Sobowtór ukochanego - Stefania Jagielnicka-Kamieniecka - ebook

Sobowtór ukochanego ebook

Stefania Jagielnicka Kamieniecka

3,0

Opis

"Villefranche-Sur-Mer stanowiło idealne miejsce na przeżycie miłości. Plaża nie była kamienista jak w Nicei, gdzie trzeba by chodzić w specjalnych butach, lecz pokryta drobniutkim żwirkiem dogodnym na spacery Krystyny z Pawłem, z którym spędzała wiele fascynujących godzin pod bezchmurnym niebem. Wystarczyło stanąć przy skałkach i wrzucić nieco pokarmu do wody, a już pojawiała się cała ławica rybek. Wspaniale też pływało się im we dwójkę w spokojnym morzu bez fal." (fragment książki)

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 276

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (1 ocena)
0
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Stefania Jagielnicka-Kamieniecka

Sobowtór ukochanego

© Stefania Jagielnicka-Kamieniecka, 2017

Villefranche-Sur-Mer stanowiło idealne miejsce na przeżycie miłości. Plaża nie była kamienista jak w Nicei, gdzie trzeba by chodzić w specjalnych butach, lecz pokryta drobniutkim żwirkiem dogodnym na spacery Krystyny z Pawłem, z którym spędzała wiele fascynujących godzin pod bezchmurnym niebem. Wystarczyło stanąć przy skałkach i wrzucić nieco pokarmu do wody, a już pojawiała się cała ławica rybek. Wspaniale też pływało się im we dwójkę w spokojnym morzu bez fal (fragment książki).

ISBN 978-83-8126-346-7

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

Rozdział 1

Rysiek Rutkiewicz. To nazwisko nie schodziło z ust bywalców Kąpieliska Miejskiego w Bytomiu, ponieważ jego właściciel był tajemniczą postacią. Młodzieniec ów wyróżniał się nie tylko urodą, lecz również ubiorem i zachowaniem. Wysoki, atletycznie zbudowany brunet, ze sfalowanymi, zaczesanymi do tyłu włosami zakrywającymi kark, regularnymi rysami twarzy i ogromnymi, malachitowymi oczami okolonymi rzęsami marzyciela, wywołującymi westchnienia dziewcząt. Przyjeżdżał na luksusowym, białym rowerze. Skąd on go wytrzasnął? Nikt nie miał takiego. Chodziło się po mieście pieszo. Samochody też rzadko widziało się na ulicach. Jeden rozklekotany, stary tramwaj jeździł krótką trasą, od początku ulicy Piekarskiej do kościoła Najświętszej Trójcy w pobliżu Rynku, czyli placu Stalina.

Rysiek nosił kolorowe, sportowe koszule, idealnie wyprasowane. Składał je starannie na czystym, żółtym kocu, wraz z lnianymi białymi spodniami. Zostawiał ubranie na trawniku i wchodził do basenu. Wszyscy stawali na brzegu i przyglądali się jego pływackim wyczynom. On jednak nic sobie z tego nie robił. Po wyjściu z wody wracał na koc, ubierał się, wsiadał na rower i opuszczał kąpielisko.

Piętnastoletnia Krysia nigdy dotąd nie widziała tak atrakcyjnego mężczyzny. Nawet w filmach. Wpatrywała się w niego jak w bóstwo. Odnosiła wrażenie, że jego głowę otacza aureola, jak na obrazkach świętych. Marzyła o nim dniami i nocami.

Zaczęło się od wypowiedzianego kiedyś mimochodem przez jej babkę stwierdzenia, które zakonotowała: „Jeżeli człowiek czegoś pragnie, musi o tym nieustannie marzyć, żeby to osiągnąć”. Lubiła marzyć. Ot tak, dla samej przyjemności. Nie sądziła, że może to mieć wpływ na jej losy. Lecz od tej chwili zaczęła poważnie traktować swoje marzenia, nie zważając na to, że nie są zbyt realne. Jednak istniała chyba szansa spełnienia przynajmniej tego, aby poznać Ryśka Rutkiewicza?

Były wakacje. Po powrocie od ciotki mieszkającej w Sopocie co dzień chodziła na kąpielisko w Parku Miejskim, w rodzinnym mieście Bytomiu. Kochała je, dumna była z jego historii i wolnościowych tradycji. Czuła się bytomianką, lecz nie Ślązaczką, ponieważ jej rodzice pochodzili ze Lwowa. Zostali repatriowani, jak to się określało, a oznaczało wypędzenie z domu na Wschodzie z dwoma walizkami. Ci wydaleni po wojnie ze wschodnich terenów Polski stanowili większą część mieszkańców Bytomia. Różnili się pozytywnie od Ślązaków. Wielu z nich należało do elity miasta. Zajęli miejsce przesiedlonych Niemców. Jednak ów wspaniały, piękny Lwów z rzewnych wspomnień rodziców był Krysi obcy. Zrosła się z zadymionym pejzażem górniczego Bytomia, z charakterystycznymi szybami kopalnianymi na horyzoncie, które pojawiały się na wszystkich jej szkolnych rysunkach.

