Sowizdrzał po polsku. Opowiadania i powiastki filozoficzne - Michał Gorczyca - ebook

Sowizdrzał po polsku. Opowiadania i powiastki filozoficzne ebook

Michał Gorczyca

0,0

  • Wydawca: My Book
  • Język: polski
  • Rok wydania: 2010
Opis

Zbiór opowiadań - czasem prześmiewczych, czasem trochę sentymentalnych. Historie o niezwykłym szczęściu i niewyobrażalnym pechu. Jeśli chcecie wiedzieć, jak z powodu jednego grosika można trafić do więzienia, a jak dzięki poduszce stać się milionerem - sięgnijcie po Sowizdrzała.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 358

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Michał Gorczyca
Sowizdrzał po polsku. Opowiadania i powiastki filozoficzne
© Copyright by Michał Gorczyca 2010Ilustracja na okładce: Bogusława ChoromańskaOpracowanie graficzne okładki: Bartłomiej Saran
ISBN 978-83-7564-271-1
Wydawnictwo My Bookwww.mybook.pl
Publikacja chroniona prawem autorskim.Zabrania się jej kopiowania, publicznego udostępniania w Internecie oraz odsprzedaży bez zgody Wydawcy.

Ewie Choromańskiej

– Wielkiej Przyjaciółce ludzi i zwierząt

ALBA

Poznaliśmy się w piękny, deszczowy dzień. Po prostu weszła pod mój parasol i już została. Pachniała lawendą i czymś tam jeszcze, bliżej nieokreślonym. W domu zrobiłem kolację. Pałaszowała aż miło. I milczała. Na szyi miała czerwoną apaszkę i takąż kokardkę na głowie. Była młodziutka, ale sprawiała wrażenie rezolutnej i bystrej. Gdy pojadła, obejrzała wszystkie kąty w mieszkaniu i widać lustracja wypadła pozytywnie, bo usiadła koło mnie i przymilnie popatrzyła mi w oczy. Wtedy zobaczyłem, że jedno oko ma migdałowe, a drugie niebieskie. Zdziwiłem się, ale to się przecież zdarza, także u ludzi. Zapytałem, jak ma na imię, ale tylko się wyszczerzyła, ukazując garnitur białych, ostrych ząbków. – Co, nie chcesz powiedzieć? Pomogę ci: Baśka? Lula?… Wymieniłem jeszcze parę popularnych imion; zero reakcji. Może głucha? – Rozumiem, że się zagubiłaś, to duże miasto, ale zanim zaczną cię szukać, minie trochę czasu, możesz tu zostać, tylko muszę cię jakoś nazwać, na przykład… Alba, bo jesteś taka… „śnieżna blondynka” – zażartowałem. – Co ty na to? Wyszczerzyła się znowu, co chyba oznaczało zgodę.

Włączyłem telewizor i usiadłem wygodnie na kanapie. Może w Kurierze coś będzie na temat mego gościa? Alba usiadła koło mnie, razem gapiliśmy się na wiadomości. Przytuliła swoją zmierzwioną i jeszcze mokrą czuprynę do mojego ramienia i zalotnie patrzyła mi w oczy. Telewizja jej nie interesowała. – Hej, ty mała – pogroziłem jej palcem – nie podrywaj nieznajomych facetów, przecież dopiero co się poznaliśmy! – Ale ona rzuciła się na mnie i zaczęła mnie całować. Z języczkiem. Zdenerwowałem się, bo tego rodzaju zalotów nie lubię. Obsobaczyłem ją solidnie. Obraziła się na mnie i poszła w kąt jak zbity pies; przez resztę wieczoru już mi się nie naprzykrzała. Potem poszliśmy spać: Alba na kanapie w pokoju, ja w gabinecie.

Rano troszkę zaspałem, w sprinterskim tempie szykowałem się do pracy; Alby nigdzie nie było. Czyżby mi się przyśniła? Gdy już zbierałem się do wyjścia, wyszła z kuchni. A przysiągłbym, że jej tam nie było! Powiedziałem, że wychodzę i parę godzin będzie sama, że ma się grzecznie zachowywać i żadnych gości, zwłaszcza płci męskiej.

– A jedzenie znajdziesz w kuchni, zrozumiałaś? – Udawała, że nie słucha (wciąż była obrażona); z udanym zainteresowaniem gapiła się na muchę łażącą po ścianie. Wyszedłem, zatrzasnąwszy za sobą drzwi. W pracy jednak nie mogłem się skupić, ciągle myślałem o swoim gościu, co zauważyła także Anita, szefowa mojego działu. – Oj, chyba się nie wyspałeś albo jesteś zakochany! – żartowała. Nawet nie wiedziała, jak była blisko prawdy. Przez resztę dnia byłem przedmiotem kpinek żeńskiej części mego działu. Bo ja tam byłem rodzynkiem. Niektóre przychodziły specjalnie, aby pożartować sobie moim kosztem. Ich perfumy o mało mnie nie udusiły. Toteż wróciłem do domu najszybciej, jak mogłem.

W pierwszej chwili Alba zachowała się jak każda stęskniona samka: rzuciła się na mnie, aby się przywitać i… odskoczyła jak oparzona. Popatrzyła na mnie z wyrzutem. Nie rozumiałem, o co jej chodzi. Wykąpałem się i dopiero wtedy wróciłem do jej łask. Zrozumiałem: to te perfumy; Alba była zazdrosna!

Mijały dni, Alba zadomowiła się u mnie; nikt jej nie szukał. Chyba się polubiliśmy. I często chodziliśmy na spacery, bo ona to uwielbiała… Raz w parku spotkałem sąsiada, też był z towarzyszką. Sąsiad pracuje na giełdzie, wdaliśmy się więc w rozmowę na wiadomy temat. One też zajęły się chyba plotkami, bo jakiś czas mieliśmy spokój. Kiedy jednak towarzyszka sąsiada przez pomyłkę usiadła koło mnie, Alba warknęła na nią i złapała ją za czarne kudły. Musieliśmy interweniować. To wielka zazdrośnica, nie toleruje żadnej kobiety w moim towarzystwie! Sąsiadki, która chciała pożyczyć soli, o mało co nie poturbowała, aż biedna kobieta obraziła się na mnie i nie odpowiadała na moje powitania.

Przyszła zima, a potem przedwiośnie, zimne i mokre. Złapałem grypę i leżałem w łóżku; Alba niemiłosiernie się nudziła. Znalazła mój album ze zdjęciami i wykasowała wszystkie, na których były jakieś baby. Szczególnie uwzięła się na te fotki, na których byłem ja z Alicją, moją byłą żoną. Na tych zdjęciach moja eks-małżonka miała pourywane głowę i nogi lub cała była wycięta. Można powiedzieć, że Alba wygryzła ją, dosłownie i w przenośni z mojego życia!

Ponieważ moja rekonwalescencja się przedłużała i nie mogłem chodzić z nią na spacery, poprosiłem kuzyna o pomoc. Nie miał wiele czasu, ale wpadał na godzinkę i wychodził z Albą. Chyba się zaprzyjaźnili. Postarałem się tak skoordynować wizyty pielęgniarki, która robiła mi zastrzyki, aby Alby w tym czasie nie było w domu: obie serdecznie się nie znosiły. Kobieta używała ostrych, tanich perfum! Alba dostawała szału, bo ten zapach unosił się w powietrzu jeszcze długo po wyjściu pielęgniarki.

