40,00 zł
„Sonderkommando” to wstrząsająca relacja bezpośredniego uczestnika wydarzeń – członka komanda specjalnego w Oświęcimiu. Komando to było wykorzystywane przez Niemców jako siła robocza w procesie ludobójstwa. To jego członkowie towarzyszyli więźniom od momentu przyjazdu do obozu aż do chwili śmierci w komorach gazowych. Wykonywali niemalże wszystkie zadania – od dopilnowania, by ofiary się rozebrały, przez przeszukiwanie nowo przybyłych, usuwanie im protez, po transportowanie ciał i umieszczanie ich w piecach. Esesmani nadzorowali tylko machinę zagłady i robili wszystko, by nikt nie dowiedział się o całym procederze.
Autor szczegółowo opowiada o swoich doświadczeniach. Przedstawia techniczną stronę funkcjonowania krematoriów oraz własną wiedzę o zbrodniczym systemie i zagładzie Żydów. Nie ukrywa, że sam otwierał pokrywę otworu komory gazowej, przez którą Niemcy wrzucali cyklon B. Shlomo Venezia dzieli się z nami bardzo tragicznymi, a zarazem intymnymi przeżyciami. Przedstawia swoje stanowisko wobec zarzutów współudziału w zbrodni. Składa wstrząsające świadectwo z życia w „fabryce śmierci”.
Shlomo Venezia (1923–2012) był w chwili publikacji swoich wstrząsających wspomnień ostatnim żyjącym członkiem Sonderkommanda. Urodził się w Salonikach w rodzinie żydowskiej. Nazwisko i obywatelstwo włoskie zawdzięczał swoim przodkom ze strony ojca, którzy mieszkali we Włoszech. Na przełomie marca i kwietnia 1944 roku trafił do transportu ateńskich Żydów wiezionych do Oświęcimia. Bezpośrednio po kwarantannie przydzielono go do Sonderkommanda obsługującego Krematorium III obozu w Brzezince. Wydostał się z Oświęcimia w dniu rozpoczęcia się ewakuacji obozu, czyli 17 stycznia 1945 roku.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 225
Tytuł oryginału
SONDERKOMMANDO.
DANS L’ENFER DES CHAMBRES À GAZ
Copyright © Éditions Albin Michel, Paris 2007
Projekt okładki
Ilona Gostyńska-Rymkiewicz
Ilustracja na okładce
© Christian/Adobe Stock
Redaktor prowadzący
Adrian Markowski
Redakcja
Maria Danuta Krajewska
Korekta
Katarzyna Nawrocka
Katarzyna Kusojć
Maciej Korbasiński
ISBN 978-83-8391-634-7
Warszawa 2025
Wydawca
Prószyński Media Sp. z o.o.
02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28
www.proszynski.pl
Pragnę zadedykować tę książkę obu moim rodzinom – tej przedwojennej i tej powojennej. Pierwsze myśli kieruję ku ukochanej czterdziestoczteroletniej matce i dwóm moim młodszym siostrom – czternastoletniej Marice i jedenastoletniej Marcie. Często ze smutkiem wspominam ciężkie życie matki, która bardzo młodo owdowiała i została sama z pięciorgiem dzieci. Z ogromnym, czasem wręcz niewyobrażalnym poświęceniem wychowywała nas i wpajała nam zdrowe zasady, ucząc uczciwości i szacunku wobec ludzi. Jej poświęcenie i cierpienia zostały przekreślone, zniweczone w chwili, gdy moje dwie siostry wysiadły z bydlęcych wagonów na Judenrampe w Auschwitz-Birkenau 11 kwietnia 1944 roku.
Moja druga rodzina powstała po wielkiej tragedii. Żona Marika oraz trzej synowie, Mario, Alessandro i Alberto, o wielu sprawach wiedzą więcej niż ja, a w życiu kierują się naczelną zasadą uczciwości i szacunku wobec innych. Dzięki uporowi żony chłopcy wyrośli na mężczyzn, z których jestem dumny. Marika zawsze bardzo się o mnie troszczyła, starając się łagodzić pewne złe cechy mojego charakteru, będące następstwem pobytu w obozach. Zasługuje na więcej niż moja cicha miłość. Dziękuję Ci za wszystko, co dla mnie dotąd zrobiłaś, za to, co robisz dla pięciorga naszych wnucząt: Alessandra, Daniela, Michela, Gabriela i Nicole, a także dla naszych synowych, Miriam, Angeli i Sabriny.
Mąż, ojciec i dziadek
Shlomo Venezia
Cała prawda jest znacznie bardziej
tragiczna i porażająca.
Załmen Lewental1
1 Odręczne notatki Załmena Lewentala w języku jidysz odnaleziono w październiku 1962 roku, pod ziemią, na dziedzińcu krematorium. Powstały na krótko przed buntem Sonderkommanda jako świadectwo i ślad eksterminacji Żydów w komorach 6 la cendre. Manuscrits des Sonderkommandos d’Auschwitz-Birkenau (Głosy spod popiołów. Rękopisy więźniów Sonderkommand z Auschwitz-Birkenau), red. Georges Bensoussan, „Revue d’histoire de la Shoah”, nr 171, styczeń–kwiecień 2001.
PRZEDMOWA DO WYDANIA POLSKIEGO
Przedmowa – w zasadzie – nie ma tu sensu. Nie można napisać dobrego wprowadzenia dla słów, których nie sposób samemu w pełni pojąć. Nie sposób zapowiedzieć tego, czego nie można do końca ogarnąć wyobraźnią. Więc zamiast przedmowy chciałbym w tym miejscu przedstawić tylko kilka uwag, aby już na początku rozwiać wszelkie wątpliwości: wnikliwa lektura tej książki zostawi ślad. Czytelnik sięgnął bowiem lekką, nierzadko nie do końca świadomą ręką po opis tego, na co w normalnym języku zwyczajnie brakuje słów. I dobrze, że normalny język nie jest z góry przygotowany, by wyrażać niektóre rzeczy. Oby tak było dalej.
Piekło na ziemi… jądro ciemności… anus mundi… wszelkie metafory używane, by wyrazić i przybliżyć to, co wydarzyło się w latach 1942–1944 na podmokłych łąkach podoświęcimskiej Brzezinki, bledną, gdy czyta się relacje i świadectwa członków Sonderkommanda. Nie da się w świetle tych lektur uciekać w metafory i nie da się załagodzić słowami tego, co się stało. Ta książka jest świadectwem wydarzeń. Jest zapisem nie tylko naocznego świadka, ale i bezbronnego, zniewolonego, lecz czynnego uczestnika procesu unicestwienia człowieka, ludzi, całego świata.
Nie sposób dokładnie określić, kiedy kierownictwo NSDAP podjęło decyzję o całkowitej zagładzie europejskich Żydów.
Wątek katastrofy wiszącej nad ich głowami pojawia się już w przedwojennych przemówieniach Adolfa Hitlera. Na pewno miało to miejsce długo przed słynną, ale zmitologizowaną konferencją w Wannsee. Na niej ustalano już tylko ostatnie szczegóły techniczne. Faktem jest, że w 1940 roku, wiosną, Niemcy rozpoczęli budowanie dużego obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu. Już sama lokalizacja obozu – na skrzyżowaniu linii kolejowej, wiodącej z Rzeszy przez Śląsk i Kraków do Lwowa i dalej, z linią przecinającą góry i wiodącą w kierunku Czech, Słowacji, Austrii, Węgier i Bałkanów – wskazuje moim zdaniem na rolę, którą ten obóz miał w przyszłości odegrać – i niestety w dużej mierze zdążył przed końcem wojny.
Z początku był to obóz koncentracyjny, jakich wiele powstało jeszcze przed wojną w III Rzeszy. W latach 1940 i 1941 Niemcy umieszczali w nim przede wszystkim Polaków z terenów okupowanych. Śmierć przychodziła nadzwyczaj łatwo – z powodu głodu, chłodu, wyczerpania, choroby, zamęczenia bądź rozstrzelania. W 1941 roku śmierć zaczęła również nadchodzić w postaci niewielkich niebieskawych grudek wydzielających zabójczy gaz: cyklon B. Wpierw Niemcy testowali go na jeńcach radzieckich i chorych, wycieńczonych więźniach politycznych. Gdy próby się powiodły, rozpoczęto prace nad olbrzymim nowym obozem w Brzezince. Tam też w 1942 roku SS uruchomiło specjalne komory gazowe w zaadaptowanych do tego celu dwóch wiejskich domkach. Machina była gotowa, by przyjmować całe transporty Żydów, skierowane bynajmniej nie do obozu koncentracyjnego. Obok wyrósł ośrodek Zagłady, podobny do tego utworzonego wcześniej w Chełmnie nad Nerem lub mniej więcej w tym samym czasie w Bełżcu, Treblince czy Sobiborze. Ciała ofiar najpierw grzebano w dołach, później palono na powietrzu. Jednak to okazało się tylko rozwiązaniem prowizorycznym. W tym samym roku naziści rozpoczęli, a wiosną 1943 roku ukończyli budowę czterech fabryk śmierci, wyposażonych w obszerne rozbieralnie, komory gazowe i krematoria. Był to największy kompleks unicestwiania, jaki został zbudowany przez nazistowskie Niemcy. Instalacje te były w stanie zabić i spalić wedle konstruktorów prawie cztery i pół tysiąca osób na dobę. Naoczni świadkowie twierdzą, że dochodziło do zagłady nawet ośmiu tysięcy osób na dobę. Wśród nich tak wielu małych dzieci, Trzeciej Rzeszy do niczego niepotrzebnych. Zabierających ponoć „przestrzeń życiową” i „rasowo groźnych”.
W 1944 roku, podczas zagłady węgierskich Żydów, instalacje te pracujące w dzień i noc nie wystarczały – powrócono równolegle do palenisk na wolnym powietrzu. Losy wojny się odwróciły, front się zbliżał, czasu było mało. Mordowano całe żydowskie rodziny ze zdwojoną zaciekłością. Nieważne, że brakło pociągów do dowożenia amunicji i prowiantu na załamujący się front wschodni. Berlin nie zmniejszył z tego względu liczby transportów węgierskich Żydów. Dziś, gdy chodzę po ruinach tych konstrukcji i patrzę w ziemię zmieszaną z popiołami tylu ofiar, zastanawiam się, czy wojna była istotą nazistowskiej polityki, czy tylko narzędziem do realizacji Zagłady. Na to pytanie nikt już mi nie odpowie. Zresztą dla ofiar to nieistotne, a dla zrozumienia tego, co się wydarzyło – chyba zbędne.
Zrozumieć się nie da. Słyszymy, że to było bestialskie, tak jakby to zwierzęta w ten sposób postępowały. Czytamy, że było to nieludzkie, jakby to miało wybielić dzieje i kondycję ludzkości. Mówimy, że to niewyobrażalne, jakby z góry usprawiedliwiając opór naszej wyobraźni. Każdy ratuje się, jak może.
