czy teraz mogę wyjść na zewnątrz?

– Jak rozpakujesz się i posprzątasz.

– Tak jest, proszę pani.

Vassey wzięła się do roboty. W komodzie znalazła koc i pościel na materac leżący w rogu pokoju. Ubrania starannie poukładała w szufladach. Posprzątała kurze i umyła podłogę w swoim nowym pokoju. Gdy zbliżał się powoli wieczór, ciotka pozwoliła jej wyjść na dwór, ale zabroniła jej się oddalać.

Vassey poszła wzdłuż ścieżką prowadzącą w głąb lasu. Podziwiała widoki i niektóre małe zwierzęta. Obserwowała chmury i słońce, wciągała nosem świeże powietrze. Była ogromnie zachwycona kolorystykom kwiatów i drzew. „Dlaczego taka okropna kobieta mieszka w takim pięknym miejscu” – przemknęło jej przez myśli. Kiedy tak szła i rozmyślała, o chwilach spędzonych, w domu dziecka, i o pannie Klarze czytającej jej różne książki. Chyba była dla niej czymś w rodzaju zastępczej matki. To ona pomogła jej pokonać trudne chwile po śmierci rodziców. Zastanawiała się, czy o niej myśli, czy za nią tęskni, czy kiedykolwiek ją jeszcze zobaczy. Na niebie było widać już blady księżyc, a słońce powoli zaczynało chować się za horyzontem. Nawet nie bardzo wiedziała, gdzie się znajduje. „Chyba zaszłam za daleko” – pomyślała. Nagle przed nią jakby spod ziemi wyrosła niewielka drewniana chatka. Kolor miała miodowy z osadzonymi ciemnobrązowymi oknami dookoła i ciemnobrązowym spadzistym dachem. Do drzwi prowadziły trzy betonowe schodki.

Dziewczynka podeszła do nich i zapukała niepewnie. Chwilę potem pojawił się w drzwiach rosły mężczyzna z brązową brodą opadającą na tors i brązowymi lokami opadającymi bezwładnie na barki, które wyglądały, jakby dopiero wstał z łóżka. Twarz miał owalną i nieduże oczy bardzo przyjaźnie uśmiechające się do niej. Był bardzo wysoki; małej dziewczynce wydawał się prawie tak duży, jak poniektóre drzewa w lesie.

– Witaj, kruszyno – zagadnął mężczyzna.

– Cześć – odpowiedziała, przełykając ślinę.

– Zgubiłaś się? – przykucnął, by mogła go widzieć.

– Yhy.

– Jak ci na imię?

– Nazywam się Vassey Camarillo.

– O, Camarillo?

– Tak, proszę pana.

– To w takim razie wiem, gdzie mieszkasz.

– To dobrze, bo ciotka będzie na mnie zła. Zabroniła mi się oddalać.

– Nie będzie tak źle. Każdy ma się prawo zgubić się czasami. Zwłaszcza w nowym miejscu. Ja jestem MacDara – powiedział mężczyzna, kładąc potężną dłoń na swojej piersi.

MacDara był leśniczym. Mieszkał około dwóch kilometrów od ciotki Vassey. Znał ten las i wszystkie drogi w nim jak własną kieszeń. Gdy odprowadził Vassey do domu, ciotka była okropnie wściekła. Wzrok jej iskrzył i piana jej się pojawiała w prawym rogu ust.

– Co ja ci mówiłam, ty głupia dziewucho? – zaczęła nią szarpać. – Co ja ci mówiłam?

– To boli – rozpłakała się.

– Marsz do siebie na górę i nie wychodź, dopóki ci nie pozwolę. Dzisiaj idziesz spać bez jedzenia.

Vassey długo płakała w poduszkę, tak cicho, by nie słyszała. Czuła od samego początku, że ciotka Miruna jest do niej wrogo nastawiona. Czuła, że będzie ją wkurzać samym przebywaniem w tym domu, cokolwiek będzie robić, czy dobrze, czy źle. Próbowała się pogodzić z tym, że nigdy nie odzyska swojego życia, że nie odzyska swoich ukochanych rodziców.