Któregoś dnia obudziłem się w lepszej formie. Za oknem padał wiosenny deszcz. Tylko Alby nigdzie nie było; obszukałem całe mieszkanie – ani śladu! Wtedy zobaczyłem, że drzwi na korytarz nie były zamknięte. Widocznie po wyjściu pielęgniarki zapomniałem je zamknąć. Alba zniknęła, chyba zwyczajnie sobie poszła. I do tego zabrała mój parasol. To zrozumiałe, że nie na pamiątkę, padał przecież deszcz. Czekałem do wieczora, ale nie wróciła… Dałem ogłoszenie: „Zaginęła biała pudelka, wabi się… Wysoka nagroda”. I telefon, który w dniu ukazania się anonsu rozdzwonił się. Mnóstwo osób dopytywało się o nagrodę. Z paroma umówiłem się w domu. Kiedy otworzyłem drzwi pierwszemu „znalazcy”, zdrętwiałem: korytarz zamienił się w poczekalnię do lecznicy dla zwierząt. Kłębił się tam tłum ludzi i psów, ale Alby wśród nich nie było. Pierwszy był nieogolony typ z czerwonym nosem: – Pan szanowny szukał pieska? – wychrypiał, miotając mi w nos pijackie wyziewy. Zatrzasnąłem drzwi, warknąwszy przedtem, że dziękuję, piesek się już odnalazł, co oczywiście nie było prawdą. Mimo to swą nagle rozbudzoną miłość do zwierząt przypłaciłem ciężkim rozstrojem nerwowym, bo przez parę dni pod moim drzwiami koczowali „uczciwi znalazcy”. Doszło do burd, aż dozorca musiał wezwać policję, a do mnie pogotowie. I znalazłem się w szpitalu dla nerwowo chorych. Gdy szedłem do karetki w kaftanie, zza drzwi wyjrzała sąsiadka. Jej szydercze spojrzenie mówiło: „A dobrze ci tak, ty psiarzu!”. Po jakimś czasie doszedłem do siebie, ale straciłem pracę i w ogóle… A, co tam, byle się odnalazła moja Alba. Kochani, tą drogą apeluję do was: jeśli ktoś z was widział…

CZERWONY KAPTUREK(Bajka polityczna)

Czerwony Kapturek? Czy go znam? Ależ tak, oczywiście, kto nie zna Czerwonego Kapturka?! Skąd go znam? To jasne: jeszcze z czasów przedszkolnych. Poznałem go, a właściwie ją (bo to przecież kobieta), zanim nauczyłem się porządnie składać literki w całe zdania. Potem chodziliśmy razem do podstawówki i na wagary…

Co było dalej? No cóż, w szkole średniej widywaliśmy się rzadko, może dlatego, że ja byłem w technikum, a ona chyba w ogólniaku. Nawet dokładnie nie wiem, do jakiej szkoły chodziła, nie interesowała mnie wtedy specjalnie. Miałem swoją pasję: mechanikę i elektronikę. Po maturze nasze kontakty się urwały… Widzieliśmy się dopiero na studiach, a i to krótko, bo potem gdzieś mi przepadła z oczu. I dopiero teraz…

Zadzwonił do mnie kumpel, bezrobotny, jak ja. Marudził, że jest chwilowo sam, że powinniśmy się spotkać. Kto to był? Nikt ważny. Jeszcze ze szkoły średniej. Miał firmę, ale zbankrutowała, chciał się pocieszyć, mówił, że zostało mu trochę grosza i zaprasza mnie na balangę do modnego lokalu. Na striptiz i go-go. To teraz i u nas zaczęło być modne. Jak dotąd, go-go oglądałem jedynie na amerykańskich filmach. Akurat ja też setnie się nudziłem, żona wyjechała do sanatorium. No więc się zgodziłem, co było robić? Wieczory takie puste… Wyciągnąłem ostatnie zaskórniaki i poszedłem. Trzeba się jakoś rozerwać, no nie? No dobrze, mówię, co dalej…

Knajpa na zewnątrz prezentowała się cokolwiek szaro. Kto nie wiedział, myślał: zwykły lokal gastronomiczny, z wyszynkiem. Ale w środku – ho, ho! – zachodni szyk i sznyt, wysoki połysk. Widać włożono tu duże pieniądze. Ludzie gadali, że to lokal bossa mafii pruszkowskiej, inni, że wołomińskiej. Diabli wiedzą. A co tam, mafia mafią, a gdzieś zabawić się trzeba, no nie? No więc przycupnęliśmy przy barze, kumpel hojnie zamówił dwa sznapsy w długich rurkach z przyklejoną cytryną, pewnie dla niepoznaki, ale ja poczułem moc bijącą z dna. Smakowało jak bimber z szampanem i koniakiem w jednym. Shaker długo to mieszał. Krwawa mary to przy tym betka! A to był chyba prawie czysty spirytus. Z czymś tam. Czegoś takiego jeszcze nie piłem, ale po chwili szło już gładko, przełyk się przyzwyczaił, no i świat od razu poweselał. Sączyłem ten rajski napitek i obserwowałem salę.

Moją uwagę przykuła dziewczyna przy błyszczącym, gładkim jak lustro drążku. Kolega w międzyczasie rzucił mi: „Przepraszam na chwilę!”, bo zobaczył jakiegoś znajomego kociaka w tłumie, i tyle go widziałem. No więc, co było robić? Kolega nie igła, knajpa nie stóg siana, prawda, znajdzie się w końcu, pomyślałem. Choć znałem go na tyle dobrze, że dla ładnej spódniczki potrafił stracić głowę. I majątek.

A ta laleczka, co to gimnastykowała się przy rurze, to była cycuś babka. Tak, tak, wiem, miałem mówić konkretnie, ale to nie da się tak – ja lubię wszystko po kolei. No więc, zaciekawiła mnie dziewczyna. Zaraz, jaka tam dziewczyna! Przetarłem oczy. Wyglądała znajomo. Cała ubrana na czerwono. No, ubrana to za mocno powiedziane, ale to co miała na sobie, to faktycznie było czerwone: lśniące lakierki na długich i zgrabnych, opalonych nogach, dalej te… no, stringi, czyli chińskie majtki: sama gumka, he, he!, więcej niż skromny czerwony nacycnik i na głowie czerwony kapturek, no – taki a la bejsbolówka, spod którego wyglądał spięty czerwoną gumką czarny koński ogon. No więc, przyglądam się jej, jak inni w tym lokalu, gały wybałuszam, omalże jak inni ślinić się zaczynam, kiedy nagle zrozumiałem – poznałem: to ona. Ten czerwony strój to był zawsze jej wyróżnik. I ta gibka sylwetka. Mimo tylu lat ciągle wyglądała imponująco. I pociągająco. Ostatni raz, jak mówiłem, widzieliśmy się w akademiku coś ze dwadzieścia pięć lat temu. Była balanga. Pożyczyłem jej wtedy stówkę – tak, stówkę, ale dolców. Wystałem ją wtedy pod Peweksem, z duszą na ramieniu, bo gliny – pardon, milicja! – czesały okolicę z elementów spekulujących. Za resztę zetów kupiłem litra i poszliśmy balować do Kazia G. Na pierwsze piętro. Kazio to był wtedy wielki urka – na baby i na dolce, czasem dał zarobić, jak miał dobry humor. Potem gdzieś przepadł. Mówili, że kibluje, albo że w tej… no, Australii siedzi na forsie. Różnie mówili, nie wiem. No więc ja wchodzę, a tam ona, znaczy Czerwony Kapturek bryluje. Zdumiałem się, szykowna była jak zawsze. Poznała mnie i – o dziwo – przykleiła się zaraz do mnie. Myślałem, że ją przelecę, napaliłem się… Piliśmy i całowaliśmy się w przerwach, he, he! Pamiętam jeszcze, że pożyczyłem jej sto dolców – na „trzy dni”, tak powiedziała. A potem już nic nie pamiętałem…

