Sonata Kreutzerowska - Lew Tołstoj - ebook

Sonata Kreutzerowska ebook

Lew Tołstoj

4,5

Opis

Sonata Kreutzerowska” to powieść Lwa Tołstoja, jednego z najwybitniejszych przedstawicieli realizmu w literaturze europejskiej.

Zakochanie. Ślub. Oszustwo. Gra uczuć. Miłość. Nienawiść. Zazdrość. Obłęd. Morderstwo.

To kolejne etapy, które przechodzi bohater Tołstoja, Pozdnyszew. Na samym końcu pozostaje mu rozdrapywanie ran z przeszłości i spowiedź przed nieznajomym w rozpędzonym pociągu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 123

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (4 oceny)
2
2
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wydawnictwo Avia Artis

2020

ISBN: 978-83-66362-25-3
Ta książka elektroniczna została przygotowana dzięki StreetLib Write (http://write.streetlib.com).

I

MOTTO:

 Aleć Ja wam powiadam: Iż każdy, który patrzy na niewiastę, aby jej pożądał, już z nią cudzołóstwo popełnił w sercu swojem. (Mateusz IV, 28). Rzekli mu uczniowie jego: Jeźlić taka jest sprawa męża z żoną, tedy nie jest dobra żenić się. A on im rzekł: Nie wszyscy pojmują tej rzeczy, ale tylko ci, którym to dano. Albowiem są rzezańcy, którzy się tak z żywota matki narodzili; są też rzezańcy, którzy od ludzi są urzezani; są też rzezańcy, którzy się sami urzezali dla królestwa niebieskiego. Kto może pojąć, niechaj pojmuje! (Mateusz XIX, 10, 11, 12).