Rozdział 3

Vassey dopiero po wakacjach miała iść do szkoły. Miała poznać nowych ludzi, nowe miejsce. Bardzo się tego bała. A co jeśli wszyscy okażą się takimi ludźmi jak ciotka? Jak dotąd jedynym jej sprzymierzeńcem okazał się MacDara. Był zupełnym przeciwieństwem ciotki. Radość aż biła z jego serca. Uczył ją wszystkiego, co sam umiał. Opowiadał o lesie, o zwierzętach. Znał historię każdego drzewa rosnącego w tym lesie. Mówił czasem, że to on sprawił, że ten las wygląda właśnie tak. Strasznie się obydwoje polubili. Vassey często do niego uciekała, gdy kłóciła się z ciotką. Znał ją jak nikt inny na świecie. Wiedziała, że może do niego przyjść z każdym problemem i zostanie wysłuchana.

– MacDara? – zapytała pewnego dnia. – Dlaczego nie masz dzieci?

– Oj, kruszyno – roześmiał się, a jego gruby głos odbijał się od drzew. – Nigdy nad tym nie myślałem.

– Jesteś super dziadkiem.

– Dziękuję ci moja droga.

– Niedługo pójdę do szkoły.

– Trzeba do niej chodzić, żeby się czegoś nauczyć.

– Wiem – wzdychała.

– Dasz sobie radę. Zobaczysz. Najważniejsze to się nie bać. Strach jest największym wrogiem człowieka.

– Ale ja nie znam nikogo chyba, kto by się bał równie mocno, jak ja.

– Uwierzysz, jak ci powiem, że boję się ciemności?

– Ty? Przecież mieszkasz w lesie.

– No tak. Jednak przezwyciężam strach. Każdej nocy – uśmiechnął się.

Roześmiali się oboje.

Gdyby mieli rozmawiać o tym, czego boi się Vassey, chyba nie starczyłoby im życia. Boi się odrzucenia, śmierci, miłości, nowych rzeczy, nowych miejsc. Raczej jest wycofana i ma napady lękowe. Jej emocje targają nią na wszystkie strony, czasem zdaje się jej, że ma dwie osobowości. Nie wie, która z nich jest prawdziwa. Raz jest uległa, płochliwa jak łania pośród drzew, a raz waleczna, uparta i kłótliwa. Nie wie, która z tych osobowości jest prawdziwa. Bo gdy je złączyć w jedną całość powstaje dysharmonia umysłu i huragan.

Pierwszy dzień szkoły. Ciotka tylko powiedziała, gdzie ona się znajduje, opisała poniekąd, jak wygląda budynek, i kazała iść bardzo wcześnie rano, by mogła zdążyć. Nie jeździło tędy żadne auto, nie mówiąc już, o jakimkolwiek autobusie. Las rozciągał się przy asfaltowej drodze. Po jakichś dwóch godzinach zaczęły pojawiać się pierwsze domy. Wkrótce małe miasteczko. Pytała przechodniów, którędy może dojść do szkoły podstawowej numer trzy. Wskazywali jej drogę, pytając zatroskani, czy nie jest aby za mała na to, by sama chodzić po mieście i szukać szkoły.

W końcu trafiła na biały budynek. Przy drzwiach frontowych wisiała czerwona tabliczka, a na niej widniał biały napis „Szkoła Podstawowa nr trzy im. Beniamina Franklina”. Drzwi były koloru hebanowego złota, okna w tym samym kolorze osadzone w równych rzędach od siebie. W środku białe płytki błyszczały na podłodze, a żółto niebieskie ściany świeciły, od lakieru. Pierwsze kroki zwróciła prosto do sekretariatu, by wziąć rozkład zajęć. Nie było jej na rozpoczęciu i nie wiedziała, gdzie ma iść, do której klasy ją przydzielono. Gdy udzielono jej szczegółowych informacji, poszła do swojej klasy. Klasa druga B. Połowę dziewczyn, połowę chłopców.Zajęła miejsce w samym końcu sali po prawej stronie, tak by za bardzo nie rzucać się w oczy. Obserwowała innych, jacy byli szczęśliwi.

– Cześć, jestem Katlin – powiedziała jedna dziewczyna, siadając przy niej. – Jak masz na imię?

– Cześć. Vassey. – Siliła się na odrobinę uśmiechu.

– Jesteś nowa?

– Tak. Przeprowadziłam się.

– Fajnie.

Katlin była mniej więcej jej wzrostu, ale dużo chudsza od niej. Miała proste długie blond włosy, niebieskie duże oczy osadzone blisko siebie, mały zadarty nosek i drobne złotawe piegi, które dodawały jej uroku. Pełne usta wciąż coś opowiadały i się uśmiechały. Vassey pomyślała, że miło by było z kimś się zaprzyjaźnić.