Jednak są oni. Ci, którzy widzieli. Die Geheimnisträger (nosiciele tajemnicy) – jak ich zwali sami esesmani. Członkowie Sonderkommanda. Oni tam byli, żyli, pełnili funkcję niewolniczej obsługi krematoryjnej. Byli w samym centrum Zagłady. W nazistowskim założeniu nie powinni byli przeżyć. Zbyt wiele widzieli i wiedzieli. Jednak w wyniku dwóch wydarzeń: heroicznego buntu powstańczego części z nich i generalnego nieładu w chwili formowania marszów śmierci, kilkudziesięciu członkom Sonderkommanda udało się przeżyć Auschwitz. Lecz – warto postawić pytanie – co znaczy przeżyć? Gdy człowiek miesiącami pomagał niewinnym osobom rozbierać się i wchodzić do komory gazowej, słuchał ostatnich krzyków rozpaczy, wynosił ciała, wyrywał zęby, wrzucał do pieca lub do dołów paleniskowych, rozdrabniał pozostałe kości… Co znaczy wówczas: przeżyć? To przede wszystkim oznacza: żyć dalej, żyć pomimo, żyć, niosąc nieustannie to wszystko w sobie. To, czego w słowa nie bardzo da się ująć. A nawet jeśliby się udało, to słuchający tych słów nie pojmie wszystkiego, co chce wyrazić ten, który przeżył. Słuchający, czytający bądź piszący namiastkę przedmowy.
W 1944 roku, wraz z wieloma innymi, do Sonderkommanda został dołączony młody Shlomo Venezia. Przeżył, jest, mówi. I o tym jest ta książka.
Piotr M.A. Cywiński
I jeszcze jedno, trochę w formie postscriptum: dzisiaj na świecie są tacy, którzy hardo twierdzą, że nic takiego się nie wydarzyło. Propagandą lub poezją są w ich uszach słowa Shloma Venezii, powojenną makietą – ruiny komór, źle zinterpretowanym fotomontażem – zdjęcia ukazujące stosy paleniskowe, falsyfikatami – źródła archiwalne. Są tacy i zapewne będą.
Jeśli możliwy był tak wielki mord, to – można zadać pytanie – czymże jest negujące go kłamstwo? Owo kłamstwo jest dopełnieniem mordu. Dopełnieniem.
PRZEDMOWA
Simone Veil
Shlomo Venezia trafił do Auschwitz-Birkenau 11 kwietnia 1944 roku, ja, transportem z Drancy, cztery dni później. Do 9 września 1943 roku żyliśmy – on w Grecji, ja w Nicei – pod okupacją włoską, w poczuciu, że przynajmniej chwilowo nie grozi nam deportacja. Jednak po kapitulacji Włoch naziści natychmiast wzmogli terror, zarówno wobec mieszkańców Alp Nadmorskich, jak i wysp greckich.
Kiedy mówię o Szoah, często wspominam deportację Żydów z Grecji i ich eksterminację, ponieważ to, co wydarzyło się w tym kraju, doskonale ilustruje zaciekłość, z jaką naziści wprowadzali w czyn „ostateczne rozwiązanie”, tropiąc Żydów nawet na najmniejszych, najbardziej oddalonych wyspach archipelagu. Dlatego z wielkim zainteresowaniem czytałam opowieść Shloma Venezii, Żyda, obywatela Włoch, mówiącego nie tylko po grecku, ale i w ladino, dialekcie Żydów z jego rodzinnych Salonik. Pochodzenie nazwiska Venezia ma pewien związek z rokiem 1492, kiedy to przodkowie Shloma zostali wygnani wraz z innymi Żydami z Hiszpanii. Po latach tułaczki przybyli przez Włochy, co w tym wypadku istotne, do Salonik, „bałkańskiego Jeruzalem” – miasta, w którym wymordowano dziewięćdziesiąt procent ludności żydowskiej.
Czytam wiele relacji dawnych deportowanych i każda z tych historii ożywia we mnie wspomnienia obozowego życia. Lecz opowieść Shloma Venezii jest wyjątkowo wstrząsająca, ponieważ to jedna z kilku zaledwie znanych dziś pełnych relacji ocalałych członków Sonderkommanda. Dzięki niej wiemy dokładnie, jak skazywano ludzi na wypełnianie tego makabrycznego, najgorszego z możliwych zadania, polegającego na pomaganiu przeznaczonym na śmierć więźniom w rozbieraniu się i przechodzeniu do komór gazowych, a następnie na przenoszeniu do krematorium zwłok – splątanych ze sobą, zastygłych w pozie buntu. Niemal wszyscy mimowolni pomocnicy katów, członkowie Sonderkommanda, zostali wymordowani, tak jak ci, których prowadzono do komór gazowych.
Siła tej relacji tkwi w bezgranicznej szczerości autora, który opowiada o tym, co widział na własne oczy, nie pomijając niczego – ani najgorszego, jak okrucieństwo nadzorcy krematorium, ani doraźnych egzekucji, ani nieprzerwanego funkcjonowania komór gazowych i pieców krematoryjnych. Venezia mówi także o tym, co być może w jakiejś mierze zmniejszało koszmar sytuacji, choćby o względnej łagodności holenderskiego oficera SS czy o szczególnych warunkach życia członków Sonderkommanda, nieodzownych sług machiny śmierci, warunkach jak na obóz nieco mniej nieludzkich.
Wyjątkową czyni tę relację fakt, że dopiero w rozmowie z Béatrice Prasquier Shlomo Venezia odważył się opowiedzieć o najstraszliwszych aspektach „pracy” w Sonderkommandzie i ujawnić makabryczne szczegóły, które pozwalają ocenić bezmiar i potworność zbrodni.
Shlomo Venezia w prostych słowach ożywia martwe, najczęściej otępiałe z przerażenia twarze, szklane, pełne rezygnacji spojrzenia – mężczyzn, kobiet i dzieci, których widział tylko raz: pierwszy i ostatni. Część nie wiedziała, co nastąpi; ci, którzy przybyli z getta, obawiali się, że nie ma już dla nich ratunku; inni, wybrani spośród więźniów, mieli pełną świadomość, że czeka ich śmierć, lecz często uważali ją za wyzwolenie.
Czasami budziło się poczucie człowieczeństwa, niczym jasny promyk w bezmiarze potworności, w którym trzeba było przetrwać wbrew wszystkiemu. Shlomo Venezia mówi o spotkaniu w progu komory gazowej ze stryjem Leonem Venezią, zbyt już słabym, żeby pracować, i o próbie nakarmienia go przed śmiercią. I o tym, jak udaje mu się obdarzyć krewnego czułym pożegnalnym gestem, a potem odmówić za niego kadisz. Wspomina też o harmonijce, na której czasami grywał. Wreszcie o gestach solidarności, pomagających zachować poczucie godności ludzkiej, które ocaliła w sobie większość deportowanych.
Shlomo Venezia nie stara się przemilczeć epizodów, które mogłyby wystawić go na krytykę, jeśliby ktoś ośmielił się krytykować autora. Należy podziwiać Venezię za odwagę, gdy przyznaje, że czuł się jak wspólnik nazistów, gdy mówi o egoizmie – koniecznym, by przeżyć – ale także o żądzy zemsty w dniu wyzwolenia obozów. Stając twarzą w twarz z tymi, którzy mogliby sugerować, że jako członek specjalnego komanda, karmiony i ubierany lepiej niż reszta więźniów, mniej niż oni wycierpiał, Shlomo Venezia pyta: cóż znaczy trochę więcej chleba, odpoczynku, ubrań, kiedy przez całe dnie stykamy się ze śmiercią? Bo zaznał także tych „normalnych” warunków życia obozowego, które opisuje zadziwiająco precyzyjnie i prawdziwie, bez wahania oświadczając, że wolałby konać powolną śmiercią, niż pracować w krematorium.
Jak zatem przeżyć w tym piekle, myśląc wyłącznie o chwili, kiedy trzeba będzie samemu iść na śmierć? Na to pytanie każdy deportowany musiałby odpowiedzieć we własnym imieniu. Wielu, jak Shlomo Venezia, odpowiada bez namysłu: „Przez dziesięć, dwadzieścia pierwszych dni byłem w szoku z powodu ogromu zbrodni, potem jednak człowiek przestaje się zastanawiać”. Co dnia wydawało mu się, że wolałby umrzeć, a jednak dzień po dniu walczył o przeżycie.
Fakt, że Shlomo Venezia wciąż jest na tym świecie, stanowi podwójne zwycięstwo nad planem eksterminacji Żydów, ponieważ w każdym członku Sonderkommanda naziści chcieli zabić Żyda i świadka, popełnić zbrodnię i zatrzeć jej ślady. Ale Shlomo Venezia przeżył i przemówił po długim milczeniu, jak wielu innych deportowanych. Lecz jeśli on, podobnie jak ja i inni, zaczął mówić tak późno, to dlatego, że nikt nie chciał nas słuchać. Wracaliśmy ze świata, do którego zamierzano nas zesłać na zawsze, czyniąc banitami ludzkości. Chcieliśmy o tym mówić, jednak spotykaliśmy się z niedowierzaniem, obojętnością, a nawet wrogością. Dopiero wiele lat po deportacji znaleźliśmy w sobie dość odwagi, by przerwać milczenie, bo wreszcie zaczęto nas słuchać.
I właśnie dlatego ta relacja i wspomnienia innych deportowanych powinny być przyjęte jako wezwanie do refleksji oraz czujności. Shlomo Venezia nie tylko przekazuje nam informacje o Sonderkommandzie, ale także przypomina, co znaczy ten najstraszliwszy horror, „zbrodnia przeciwko ludzkości” – Szoah. Głos Shloma Venezii, podobnie jak głosy wszystkich deportowanych, pewnego dnia zamilknie na zawsze. Pozostanie jednak zapis jego rozmowy z Béatrice Prasquier, rozmowy jednego z ostatnich naocznych świadków zbrodni z przedstawicielką innego pokolenia, młodą kobietą, która potrafiła go wysłuchać, ponieważ sama od lat poświęcała dużo czasu walce z zapomnieniem. Należą jej się wielkie podziękowania, szczególnie gorące zaś za to, że znalazła w sobie dość odwagi, żeby towarzyszyć Shlomowi Venezii w tym wstrząsającym powrocie do przeszłości.
Odtąd właśnie do młodego pokolenia należy troska o to, by nie zapomnieć i żeby głos Shloma Venezii na zawsze pozostał słyszalny.
Simone Veil
Przewodnicząca
Fundacji Pamięci Szoah
TYTUŁEM PRZESTROGI
Relacja ta wyłoniła się ze spotkań, które odbyłam ze Shlomem Venezią w Rzymie między 13 kwietnia a 21 maja 2006 roku. Wspomagał mnie w tych spotkaniach historyk Marcello Pezzetti. Rozmowy, prowadzone po włosku, zostały spisane i przetłumaczone tak, aby zapewnić im jak największą wierność, a następnie przejrzane przez samego Shloma Venezię, który zadbał o autentyzm opowieści.
Shlomo Venezia, który znalazł się w sercu machiny miażdżącej ludzkie życie, należy do nielicznych ocalałych, którzy mogą wydobyć z morza zapomnienia twarze innych ofiar, bo jemu tylko przypadek pozwolił przeżyć.
Jego relacja to więcej niż świadectwo pamięci; to dokument historyczny, rzucający światło na najmroczniejsze karty naszej historii.