Było to wczesną wiosną. Jechaliśmy już drugą dobę. Do wagonu wchodzili i wychodzili podróżni, udający się do różnych miejscowości, ale troje z nich jechało, jak i ja, od chwili odejścia pociągu: nieładna i niemłoda, o zmęczonej twarzy dama w nawpółmęskiem palcie i czapeczce, paląca papierosa; znajomy jej, człowiek rozmowny w wieku lat czterdziestu, z nowemi, porządnie ułożonemi walizami, i trzymający się jeszcze nauboczu, niskiego wzrostu pan o gwałtownych ruchach, niezbyt stary jeszcze, ale z przedwcześnie, widać, posiwiałemi kędzierzawemi włosami i niezwykle błyszczącemi oczami, szybko przebiegającemi z przedmiotu na przedmiot. Ubrany był w stare, ale przez drogiego krawca uszyte palto z barankowym kołnierzem i w wysoką barankową czapkę. Gdy rozpinał palto, widać było pod niem surdut i rosyjską wyszywaną koszulę. Osobliwość tego pana polegała jeszcze na tem, że od czasu do czasu wydawał dziwne dźwięki, podobne do pokasływania lub zaczętego i urwanego śmiechu.  Pan ten przez cały czas podróży starannie unikał obcowania i znajomości z pasażerami. Na zapytania sąsiadów odpowiadał krótko i ostro i albo czytał, albo palił, patrząc w okno, albo, wyjąwszy zapasy ze swego starego worka, pił herbatę lub jadł.  Zdawało mi się, że ta samotność mu ciąży, i kilka razy chciałem go zagadnąć, ale za każdym razem, kiedy oczy nasze się spotykały, co zdarzało się często, gdyż siedzieliśmy naprzeciw siebie, odwracał się, brał książkę lub patrzał w okno.  Następnego dnia przed wieczorem, w czasie postoju pociągu na dużej stacji, nerwowy ten pan poszedł po gorącą wodę i zaparzył sobie herbaty. Podróżny zaś z porządnemi, nowemi walizami, adwokat, jak się później dowiedziałem, poszedł ze swoją sąsiadką, damą w nawpółmęskiem palcie, palącą papierosa, na stację napić się herbaty.  Podczas nieobecności tych państwa do wagonu weszło kilka nowych osób, a w ich liczbie wysoki, ogolony, pomarszczony starzec, najwidoczniej kupiec, w elkowem futrze i w sukiennej czapce z ogromnym daszkiem. Kupiec usiadł naprzeciw miejsca, zajętego przez damę i adwokata, i natychmiast wdał się w rozmowę z młodym człowiekiem, sądząc z wyglądu — subjektem, który na tejże stacji wszedł do wagonu.  Siedziałem naprzeciw, nieco zboku, i ponieważ pociąg stał, mogłem, gdy nikt nie przechodził, słuchać urywków ich rozmowy. Z początku kupiec oznajmił, że jedzie do swego majątku, oddalonego tylko o jedną stację; potem jak zwykle zaczęli mówić o cenach, o handlu, rozmawiali o tem, jak dziś idzie handel w Moskwie, potem zaś zaczęli mówić o niżegorodzkim jarmarku. Subjekt rozpowiadał o jarmarcznych hulankach jakiegoś znajomego im obojgu kupca, ale starzec nie dał mu skończyć i sam zaczął opowiadać o dawnych hulankach w Kunawinie, w których sam uczestniczył.  Widocznie dumny był ze swego w nich udziału i z radością opowiadał, jak razem z tym właśnie znajomym zrobili w Kunawinie taki kawał, że go trzeba było opowiadać szeptem, na co subjekt zachichotał na cały wagon, a starzec też się roześmiał, wyszczerzając dwa żółte zęby.  Nie spodziewając się usłyszeć nic ciekawego, wstałem, żeby się przejść po peronie do odejścia pociągu. W drzwiach spotkałem adwokata z damą, rozprawiających z ożywieniem.  — Nie zdąży pan — powiedział do mnie towarzyski adwokat — zaraz drugi dzwonek!  