Mijały dni, tygodnie, miesiące. Vassey coraz bardziej czuła przyjaźń, jaka zaczęła ich łączyć. Bardzo chciała ją zaprosić do siebie, ale wiedziała, że ciotka nigdy się na to nie zgodzi. Któregoś dnia siedziały obie na ławce przed szkołą w oczekiwaniu na dzwonek.

– Vassey? – zapytała Katlin.

– Tak?

– Twoja ciotka zgodziłaby się, gdybym zaprosiła cię do siebie na noc?

– Nie wiem, Katlin. Myślę, że będzie ciężko.

– Proszę. To takie ważne. Są moje urodziny. Jesteś moją najlepszą przyjaciółką.

– Zapytam ją.

Vassey po szkole starała się bardzo szybko dojść do domu, trochę szła, trochę biegła. Bardzo chciała iść na urodziny do Katlin. Była taka podekscytowana. Nigdy nikt jej nigdzie nie zaprosił, a ta dziewczyna wprowadziła tyle słońca i radości w Vassey potwornie smutne życie. Nie mogła jej zawieść.

– Ciociu! – krzyknęła od progu.

– Co się tak wydzierasz?

– Pozwól mi iść na urodziny do mojej przyjaciółki. Proszę cię. Ten jeden raz.

– Jakiej przyjaciółki?

No tak nigdy jej o niej nie opowiadała.

– Takiej dziewczyny ze szkoły. Zaprzyjaźniłyśmy się i zaprosiła mnie na swoje urodziny.

– Nie. Nie możesz iść. Musisz odmówić.

– Nie chcę odmawiać.

– Nie interesuje mnie to, kto to jest dla ciebie. Nie nadajesz się, żeby się z kimś przyjaźnić, nie zasługujesz na to, żeby ktoś chciał się z tobą przyjaźnić. Zrozumiałaś?

– Dlaczego?

– Wiem, kim jesteś, bękarcie jeden. Nie zgadzam się. Nie pójdziesz. Nie życzę sobie również, żebyś kiedykolwiek tutaj kogoś przyprowadziła. Rozumiesz? Nie zasługujesz na to.

– Nienawidzę cię, głupia starucho! – wykrzyczała Vassey przez łzy.Wtedy ciotka ją uderzyła tak mocno w twarz, że aż zatoczyła się i upadła na podłogę.

– Teraz marsz na górę i nie chcę cię tu widzieć – prychnęła.

Vassey podniosła się z ziemi, ale nie poszła do pokoju, tylko wyszła z domu, trzaskając przy tym drzwiami. Ciotka wybiegła za nią.

– Wracaj tu, smarkulo!

– Nie!

I pobiegła przed siebie co sił w nogach. Pędziła tak szybko, tak daleko, aż dom ciotki znikł jej z widoku. Usiadła pod drzewem i zaczęła głośno płakać. Usłyszał ją MacDara, który właśnie przechadzał się po lesie.

– Ojej. Kruszyno, co ty tu robisz? – zapytał, kucając przy niej.

– Ona jest podła. Mówi, że nie mogę się z nikim przyjaźnić, że nie zasługuje na nikogo i nikt na mnie. Nienawidzę jej.

– Co się stało?

– Zapytałam, czy mogę iść na urodziny do mojej przyjaciółki, a ona się wkurzyła i uderzyła mnie. Nazwała mnie bękartem.

– Ojej. Biedactwo.

***

Następnego dnia po szkole Vassey poszła do Katlin, ponieważ nie było jej dzisiaj w niej. Wiedziała gdzie mieszka. Ostatnio podała jej dokładny adres. Dom Katlin był piękny. Nie to, co dom ciotki. Biały, parterowy, ale bardzo duży, niczym gmach, czarny spadzisty dach jak w większości tego rodzaju budowli, okna i drzwi koloru miodowego. Wokół budynku znajdowały się ścieżki starannie wyłożone szarym marmurem, a pomiędzy nimi krótko przystrzyżone zielone trawniki, na gdzie rosły przeróżnego koloru kwiaty. Vassey podeszła do drzwi i zadzwoniła. Otworzyła jej niezwykle elegancka pani. Złote loki oplatały jej owalną twarz, pod nimi widać było bardzo smutne niebieskie oczy i delikatnie pomalowane usta błyszczykiem. Pani była ubrana w czerwone buty na szpilkach, czerwoną spódnicę do kolan i białą koszulę na guziki z kołnierzykiem.

– Słucham? – zapytała.

– Dzień dobry pani. Czy mieszka tutaj Katlin Rain?

– Tak. A ty kim jesteś?