Béatrice Prasquier
Rozdział I
ŻYCIE W GRECJI PRZED DEPORTACJĄ
Nazywam się Shlomo Venezia. Urodziłem się w Salonikach, w Grecji, 29 grudnia 1923 roku. Moi przodkowie musieli opuścić Hiszpanię, kiedy wypędzano stamtąd Żydów. Zanim jednak osiedli w Grecji, mieszkali przez pewien czas we Włoszech. Dlatego nazywam się Venezia. Żydzi przybywający w tamtej epoce z Hiszpanii nie mieli nazwisk rodowych. Nazywali się na przykład Izaak, syn Salomona. Gdy zamieszkali we Włoszech, przyjęli nazwiska od miast, w których osiedli. Dlatego tak wiele żydowskich rodzin nosi nazwiska utworzone od nazw miejscowości. Nam pozwoliło to zachować włoskie obywatelstwo.
Moi rodzice mieli pięcioro dzieci – dwóch synów i trzy córki. Najstarszy brat, Maurice, był ode mnie starszy o dwa i pół roku, siostra Rachela o czternaście miesięcy. Dwie najmłodsze siostry to Marica, urodzona w 1930 roku, i Marta, która przyszła na świat w roku 1933. Przez pierwsze lata moja rodzina mieszkała w małym domku. Nie był dość przestronny, ale lepszy od drewnianych baraków, w jakich tłoczyła się żydowska biedota z Salonik. W miarę jak rodzina się powiększała, dom stawał się coraz ciaśniejszy. Miałem chyba pięć lat, kiedy go sprzedaliśmy, żeby obok, na ziemi należącej do dziadka, wybudować większy, dwupiętrowy. Ojciec był człowiekiem trochę egocentrycznym, więc na drodze wiodącej do drzwi kazał ułożyć z czerwonej cegły napis ze swoim imieniem. Drugie piętro wynajmowały od nas greckie rodziny. Pieniądze z najmu ułatwiały ojcu opłacanie podatków. Niestety, po jego śmierci, a zmarł młodo, wszystko się zmieniło. Był chyba rok 1934 albo 1935, gdy ojciec osierocił pięcioro dzieci.
Był pan wtedy chłopcem. Jak przeżył pan jego śmierć?
Miałem jedenaście lat i byłem właśnie w szkole, kiedy przyszła kuzynka ojca, żeby zabrać mnie do niego do szpitala. Operowano go z powodu choroby wątroby, ale nic już nie dało się zrobić. Zresztą nie zdążyłem się nawet z nim zobaczyć, zmarł przed moim przyjściem. W jednej chwili zostaliśmy niemal sami, bez środków do życia. Ojciec prowadził mały zakład fryzjerski, który założył dziadek. Oczywiście nie mogłem zastąpić ojca, gdy umarł, ponieważ byłem jeszcze za młody. Interes przejął jego pomocnik w zamian za obietnicę przekazywania matce małej części tygodniowego zarobku. To jednak nie wystarczało, żeby wykarmić pięcioro dzieci. Tylko dzięki pomocy czterech braci matki mieliśmy codziennie skromne jedzenie. Chodziłem do nich w każdy czwartek, a oni dawali nam worek warzyw, na przykład bakłażany i cebulę – część upraw, którą odkładali dla siostry. Ta pomoc była konieczna, ale też niewystarczająca, i to tak dalece, że wkrótce po śmierci ojca musiałem przerwać naukę, znaleźć pracę i wspierać rodzinę finansowo. A przecież miałem zaledwie dwanaście lat.
A co robił pański starszy brat?
Konsulat włoski wysłał go do Mediolanu na studia. Nasz ojciec, jako uczestnik pierwszej wojny światowej i obywatel Włoch, cieszył się pewnymi przywilejami. A my dzięki temu mieliśmy jedną gębę mniej do wykarmienia. W roku 1938, kiedy we Włoszech ogłoszono ustawy rasistowskie, brata relegowano z instytutu techniki w Mediolanie i odesłano do Grecji. On również nie ukończył studiów.
Tych lat, gdy reżim faszystowski odsłonił prawdziwe oblicze, mój ojciec nie doczekał. Czuł się tak dumny z tego, że choć mieszka w Grecji, jest jednak Włochem, iż bez wahania przy nadarzających się okazjach ruszał w czarnej koszuli na defilady. Uważał Mussoliniego za socjalistę i nie rozumiał prawdziwej natury faszyzmu. Byliśmy zbyt daleko, by dostrzec, do czego prowadzi ten system. Jako kombatant ojciec chodził na wszystkie manifestacje i parady organizowane przez Włochów. To była jego jedyna rozrywka. Dawała mu poczucie, że jest szanowany w żydowskiej społeczności Salonik. Tylko nieliczni spośród Żydów przybyłych z Italii zachowali włoskie obywatelstwo. I większość z nich postępowała tak jak ojciec, rzeczywistość obserwując z daleka, bez głębszego zrozumienia sytuacji w odległej ojczyźnie.
Czy w Salonikach wyczuwał pan różnice między Żydami włoskimi a greckimi?
Na sześćdziesiąt pięć tysięcy Żydów w mieście było może około trzystu pochodzenia włoskiego. Ale tylko ci nieliczni mogli posyłać dzieci do włoskiej szkoły. To dawało nam pewną przewagę nad pozostałymi dziećmi, uczęszczającymi w większości do szkół żydowskich, bo wszystko mieliśmy za darmo – dostawaliśmy podręczniki, jedliśmy posiłki w stołówce, dawano nam tran… Nosiliśmy bardzo ładne mundurki, chłopcy z samolotami, a dziewczynki z jaskółkami.
W tamtych czasach faszyści starali się pokazać, jak dostatnio żyje się we Włoszech. To była propaganda na użytek innych państw, ale nam przynosiła korzyści. Na przykład w szkole organizowano „soboty faszystowskie”, w których musieli brać udział wszyscy uczniowie. Byłem dumny, chodząc na defilady, czułem, że się odróżniam od innych, i to mi się podobało. Dwa razy wyjechałem nawet na obóz letni do Włoch z Balillą2, a w tamtych czasach praktycznie nikt nie podróżował. Mieliśmy także inne przywileje, ponieważ ambasada włoska bardzo nam pomagała. Na przykład w wybrane święta konsulat rozdawał buty i książki niezamożnym Włochom. Dla nas te drobiazgi tak wiele znaczyły! Muszę dodać, że społeczność żydowska w Salonikach dzieliła się na trzy kategorie – nieliczną grupkę bardzo bogatych, nieco liczniejszą, która jakoś sobie radziła, i całą resztę, czyli ogromną większość ludzi, którzy wychodzili rano do pracy, nie wiedząc, czy przez cały dzień zdołają zarobić dość, żeby nakarmić rodzinę. Trudno mi się do tego przyznać, ale w domu nie mogłem powiedzieć: „Jestem głodny. Idę coś zjeść”, ponieważ brakowało nam dosłownie wszystkiego. Było zupełnie inaczej niż teraz, kiedy dzieci trzeba zmuszać, żeby zjadły nałożoną im porcję. Wtedy wszystkiego było mało, każdy musiał jakoś sobie poradzić, zdobyć coś do jedzenia. Pamiętam, że mieliśmy sąsiadów, którzy byli jeszcze biedniejsi od nas. Matka zawsze starała się im pomóc, choć sami byliśmy w potrzebie. To świadczy o ogromie nędzy, jaka nas otaczała. Wszystko to kształtowało mój charakter. Jestem przekonany, że stale odczuwany niedostatek czyni człowieka silniejszym.
Jak wyglądało życie Żydów w Salonikach?
W mieście było pięć czy sześć dzielnic żydowskich, jedna biedniejsza od drugiej. Nie miały nazw, a raczej – nazywano je numerem tramwaju, który dojeżdżał do danej dzielnicy. Tylko ta główna nazywała się Baron Hirsch na cześć bogatego darczyńcy, który wspierał gminę żydowską w Salonikach. Przeszło dziewięćdziesiąt procent mieszkańców tej dzielnicy stanowili Żydzi. My mieszkaliśmy tuż poza jej obrębem, jednak żyłem niemal wyłącznie wśród Żydów. Jedliśmy koszerne potrawy nie dlatego, że moja rodzina była pobożna i przestrzegała wszystkich nakazów religijnych, ale z zupełnie banalnej przyczyny – w okolicy były tylko koszerne sklepy. Dotyczyło to szczególnie mięsa, które kupowaliśmy bardzo rzadko, kiedy było nas na nie stać. Jadaliśmy je w piątki, do fasolki, tak wyglądało „wystawne” danie ubogich. Ten, kto nie chciał koszernego jedzenia, musiał poświęcić sporo czasu na zakupy dość daleko od domu. Natomiast w szkole podawano nam niekoszerne dania, ale dla mnie to nie stanowiło problemu. Najważniejsze było, żeby się najeść i nie umrzeć z głodu.
Wokół nas było wielu bardzo religijnych Żydów, ale prawdopodobnie nie przestrzegali zasad wiary w takim stopniu jak Żydzi w polskich miasteczkach, gdzie wszyscy byli pobożni. Kiedy przyszedł czas mojej bar micwy, nie umiałem czytać po hebrajsku, więc nauczyłem się całego tekstu na pamięć. Ojciec już nie żył i do synagogi zaprowadził mnie dziadek. Odtąd, gdy nocowałem u niego, budził mnie o świcie, żebym odmówił z nim poranną modlitwę. Jak każdy trzynastolatek lubiłem spokojnie się wyspać, więc mrucząc pod nosem, przewracałem się na bok, żeby uniknąć wstawania.
Jak układały się relacje między Żydami i nie-Żydami?
Bez większych problemów. Chociaż moimi przyjaciółmi byli głównie Żydzi, miałem także kolegów chrześcijan. Czasami dochodziło do bójek, kiedy pewne grupki młodzieży zapuszczały się do dzielnicy żydowskiej, żeby nas prowokować i awanturować się. Ale były to głównie sprzeczki między dzieciarnią. Nie wiem, czy można tu mówić o antysemityzmie. Przypominam sobie pewien incydent, który mógł się dla mnie źle skończyć. Miałem wtedy dwanaście czy trzynaście lat. Często w soboty, z kolegami albo sam, chodziłem do innych dzielnic, żeby spotykać się z dziewczętami. Tamtejsi chłopcy byli zazdrośni i próbowali nas przepędzić ze swojego terytorium. Kiedyś, z czterema, może pięcioma kolegami, natknęliśmy się na całą bandę chłopaków z innej dzielnicy. Moi kumple uciekli, ale ja, nieświadomy zagrożenia, szedłem dalej. Kiedy się zorientowałem, jak rozwścieczeni byli tamci, zacząłem kuleć. Mijając mnie, rzucili: „Zostawimy cię w spokoju, bo utykasz, ale gdyby nie to…”. Przeszedłem tak jeszcze parę kroków, a potem uciekłem ile sił w nogach. Wszystkie dzieciaki robią takie rzeczy.
Zatem nie odczuwał pan większej wrogości wobec Żydów…
Jedynym okresem, kiedy panowało niemiłe napięcie, była prawosławna Wielkanoc. W niektórych kinach wyświetlano wtedy krótkie filmy, które podsycały antysemityzm, bo opowiadały o mordowaniu chrześcijańskich dzieci i wykorzystywaniu ich krwi do pieczenia macy. To był najtrudniejszy czas, nie przypominam sobie jednak, by kiedykolwiek doszło do przemocy. Trudności pojawiły się, kiedy zmienił się rząd i do władzy doszli faszyści3. Odtąd Żydzi mieli więcej kłopotów. Nawet kiedy to inni chłopcy wszczynali bójkę, winę zrzucano zawsze na Żydów. Poza tym jednak żyliśmy tak daleko od wydarzeń na świecie, że tylko nieliczni wiedzieli, co w tych latach działo się w Niemczech. Zresztą aż do końca nikt sobie tego nie wyobrażał. Proszę zrozumieć, nie mieliśmy telefonów, a radia były tylko w dwóch taksówkach. Jeden z taksówkarzy był Żydem i kiedy mijaliśmy jego samochód, słyszeliśmy, że ktoś dziwnie mówi. To było radio. Intrygowało nas, chcieliśmy wiedzieć, jak działa. Jednak przynajmniej ja byłem za młody, żeby interesować się tym, co mówiono.