Rano obudziłem się z kacem, sam w łóżku. Na sąsiednim spał jakiś niezidentyfikowany osobnik, myślałem, że to Kazio, ale nie, to nie był Kazio G. (już wtedy zwany Szarym Wilkiem) – nikt ważny, jakiś młody okularnik z etnografii bodajże, typ kujona. No więc miałem kaca i gówno w kieszeni, czyli pusty portfel. O, pardon, w kieszeni miałem jeszcze czerwony biustonosz! To był chyba jej, Czerwonego Kapturka, jak mówiłem, lubowała się w czerwieni. Wtedy to był kolor na topie, ha, ha! OK, streszczam się. Wyciągnąłem go cokolwiek zbaraniały. Na ten moment obudził się etnograf; czemuś strasznie chicholił, aż musiałem mu przywalić poduchą, żeby się uspokoił. Już, już – mówię dalej. No więc, po Czerwonym Kapturku ani słychu, ani dychu. O Kaziu G., vel Szarym Wilku, też. Tak więc to było ostatni raz, kiedy ją widziałem. I dopiero teraz, w tej knajpie…

Nie namyślając się wiele, napisałem do niej liścik na serwetce, przypomniałem jej w nim tamte czasy… Owinąłem go stówką (krajową) i podszedłem do podium z rurką. Wcisnąłem jej ten zwitek za gumkę. Nawet nie spojrzała na mnie, tylko wyginała się dalej jak wąż czy wężyca. A menowie dookoła ślinili się i zacierali łapska.

Wróciłem do baru i pociągnąłem spory łyk zajzajeru ze swojej szklanki. Kiedy złapałem oddech i obejrzałem się za siebie, Czerwonego Kapturka przy rurze już nie było, zastępowała ją inna lala, ciut tłuściejsza, za to na pewno młodsza. Wzruszyłem ramionami: najwyżej znowu będę stratny o stówkę. Melancholijnie dopiłem swego mocnego drinka i trochę nieobecnym spojrzeniem wodziłem po sali.

Nagle poczułem delikatne, ale silne dotknięcie w ramię; obejrzałem się. Dwóch napakowanych mięśniaków upozowanych na bodyguardów albo borowików patrzyło na mnie przez ciemne okulary spojrzeniem martwym, jak z Matrixa. Wyglądem wzbudzali respekt.

Jeden z nich skinął głową, pokazując mi kierunek. Nie trzeba było słów, i tak zrozumiałem: mam iść za nimi. Po czym ruszył przodem, nie oglądając się za siebie. Ten drugi czekał. Ruszyłem więc za pierwszym. Dyskusja z nimi nie miała sensu, oni nawet nie znali chyba alfabetu, jak sądzę, a ich ręce zastępowały im język. Wtedy drugi ruszył za mną, zamykając ten osobliwy pochód. Skręciliśmy na zaplecze. Wszedłem w jakieś drzwi i… zobaczyłem ją – Czerwonego Kapturka. Spojrzałem na nią, ona na mnie; leciutko się uśmiechnęła i gestem poprosiła mnie dalej, wskazując krzesło przy małym stoliku. Usiadłem i chrząknąłem „cześć”, odpowiedziała mi miłym kontraltem: „dzień dobry”. Moi „przewodnicy” tymczasem gdzieś się ulotnili – wyparowali jak kamfora.

Wyglądała inaczej, była ubrana w prosty, szary żakiecik i takież krótkie spodnie, na szyi miała niebieską apaszkę, na stopach ciemne pantofle. Jedynym czerwonym akcentem były krwiste, karminowe wargi. Włosy miała tym razem skromnie upięte z tyłu głowy w koczek. Przeistoczyła się w kogoś zupełnie innego, ale ja wiem, to na pewno była ona – Czerwony Kapturek. Paliła „nargila”, tzn. cienkiego papierosa w długiej szklanej fifce.

– Siadaj, proszę – powiedziała tym swoim, dobrze mi znanym, zmysłowym głosem. – Czego się napijesz? Whisky, koniaku?

– Dzięki, proszę sok grejpfrutowy wzmocniony czystą, jeśli można pogrymasić. – Nie chciałem mieszać. Czułem, że zabawa dopiero się rozkręca.

Za chwilę zamówienie wylądowało na stoliku przede mną, podało je jakieś skromniutkie, kurduplowate dziewczę w stroju kelnerki. Upiłem łyk: dobre, dość mocne.

– No, to co tam słychać u ciebie, powiedz – odezwała się niegdysiejsza znajoma. – Pracujesz jeszcze dla nich? – spytała ściszonym głosem i z nieodgadnionym wyrazem twarzy.

– Dla kogo? – nie zrozumiałem.

– No, dla służb – rzuciła leniwie, jakby obojętnie.

Aha, to o to jej chodzi. Udałem jednak, że nadal nie kapuję.

– Jakich służb?

– Nie udawaj, przecież wiesz, o co mi chodzi. – Zaciągnęła się głęboko dymem, a w jej oczach zapełgał lekki niesmak.

– Aktualnie jestem bezrobotny – mruknąłem.

– Nie mów, tacy jak ty nigdynie są bezrobotni! – zaakcentowała to nigdy.

Wzruszyłem ramionami, że niby jak uważasz, ale ja mówię prawdę.

– …Bo miałabym… mielibyśmy – poprawiła się – małą propozycję dla ciebie. – Nastawiłem ucha. Ładnie się zaczyna. Tyle że mnie już to nie bawiło, za duże ryzyko. Starzeję się.

– Z tymi ręcami? – zażartowałem i pokazałem dłonie poznaczone gruzłami odcisków. Ostatnio pod naciskiem małżonki zająłem się porządkami: skopałem działkę i położyłem w mieszkaniu nowe tapety.

– Nie żartuj – powiedziała sarkastycznie. – Szpicbródka miał gorsze – podsumowała.

Uznałem za stosowne odciąć się od tego porównania:

– Nie jestem kasiarzem – rzuciłem żywo. – Jestem specjalistą od zabezpieczeń i sejfów, ślusarzem i elektronikiem w jednym.

To fakt, zapewniam, nie kłamię. Kiedyś rzeczywiście pracowałem w… no, w milicji, za minionego, niesłusznego ustroju, ale na „technicznym” etacie. Powierzano mi delikatne robótki. Pamiętam jedną taką robótkę. Mogę mówić? Dobrze, będę się streszczał.