– Jestem Vassey Camarillo.

– Aha. Opowiadała mi o tobie. Przyjaźnicie się.

– Tak, proszę pani.

– Niestety Katlin jest w szpitalu. Szybko z niego nie wyjdzie.

– Dlaczego? Co jej się stało?

– To się zdarza przy jej przypadłości.

– Jakiej przypadłości?

– Nie mówiła ci?

– Nie. Nalegała, żebym przyszła. Więc…

– To trudne.

– Czy mogłabym ją odwiedzić?

– Nie wiem, czy to dobry pomysł. Jest bardzo słaba.

– Proszę. Pojadę do niej. Niech mi pani powie, w którym szpitalu jest.

Pani Rain ulitowała się nad małą Vassey. Podała jej adres i nazwę szpitala, w którym leży jej córka. Katlin nigdy nie mogła zaprzyjaźnić się z nikim z powodu swojej choroby, dlatego nie powiedziała o niej Vassey. Dziewczynka dotarła do szpitala, który wskazała pani Rain. Weszła przez główne drzwi na ogromny hol. Wszystko białe. Białe błyszczące podłogi i białe lakierowane ściany, od których odbijało się światło. Pobiegła prosto do rejestracji i poprosiła, by pani jej wskazała oddział dziecięcy. Wjechała windą na drugie piętro. Na wprost drzwi widniał napis „Oddział dziecięcy”.Odszukała pokój 4b, gdzie leżała jej koleżanka.

Katlin była podpięta do jakiejś dziwnej maszyny, która oddychała za nią albo pomagała jej oddychać. Przez chwilę przyglądała się czemuś, co wyglądało jak duża pompka, która unosiła się w górę i opadała na dół, za nim usłyszała głos, za plecami.

– Vassey?

– Katlin?

– Pomaga mi oddychać.

– Co ci się stało?

– Vassey, moja kochana przyjaciółko. – Katlin wyciągnęła do niej rękę. – Usiądź przy mnie. – Łapała oddech. – Cieszę się, że do mnie przyszłaś.

– Katlin! – rozpłakała się.

– Nie płacz.

– Co ci jest? Twoja mama powiedziała, że przy twojej przypadłości to często się dzieje. Przy jakiej przypadłości?

– Nie mówiłam ci, bo bałam się, że nie będziesz się chciała ze mną przyjaźnić. Choruję na groźną chorobę, którą można się ode mnie zarazić, jeśli nie będzie się uważać.

– Na jaką?

– AIDS.

– To… – Nie mogła powstrzymać łez, które ciekły jej po policzkach.

– To nic. Cieszę się, że cię poznałam. Dzięki tobie było mi lżej. Dziękuję.

– Ale jak się tym zaraziłaś?

– Jakieś dwa lata temu miałam wypadek. Musieli przetoczyć mi krew. Ta krew była zarażona. Miałam pecha, a może szczęście. Nie dopatruję się niczego złego w mojej chorobie. Widocznie tak musiało być. Nikogo nie obwiniam o mój stan.

– To straszne.

– Pogodziłam się już z tym, że nie dożyję nawet dorosłości.

– Nie możesz.

– Chodź się przytulić.

Vassey położyła głowę na piersi Katlin i obie cichuteńko płakały. Nie mogła jej stracić. Dawała jej wiarę, że może wszystko zmienić, że jej życie mogłoby być inne. Jest jej takim dobrym duchem, który nie opuszcza jej w potrzebie. Pomagała jej przetrwać ciężkie chwile. Wesoła, na swój sposób śliczna, pełna życia. Kochała ją. Najpierw rodzice, potem pani Klara, a teraz miałaby być ona? Dlaczego Bóg jej nienawidzi?

– Nie płacz, kochana Vassey, i pamiętaj o mnie.

– Obiecuję. Nigdy cię nie zapomnę, Katlin. Nigdy.Nazajutrz pani dyrektor weszła do klasy drugiej B. Stanęła obok biurka, składając ręce przed sobą. Była wysoką, niestarą kobietą. Oczy miała szare, podkreślone delikatnie czarnym tuszem, usta umalowane na ciemny róż, włosy koloru ciemnego, chyba jakiś odcień brązu. Ubrana była czarną spódnicę, białą koszulę, czarne szpilki i czarny żakiet.

– Moi drodzy – zaczęła łagodnie. – Chciałam wam przekazać, że wasza koleżanka Katlin Rain zmarła dzisiejszej nocy.

Świat Vassey się zawalił. Wszyscy, których kochała, opuścili ją. Dlaczego?