Jako dwunastoletni chłopiec musiał pan zacząć sam sobie radzić i zrezygnować ze szkoły, żeby pracować…
Tak. Nie miałem już wsparcia z zewnątrz, nikt nie zachęcał mnie do nauki ani mi w niej nie pomagał. Matka, mimo że urodziła się w Grecji, nawet nie mówiła po grecku, ponieważ jej rodzice, jak wielu Żydów, nie chcieli, żeby ich córki spotykały się z nie-Żydami. W moim domu mówiło się w ladino, żydowsko-hiszpańskim dialekcie, ale z kolegami, na ulicy, zawsze rozmawiałem po grecku. Znałem język doskonale, nie miałem nawet akcentu ani intonacji typowej dla Żydów z Salonik. Wszystkiego nauczyłem się po prostu na ulicy. Nie chodziłem do szkoły żydowskiej, tylko tych kilka lat do włoskiej. Nie miałem już ojca, który przekazałby mi życiową mądrość, a matka ograniczała się do praktycznych rad. W ubogich rodzinach troszczono się nie o edukację dzieci, ale o to, żeby je wykarmić. I tak rośliśmy.
Jako dwunastolatek imałem się różnych dorywczych zajęć. Brałem wszystko, co się trafiało, byle przynieść do domu trochę pieniędzy i pomóc matce. Przez kilka miesięcy pracowałem na przykład w niedużej wytwórni luster. Byłem jeszcze mały, ale postawiono mnie przy prasie. Mocowałem lustra w ramach. Potem pracowałem w fabryce ojca mojego przyjaciela, Włocha i katolika. Produkował termosyfony. Udało mi się też zatrudnić w fabryce łóżek, niedaleko domu. Wykonywałem drobne prace, coś przynosiłem, po coś mnie wysyłano… nic wielkiego, ale dla mojej matki te pieniądze były ważne.
Brat był wciąż we Włoszech, a ani matka, ani siostry nie pracowały. Matka bardzo młodo wyszła za mąż, a od życia nie dostała nic oprócz nas, dzieci. Bez reszty poświęciła się rodzinie i robiła dla nas, co mogła. Pamiętam, że kiedy jeszcze byliśmy mali, jej jedyną rozrywką było wyjście z domu w niedzielny wieczór. Rodzice zabierali nas w takie miejsca, gdzie sprzedawano piwo i sery. Siadali przy stoliku, zamawiali piwo, a kelner podawał im do niego trochę sera. Nie dawaliśmy im spokoju, wciąż domagaliśmy się „kawałeczka”. W końcu matka zostawała z pustym talerzem. Zachowałem to wspomnienie, chociaż mnie zasmuca. Tak często zastanawiałem się, co mógłbym zrobić, żeby ulżyć matce. Bardzo ją kochałem i wiem, że ona także darzyła mnie szczególną czułością. Nazywała się Doudoun Angel Venezia. Bez reszty się nam poświęcała. W miarę możliwości starałem się jej pomóc, a pragnąłbym zrobić o wiele więcej.
Ale byłem jeszcze młody, chciałem cieszyć się życiem. Starałem się na przykład odłożyć trochę pieniędzy, żeby wypożyczać rower. Uwielbiałem jazdę. W końcu w pewien sposób rozwiązałem problem. Ponieważ nie było mnie stać na kupno roweru, zrobiłem sobie hulajnogę. Użyłem do tego dwóch kawałków drewna, z których krótszy pełnił funkcję kierownicy, i dwóch znalezionych kółek. Wymyśliłem też mechanizm, który pozwalał poruszać kierownicą. To mi się udało, jednak żeby jeździć, musiałem najpierw przejść trzysta metrów do lepszej drogi. Z tą hulajnogą wiąże się pierwsze wielkie rozczarowanie mojego dzieciństwa. W dniu, kiedy chciałem ją wypróbować, byłem szczęśliwy i pełen dumy. Niosłem hulajnogę na ramieniu. W pewnym momencie mijałem stojący wóz. Droga była błotnista, koń nie mógł uciągnąć wozu. Na mój widok woźnica bez pytania wyrwał mi hulajnogę i zaczął nią mocno okładać konia, który tak się wystraszył, że wyciągnął wóz z błota. Ale moja hulajnoga wylądowała na ziemi, połamana na kawałki. Mogłem już tylko wybuchnąć płaczem. Zabrał mi ją, popsuł. Koń wydostał się z błota, a ja tam zostałem bez niczego. Nie tak trudno wyobrazić sobie rozpacz dziecka, które włożyło ogromnie dużo wysiłku w zrobienie zabawki, na marne. To była prawdziwa lekcja życia.
Czy zaszły jakieś zmiany, kiedy pański brat wrócił z Włoch?
Wrócił w 1939 roku, po wprowadzeniu ustaw, które zamykały przed Żydami drzwi włoskich szkół. W domu niewiele się zmieniło. Miałem do niego żal, bo zamiast myśleć o rodzinie, skupiał się wyłącznie na sobie i stale szukał rozrywki…
Myślę, że miał do matki pretensję, że wysłała go tak daleko. Nie byliśmy sobie bliscy – on miał swoich kolegów, ja swoich. Wobec siostry, chociaż była ode mnie starsza, to ja odgrywałem rolę starszego brata i opiekuna. Pamiętam, że pewnego dnia podarłem bluzkę, którą sama sobie uszyła, bo uznałem, że jest za mocno wydekoltowana…
Na horyzoncie pojawiały się oznaki nadchodzącej wojny. Jak reagowało na nie pana otoczenie i jak jej wybuch wpłynął w pierwszym okresie na wasze życie?
Nie do końca zdawano sobie sprawę z sytuacji. Starszyzna gminy zbierała się, by o tym mówić. Byli zaniepokojeni, szukali w Torze wskazówek do interpretacji wydarzeń. Ale dla nas to wszystko było takie odległe. Słyszeliśmy to i owo o Niemczech. Wiedziałem tylko tyle, że niemiecki reżim miał coś przeciwko Żydom. Byliśmy głodni, zaprzątały nas troski dnia codziennego, nie mieliśmy czasu zastanawiać się nad przyszłością. Dlatego potem Niemcy bez żadnych kłopotów deportowali Żydów z Grecji. Łatwo przekonali ludzi, że dadzą im mieszkania na miarę potrzeb każdej rodziny, że mężczyźni pójdą do pracy, a kobiety zostaną w domach. Byliśmy naiwni i nie mieliśmy pojęcia o tym, co się działo na świecie, nie rozumieliśmy polityki. Poza tym wydaje mi się, że ludzie uważali Niemców za dokładnych i uczciwych. Kiedy kupowało się coś „made in Germany”, była to rzecz dobrej jakości. Ludzie uwierzyli w obietnice. Nie mieli co jeść, a mówiono im o mieszkaniu w zamian za pracę. To wyglądało nie najgorzej…
Dla nas wojna zaczęła się właściwie po inwazji Włoch na Albanię, w październiku 1940 roku4. Włosi zbombardowali wtedy Saloniki, jeszcze przed wkroczeniem do Grecji. Wybuchały pożary, ludzie byli przerażeni. Kiedy Włochy wypowiedziały wojnę, grecka policja natychmiast wszczęła aresztowania mężczyzn narodowości włoskiej. Byłem jeszcze niepełnoletni, więc mnie zostawili, ale zabrali Maurice’a, mojego brata. Znajomy policjant powiedział mi, że mogę zostać w domu, ale lepiej, żebym się miał na baczności i nie nosił w kieszeniach przedmiotów wzbudzających podejrzenia. W pierwszej chwili nie zrozumiałem, co ma na myśli, a chodziło o to, że gdyby znaleziono u mnie na przykład lusterko, mógłbym zostać oskarżony o dawanie znaków pilotom samolotów.
Zabrali mojego brata, ale oczywiście nie tylko jego. Zabrali wszystkich Włochów, Żydów i nie-Żydów i zamknęli ich w dużej kamienicy w centrum miasta. To nie było więzienie, ale nie pozwalano im stamtąd wychodzić. Problem polegał na tym, że właśnie ten obszar zbombardowali Włosi. Na szczęście nikt nie zginął. Potem przeniesiono internowanych pod Ateny. Wyzwoliły ich wojska włoskie. Kuzyn Dario Gabbai, który był wśród zatrzymanych, podobnie jak jego ojciec i brat, opowiadał mi, że pewien bogaty Żyd chciał zapłacić, żeby włoskim Żydom pozwolono zostać w strzeżonym hotelu. Tam przynajmniej mogli jeść lepiej niż w domu.
Ja tymczasem codziennie wchodziłem na dach domu, w którym stacjonowali greccy żołnierze. Wiedziałem, że zawsze o tej samej porze przyjeżdża do nich ciężarówka z żywnością. Polubili mnie, a ponieważ nie podejrzewali, że jestem Włochem, dawali mi jedzenie. Nic nie robiłem, ale przynajmniej mogłem się najeść. Trwało to przez trzy miesiące – Włosi napierali, potem armia grecka zdołała zmusić ich do wycofania się, zajęła Saloniki i sama musiała się znowu wycofać5. W końcu do Grecji wkroczyli od północy Niemcy, żeby wesprzeć Włochów. Na nasze nieszczęście Saloniki, największe miasto północnej Grecji, natychmiast znalazły się pod okupacją niemiecką. Gdyby Włosi bombardowali mosty i obiekty strategiczne, a nie miasto, z łatwością dokonaliby podboju Grecji, bo kraj ten nie miał silnej armii. Jednak to Niemcy zajęli Grecję, i to bez większych kłopotów.
Kiedy wojska niemieckie wkroczyły do Salonik, mieszkaliśmy w schronisku w pobliżu wysokich budynków, niedaleko portu i składu handlowego. Nasz dom niemal sąsiadował z dworcem i istniało ogromne ryzyko, że zostanie zbombardowany, dlatego przenieśliśmy się bliżej wujostwa. Ja, jak zwykle, wciąż szukałem czegoś do jedzenia. Pewnego dnia zobaczyłem ludzi, którzy wracali z portu z zapasami. Brali wszystko za darmo, żeby nic nie trafiło w ręce Niemców. Pobiegłem tam i wziąłem beczułkę oliwy, a potem zacząłem turlać ją do miejsca, gdzie schroniła się moja rodzina. Po drodze właściciel jakiejś restauracji zaproponował, że odkupi ode mnie tę oliwę. Pomyślałem, że mu ją sprzedam i szybko pobiegnę po drugą. Trochę się potargowaliśmy i w końcu mężczyzna wręczył mi plik banknotów. Zostawiłem mu oliwę i wróciłem do portu, ale magazyn był już pusty. Poszedłem do matki i o wszystkim jej opowiedziałem. „Coś ty narobił? – krzyknęła. – Ta oliwa mogłaby się na coś przydać, a pieniądze nie mają teraz żadnej wartości”. Wróciłem z matką do właściciela restauracji. Ubłagała go, by zgodził się oddać nam chociaż połowę oliwy, którą mu sprzedałem.