Rzeczywiście, nie zdążyłem dojść do końca pociągu, gdy rozległ się dzwonek. Kiedy wróciłem między damą a adwokatem toczyła się dalej ożywiona rozmowa. Stary kupiec siedział naprzeciw nich w milczeniu, surowo patrząc przed siebie i zrzadka coś żując.  —...Następnie oznajmiła swemu mężowi — mówił, uśmiechając się, adwokat, kiedy przechodziłem koło niego — że nie może i nie chce żyć z nim, ponieważ...  I zaczął w dalszym ciągu opowiadać coś, czego już nie mogłem dosłyszeć. Wślad za mną weszli inni pasażerowie, przeszedł konduktor, wbiegł tragarz, i zapanował na dość długo hałas, który nie pozwalał słuchać rozmowy. Kiedy wszystko umilkło, usłyszałem znów głos adwokata; widocznie rozmowa przeszła z poszczególnego wypadku na tory ogólne.  Adwokat mówił o tem, że zagadnienie rozwodu zwraca teraz na siebie w Europie ogólną uwagę i że podobne wypadki zdarzają się u nas coraz częściej i częściej. Zauważywszy, że tylko jego głos słychać, adwokat zakończył swe przemówienie, zwracając się do starca:  — Dawniej tego nie było, nieprawdaż? — powiedział, uśmiechając się grzecznie.  Starzec chciał coś odpowiedzieć, ale w tej samej chwili pociąg ruszył, i kupiec, zdjąwszy czapkę, zaczął się żegnać i szeptem odmawiać modlitwy. Adwokat, zwróciwszy wzrok w inną stronę, uprzejmie czekał. Skończywszy modlitwę i trzykrotnie się przeżegnawszy, nasunął równo i głęboko swą czapkę, poprawił się na siedzeniu i zaczął mówić:  — I dawniej tak, panie mój, bywało, tylko rzadziej — powiedział. — W dzisiejszych czasach nie można się od tego uchronić. Za bardzo uczeni jesteśmy.  Pociąg jechał coraz prędzej i prędzej, turkocąc na spojeniach, i trudno było słuchać, ale rozmowa zaciekawiła mię, i przysiadłem się bliżej. Sąsiad mój, nerwowy pan o błyszczących oczach, zaciekawił się również i przysłuchiwał, nie wstając z miejsca.  — A czemuż to wykształcenie jest takie szkodliwe? — spytała dama z ledwie widocznym uśmiechem. — Czyż naprawdę lepiej jest żenić się tak, jak to dawniej bywało, kiedy narzeczony i narzeczona nawet się nie znali? — ciągnęła, jak to czyni wiele pań, odpowiadając nie na słowa swego rozmówcy, ale na te, które on miał według jej przypuszczeń wypowiedzieć. — Nie wiedzieli, czy kochają, czy mogą pokochać i, wychodząc za kogo się trafiło, męczyli się przez całe życie — mówiła, zwracając się do mnie, do adwokata, najmniej jednak do starca, z którym rozmawiała.  — Za bardzo już uczeni jesteśmy — powtórzył kupiec, pogardliwie patrząc na damę i zostawiając jej pytanie bez odpowiedzi.  — Pragnąłbym się dowiedzieć, jak sobie pan tłumaczy związek między wykształceniem a niezgodą w małżeństwie — spytał adwokat, z ledwie widocznym uśmiechem.  Kupiec chciał coś powiedzieć, ale dama mu przerwała:  — Nie, te czasy już minęły — powiedziała, ale adwokat ją zatrzymał:  — Niech mu pani pozwoli wypowiedzieć swe zdanie.  — Z nauki są tylko głupstwa — stanowczo rzekł starzec.  — Żenią takich, co się nie kochają, a potem dziwią się, że żyją w niezgodzie — śpiesznie mówiła dama, oglądając się na adwokata, na mnie, nawet na subjekta, który, powstawszy ze swego miejsca i oparłszy się o poręcz, słuchał rozmowy z uśmiechem.  — Przecież tylko zwierzęta można parzyć tak, jak gospodarz sobie życzy, a ludzie mają swoje skłonności, przywiązania — mówiła dama, chcąc widocznie dotknąć kupca.  — Zbytecznie pani to mówi — powiedział starzec — zwierzę to bydlę, a człowiekowi dane jest prawo.  — No, ale jak żyć z człowiekiem, kiedy miłości niema — wygłaszała wciąż z pośpiechem dama swe poglądy, które widocznie wydawały się jej bardzo nowoczesnemi.  — Dawniej nie łamano sobie nad tem głowy — przekonującym tonem powiedział stary. — Dziś dopiero to wprowadzono. Byle co, a żona zaraz mówi: — „Pójdę sobie od ciebie“. — Taka sama moda u chłopów się zaczęła. — „Na — mówi — masz swoje koszule i portki, a ja pójdę do Jaśka, on ma włosy bardziej kędzierzawe“. No i tłumacz jej tu. A w kobiecie przedewszystkiem powinien być strach.  Subjekt spojrzał na adwokata i na damę, i na mnie, widocznie powstrzymując uśmiech, gotów wyśmiać lub przytaknąć mowie kupca zależnie od tego, jak będzie przyjęta.  — Jakiż to strach? — spytała dama.  — Aby bała się swego męża, ot jaki strach.  — O, już jeżeli o to chodzi, ojczulku, to te czasy minęły — z pewną złością rzekła dama.  — Nie, proszę panią, te czasy minąć nie mogą. Jak była Ewa z żebra mężczyzny stworzona, taką zostanie do końca świata — powiedział stary i tak surowo i zwycięsko potrząsnął głową, że subjekt rozstrzygnął natychmiast, iż zwycięstwo jest po stronie kupca, i głośno się roześmiał.  — Tak, wy, mężczyźni, w ten sposób rozumujecie — mówiła dama, nie dając za wygraną i oglądając się na nas — sobie daliście wolność, a kobietę chcecie trzymać w zamknięciu, sami zaś na wszystko sobie pozwalacie.  — Pozwolenia nikt nie daje, ale od mężczyzny w domu nic nie przybędzie, a kobieta — żona to kruche naczynie — w dalszym ciągu moralizował kupiec.  Przekonywająca intonacja kupca najwidoczniej zwyciężała słuchaczy, i dama nawet czuła się pokonaną, ale się nie poddawała.  — Tak, ale ja sądzę, zgodzi się pan chyba, że kobieta jest człowiekiem i czuje jak mężczyzna. Cóż więc ma robić, jeśli nie kocha swego męża?  — Nie kocha — groźnie powtórzył kupiec, zmarszczywszy brwi i zacisnąwszy usta — ale pokocha!  Ten nieoczekiwany argument szczególnie spodobał się subjektowi, który mruknął coś potakująco.  — Ależ nie, nie pokocha — zaczęła dama — a jeżeli miłości niema, to do tego przecież nie można zmusić.  — No, a jeżeli żona zdradzi męża, wtedy co?  — To nie powinno się przytrafić — odrzekł kupiec — tego trzeba pilnować.  — A jeżeli się zdarzy, to co? Przecież się jednak zdarza.  — U niektórych ludzi się zdarza, a u nas nie — odrzekł kupiec.  Wszyscy zamilkli. Subjekt poruszył się, przysunął i, nie chcąc widocznie pozostać wtyle za innymi, zaczął z uśmiechem:  — Ot i naszemu zuchowi przytrafił się skandal. Też rozsądzić trudno. Też znalazła się kobieta puszczalska i zaczęła się łajdaczyć. A chłopak był poważny i solidny. Najpierw z biuralistą. Tłumaczył mąż najpierw po dobroci. Nie przestała. Obrzydliwe rzeczy robiła. Pieniądze mu ukradła. I bił ją. Ale cóż, coraz była gorsza. Z niechrzczonym, z żydem, przepraszam za wyrażenie, zaczęła krętactwa. Cóż miał robić? Rzucił ją zupełnie. Więc żyje jak kawaler, a ona się dalej puszcza.  — Bo głupi — powiedział stary. — Gdyby jej od początku nie popuszczał cugli, a trzymał krótko, żyłaby, jak trzeba. Swobody trzeba od początku nie dawać. Nie wierz koniowi w polu, a żonie — w domu.  Tymczasem przyszedł konduktor i spytał o bilety do najbliższej stacji. Stary oddał swój bilet.  — Tak, od początku trzeba kobiety trzymać krótko, bo inaczej — wszystko przepadło.  — No, a przecież pan sam dopiero co opowiadał, jak żonaci hulają na jarmarku w Kunawinie — powiedziałem, nie mogąc już wytrzymać.  — To już inna sprawa — odparł kupiec i pogrążył się w milczeniu.