Rozdział 4

Vassey siedziała na parapecie okna swojego pokoju, który znajdował się na poddaszu. Łzy ciekły jej po policzkach na wspomnienie dnia śmierci jej ukochanych rodziców oraz ostatnich słów wypowiedzianych przez Katlin. Pokój nie był zbyt duży ani zbyt mały. W lewym rogu tuż przy samym prawie oknie stało jej łóżko, a po przeciwnej stronie biurko. Przy samych drzwiach stała mała stara komoda, w której trzymała ubrania. W drugiej części poddasza była mała łazienka, w której znajdowała się tylko niewielka wanna, wisząca szafka z lusterkiem i muszla. Po jedzenie musiała schodzić na dół do kuchni, chociaż najchętniej nie wychodziłaby w ogóle ze swojego pokoju. Wspominała ten dzień, w którym odebrano jej wszystko. Całe dzieciństwo, cały jej świat, jej ukochanych rodziców. Po wypadku przez chwilę przebywała w szpitalu, a potem przebywała w domu dziecka pani Klary, zanim trafiła do domu starej ciotki Miruny – starszej siostry jej taty, która nie była ani trochę taka jak on.

Vassey wyrosła na śliczną dziewczynę o dużych czarnych oczach i ciemnobrązowych włosach, które lekko falowały, opadnięte do połowy pleców. Figury była drobnej, nie była zbyt chuda, ani zbyt gruba. Taka w sam raz. Jej ulubionym ubiorem były czarne jeansy rozdarte na kolanach, krótki biały top sięgający ledwo do pępka, który uwydatniał wcale nie skąpe piersi, jak na taką filigranową budowę ciała, do tego czarne martensy i skórkowa czarna kurtka. Ciotka była zła i wyrafinowana. Ubierała się jak stara guwernantka. Siwe już włosy spięte wysoko w kok, szara suknia zapinana na guziki po samą brodę. Nie tolerowała odkrytych dekoltów, jak również spodni u dziewcząt. Jej skóra była pomarszczona, a usta koloru purpury sklejały się w cienką kreskę. Przerażała swym wyglądem chyba każdego.

Ciotka wparowała do pokoju Vassey prawie wyważając drzwi z zawiasów, nawet nie pukając. W jej oczach płonęła czysta nienawiść.

– Czemu nie posprzątałaś?! Zaraz przyjdą goście, a tu taki syf!!! – wrzeszczała wściekła.

– Sama posprzątaj – odparła Vassey.

– Co? Ja mam sprzątać? Ty gówniaro jedna!!!

– A co? Ręce ci odpadną?

– Ty mała smarkulo – ciotka, niewiele myśląc, złapała Vassey za kurtkę.

– Puść mnie!

– Masz robić, co ci każę. To był warunek zamieszkania ze mną. Zapomniałaś już? Nie pozwolę ci na to, żebyś robiła, co ci się podoba. W każdej chwili mogę cię umieścić w jakimś domu dziecka.

– To umieść! Mam to gdzieś! – rzuciła, odpychając ciotkę.

I wyszła.

Półtorakilometrowa droga z utwardzonej ziemi prowadziła do ulicy. Dom był piętrowy, cały z czerwonej cegły. Nieszczelne brązowe okna głęboko osadzone w murach, przez które było słychać świst wiatru, pięć szarych schodków prowadzących do brązowych drzwi lekko skrzypiących już na zawiasach. W środku dom też nie wyglądał zbyt ładnie. W bladozielonej kuchni znajdującej się na prawo od małego korytarzyka prowadzącego wprost na schody wiodące do pokoiku Vassey, odpadał już tynk. Przy samych drzwiach stał metalowy wysoki wieszak na kurtki, a pod nim mała brązowa szafka na buty. Schody całe z betonu przykryte były czerwonym poplamionym dywanem. Z prawej strony korytarza znajdowały się drzwi prowadzące do pokoju ciotki, które zawsze zamykała na klucz. Drugie drzwi obok to mała łazienka, a naprzeciw niej składzik pod schodami. Na piętrze były jakieś trzy pokoje, ale nigdy nie zostały ukończone. Nic w nich nie było tylko szare betonowe ściany, podobnie jak cały korytarz. Na lewo od schodów na samym końcu korytarza były drzwi prowadzące na poddasze, tam, gdzie mieszkała Vassey. W pobliżu nie było żadnego żywego ducha. Wszędzie tylko las. Dęby, brzozy, lipy, świerki, sosny. Chyba każdy rodzaj drzewa tu był. Do najbliższego miasta było około pięciu kilometrów, do szkoły prawie sześć.