Innym razem szczęście bardziej mi dopisało. Znalazłem piec chlebowy, a w nim placki. Udało mi się wynieść ich całe mnóstwo, bo wiedziałem, jak poruszać się po składzie. Wszyscy chcieli je ode mnie kupować, więc sprzedałem zdobycz, a potem wróciłem do pieca chlebowego. Tymczasem ktoś zamknął przejście, ale znalazłem dziurę, przez którą udało mi się prześliznąć. Wziąłem, ile mogłem unieść, i wróciłem do domu z plackami i pieniędzmi.
Po wkroczeniu Niemców sytuacja znacznie się pogorszyła i z dnia na dzień coraz trudniej było zdobyć jedzenie. Jako Włosi otrzymywaliśmy większą pomoc niż inni Żydzi. Włoskich żołnierzy było niewielu, bo to Niemcy okupowali Saloniki, jednak z kilkoma udało mi się zaprzyjaźnić. Dzięki temu zdobywanie pożywienia stało się łatwiejsze. Zresztą włoski konsulat pomagał nam, rozdając co tydzień konserwy, makaron i parmezan. W domu było nas sześcioro, musiałem więc sporo przynieść. Po przydział szedłem z wózkiem. Z powrotem, zamiast normalną, dobrą drogą, wolałem ciągnąć wózek skrótem, ścieżką. Pewnego razu zatrzymał mnie grecki policjant:
– Ej, ty tam! Skąd masz te rzeczy?
– Dostałem. Jestem Włochem, mam do tego prawo.
– Nie wierzę ci. Pójdziesz ze mną na posterunek.
– Dlaczego? Nie ukradłem tego, to mi się należy! Niech pan pozwoli mi iść do domu!
Zrozumiałem, że Grek domaga się swojej doli, więc zaproponowałem, żeby ze mną poszedł, a w zamian dostanie parmezan. Zgodził się bez wahania i tak wróciłem do domu pod eskortą. Być może dzięki temu nie wpadłem w ręce innego policjanta, który z pewnością zażądałby tego samego. „Mojego” policjanta spotykałem co tydzień i scenariusz się powtarzał. Pewnie gdybym musiał iść okrężną drogą, zatrzymaliby mnie inni, a ten przynajmniej mnie ochraniał.
Ponieważ jednak pomoc konsulatu nie wystarczała, zająłem się handlem na czarnym rynku. Dnie spędzałem najczęściej na dworcu, czekając z innymi na przyjazd transportów wojskowych. Włoscy i niemieccy żołnierze wysiadali na krótko w Salonikach i kupowali coś od nas albo coś nam sprzedawali, na przykład papierosy lub lekarstwa przeciwko malarii, które my następnie odstępowaliśmy chłopom w zamian za ziemniaki czy mąkę na chleb. Trzeba było jeździć pociągiem daleko za miasto, żeby znaleźć coś wartego wymiany. Nie kupowałem biletu, tylko wskakiwałem na tylny pomost wagonu, nawet w zimne dni. To nie było łatwe, ale przecież byłem młody i zdrowy.
Pewnego razu, kiedy czekaliśmy oparci o mur, podszedł do nas grecki policjant i zabrał nas na posterunek. Wszyscy byliśmy Żydami. Wprowadzał nas kolejno do biura i przesłuchiwał. Byłem ostatni i zorientowałem się, że policjant zmusza wszystkich do otworzenia dłoni i bije do krwi żelaznym prętem. Kiedy przyszła moja kolej, powiedziałem:
– Nie możesz mnie tknąć, jestem Włochem!
– Nic mnie to nie obchodzi, prostuj łapę! – rozkazał.
Ale mój brat, choć nieobecny na dworcu w chwili aresztowania, dowiedział się, że jestem na komisariacie, i poszedł do włoskiego żołnierza, naszego dobrego znajomego. Rozwścieczony żołnierz wpadł do biura, złapał policjanta za kołnierz i wrzasnął:
– To Włoch, uważaj, żeby nie spadł mu włos z głowy!
Czyli obywatelstwo włoskie było ważniejsze niż żydowskie pochodzenie?
Tak, dopóki Włosi pozostawali w Grecji, byliśmy pod ochroną. Wtedy mogłem być Żydem, bo i tak byłem przede wszystkim Włochem. I to mnie chroniło nawet przed Niemcami. A ci zaczęli wkrótce prześladować Żydów. Kiedy potrzebowali ludzi do pracy, otaczali dzielnicę i wyłapywali wszystkich, którzy próbowali uciekać. Potem wybierali wyłącznie Żydów. Na placu Wolności zbierali tych w wieku od osiemnastu do czterdziestu pięciu lat. Żeby ich poniżyć, kazali im robić tak zwaną gimnastykę. Grecy przyglądali się widowisku i śmiali z Żydów zmuszanych do wykonywania komicznych ruchów. Często po takich poniżających spektaklach wysyłano mężczyzn na przymusowe roboty do miejsc zagrożonych malarią. Pracowali tam przez miesiąc lub dwa, wracali wychudzeni i chorzy, bliżsi śmierci niż życia.
Zdarzyło mi się znaleźć w dzielnicy podczas takiej łapanki. Stało się to, zanim jeszcze dzielnica Baron Hirsch została zamknięta. Znałem tamtejsze uliczki wystarczająco dobrze, żeby uciec. Chociaż byłem Włochem, co teoretycznie mnie chroniło, wiedziałem, że lepiej nie wpaść w ręce Niemców.
Pewnego dnia po wizycie w Salonikach wysokiego oficera SS wydano rozkaz zamknięcia dzielnicy Baron Hirsch. Cały ten obszar otoczono drutem kolczastym. Ostateczne zamknięcie dzielnicy nastąpiło pod koniec roku 1942 albo na początku 1943. Deportacje zaczęły się trzy miesiące później6.
Pamiętam zresztą, że pewien Niemiec, który pracował w biurze gestapo, próbował ostrzec Żydów. Dobrze znał starszyznę gminy i przekazywał jej informacje. Ten Niemiec nagle zniknął. Przypuszczam, że zadenuncjował go jakiś agent kontrwywiadu…
Jaka sytuacja panowała w getcie?
Nie używało się słowa „getto”, mówiło się po prostu Baron Hirsch. Ale dzielnica przypominała getto, miała bramę wychodzącą na dworzec i wejście, przy którym stali wartownicy, na drugim końcu tego obszaru. Dzielnica szybko stała się obozem przejściowym przed deportacją.
Ci, którzy tam mieszkali, zostali otoczeni i zamknięci. Mój dom, jak wspomniałem, znajdował się poza obrębem dzielnicy, a w dodatku chroniła mnie narodowość włoska. Nie nosiłem żółtej gwiazdy, którą kazano Żydom naszywać na ubranie jeszcze przed wydzieleniem Baron Hirsch. W dokumentach wystawionych przez konsulat i potwierdzających moje włoskie obywatelstwo nie znalazła się wzmianka o wyznaniu żydowskim. Wpisano tam imię Salomon, a nie Shlomo. Tak udało mi się zostać po greckiej stronie i mogłem pomagać przyjaciołom zamkniętym w dzielnicy żydowskiej. Nie mieli co jeść, więc umawiali się ze mną w jakimś spokojnym miejscu i przez ogrodzenie rzucali pieniądze, żebym kupił potrzebną im żywność. Ale robiłem to tylko dla znajomych i zaledwie przez tydzień, bo bardzo szybko zostali deportowani, a ich miejsce zajęli inni, których już nie znałem.
Nie miałem okazji spotkać się z wujami i kuzynami przed ich deportacją. Nawet nie wiedziałem, że zostali wywiezieni. Deportowano także matkę mojego ojca, chociaż tak jak on była obywatelką Włoch. Mieszkała jednak w dzielnicy Baron Hirsch i mimo naszych wysiłków i zabiegów Maurice’a, żeby ją stamtąd wydostać, nie udało się jej uratować. Baron Hirsch był już w tym czasie obozem tranzytowym; przygotowywano kolejne transporty, napełniano pociągi. To w nich właśnie zaczynało się cierpienie.
W ciągu dziesięciu dni mieszkańcy dzielnicy Baron Hirsch zostali wywiezieni, potem łapankami objęto większy obszar i zatrzymywano Żydów z innych dzielnic, żeby przenieść ich do Baron Hirsch, na miejsce tych, których już nie było. Ci ludzie spali w nowych domach noc albo dwie, do czasu deportacji, która zaczynała się bardzo wcześnie rano. Z tablic informacyjnych w muzeum Auschwitz dowiedziałem się, że przez pierwszych dziesięć dni wywieziono do obozu7 ponad dziesięć tysięcy osób.
Czy ludność grecka przypatrywała się tym łapankom?
Nie, ponieważ deportacje następowały bardzo wcześnie rano, kiedy na ulicach było jeszcze pusto. Celowo wybrano taką porę, żeby wszystko mogło się odbywać bez świadków, w miarę dyskretnie. Ja sam nigdy tego nie widziałem.
Kiedy Niemcy zakończyli deportację Żydów greckich, chcieli zająć się Żydami włoskiego pochodzenia. Konsul Guelfo Zamboni ponownie interweniował, żeby nam pomóc. Wiem, że po wojnie Instytut Yad Vashem odznaczył go medalem Sprawiedliwy wśród Narodów Świata, ponieważ ocalił wielu Żydów, nie tylko obywateli Włoch. Wydawał greckim Żydom fałszywe dokumenty, aby korzystali z takiej samej ochrony jak obywatele włoscy. Tym razem wezwał do siebie głowy żydowskich rodzin pochodzenia włoskiego. Na spotkanie w zastępstwie ojca poszedł mój brat. Konsul oznajmił, że Niemcy zamierzają nas deportować, ale Włosi do tego nie dopuszczą. Pozostawił nam wybór – przeniesienie do Aten, będących nadal pod administracją włoską, albo wypłynięcie statkiem na Sycylię. Wielu spośród włoskich Żydów uczestniczących w tym spotkaniu prowadziło interesy, miało zakłady albo fabryki w Grecji. Pozostanie blisko pozwalało zachować kontrolę nad tymi interesami. Wobec tego podjęto wspólną decyzję o wyjeździe do Aten. Niestety, ten wybór oznaczał naszą śmierć.
Jak zorganizowano wyjazd do Aten?
Był lipiec. Opuściliśmy dom, zabierając materace i wszystko, co moja siostra przygotowała do ślubu. Ponieważ jej narzeczony nie był Włochem, został deportowany wraz z całą rodziną już w 1943 roku.