 Kiedy rozbrzmiał dzwonek, kupiec wstał, wyciągnął worek z pod ławki, zapiął się i, uniósłszy kapelusza, wyszedł na platformę.

II

Wkrótce po wyjściu starego kupca rozpoczęła się rozmowa przy udziale kilku osób.  — To ci ojczulek — stare pokolenie — powiedział subjekt.  — Istny patrjarcha — rzekła dama — co za dzikie pojęcia o małżeństwie i kobiecie!  — Tak, dalecy jesteśmy od europejskiego poglądu na małżeństwo — dorzucił adwokat.  — Przecież rzeczą zasadniczą jest to właśnie, czego nie rozumieją tacy ludzie — powiedziała dama — że małżeństwo bez miłości nie jest małżeństwem, że tylko miłość uświęca małżeństwo i że prawdziwe małżeństwo to tylko takie, które uświęca miłość.  Subjekt słuchał z uśmiechem, chcąc zapamiętać jak najwięcej z tych mądrych rozmów.  W czasie przemówienia damy dał się za mną słyszeć dźwięk, przypominający jakby urywany śmiech albo porykiwanie, i spostrzegliśmy mego sąsiada, owego siwego samotnego pana o błyszczących oczach, który podczas rozmowy, najwidoczniej go interesującej, nieznacznie się do nas zbliżył. Pan ten stał, trzymając ręce na oparciu ławki, i najwidoczniej był czemś żywo poruszony. Twarz miał czerwoną, i policzek drgał mu nerwowo.  — Jakaż to miłość... miłość... uświęca małżeństwo? — powiedział, jąkając się.  Widząc podniecenie towarzysza, dama postarała się odpowiedzieć mu jak najdelikatniej i najbardziej rzeczowo.  — Prawdziwa miłość... Jeżeli taka miłość istnieje między mężczyzną i kobietą, wtedy możliwe jest i małżeństwo — rzekła dama.  — Tak, ale co należy rozumieć pod prawdziwą miłością? — spytał, wstydliwie się uśmiechając i mieszając, pan z błyszczącemi oczyma.  — Wszyscy wiedzą, co to jest miłość — odparła dama, chcąc, widocznie, przerwać tę rozmowę.  — A ja nie wiem — odpowiedział siwy pan. — Trzeba określić, co pani przez to rozumie.  — Co? całkiem poprostu — rzekła dama, zamyślając się jednak. — Miłość to całkowite wyróżnienie jednego lub jednej ponad wszystkich pozostałych.  — Wyróżnienie na jaki przeciąg czasu? na miesiąc czy dwa, czy na pół godziny? — zawołał siwy pan i roześmiał się.  — Nie, przepraszam, pan, zdaje się, nie o tem samem mówi.  — Nie, o tem samem właśnie.  — Pani twierdzi — wtrącił się adwokat, wskazując na damę — że małżeństwo powinno wypływać przedewszystkiem z przywiązania (z miłości, jeśli pan sobie życzy), jeżeli więc ono istnieje, to tylko w tym wypadku małżeństwo stanowi, jakby to powiedzieć, coś uświęconego, i co za tem idzie, każde małżeństwo, którego podstawą nie jest naturalne przywiązanie — miłość, jeżeli pan chce — nie ma w sobie nic moralnie wiążącego. Czy dobrze rozumiem? — zwrócił się ku damie.  Dama ruchem głowy wyraziła uznanie dla dobrego wyjaśnienia jej myśli.  — Następnie — ciągnął dalej adwokat, ale nerwowy pan z błyszczącemi teraz ogniem oczyma widocznie z trudem już się powstrzymywał i, nie dając adwokatowi dokończyć, powiedział:  — Nie, właśnie o tem samem mówię, o wyróżnianiu jednego lub jednej ponad wszystkich innych, ale zapytuję tylko, jak długo ma trwać to wyróżnienie.  — Jak długo? długo, czasem całe życie — odparła dama, wzruszając ramionami.  — Ależ to zdarza się tylko w romansach, a w życiu nigdy. W życiu takie wyróżnienie jednego nad innych trwa lata, co jest już bardzo rzadkie, częściej miesiące, a zwykle tygodnie, dni, godziny — mówił, wiedząc widocznie, że zadziwia wszystkich swojem zdaniem, i z tego właśnie zadowolony.  — Ach! cóż pan mówi! Ależ nie... Nie, niech pan pozwoli! — zawołaliśmy jednocześnie. Nawet subjekt wydał swój nieokreślony dźwięk.  — Tak, wiem — przekrzykiwał nas siwy pan — wy mówicie o tem, co powszechnie uważa się za istniejące, a ja mówię o tem, co istnieje rzeczywiście. Każdy mężczyzna czuje do każdej ładnej kobiety to, co wy nazywacie miłością.  — Ach, to, co pan mówi, jest okropne. Istnieje przecież w stosunkach ludzkich uczucie, które nazywa się miłością i które trwa nie miesiące i lata, a całe życie?  — Niema, niema. Jeżeli nawet przypuścimy, że mężczyzna wyróżnił pewną kobietę na całe życie, to kobieta ta, według wszelkiego prawdopodobieństwa, wyróżni innego. Tak zawsze było i jest na świecie — powiedział i, wyjąwszy papierosa, zaczął palić.  — Nie, to zajść nie może — dodał — tak samo, jak nie może się zdarzyć, żeby na wozie z grochem dwa upatrzone ziarnka ułożyły się obok siebie. A prócz tego tu nietylko prawdopodobnie, ale z pewnością zacznie się przesyt. Kochać przez całe życie jednego lub jedną, to to samo, co powiedzieć, że jedna świeczka będzie się paliła przez całe życie — mówił, zaciągając się chciwie papierosem.  — Ale pan wciąż mówi o cielesnej miłości. Czy nie uznaje pan miłości, opartej na wspólnych ideałach, na duchowem pokrewieństwie? — spytała dama.  — Pokrewieństwo duchowe! Wspólnota ideałów! — powtórzył, wydając swój dźwięk. — Ale w takim razie pocóż spać razem? (Przepraszam za brutalność.) A przecież na skutek wspólnych ideałów ludzie kładą się razem spać — rzekł i roześmiał się nerwowo.  — Niech pan pozwoli jednak — fakty przeczą temu, co pan mówi. Widzimy, że małżeństwa istnieją, że społeczeństwo lub większa jego część żyje w małżeństwie, a wielu ludzi żyje przykładnie podczas długiego nawet pożycia małżeńskiego.  Siwy pan znów się roześmiał.