Od poniedziałku do piątku musiała iść jakieś dwanaście kilometrów, chociaż ciotka miała auto i mogła ją do niej zawieźć. Vassey jednak lubiła przechadzać się po lesie. To była jej jedyna przyjemność, jakiej doznawała, mieszkając z nią. Nie miała żadnych znajomych. Miruna o to zadbała. Ludzie ze szkoły uważali ją za dziwadło i pustelnika. Kiedyś próbowała znaleźć sobie przyjaciółkę. Udało się. Poznała Katlin, która potem ją opuściła. Potem może nawet próbowała się z kimś zaprzyjaźnić, ale nie potrafiła udawać. Nie miała bowiem takich zainteresowań, jak dziewczyny w jej wieku, bo nigdy nie mogła sobie na to pozwolić, ze względu na ciotkę. Katlin była jedyną osobą, która przyjęła ją taką, jaką była z całym jej smutkiem i żalem.

Pobiegła do lasu. Po kłótni z ciotką zawsze to robiła. Nagle zaczął padać rzęsisty gruby deszcz, a na dworze już robiło się ciemno. Więc znalazła jakąś dziurę w pniu drzewa i weszła do niej, by schronić się przed nim. Zaczęła płakać. Dzisiaj była rocznica śmierci jej rodziców 19 października dokładnie jedenaście lat temu. Dziś kończyła szesnaście lat.

– Wszystkiego najlepszego, Vassey – wyszeptała przez łzy do siebie. – Dlaczego to wszystko jest takie trudne. Dlaczego musiałam trafić właśnie do niej?

***

– Musisz ją odnaleźć – mówiła Miruna. – MacDara.

– Znowu się kłóciłyście? – zapytał.

– Tak. Ta dziewczyna to jakieś przekleństwo. Nie wiem, po co ją przygarnęłam. Uciekała nieraz, ale nigdy na tak długo.

– Dawno uciekła?

– Parę godzin temu. Szukałam jej w mieście, przy drodze. Pewnie poszła do lasu i dlatego przychodzę do ciebie. Ty znasz las i wiesz gdzie można tam iść.

– Dobrze pójdę jej poszukać. Jednak to może potrwać, bo jest ciemno i leje deszcz.

***

– Trzeba by poszukać drogi do domu, zanim mnie wilki zjedzą – szeptała Vassey do siebie.

Wygramoliła się z dziury w drzewie. Rozprostowała nogi i ręce. Deszcz jakby trochę zelżał. Postanowiła iść w noc przed siebie. Zupełni nie wiedziała, gdzie jest. Po ciemku nie potrafiła odnaleźć drogi do domu, więc szła ścieżką, która ją prowadziła nie wiadomo gdzie. Byle nie zbaczać z drogi, tak zawsze powtarzał MacDara. Znowu zaczyna padać coraz bardziej. Vassey zaczęła iść coraz szybciej. W końcu już nie miała siły.

Dotarła na jakąś dużą polanę, znajdującą się chyba głęboko w lesie. Jej ubranie przesiąkło do ostatniej suchej nitki. Szukała schronienia, czegokolwiek, w czym mogłaby się ukryć. I znalazła małą szczelinę, ale dziewczyna była na tyle drobna, że z łatwością się w niej skryła. Nagle łzy jej napłynęły do oczu. Wybuchła płaczem. Nikt jej nie widział, nikt nie słyszał. Musiała to wszystko wyrzucić z siebie. Jej całe okropne życie z ciotką pod jednym dachem. Ten cały żal, który w niej tkwił. Nie miała nikogo, z kim mogłaby porozmawiać o swoim bólu.

– Mamo, tato! – krzyczała. – Dlaczego mnie zostawiliście? Dlaczego? Dlaczego to właśnie z nią muszę mieszkać? Wolałbym umrzeć razem z wami. Nienawidzę jej – już mówiła ciszej. – Nienawidzę tak bardzo, że nie da się tego opisać. Nawet nie wiem, gdzie was pochowała. Nie chce mi powiedzieć. Byłoby mi lżej, gdybym wiedziała. Dlaczego wtedy musieliście zginąć? Dlaczego wtedy ja też nie umarłam? Proszę, uratuj mnie – szeptała – uratuj. Proszę. Proszę, przyjdź tu i uratuj mnie – płakała.

Po czym zasnęła skulona na siedząco z głową na kolanach.