Włosi zorganizowali dla nas przewóz pociągiem, pod ochroną włoskich żołnierzy, którzy dostali rozkaz, żeby do wagonów nie wpuszczać Niemców. Ponoć ten transport stał się przyczyną konfliktu między sprzymierzeńcami, ale Włosi uznali, że to ich własna sprawa. Podróż trwała dwa dni, bo Niemcy próbowali na różne sposoby utrudnić nam przejazd z Salonik do Aten. Użyli wielu podstępów, na przykład zmuszali pociąg do częstych postojów, żeby przepuścić inne, ważniejsze pociągi, albo trzymali nas wiele godzin na bocznicy. Już wtedy stosunki Niemców z Włochami były niezbyt dobre. Niemcy dążyli do pełnej kontroli nad wszystkim, zwłaszcza nad tym, co dotyczyło Żydów. Włoscy żołnierze dali mojemu bratu broń, żeby w razie kłopotów mógł nas bronić. Po drodze pociąg przejeżdżał przez tereny malaryczne, gdzie pracowali ostatni wywiezieni na roboty Żydzi. Za zgodą włoskich żołnierzy kolejarz zwolnił, aby choć kilku Żydów mogło wskoczyć do wagonów i uciec. Do nas trafił młody chłopak, który potem mieszkał w Atenach, pod ochroną Włochów.
Kiedy w końcu dojechaliśmy do Aten, zakwaterowano nas w szkole. Ci, którzy mieli za co wynająć mieszkanie, zrobili to, ale dwadzieścia rodzin, w tym nasza, zostało w szkole. Szybko znowu powstał problem wyżywienia. Ponieważ nie pracowaliśmy, musieliśmy znaleźć jakiś sposób na zdobycie żywności. Konsulat włoski zapewniał nam tylko jeden posiłek dziennie, ale i ta pomoc skończyła się 8 września 1943 roku, po kapitulacji Włoch i zerwaniu sojuszu z Niemcami.
W Atenach nie istniał czarny rynek, toteż trzeba było szukać innych rozwiązań. Starsi ludzie, którzy mieszkali z nami w szkole, nie mogli sami sprzedawać swoich rzeczy, więc to ja spieniężałem je na targu. Na ogół mieli piękne, tradycyjne stroje odświętne, wyszywane złotą nicią. Takie ubrania były bardzo kosztowne, ale teraz sprzedawało się je za marne grosze. Tak bardzo potrzebowaliśmy jedzenia… Brałem takie rzeczy, jakie mi dawali, a oni mówili, ile chcieliby za nie dostać. Dogadywaliśmy się i jeżeli udało mi się uzyskać wyższą cenę, zatrzymywałem różnicę, żeby mieć pieniądze na żywność dla rodziny. Bardzo szybko zorientowałem się, że ubrania najlepiej sprzedaje się w domu publicznym. Było tam pod dostatkiem pieniędzy, bo kobiety miały mnóstwo pracy. Poza tym nie liczyły się z groszem, jeżeli tylko spodobał im się jakiś fatałaszek. Mówiło się dwadzieścia, a one płaciły bez targowania się. Natomiast inne rzeczy lepiej było sprzedawać na targu. Właśnie tam pozbyłem się prawie całej wyprawy ślubnej mojej siostry.
Co wydarzyło się po 8 września 1943 roku?
Rozeszły się pogłoski, że Włochy poprosiły o zawieszenie broni. W Atenach, zgodnie z moją wiedzą, przebywały tysiące, w większości skoszarowanych, włoskich żołnierzy. Wielu z nich miałem okazję poznać. Wszystko jednak znajdowało się już w rękach Niemców i wielu Włochów nie chciało wracać do koszar w obawie, że zostaną wzięci do niewoli. W tym okresie utrzymywałem kontakt z greckim ruchem oporu, znałem sporo rodzin w całym mieście. Przy rodzinach greckich próbowałem więc znaleźć miejsce dla włoskich żołnierzy, żeby nie musieli wracać do koszar. Pomogłem siedmiu czy ośmiu. Potem dowiedziałem się, że jeden z nich ożenił się nawet z dziewczyną z rodziny, która go ukrywała. Starałem się także znaleźć schronienie dla własnej rodziny. Ponieważ Włosi nie zapewniali nam już ochrony, nie było wątpliwości, że prędzej czy później czeka nas deportacja.
Niemcy najpierw chcieli załatwić problem włoskich żołnierzy. Powiedzieli im, że ten, kto chce dalej walczyć u boku wojsk niemieckich, ma się wpisać na listę w wyznaczonym biurze, a ten, kto pragnie wrócić do kraju, musi udać się do innego biura. Większość odmówiła kontynuowania walki po stronie Niemców. Żołnierze poszli zapisać się we wskazanym miejscu. Po kilku dniach poinformowano ich, że dnia tego i tego mają się stawić tu i tu, żeby wyjechać do Włoch. To była pułapka, bo wsadzono ich do wagonów, niemal identycznych jak te z transportów żydowskich. Potem dowiedziałem się, że zostali wysłani na roboty przymusowe do niemieckich fabryk.
Jak w takich okolicznościach udało się panu nawiązać kontakt z ruchem oporu?
Brat i ja z czasem poznaliśmy sporo ludzi z naszej dzielnicy. Kiedy zrozumieliśmy, że nasza sytuacja się nie poprawi i wkrótce zawiśnie nad nami groźba deportacji, pomyśleliśmy o wstąpieniu do ruchu oporu. Chcieliśmy zapewnić matce i siostrom bezpieczeństwo, wysyłając je w góry. Problem polegał na tym, że greccy partyzanci wiedzieli, iż jesteśmy Włochami, i nie ufali nam. Powiedzieli, że nie potrzebują już ludzi do partyzantki, a jeżeli chcemy się przydać, powinniśmy zostać w mieście i pomagać w akcjach sabotażu i przekazywaniu tajnych informacji.
Zaczęliśmy uczestniczyć w małym sabotażu. Na ogół prowadziliśmy go wieczorem, bo w ciągu dnia nie dało się nic zrobić, zbyt wielu było szpiegów, donosicieli, greckich żołnierzy kolaborujących z Niemcami8. Chodziliśmy więc małymi grupkami pod osłoną nocy. Działaliśmy różnie, zależnie od dzielnicy. Wsuwaliśmy pod drzwi ulotki zapowiadające, że wrócimy nazajutrz, żeby zapytać ludzi, co mogą nam dać i jak pomóc. W sumie ludzie nam pomagali, chociaż dla nich to też było niebezpieczne. W ten sposób zostaliśmy Andartis9.
W końcu nasi kompani znaleźli w górach miejsce dla mojej matki i sióstr. Brat i ja mieliśmy zostać u pewnej rodziny w mieście. Lecz kobieta, która miała nas ukryć, została zadenuncjowana przed naszym przyjściem. Matka przez jakiś czas ukrywała się z siostrami na wsi, ponieważ jednak nie mówiła po grecku, wolała wrócić do szkoły, żeby być bliżej nas.
Czy Niemcy, wkroczywszy do Aten, nie podjęli natychmiast działań mających na celu skupienie Żydów w jednym miejscu?
Nie, przez pierwsze miesiące nie odczuwaliśmy żadnych zmian. Słyszeliśmy o porażkach niemieckich wojsk, ludzie byli więc pewni, że okupanci, skoro sami mają poważne kłopoty, nie będą sobie zawracać głowy deportacjami Żydów z Aten. W styczniu albo lutym 1944 roku Niemcy nakazali wszystkim żydowskim mężczyznom co jakiś czas podpisywać listę w biurze przy synagodze. Chodziłem tam z bratem, mając przy sobie małą walizkę, żeby w razie najmniejszych wątpliwości szybko uciec. Ale w pewien piątek, pod koniec marca 1944 roku, idąc do biura wcześnie rano, popełniliśmy błąd. Tego dnia, zamiast pozwolić nam wyjść, wprowadzono nas do dużej sali synagogi, a starszyzna poprosiła, byśmy zostali tam z innymi, którzy podpisali listę. Mieliśmy czekać na niemieckiego oficera, podobno już do nas jechał. Był to tylko pretekst wymyślony przez Niemców, żeby łatwo nas zwabić. Każdego, kto przybył się podpisać, odsyłano do synagogi. Koło południa, widząc wciąż nowe twarze, zrozumieliśmy, że to podstęp. Okna były bardzo wysoko, więc żeby zobaczyć, co się dzieje na zewnątrz, stanąłem na ramionach innych chłopaków. Ujrzałem mnóstwo ciężarówek SS i niemieckich żołnierzy z bronią maszynową i z psami. Powiedziałem wszystkim, że jesteśmy otoczeni i jeśli nie znajdziemy sposobu, żeby jak najszybciej stąd wyjść, zostaniemy wywiezieni. Większość zebranych stanowili Żydzi z Aten i okolic. W przeciwieństwie do nas, pochodzących z Salonik, nie widzieli łapanek i deportacji i nie mieli pojęcia, do czego zdolni są Niemcy. Woleli więc nic nie robić, przekonani, że zostaną zabici, jeśli spróbują wyjść przed przybyciem oficera. Około drugiej po południu wciąż na niego czekaliśmy, za to na zewnątrz wszystko było już przygotowane. Kazano nam wyjść. Stanęliśmy przed ciężarówkami i uzbrojonymi żołnierzami, którzy nas otoczyli. Zaczęli wrzeszczeć: „Los! Los!”, i musieliśmy wsiadać do wozów. Nie pamiętam, czy w pobliżu byli jacyś ludzie, którzy obserwowali te sceny, prawdopodobnie jednak byli, choć nie mogli podejść zbyt blisko.
Ciężarówki zawiozły nas do dużego więzienia Haidari. Nasza grupa liczyła około stu pięćdziesięciu osób, w budynku głównym zabrakło dla nas miejsca. Wepchnęli nas do łaźni na dziedzińcu. Nie było tam nic, żadnych łóżek, sienników, tylko beton i prysznice nad głowami. Stłoczeni, mieliśmy ledwie tyle przestrzeni, żeby ułożyć się jeden przy drugim. To było bardzo niewygodne i trudne do wytrzymania. Na dziedzińcu wciąż słychać było strzały – odgłosy egzekucji więźniów politycznych. Łaźnia znajdowała się tuż obok zasieków. Pilnowali nas żołnierze w mundurach, jakich nigdy nie widziałem. Przypominały mundury włoskie. Był ze mnie taki głupiec, że zagadnąłem jednego z wartowników, mówiąc: „Jestem Włochem! Myśli pan, że mógłbym stąd uciec?”. Oczywiście natychmiast we mnie wycelował, więc się cofnąłem i powiedziałem, podnosząc ręce do góry: „Zapomnijmy o tym, nic nie mówiłem!”. Był to grecki faszysta z milicji kolaborującej z Niemcami. W pewnym sensie uratował mi życie, bo gdyby powiedział, że mogę uciekać, zginąłbym, zastrzelony jeśli nie przez niego, to przez Niemców, którzy stali co dwadzieścia metrów na wieżyczkach strażniczych.
Naprawdę myślał pan o ucieczce?
Tak, przez cały czas, ponieważ wiedziałem, co działo się w Salonikach. Gdyby posłuchano nas w synagodze, kiedy próbowaliśmy opowiedzieć, co Niemcy robili w Salonikach, o przymusowych robotach, getcie i deportacjach, może razem zdołalibyśmy sforsować drzwi, zamiast czekać, aż będzie za późno. Tak, mogliśmy i powinniśmy byli spróbować uciec. Na pewno część z nas by zginęła, ale i tak prawie wszyscy szli na śmierć. Ludzie zachowywali nadzieję, że ocalą życie, robiąc, co im się każe. A było wręcz przeciwnie.
Kto z panem był?
Mój brat i kuzyni, Dario i Jakob Gabbai. Jakob, żonaty, był o dwanaście lat starszy od swojego brata Daria, który miał wtedy dwadzieścia jeden czy dwadzieścia dwa lata.