Otóż chodziło o „zbadanie” mieszkania pewnego znanego opozycjonisty, pana… – dobrze, będzie bez nazwisk, niech będzie X. Bo przyszedł donos, że przechowuje jakieś ważne i nielegalne materiały. Jak to opozycjonista. Było to już kilka lat przed końcem komuny w Polsce. Właściwie to nie wiem, po co oni się zajmowali jeszcze wtedy opozycją. Wezwał mnie szef do siebie i przedstawił dwóm takim gościom: jeden był w randze kapitana (tak się przedstawił, jako kapitan, powiedzmy Y), a drugi był tylko porucznikiem. Oho, pomyślałem, to jakaś poważna sprawa, skoro potrzebny jestem im.

Ciut po zmroku pojechaliśmy do jednej willi na… – dobrze, na krańcach miasta. W domu było ciemno. Kapitan już w wozie oszczędnie wprowadził mnie w szczegóły zadania. Miałem sforsować zamek „szwajcarskiego” sejfu tego „iksa”. I tyle. I nie zostawiać śladów. Porucznik tylko roześmiał się na moje pytanie, a co będzie, jak X wróci nagle do domu? Wiedziałem, że takiej roboty nie wykonuje się pod obecność gospodarzy w miejscu zamieszkania. Ale co szkodzi zapytać? Otóż, jak to wyjaśnił mi z uśmieszkiem porucznik, żona opozycjonisty wyjechała na wczasy do Międzyzdrojów, razem z dziećmi, a pan X odprowadził ją na Centralny. Ledwie opuścił peron i wyszedł na zewnątrz, na przystanek autobusowy, kiedy dwóch „smutnych panów” podeszło do niego i zaprosiło do poloneza. No nie – nie do tańca, jasne. Nawet nie mógł odmówić, znał tych ludzi, ich sposób bycia i to, jak machają legitymacją. Dziś zresztą też można zatrzymać każdego na czterdzieści osiem godzin. Porucznik powiedział: „Właśnie się spowiada”. Wiedziałem, krzywdy mu nie zrobią, poczęstują kawką, dla pozorów pomaglują o jakieś głupstwo a potem zwolnią, najwcześniej rano, z przeprosinami i szerokim uśmiechem, że niby „nieporozumienie”. Mamy więc mnóstwo czasu. Zresztą, ani sejf, ani tym bardziej drzwi zamknięte na yalowski zamek nie stawiły mi oporu. Na wszelki wypadek nie paliliśmy światła, mieliśmy takie małe, ślepe latarki. Weszliśmy do mieszkania, a właściwie do sporej willi z ogródkiem, ładnie jak na owe czasy urządzonej. Opozycjonista, a pieniądze ma, ciekawe skąd? Czy nie z Zachodu? Lepiej jemu niż niejednemu uczciwie pracującemu na chwałę socjalizmu milicjantowi!, pomyślałem z przekąsem. No dobrze, dobrze, bez oceny, niech będzie, że to nie moja broszka. W każdym razie – nie, nie będę opisywał, ale mieszkanko – w ogóle domek – jak na tamte czasy – był urządzony cycuś!

Sejf mieścił się w saloniku, za obrazem Madonny z Dzieciątkiem. Porucznik powiódł mnie doń bez pudła. Obraz po naciśnięciu ukrytej w ramie sprężyny sam posłusznie odchylił się i powędrował na bok, odsłaniając niezbyt skomplikowany zamek sejfu starego typu. Takie produkowano jeszcze za Szpicbródki. Uśmiechnąłem się z politowaniem. Ale wtedy coś mi odbiło, postanowiłem pomarudzić. Niech nie myślą sobie – ten kapitan z porucznikiem – że to takie proste: raz, dwa, trzy, i po krzyku. Jeszcze mi premia przed nosem odleci. A tak – zadanie było trudne, ponad miarę, parę tysiączków ekstra się należy – kombinowałem. Bo ciągle byłem potrzebowski. Trochę więc poudawałem, że to typ ze specjalnym „haczykiem”, z japońską nowinką i szyfrem. Dobrze, że nie był połączony alarmem z jakąś firmą ochroniarską. Wtedy to jeszcze nie było „modne”. Kapitan mruknął, żeby się bardzo nie śpieszyć, mamy trochę czasu, ale żebym też nie marudził, bo rano gość może wrócić. Żartował, rzecz jasna. Sam stanął przy oknie i przeglądał jakiś album rodzinny „iksa”. Był dosyć cierpliwy. Za to porucznik był typem nerwowym: biegał z kąta w kąt, myszkował, zaglądał do lodówki, mruczał coś do siebie, a potem zniknął na dłużej w kiblu. Później się żalił, że się struł kawałkiem pleśniaka z lodówki.

Miałem zatem sporo czasu. Zamek poddał się szybko, jak mówiłem, bo nie był zbyt skomplikowany. Dyskretnie zajrzałem do sejfu i omal nie gwizdnąłem: pojemnik sejfu był nieduży, ale wypchany był jakimiś paczkami w banderoli, przykrywającymi szarą tekturową teczkę, też dosyć pękatą. To były dolary – całe paczki banknotów studolarowych zdaje się. Obejrzałem się: porucznik nadal kiblował, a kapitan z lupą w ręku oglądał z wielkim zainteresowaniem jakieś fotki. Diabeł mnie podkusił, pomyślałem sobie: na co mu, skurwielowi (o, przepraszam!), tyle dolców? Będzie za nie obalał jedynie słuszny ustrój! Jak uszczknę jedną paczuszkę, to nawet nie poczuje. Bo co ja, biedny macho z pionu technicznego Milicji Obywatelskiej, mam z tego życia? Przechowam, a za jakiś czas puszczę w obieg, jak sprawa przyschnie. Przecież oni tu, ci dwaj – miałem na myśli oficerów SB – nie wiedzą chyba, ile on ma tych dolców. A X nie poskarży się przecież, że mu ukradziono paczkę dolarów, chociażby po to, aby uniknąć pytań, skąd je ma. Na pewno nie z uczciwej pracy. No dobrze, nie oceniam. W każdym razie schowałem tę paczkę studolarówek za pazuchę. Gdybym wiedział, co ja głupi robię, to prędzej by mi ręka uschła, niż sięgnąłbym po nie! No więc pogmerałem jeszcze chwilę przy zamku i dla zachowania pozorów szczęknąłem nim głośniej. Rzuciłem: – Gotowe, panie kapitanie!

Kapitan szybko podbiegł do mnie, kazał mi odejść od sejfu i policzyć drzewka za oknem w sadzie, a jak tych zabraknie, to samochody na ulicy – wszystkie, jakie będą przejeżdżać w zasięgu mego wzroku. Żartował, rzecz jasna, po prostu nie chciał, abym go podglądał, ale ja i tak dzięki szybie i odbiciu w niej widziałem, że wyjął z kieszeni jakiś maleńki aparacik i starannie sfilmował dokumenty z owej tekturowej teczki. Zaraz też pojawił się porucznik. Z zainteresowaniem przeliczyli paczki z banknotami, pomruczeli między sobą i odłożyli je z powrotem. Kazali mi zamykać sejf. Nawet troszkę mnie popędzali, przypominając, aby nic nie ruszać: ma być, jak było, ani śladu włamania.