Oprócz walizeczki miałem przy sobie pięć złotych monet, które dała mi matka. Tyle samo dała mojemu bratu, ale Maurice natychmiast te pieniądze wydał. Matka zabrała tych dziesięć monet z biżuterią, którą powierzyli jej bracia i kuzyni przed deportacją. Zawsze kategorycznie odmawiała sięgania do koperty z drogocennościami, bo była przekonana, że bracia wrócą i będą potrzebowali pieniędzy, żeby zacząć życie od nowa. Ktoś inny przeznaczyłby taką sumę na ucieczkę, jednak matka była na to zbyt uczciwa. Powtarzała raz po raz: „Biada temu, kto tknie te pieniądze!”. Widząc, że sytuacja staje się poważna, zdecydowała się dać nam kilka monet, na wypadek gdyby nasze życie było zagrożone. W Haidari o mało jednak nie straciłem tego tak pilnie strzeżonego skarbu…
Otóż nazajutrz po naszym przybyciu do więzienia pojawili się Niemcy i krzykiem i biciem wypędzili nas na dziedziniec, a następnie ustawili w rzędach po pięciu. Kiedy zabrali z pustego budynku to, co ich interesowało, usiedli i czekali na kolejne piątki więźniów. Kazali się rozbierać do naga, żeby nas przeszukać, a właściwie okraść ze wszystkiego, co tylko się do czegoś nadawało. Ci z nas, którzy natychmiast nie oddali wartościowych rzeczy, byli brutalnie bici.
W takich sytuacjach stawałem zawsze na szarym końcu, żeby mieć czas na zorientowanie się w sytuacji. Nagle, kiedy poszła już połowa z nas, usłyszałem potworne krzyki dochodzące z budynku. Niemcy katowali młodego chłopaka, który ukrył w bucie złotą monetę.
Oprócz pięciu złotych monet miałem jeszcze zegarek Doxa, kupiony okazyjnie od Niemca za papierosy. Pod nazwą marki wygrawerowano imię pewnego Żyda z Salonik, Shimshi, któremu Niemiec ukradł ten zegarek. To był mój pierwszy zegarek, nie chciałem, żeby wpadł w ręce Niemców. Dlatego położyłem go na ziemi i rozdeptałem. Miałem przynajmniej tę satysfakcję, że oni go nie dostali.
Co do złotych monet, to postanowiłem dać po jednej mojemu bratu, Dariowi i Jakobowi. Dwie zachowałem dla siebie. Wsunąłem pierwszą do ust i połknąłem. Oni postąpili tak samo. Tylko że z drugą miałem już kłopoty – utknęła mi w przełyku i o mało się nie udusiłem. Nie miałem ani chleba, ani wody, jednak nie zamierzałem tak umrzeć – udławić się na owym placu. Zebrałem jak najwięcej śliny i w końcu moneta przeszła. Przed nami jacyś idioci zaczęli powtarzać, że Niemcy mają aparat rentgenowski. Mój brat wpadł w panikę. Ja pomyślałem, że i tak już za późno, a nikt mnie nie zmusi, żeby monety wyszły przed czasem. Dlatego powiedziałem sobie, że co ma być, to będzie.
Kiedy przyszła nasza kolej, Niemcy ledwie nas zrewidowali. Pewnie zebrali już dosyć rzeczy i chcieli jak najszybciej zakończyć przeszukiwanie. Gdy wróciliśmy do łaźni, nie było tam już naszej małej walizki, ale zdołaliśmy zachować najważniejsze. Nazajutrz każdy z nas poszedł do toalety, żeby, jak to powiedziałem, „znieść złote jajko”. Pierwszy był mój kuzyn Dario – bez efektu. Potem jego brat Jakob – także nic. Mój brat powiedział, że nie chciał sprawdzać. Następnego dnia Dario „zniósł złote jajko”, kuzyn Jakob i ja także. Tylko mój brat wciąż nic. Przyszedł do nas po czterech dniach i oznajmił, że wreszcie mu się udało.
Jak długo trzymano was w więzieniu Haidari?
Siedem, osiem dni. Początkowo byłem wściekły, że dałem się zamknąć, nie podjąwszy próby ucieczki. Potem musiałem się jakoś otrząsnąć. Z bratem i kuzynami zastanawialiśmy się, co mogliśmy i co powinniśmy zrobić.
Było wśród nas wielu ludzi z innych regionów Grecji, z wiosek, w których mieszkało po kilku Żydów. Aresztowano ich i wysłano do Aten, jak potem Żydów z Korfu i Rodos. Odkąd Saloniki zostały „wyczyszczone”, wszyscy zatrzymywani Żydzi przechodzili przez Ateny. To miasto stało się punktem tranzytowym.
Pamięta pan dzień deportacji?
To był koniec marca, może nawet 1 kwietnia. Aresztowano nas w dniu greckiego święta narodowego, a w więzieniu spędziliśmy około tygodnia. Wiem, że pociąg dojechał do Auschwitz 11 kwietnia10.
Tego dnia Niemcy wypędzili nas na dziedziniec. Był już pełen ludzi. Pozwolili nam odszukać krewnych i zostać z bliskimi, tłumacząc, że dzięki temu u celu podróży łatwiej będzie przydzielić nam domy odpowiednie do wielkości rodzin. Rozglądając się, znalazłem matkę i trzy siostry. Także moi kuzyni znaleźli swoje rodziny – młodszego brata, Samy’ego, i żonę Jakoba. To, że byliśmy razem, dodawało nam otuchy. Usiłowaliśmy przekonać samych siebie, że Niemcy mówią prawdę i dostaniemy ten dom. Na pewno trzeba będzie ciężko pracować, ale przynajmniej będziemy mogli zostać razem, a to było najważniejsze.
Wtedy matka powiedziała mi, że w dniu, kiedy zatrzymano mnie i brata, Niemcy otoczyli szkołę i wszystkich stamtąd zabrali. Moja mała siostra Marica mieszkała u pewnej Greczynki, w pobliżu szkoły. Sprzątała za jedzenie i dach nad głową. Ale kiedy się dowiedziała, że Niemcy deportują jej rodzinę, przybiegła do matki. Często powtarzam sobie, że gdyby wiedziała, co się dzieje, na pewno zostałaby z tamtą rodziną i miałaby szansę się uratować. Jednak stało się inaczej i niestety ona także trafiła do obozu.
Niemcy byli bardzo sprytni, łącząc rodziny. Kiedy człowiek jest sam, ucieczka staje się łatwiejsza. Lecz jak pogodzić się z myślą o porzuceniu rodziców albo dzieci…? Mimo to kilku osobom udało się zbiec, i to niemal przypadkiem. Ciężarówki wiozące nas z więzienia na dworzec kolejowy jechały jedna za drugą. Strażnik siedział obok kierowcy i pilnował więźniów z ciężarówki znajdującej się z przodu. Nagle jeden z samochodów się zepsuł i w ten sposób ciężarówka jadąca przed nim została bez wartownika obserwującego ją z tyłu. Pięciu czy sześciu młodych chłopców wyskoczyło i uciekło, ale zaraz potem Niemcy opanowali sytuację.
W końcu dotarliśmy na peron, gdzie czekały już bydlęce wagony. Brutalnie nas do nich wpychano. Wewnątrz nie było dosłownie nic, gołe deski, pośrodku duże, puste wiadro i drugie, mniejsze, z wodą. W kącie zauważyłem trzy skrzynki rodzynek i marchwi. Miejsca było bardzo mało i kiedy wszyscy już wsiedli, okazało się, że nie ma mowy o położeniu się i w najlepszym razie trzeba będzie przesiedzieć całą podróż. Błyskawicznie zająłem miejsce w rogu, przy oknie.
Robotnicy schodzili się już do pracy i Niemcy w pośpiechu ładowali nas do wagonów, żeby nie zwracać ich uwagi. Wyglądając przez okno, zauważyłem oficera SS, wyraźnie rozdrażnionego, zapewne z powodu obecności ludzi reprezentujących Czerwony Krzyż. Pomyślałem, że pojawili się, by nas uwolnić, w rzeczywistości jednak chcieli dać nam tylko jedzenie na drogę. Moim zdaniem wiedzieli, dokąd jesteśmy wywożeni, ponieważ nie fatygowaliby się, gdyby chodziło o krótką podróż, nawet w takich warunkach. W końcu jakoś się dogadali i oficer SS zezwolił ciężarówkom Czerwonego Krzyża jechać za pociągiem do pierwszego postoju za miastem. Z okna widziałem, jak ciężarówki podążają za składem, zachowując pewną odległość. Pociąg zatrzymał się w szczerym polu, żeby pracownicy Czerwonego Krzyża mogli rozdać nam paczki żywnościowe i koce.
Jakie były okna wagonu? Czy znajdowały się w nich druty kolczaste?
Wagon miał cztery okienka, bez drutów kolczastych. Widziałem je jednak w oknach innych wagonów. Po prostu był to pierwszy transport wyjeżdżający z Aten i nie „przystosowano” jeszcze wszystkich wagonów. Po przyjeździe do Wiednia druty kolczaste dodano także do naszego wagonu. Poczuliśmy się jeszcze bardziej zduszeni, poniżeni, przerażeni. Do tej pory prawie cały czas trzymałem głowę za oknem, żeby mieć świeże powietrze i widzieć, co się dzieje. Dzięki temu mogłem też na samym początku zebrać więcej paczek. Ludzie z Czerwonego Krzyża starali się podać nam jak najwięcej pakunków, ale trzeba jeszcze było je zatrzymać. Chwytałem paczki i rzucałem do tyłu, do brata i kuzynów, podobnie koce. Oni zrobili trochę miejsca. Po kilku minutach oficer wrzasnął: „Fertig!”, co oznaczało koniec, i rozkazał ludziom z Czerwonego Krzyża odejść. Kiedy się oddalili, żołnierze chodzili od wagonu do wagonu, żeby sprawdzić, ile paczek trafiło do każdego z nich. Usłyszałem, jak Niemiec pyta kogoś w wagonie przed nami, ile ma paczek. Chłopak odpowiedział, że osiem, a Niemiec kazał mu oddać cztery. Byłem pewien, że żołnierze nie będą wchodzić do wagonów, żeby dochodzić prawdy, bo zmarnowaliby za dużo czasu, więc trzeba było podać wiarygodną liczbę. Kiedy Niemiec stanął przede mną i zapytał, ile mam paczek, powiedziałem osiem. Jak się spodziewałem, kazał mi oddać cztery. W rzeczywistości zebrałem ich trzydzieści osiem, a do tego dużo koców. W każdej paczce były suchary, mleko w proszku, czekolada, papierosy i inne rzeczy potrzebne do przetrwania podróży. Oczywiście podzieliliśmy się z innymi osobami z wagonu. Przynajmniej mieliśmy co jeść przez jedenaście dni podróży.
Ile osób było w wagonie?
Wydaje mi się, że około siedemdziesięciu, może osiemdziesięciu. Znałem kilka jadących z nami osób, bo ewakuowano je z Salonik razem z moją rodziną.