– Jasne, panie kapitanie! – powiedziałem i pozamykałem, już szybciej, nie było powodu do udawania. Tylko te dolce: parzyły mnie cokolwiek w okolicy serca. Gdybym wiedział, że to taki trefny towar, wyrzuciłbym je przy najbliższej okazji do zsypu na śmieci. Albo do Wisły. Bo trzeba trafu, że moja stara wypenetrowała je w moim zmyślnym schowku na pawlaczu i podebrała co nieco. Zbliżały się święta Bożego Narodzenia, a tu z forsą było krucho, bo mojej wcześniej zamarzył się nowy regał. Dostała cynk od szwagra z meblowego. Co tu dużo gadać, zaparła się i kupiła, bo to „okazja”. No więc spłacaliśmy nielichą pożyczkę i przędliśmy cienko. Poszła ze stówka do Peweksu, nabrała trochę towaru z myślą o świętach, a jak przyszło do płacenia, kasjer spojrzał na tę stówkę i… poleciał z nią, to jest tą stówką, na zaplecze. Wrócił i uśmiechał się, że zaraz tego wyda jej resztę, bo akurat zamykali kasę i nie mieli drobnych, więc kierownik musi podjąć z sejfu czy z banku, żeby wydać. Zabawiał ją przy tym rozmową, kadził, pytał, czy woli w dolarach, czy może być w bonach. A kierownik przyszedł, i owszem, ale z milicją. No i mleko się wylało; nie chciałem pakować małżonki do pierdla, wziąłem to na siebie. Bo okazało się, że banknot był fałszywy. Pozostałe też. Nie przyjrzałem się im wtedy dobrze, tak byłem oszołomiony zawartością paczki. To była kupa szmalu, jak na owe czasy. Nawet za połowę jej wartości, gdyby rzecz jasna, były prawdziwe, byłbym na jakiś czas nieźle urządzony. A jakbym umiał kombi… to jest inwestować, mógłbym potem przez resztę życia leżeć do góry brzuchem.

Kiedy wzięli mnie na spytki, wolałem powiedzieć prawdę. Za szczerość dostałem mniejszy wyrok: tylko trzy lata „za próbę rozprowadzania fałszywych dolarów”. Rzecz jasna, na procesie nawet się nie zająknięto, skąd je miałem. O Iksie mowy nie było. Wyszedłem na mocy amnestii, już po zmianie „niesłusznego” ustroju. Ale i tak odsiedziałem swoje, czyli większość wyroku: ponad dwa lata. Dwa lata jak dla brata, prawda? Wyszedłem i znalazłem się w całkiem innym świecie: do milicji już nie wróciłem, bo jej nie było. Jak wiemy, została przemianowana na policję, a tu nie chcieli takich z wyrokiem. Zostałem więc bez pracy, trochę się tułałem, biorąc dorywcze zajęcia. Z czegoś trzeba było żyć, nie? Zostałem ochroniarzem, ale krótko, bo to nudne zajęcie, a ja jestem człowiek twórczy, mam duszę artysty. Zresztą, nieważne, nie będę się chwalił. Już wracam do Czerwonego Kapturka.

Ona wtedy bezskutecznie usiłowała mnie przekonać, że dobry fachowiec przyda się w każdym ustroju. Licytowaliśmy się trochę.

Nawet nie zauważyłem, że ktoś z tyłu przysłuchuje się naszej dyskusji już od dłuższej chwili. Dopiero gdy ten „ktoś” się odezwał, obejrzałem się lekko zaskoczony.

– Oj, Bysiu, Bysiu, ty jak zwykle się wykręcasz, co?

Już wiedziałem kto to. Nie lubiłem tej ksywki. Na imię mam Zbyszek, a wołano tak na mnie w dzieciństwie. To był oczywiście Kazio G., mój kolega z podstawówki, a później ze studiów, czyli Szary Wilk. Powoli obejrzałem się za siebie: tak, to był on. Tylko on może tak elegancko wyglądać. I nic a nic się nie zestarzał. Chyba posiadł ten sam sekret co Czerwony Kapturek. Prawda, półgębkiem przyznawał się do pokrewieństwa… z braćmi Grimm! (Chyba jednak łgał, jak to on. Zawsze mi to wmawiał, aż uwierzyłem. I teraz myślę, czy na pewno bracia Grimm byli w to zamieszani?!) Ale w takim razie czyim dzieckiem był Czerwony Kapturek? Nie, no jasne: wnuczką Babci! Szary szczerzył swoje wilcze zębiska, jakby naprawdę ucieszył się na mój widok, w co wątpiłem, bo co ja – marny robak – mogłem jeszcze dziś znaczyć dla Kazia G.? Zgoła nic. A jednak…

– Oj, Bysiu, Bysiu – powtórzył elegant w garniturku od Armaniego. – Ty się nic nie zmieniasz. Naprawdę myślałeś, że uciekniesz przed starym kumplem? To tak jakbyś chciał uciec przed własnym cieniem. I grzechami z dzieciństwa – zakpił.

Cóż, trochę o mnie wiedział. No i, niestety, coś mu zawdzięczałem. Ot, pech! I on to mi bezlitośnie zaraz wypomniał:

– Jesteś mi coś winien, pamiętasz?

Chodziło między innymi o te dolary spod Peweksu. Ale to akurat nie ma tu nic do rzeczy, pozwolę więc sobie ten epizod z mego zasmarkanego życia pominąć.

– Tak, niestety pamiętam – mruknąłem i westchnąłem. Ale mimo to spróbowałem oporu, bo wiedziałem już, o jaką im „robótkę” może chodzić, taką samą jak wtedy na Żo… za miastem, u Iksa.

– Wiesz, Kaziu, ja już dawno wypadłem z obiegu. Teraz nie umiałbym sforsować zamka yale, a co dopiero porządnego sejfu – wyrąbałem wprost. – Nic z tych rzeczy, kolego z dzieciństwa. A Stasiu oczywiście mnie wystawił, żeby dupę ratować, co? – zakpiłem, mając na myśli kumpla, z którym przyszedłem do tej knajpy. – Nie ze mną te numery, Brunner! – cytowałem bezczelnie. – Jest jeszcze Babcia, ona…

– Ona nie żyje! – wycedził krótko. – Była chora, ciężko chora, miała raka. I była stara – ciągnął z bezlitosnym błyskiem w oku Szary Wilk. – To była eutanazja, akt łaski z naszej strony – zakpił. – Tobie też w razie czego możemy pomóc. – I odchylił połę eleganckiej marynarki. Zza paska spodni błysnęła ciężka, ciemna kolba lugera. Wiedziałem, co ta broń potrafi – co może zrobić z człowieka. Widziałem kiedyś zwłoki dwóch osobników: wyglądały jak worki na śmieci świeżo spenetrowane przez nurków śmietnikowych. To był argument, z jakim się nie dyskutuje. Ale jeszcze próbowałem:

– Nie wiem, co to za sprawa. Nie mam też przy sobie narzędzi.

– Nie bądź śmieszny, Bysiu. – Szary Wilk nie należał do tych osobników, z którymi można grać w cymbergaja. Spróbowałem ratunku u Czerwonego Kapturka, ale spostrzegłem, że gdzieś znikła, zostawiła mnie na pastwę Wilka. Oj, nieładnie, pomyślałem, tego się nie robi starym kumplom. W mojej bajce jest inaczej: Babcia wzywa Gajowego, by rozprawił się z Wilkiem. Przez telefon komórkowy Kapturka, z brzucha Wilka. Niestety, Babci nie było, komórki też. Ale… Tak, Gajowy to jest to!, pomyślałem. I powiedziałem to głośno:

– A co z Gajowym? Jak nadejdzie, to po tobie, Szary!

Szary Wilk roześmiał się, swobodnie, całym gardłem, obnażając swoje wilcze zębiska.

– Właśnie do niego jedziemy. Zbieraj się! – powiedział i znacząco dotknął kolby lugera pod marynarką. – Robótka czeka na ciebie w Gajówce, he, he! – zarechotał obleśnie. – Tędy – wskazał mi drogę.

Oblał mnie zimny pot: w co ja się wpakowałem! Ale potulnie poszedłem w kierunku ukrytych za kotarą drzwi. Prowadziły na kuchenne schody, u podnóża których stało ciemne jak noc (no bo była już noc!) BMW. Dwaj znani mi już goryle Szarego otworzyli przed nami drzwi. Jeden siadł za kółkiem, z tyłu Kazio G., potem ja i drugi goryl. Siedziałem więc między gorylem i jego bossem, zakleszczony z obu stron, bez szans na ucieczkę. Kierowca księdza Popiełuszki miał lepiej. Jechaliśmy długo, nie widziałem zegarka, bo ręce miałem – nie mówiłem?, to teraz mówię – wykręcone do tyłu, a poza tym i tak bym nie dojrzał, w wozie było ciemno, co najmniej pół godziny.

W końcu się zatrzymaliśmy. Chwilę było cicho, potem ktoś podszedł do wozu i otworzył drzwi koło Szarego Wilka.

– Cześć, szefie! Wszystko w porządku, możemy wchodzić – powiedział jakiś wybitnie męski głos.

Wysiedliśmy z wozu. Nie bez przyjemności wyprostowałem nogi. Ręce miałem jednak wykręcone do tyłu, trzymał je goryl w żelaznym imadle uścisku. Dobrze, że nie związali mnie, i tak łapy mi ścierpły.

– Puść – powiedziałem do goryla – nigdzie nie ucieknę. – Odpowiedziało mi pogardliwe milczenie.

– Kaziu – powiedziałem – powiedz mu, niech mnie puści. Ręce mi ścierpły, nogi też. Jak sobie wyobrażasz, że ja tymi ręcami – żartowałem wisielczo – cokolwiek będę mógł zrobić? Nawet się nie podrapię.

– Dobrze, puść go – rzucił łaskawie Szary. – Tylko – zastrzegł się – nie próbuj żadnych sztuczek, w razie próby ucieczki odgłos mojego lugera będzie ostatnim dźwiękiem, jaki usłyszysz w swoim życiu, Bysiu! Zresztą, on ma tłumik, pewnie więc nawet nie zauważysz, kiedy spotkasz się ze świętym Piotrem na piwku, he, he! – żartował niewybrednie.

Uznałem to za niezbyt wyrafinowany żarcik. Usłużni goryle zawtórowali mu przypochlebnie.

Gajówka była tuż-tuż. Nie będę jej opisywał: wszyscy wiedzą, panie prokuratorze, jak wygląda Gajówka. Ciemne okna sporego budynku na leśnym wzniesieniu, wśród dębów i świerków świadczyły, że gospodarz, czyli Gajowy, jest chwilowo nieobecny. Albo nie ma nic do gadania. Weszliśmy w milczeniu przez obszerną, kutą, metalową furtkę, a potem po schodkach do sporego holu o marmurowej posadzce. Bracia Grimm co prawda nie opisywali wnętrza Gajówki, ale myślę, że za ich czasów wyglądała ona znacznie siermiężniej. No dobrze. Poszliśmy dalej, plątaniną korytarzy i korytarzyków dotarliśmy w milczeniu (tylko echo naszych kroków po posadzce odbijało się od ścian i sufitów) do jakiegoś ciemnego pomieszczenia wyglądającego na gabinet: mahoniowe biurko, elegancki fotel, lampka biurowa, pecet, w kącie solidna szafa. Poznałem od razu, że to sejf. Znam się na tym. Drzwi zewnętrzne miał uchylone, ale za nimi nie migały lampki czujników. Znaczyło to, że alarm był odłączony.

Podrapałem się po głowie; miałem dylemat: grać na zwłokę czy też zabrać się ostro do roboty, otworzyć im ten sejf i… – być może – liczyć na łaskawość Wilka, że wypuści mnie stamtąd w miarę całego, wie pan, co mam na myśli, panie prokuratorze. Ryzyko było duże, Kazio znany był jeszcze w dzieciństwie z bezwzględności. Kiedyś kopnąłem jego piłkę skórzaną na boisku – graliśmy w nogę – tak niefortunnie, że nadziała się na drut kolczasty u sąsiadów. O mało mnie nie udusił. Koledzy musieli go ode mnie siłą, w kilku, odciągać, a i tak musiałem mu odkupić nową. Potem miał dwie i obleśnie się uśmiechał na mój widok, bo starą jakoś załatał. Ale ja już z nim grać nie chciałem… Dopiero później animozje trochę osłabły, pamięć tego duszenia z powodu piłki przyblakła a Kazio G. zrobił się układny i wygrzeczniał. No, mniejsza z tym, teraz jednak nie bardzo mogłem na to liczyć, sytuacja była chyba analogiczna do tamtej, kiedy mu niechcący uszkodziłem piłkę. On bezwzględnie dążył do celu, a ja byłem niewygodnym świadkiem… no, pomocnikiem też, ale wie pan, prokuratorze, że byłem pod przymusem? W sądzie zeznam wszystko, jak na spowiedzi, jeśli tylko tego no, zostanę tym świadkiem koronnym! Że co? Że to niekonieczne w moim przypadku? Hmm, no to nie wiem, najwyżej pójdę siedzieć, a kumple Szarego już postarają się mi umilić pobyt za kratkami! No dobrze, przepraszam za tę dygresję, już kontynuuję.

No więc przyjrzałem się sejfowi i uznałem, że ma podwójne zabezpieczenie, mogłem więc spokojnie otworzyć, że tak powiem, pierwsze drzwi, a potem pomarudzić przy następnych. Niezbyt skomplikowany szyfr tych pierwszych drzwi zaczynał się od… – aha, no tak, miało być bez szczegółów. Poprosiłem najbliżej stojącego goryla, aby mi poświecił w „polu operacyjnym”, i zacząłem udawać magika, ponad potrzebę. Czułem jednak nad sobą gorący oddech Kazia G., który wysyczał mi w pewnej chwili, abym nie zgrywał Szpicbródki, tylko się pospieszył, bo czasu mało. Otworzyłem więc: szczęknął zamek zewnętrzny. Drzwi były solidne, sam nie dałbym rady, poprosiłem więc goryla, aby je odciągnął.

– Tylko nie za raptownie – ostrzegłem. – Licho wie, jakie tam zabezpieczenie może jeszcze być. A co, jak wybuchnie?

Miałem moment cichej satysfakcji, kiedy goryl nagle zatrzymał się przy drzwiach, a potem skulił i cofnął się. Na to Szary huknął:

– Ciągnij, ja ci każę. Tylko ostrożnie, a ty mu poświeć – przykazał drugiemu. Reszta w liczbie trzech, w tym Kazio G., przezornie wycofała się do sąsiedniego pomieszczenia. O mnie nikt nie pomyślał, a przecież w razie wybuchu też bym zginął, prawda? Tylko że ja wiedziałem: tam nic nie ma. Niebezpiecznie jest raczej na zewnątrz sejfu. Choć, kto wie, co się kryje za tymi drugimi drzwiami?