Z Aten pociąg musiał jechać przez Saloniki, które były ważnym węzłem kolejowym północnej Grecji. Zatrzymaliśmy się w pobliżu dworca, bo trzeba było uzupełnić zapasy węgla. Wyjrzałem przez okno, żeby się przekonać, czy przypadkiem nie ma tam kogoś z moich znajomych. Niemieccy żołnierze stali wzdłuż pociągu co dziesięć metrów. Los sprawił, że kolejarz, który sprawdzał torowisko, był moim kolegą. Nazywał się Giorgos Kaloudis, był o jakieś pięć, sześć lat starszy ode mnie i jako dziecko mieszkał w sąsiedztwie. Jego ojciec, żarliwy komunista, pracował na kolei. Niemcy aresztowali go zaraz po zajęciu Salonik. Giorgos przejął obowiązki ojca. Jego praca polegała na sprawdzaniu, czy hamulce nie blokują kół, a w razie potrzeby także na szybkich naprawach, do których służył mu młot na długim trzonku. Kiedy mnie zobaczył, niemal osłupiał. Potem dyskretnie zbliżył się do wagonu, udając, że coś przy nim robi. Nie zwracając na siebie uwagi Niemców, zapytał po grecku: „Jak to? Ty też tu jesteś?! Spróbuj uciec za wszelką cenę, bo tam, dokąd was wiozą, zabijają wszystkich!”. Powiedział mi jeszcze, że jedziemy do Polski. Nie mogłem go już o nic zapytać, bo Niemcy nas obserwowali.
Kiedy pociąg ruszył, natychmiast powtórzyłem bratu i kuzynom to, co przekazał mi Giorgos. Podróż z Aten do Salonik zajęła nam dwa dni, a trzeba było jeszcze przynajmniej dwóch, żebyśmy opuścili Grecję. Dotąd naiwnie wierzyliśmy, że greccy partyzanci zaatakują transport na jakimś pustkowiu, żeby nas uwolnić i nie dopuścić do deportacji. Kiedy z nimi byliśmy, obiecywali nam to. Ale słowa Giorgosa uświadomiły mi, że nie ma sensu czekać i po prostu trzeba próbować uciec. To jednak oznaczało pozostawienie rodziny na pastwę losu… Dopóki byliśmy w Grecji, ucieczka wydawała się mniej ryzykowna, bo bez większych kłopotów znaleźlibyśmy schronienie u wieśniaków. Pomogliby nam jak partyzantom, nie musieliby nawet wiedzieć, że jesteśmy Żydami. Na terytorium Jugosławii sytuacja stawała się trudniejsza. Postanowiliśmy podjąć próbę ucieczki jeszcze tego wieczoru.
Byliśmy wystarczająco szczupli, żeby wysunąć się przez okno i opuścić po ścianie wagonu w czasie jazdy. Ryzyko było ogromne, ponieważ Niemcy wystawiali warty na wieżyczkach usytuowanych co kilka wagonów. Zauważyłem, że co trzeci wagon zajmowali esesmani. Byliśmy jednak zdeterminowani. Mój brat miał skakać pierwszy, ja po nim. Potem mieliśmy iść wzdłuż toru, aż spotkamy się z kuzynami, którzy wyskoczyliby po nas. Brat nie zdążył wystawić za okno nawet nogi, a już ludzie z wagonu obudzili się, zaczęli płakać i krzyczeć. Byli pewni, że zginiemy, a ich zabiją za to, że pozwolili nam uciec. Ojciec Daria, Milton, powtarzał w kółko: „Wiedzą, ilu nas było, więc kiedy dojedziemy na miejsce, zobaczą, że was nie ma, i zabiją wszystkich”. I tak to niczego nie zmieniło, bo wszyscy ci ludzie zginęli. Któż jednak mógł o tym wiedzieć? Widząc, jak płaczą, patrząc na matkę i siostry, takie wystraszone, przerażone, uświadomiliśmy sobie, że niesprawiedliwie byłoby zostawić je same i próbować ocalić własne życie. Gdyby nie ta świadomość, może zdołalibyśmy uciec i się uratować. Zresztą podjęliśmy jeszcze jedną próbę, następnego dnia. Ale Milton nie spał, pilnował, żebyśmy nie uciekli. I znowu nas powstrzymano. W końcu opuściliśmy terytorium greckie. Jechaliśmy przez Jugosławię, potem Austrię. W Wiedniu, kiedy zamontowano kraty, straciliśmy ostatecznie nadzieję na odzyskanie wolności.
Czy podczas podróży miał pan okazję porozmawiać z matką?
Nie, nie mogłem nawet do niej podejść, nie mieliśmy dość miejsca, żeby się poruszać. Żeby zachować odrobinę intymności, oddzieliliśmy kocami część kobiecą od męskiej. Innym kocem zasłoniliśmy wiadro, które służyło do załatwiania naszych potrzeb. Ledwie można było się przesunąć. Poza tym niewiele mówiliśmy. Każdy pogrążył się we własnych myślach, skupił na swoim nieszczęściu. Nie było czym się dzielić z innymi, bo wszyscy znaleźliśmy się w takiej samej sytuacji. Po prostu tkwiliśmy w tym pociągu, załamani, i tyle. Myśl o ucieczce, o zmarnowaniu być może jedynej szansy… Wszyscy czuli, że nie czeka nas nic dobrego. Sądzę jednak, że każdy chce do końca zachować resztki nadziei. I dlatego nie powiedziałem już nikomu, co usłyszałem z ust przyjaciela z dzieciństwa.
Czy w głębi ducha wierzył pan raczej Giorgosowi, czy Niemcom, którzy mówili, że wysyłają was na Wschód do pracy?
Po trosze jemu, po trosze im. Usiłowałem przekonać samego siebie, że Giorgos tylko powtarza pogłoski i że byłoby absurdem, gdyby Niemcy robili to wszystko tylko po to, żeby nas zabić po przybyciu na miejsce. To się nikomu nie mieściło w głowie. Ale historia pokazała, że Giorgos miał rację. W tym okresie zaczęto już budowę rampy, która prowadziła pociąg do obozu. Był kwiecień 1944 roku, Niemcy nie przejmowali się już, że kolejarze innych narodowości mogą zobaczyć obóz za zasiekami. Myślę, że to od nich Giorgos usłyszał, co się dzieje w Auschwitz.
Czy pociąg jeszcze się zatrzymywał?
Tak. Stanął jeszcze na terytorium Grecji, bo trzeba było opróżnić wiadra z nieczystościami. Po dwóch dniach były już przepełnione, ale musieliśmy czekać na ten postój, żeby pozwolono nam wylać ich zawartość. Zresztą tylko ten jeden raz. Żołnierze ustawili się w odległości piętnastu metrów. Chcieli mieć pewność, że nikt nie spróbuje uciec. Kiedy drzwi wagonów się otworzyły, wysiadłem z trzema innymi chłopakami, niosąc wiadro pełne ekskrementów. Chcieliśmy je opróżnić przed pociągiem, ale żołnierz kazał nam iść dalej. Wyjść z wagonu, w którym zamknięto nas kilka dni wcześniej, odetchnąć świeżym powietrzem, zobaczyć światło dzienne i tę przestrzeń – to było niesamowite przeżycie. Tym trudniej było wrócić. Drzwi pozostały otwarte przez kwadrans, ale to nie wystarczyło, żeby powietrze w wagonie stało się świeższe. A my musieliśmy wracać do tego smrodu, mieszaniny odchodów, potu, zgnilizny i brudu.
Potem pociąg jechał przez Jugosławię i Austrię. W pewnej chwili, kiedy się znowu zatrzymał, żeby załadować węgiel, zobaczyłem mężczyznę w mundurze, ale bez broni. Nie wiedziałem, czy to austriacki żołnierz, czy kolejarz. Skinął na mnie i powiedział: „Komm raus!”, „Wyjdź!”. Wolałem być ostrożny, nie wiedziałem, czy chce mi pomóc, czy mnie zadenuncjować. Dostałby medal za zatrzymanie zbiega. Nawet się nie ruszyłem, a pociąg pojechał dalej.
Przypomina pan sobie, czy kiedy pociąg mijał wsie i miasteczka, pojawiali się w pobliżu jacyś ludzie?
Tak, czasami. W Brnie wagony znowu się zatrzymały. Pamiętam to miejsce, bo nazwa miasta wydała mi się dziwaczna. Błagaliśmy Niemców, żeby dali nam trochę wody, bezskutecznie. Przed naszym wagonem zatrzymał się wtedy jakiś pijany żołdak i bardzo wymownie gestykulując, pokazał, że wszyscy zawiśniemy. Był kompletnie pijany, ale tak mnie rozgniewały jego gesty, że splunąłem mu w twarz, kiedy podszedł dostatecznie blisko. Niemiecki żołnierz brutalnie go przepędził. Kiedy to wspominam, nie wiem już, czy z nas szydził dla zabawy, czy może chciał nas uprzedzić…
Podróż z Brna do Judenrampe11 w Auschwitz zajęła nam jeszcze dwa dni.
Czy w pańskim wagonie ktoś zmarł?
Nie, w moim wagonie to się nie zdarzyło. Ale z pewnością nie wszędzie tak było, bo niemiecki plan zakładał śmierć części więźniów w drodze. Do obozu dowożono już trupy. A jedenaście dni podróży w takich warunkach… W moim wagonie dzięki paczkom Czerwonego Krzyża przez pierwsze dni było co jeść, ale zapasy się wyczerpywały, a nikt nie wiedział, kiedy dojedziemy. Ludzie zaczynali się coraz bardziej niepokoić, byli mocno wzburzeni. My, najmłodsi, próbowaliśmy ich uspokoić, bo baliśmy się, że wybuch paniki dodatkowo utrudni te ostatnie dni w pociągu.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ WERSJI
2 Młodzieżowa organizacja faszystowska.
3 W sierpniu 1936 roku nowo powstały dyktatorski rząd gen. Ioannisa Metaxasa doprowadził do zawieszenia części swobód obywatelskich w Grecji (przyp. P. Setkiewicz).
4 Por. nota historyczna o sytuacji w Grecji i we Włoszech podczas wojny, s. 259.
5 W rzeczywistości Włochom nie udało się zająć Salonik, miasto zostało zdobyte dopiero przez Niemców 9 kwietnia 1941 roku (przyp. P.S.).
6 Por. nota o historii Grecji i Włoch, gdzie podano dokładniejsze informacje o deportacjach Żydów z Grecji, s. 259.
7 Od marca 1943 do sierpnia 1944 roku z Grecji do Auschwitz wyjechały dwadzieścia dwa transporty (ponad pięćdziesiąt pięć tysięcy osób), z czego dziewiętnaście z Salonik, dwa z Aten, a jeden z Rodos. Transport Żydów z Salonik wiosną 1943 roku trafił także do obozu zagłady w Treblince.
8 Prawdopodobnie funkcjonariusze „batalionów bezpieczeństwa” formowanych od września 1943 roku za zgodą Niemców przez kolaboracyjny rząd Ioannisa Rallisa. Ich żołnierze nosili mundury przedwojennej armii greckiej (przyp. P.S.).
9 Po grecku: członek ruchu oporu.
10 Shlomo Venezia został wywieziony pierwszym transportem z Aten, który przywiózł do Auschwitz-Birkenau dwa i pół tysiąca Żydów. Było to 11 kwietnia 1944 roku.
11 Pierwsza rampa rozładunkowa i selekcyjna dla transportów żydowskich, używana od marca 1942 do maja 1944 roku, przed powstaniem dużej rampy wiodącej na teren obozu. Judenrampe znajduje się między obozem Auschwitz I i Birkenau.