Goryl otworzył powolutku, milimetr za milimetrem, ciężkie drzwi; sejf cicho ziewnął, miał dobrze naoliwione zawiasy. Odsunąłem go cokolwiek bezceremonialnie i kazałem poświecić. Tu już zacząłem zabawę, naśladując gesty Kwinto z Vabanku, osłuchałem, opukałem następne drzwi. Przyłożyłem ucho i dotykałem gałki pokrętła, udając, że ją przekręcam. Czynność tę powtarzałem dobre pięć minut, aż Szary Wilk się zniecierpliwił (chyba mi nie ufał) i ponaglił mnie:

– Pospiesz się, Bysiu, bo mój luger wierci mi się za paskiem! – warknął. Dowcipniś, psiakość! Goryle już uspokojeni, że za drzwiami nie ma trotylu, zarechotali usłużnie.

Te drugie jednak miały zegar elektroniczny z wbudowanym silniczkiem naśladującym tykanie zwykłego zegara. Przypuszczam, że miały za zadanie markować „teren zaminowany”, czyli ostrzegać potencjalnego kasiarza, że za drzwiami czai się niespodzianka. Dobra nasza. Ale mnie, starego fachury, nikt nie oszuka: ważnych papierów w ten sposób się nie zabezpiecza, ale mniejsza o to, panie prokuratorze. Wiedziałem, że długo nie uda mi się odstawiać „cyrku”, to nie z Kaziem G. te numery! Oczywiście, mógłby podłożyć trochę trotylu albo plastiku pod zamek i drzwi „same” odskoczą. No tak, ale wtedy – licho wie – wszystkie ważne papiery mogą diabli wziąć, i cała zabawa na nic. Są różne zabezpieczenia… Nie zapominajmy, gdzie jesteśmy: w domu Gajowego. Niestety, to się nawet nie śniło braciom G., ponoć bliskim krewnym Kazia. Zastanawiałem się też, z determinacją rozprawiając się z sejfem, co robi, gdzie się podziewa Czerwony Kapturek? I co ją łączy z Kaziem G. naprawdę? Wtedy, w czasie studiów, łączyła ich wyraźnie jakaś zażyłość. O tym też bracia nie wspominali…

No, mniejsza o to, panie prokuratorze. Sejf stawiał lekki opór, bo jego mechanizm zegarowy był… no, nieważne jaki, powiedzmy: twardy. W pewnym momencie coś zgrzytnęło w zamku, zapiszczało, aż goryle i Kazio odsunęli się daleko, jak najdalej, widać pomni jeszcze moich ostrzeżeń o możliwości zabezpieczenia w postaci ładunku. Przekręcałem akurat gałkę i zastanawiałem się, czy za chwilę będę jeszcze żył, gdy oni dopadną sejfu, kiedy nagle z tyłu za mną zakotłowało się. Jakiś dźwięczny, ale znajomy kobiecy głos zawołał za moimi plecami:

– Stać, ręce do góry! Państwowe Biuro Śledcze. Rzućcie broń, jesteście otoczeni!

Podniosłem ręce. Z satysfakcją słuchałem, jak pistolety bandziorów padają głucho na dywan w gabinecie.

Kiedy się odwróciłem, zobaczyłem na tle czarnych postaci agentów w kominiarkach z bronią gotową do strzału ją; poznałem nieomylnie – to był Czerwony Kapturek, ale znowu przeobrażony. Była w ciemnym mundurku policyjnym, jak agenci, tyle że bez maski na ślicznej buźce. Koński ogon powiewał jej pod policyjną czapeczką. Mocne nogi w długich butach stały w rozkroku. W ręku trzymała pistolet wymierzony prosto w moim kierunku, ale to było chyba złudzenie, bo za mną stał Kazio G. vel Szary Wilk, wyraźnie zaskoczony.

Ponieważ w gabinecie ktoś zapalił światło, zobaczyłem, że Szary wykonał szybki ruch, jakby sięgał po ukrytą broń, usłyszałem krótkie: „Padnij!” (to ona mnie ostrzegła), więc padłem jak długi na dywan, a zaraz potem padł strzał, a obok mnie legł ze stukiem Kazio. No, i po co ci to było, Szary?, pomyślałem z satysfakcją, obserwując nikły strumyk krwi płynący z rękawa jego eleganckiego garnituru.

No i to już był koniec, resztę pan zna. Opowiedziałem jak na świętej spowiedzi, nawet więcej, niż musiałem… No to jak, panie prokuratorze, dostanę ten status świadka koronnego?

* * *

Siedziałem przed telewizorem i sączyłem piwko, skacząc pilotem z kanału na kanał. To jest to, myślałem: ciepłe kapcie, zimne piwo i emeryturka przed telewizorem! To mi się marzyło od dawna. Miałem dość kolejek w pośredniaku. Cóż, kiedy do pełnej emerytury trochę mi brakowało. Nie wypracowałem lat, a pierdla z młodości mi nie zaliczyli. Mało tego, nie objęły mnie też przepisy o wcześniejszej emeryturze. I gdyby nie ta historia z Szarym Wilkiem, to kto wie, co by było? A tak to dostałem nawet nagrodę ministra spraw wewnętrznych – samego wicepremiera Gajowego! – za pomoc w rozbiciu groźnej bandy Szarego Wilka. Z tą „pomocą”, to jak już wiecie, było trochę nie tak, ale czułem w tym rękę Czerwonego Kapturka. W końcu jednak udaremniłem zamach na ważne dokumenty rządowe, grając na zwłokę. Bo tak naprawdę ten sejf mogłem otworzyć w ciągu pięciu minut. Mało tego – podejrzewam, że nic tam nie było, a cała sprawa była mocno dmuchana – ot, podpucha dla Kazia G. Pamiętacie, jak Gajowy nakładł kamieni do brzucha Wilka? To samo było, tylko w przenośni, z tą informacją o wypchanym sejfie, bo wyobrażam sobie, że po to Czerwony Kapturek znalazł się wtedy przy rurze go-go.

No a teraz… teraz chciała mi się zrewanżować za tę stówkę z młodości. Tę drugą, od rury, puściłem w niepamięć

A status świadka koronnego nie był mi potrzebny, choć w perspektywie czekała mnie jeszcze rola świadka w procesie bandy Szarego Wilka. Dzięki niej dostałem nawet rządową posadę – maleńką – w PBŚ, wiecie, o co mi chodzi? Parę złotych miałem, mogłem patrzeć spokojnie w przyszłość, a i żona, teraz radośnie krzątająca się w kuchni, patrzyła na mnie inaczej – jak na bohatera, który pomógł zamknąć groźnych bandytów. Nie wiedziała, biedaczka, ile mnie to kosztowało!

No więc, przerzucałem pilotem z kanału na kanał, aż zastopowałem na jednym: w „Wiadomościach” zobaczyłem ją, Czerwonego Kapturka, w cywilu komisarz Celinę K. wraz ze znanym urzędnikiem policyjnym z Komendy Głównej, jak chwalili się w kwestii ujęcia Kazia G. i jego bandy. Uśmiechnąłem się pobłażliwie. O mnie nic nie wspomnieli. Wypiłem łyk piwa i puściłem oko do pani komisarz, tak bezwiednie. To było już czwarte albo i piąte piwo, nie liczyłem, straciłem rachubę. Toteż nic dziwnego, że gdy miałem zamknąć telewizor, bo żona zawołała mnie na obiad, zdało mi się, że pani komisarz odmrugnęła do mnie…

Wracając jednak do Szarego Wilka: przeżył mimo poważnego postrzału. Mało tego, gdy wydobrzał w szpitalu na tyle, że mieli go przewieźć do aresztu śledczego, udało mu się jakimś cudem sterroryzować strażników (pewnie kogoś przekupił, wszak forsy miał jak lodu!) i wyskoczył z budy na moście do Wisły. Nie utopił się, wbrew temu, co twierdzili bracia. Miał szczęście (a może pecha?), bo akurat policja wodna płynęła motorówką, no i wyłowili go. A teraz czeka na proces. Ten to się zawsze wywinie!

PS. Szkoda mi Babci. Fajna z niej była kobita, a jej melina była wtedy zawsze otwarta dla wszystkich spragnionych. Fakt, stara była, może i chora, ale przecież bracia Grimm nic o tym nie wspomnieli. Czyżby i w tej sprawie kłamali? A może nie mieli z tym nic wspólnego i tylko Kazio G. wpuścił mnie w maliny?

GROSIK

Tytułowy grosik to po prostu grosz, najniższa moneta, jaką emituje Narodowy Bank Polski od 1996 roku. I za którą nie da się nic kupić, co sprawdziłem, a poza tym plącze się toto często w portmonetce i utrudnia manipulacje przy kasie. Zwyczajnie zawadza. Czasem nawet gdy jej zabraknie, można czegoś nie kupić, jeśli kasjerka czy ekspedientka są rygorystycznie nastawione. A czasem też słyszymy: „Będę panu(-i) winna grosik, bo nie mam wydać”. Mówimy wtedy: „A niech tam!” Albo: „Czy można prosić grosik, będę mogła równo wydać?” Zwykle zaczynamy szperanie w portmonetce, a tu jak na złość, są inne, a grosika nie ma. Albo odwrotnie, mamy pod dostatkiem grosików, formalnie zatrzęsienie, bo to tu i tam nam wydadzą i nie wiadomo, co z tym zrobić. Pytam ekspedientkę, czy nie zechciałaby wziąć ode mnie grosika czy dwóch, ale nie, dziękuję, mam, słyszę w odpowiedzi. No i nazbiera się tego! Bo to i ceny zwykle są tak sprytnie (?) skalkulowane, że nic nie kosztuje na przykład 1 złoty i 1 grosz, tylko – powiedzmy – 99 groszy! Albo 2 złote i 49 groszy itd., itp. Że niby nie cała złotówka czy dwa i pół złotego, ale mniej, bo lepiej to brzmi, bardziej „marketingowo”… Hmm!

Opowiadał mi znajomy przy piwku, że przez te grosiki miał poważne kłopoty. Jak do nich doszło? Oddaję mu głos:

…No i wyobraź sobie, trochę się wściekłem, postanowiłem eksperymentalnie odkładać te grosiki do zaimprowizowanej skarbonki. Zobaczę, ile się tego uzbiera przez rok. Nie będę przecież tego codziennie nosił w portmonetce i liczył, mając nadzieję, że któraś kasjerka łaskawie mnie poprosi o grosika czy dwa. Pozbyć się ich w ten sposób, wierz mi, jest naprawdę trudno. Ale w ten sposób tylko oddaliłem problem o rok. A gdybym wiedział, stary, co mnie czeka, pewnie je wyrzucałbym do ścieku!

Przez rok uzbierało się tego sporo, chyba coś około ćwierć kilograma, no, może trochę mniej? Nie ważyłem, za to policzyłem. Było tego 18 złotych i 76 groszy! Ni mniej, ni więcej. Czy to dużo? Nie mam pojęcia. Ale moja papierowa skarbonka (saszetka po jakichś słodyczach) już ledwie dyszała. Coś trzeba było z tym zrobić. A co można zrobić z takimi pieniędzmi? Wydać. Ba, ale wiem z doświadczenia, jak reagują ekspedientki czy kasjerki na widok takiej drobnicy, niechby to było tylko 10 czy 20 groszy. A tu tego tyle. Chciałem pójść do banku, ale tam spore kolejki, a i opłata manipulacyjna pewnie jakaś będzie, może się skórka za wyprawkę nie opłacić! Za pół funta i 5 pensów swego czasu przy wymianie sobie policzyli niewąsko, pamiętam. Nie, pomyślałem, odpada. Spróbuję w sklepie osiedlowym, często tam chodzę, kasjerki mnie znają, wiedzą, żem nie żaden hołysz czy żebrak, może wezmą, to znaczy zapłacę tym za towar. A co, to przecież monety ważne w Polsce, legalny środek płatniczy w tym kraju, kombinowałem.

W tym sklepie pracowała pewna sympatyczna i nawet niebrzydka ekspedientka, w wieku jeszcze „chodliwym”, młodsza o jakieś dziesięć lat ode mnie; miała śliczne fiołkowe oczy i była miła dla klientów. Jej dużo młodsze koleżanki już mniej. No to myślę sobie, najwyżej sobie pożartuje i weźmie je ode mnie. W końcu jak pójdę tam rano, to do wieczora rozprowadzą tę drobnicę „po klientach”, łudziłem się. Jak pomyślałem, tak zrobiłem. Wziąłem monety w torebkę foliową i poszedłem do sklepiku. Sklep był częściowo samoobsługowy; wziąłem koszyk i zacząłem obchodzić regały z produktami, szukając takich, które będą mi potrzebne w domu, a jednocześnie będą dość tanie, aby w koszyku było ich sporo. Na kalkulatorze dyskretnie podliczałem ceny produktów, aby nie było trzeba nic dopłacać. Bo, jak kombinowałem, równa suma za zakupy może ułatwić mi porozumienie z kasjerką. Tak mi się zdawało…

Z koszykiem wypełnionym drobiazgami na sumę równą zawartości mej torebki podszedłem do kasy, za którą urzędowała właścicielka fiołkowych oczu. Kasjerka podliczyła wartość towaru na kasie fiskalnej; wyniosła ona równo, jak w pysk strzelił, 18 złotych i 76 groszy. Dobra nasza, pomyślałem! I postawiłem na ladzie torebkę z grosikami! Fiołki zdębiały. Po chwili złapały głębszy oddech: – Panie, co pan, tym pan chce mi płacić? Pan chyba żartuje? – zapiała ich właścicielka. Rozumie się, że nie zamierzałem żartować. Przybrałem jak najbardziej poważną i niewinną minę:

– Ależ tak, proszę pani. To znaczy, nie żartuję, ale zamierzam tym płacić! To są przecież pieniądze, wyemitowane przez Narodowy Bank Polski, czyli ważny środek płatniczy w tym kraju. Zapewne ma pani z nimi na co dzień do czynienia, czyż nie tak? – zapytałem z pewną taką nieśmiałością – he, he – ale podszytą odrobiną bezczelności, inaczej niż owa panienka z reklamy sprzed lat. Z tym że ja panienką nie byłem, podpasek nie używałem i nie zamierzałem się rumienić ze wstydu przy kasie.