Rysiek Rutkiewicz, podobnie jak ona, co dzień zjawiał się na kąpielisku. Mógł mieć już dwadzieścia lat, lecz jej nie interesowali rówieśnicy ani też inni szarzy, nieciekawi młodzieńcy spotykani na co dzień. W ponurej peerelowskiej rzeczywistości rzadko pojawiały się takie postacie jak Rysiek. W Bytomiu stanowili je artyści Opery Śląskiej, repatriowani świetni śpiewacy Opery Lwowskiej. Każdy i każda z nich stawali się legendą, obrastali mitami. Najbardziej malowniczy wygląd miał reżyser Fotygo-Folański. Ów zgrzybiały starzec z długimi białymi włosami, związanymi w kucyk, nosił dziewiętnastowieczny strój i podpierał się laseczką z artystyczną mosiężną główką. W chłodne dni wkładał pelerynę i malarski beret z kokardą.

Od starszej kuzynki Krysia dowiedziała się, że artyści spotykają się w kawiarni „Hel” położonej w pobliżu opery, przy ulicy Moniuszki, przy której usytuowane były też dwa najokazalsze w mieście, secesyjne budynki: Opery Śląskiej i szkoły muzycznej. Jednak nigdy nie odważyła się zajrzeć do tej kawiarni. Gdy spotkała przypadkiem na ulicy jakiegoś śpiewaka lub śpiewaczkę, z wrażenia uginały się pod nią nogi. Znała ich ze sceny. Od dziewiątego roku życia co dzień chodziła do opery. Zabierała ją ze sobą sąsiadka, która pracowała tam jako garderobiana na balkonie. Stawiała dla Krysi stołek w przejściu między rzędami, tuż przy balustradzie, skąd dziewczynka miała doskonały widok. Zafascynowana siedziała do końca przedstawienia. Nie rozumiała dokładnie treści, chociaż w tych czasach nie śpiewano oper w językach kompozytorów, tylko w polskim tłumaczeniu. Jednak muzykę chłonęła nie tylko uszami, lecz całym sercem. Czasami ze wzruszenia spływały jej po policzkach łzy. Tutaj po raz pierwszy odczuła podniecenie seksualne podczas oglądania baletu „Nocy Walpurgii” w operze „Faust”. To opera ukształtowała świat jej uczuć i marzeń.

Nazajutrz po powrocie ze szkoły odgrywała fragmenty spektaklu w pustej w ciągu dnia sypialni. Patrzyła przy tym na obraz Matki Boskiej wiszący nad połączonymi łóżkami rodziców. Dziwiło ją, że z każdego punktu pokoju odnosi wrażenie, iż Madonna patrzy jej prosto w oczy.

Gdy ujrzała Ryśka po raz pierwszy, spytała kuzynkę, z którą przyszła na basen, kim jest ten wspaniały mężczyzna.

— Nie wiesz? — zdziwiła się Ela. — To Rysiek Rutkiewicz.

— A kto to taki?

— Niebieski ptak — zaśmiała się jej kuzynka. — Jest tajemniczą postacią. Nikt nic o nim nie wie. Tyle tylko, że nazywa się Rysiek Rutkiewicz. To wszyscy wiedzą.

W ówczesnej propagandzie określenie „niebieski ptak” brzmiało jednoznacznie pejoratywnie. Była to ulubiona figura, obok bikiniarzy czy spekulantów, stosowana wobec rozmaitych „szkodników” odstających od przyjętych w PRL-u norm. Słowem takim określało się lekkoducha, pasożyta, trutnia. Byli to ludzie, którzy świadomie lub nie, poszerzali na swoje sposoby przestrzenie wolności. Dzięki którym ówczesne życie było trochę znośniejsze, barwniejsze.

Niestety, marzenie poznania Ryśka Rutkiewicza nie spełniło się. Przyglądała mu się z daleka. Nie śmiała nawet zbliżyć się do niego, więc jakżeby miało się spełnić? Podczas następnych wakacji nie przyjeżdżał już na basen, lecz wciąż pojawiał się w jej wyobraźni. W błękitnej koszuli i białych lnianych spodniach, opromieniony aureolą tajemniczości. Zastanawiała się często, co mogło się z nim stać. Brzmiały jej wówczas w uszach słowa jednego z przebojów: Niebieskie ptaki do paki. Nie mogła znieść myśli, że ów niezwykły młodzieniec siedzi w więzieniu. Pocieszała się jednak, że może po prostu przeniósł się do innego miasta. Marzyła o tym, by go jeszcze kiedyś spotkać.

Rozdział 2

Najbardziej lubiła marzyć w lecie, gdy po błękitnym niebie chyłkiem przemykały obłoczki. Na łonie bujnej natury Parku Miejskiego, w którym rosły stuletnie drzewa, głównie liściaste: kasztany, dęby, klony, topole, pachnące akacje, buki, wierzby. Przychodziła tu od początku wiosny aż do późnej jesieni. Zawsze z książką. Siadała na ławce pod ogromnym kasztanem. Czasami uczyła się, czasem czytała, ale najczęściej poddawała się marzeniom, słuchając śpiewu ptaków i szumu liści.

Kiedyś w jakimś kobiecym piśmie przeczytała artykuł, z którego dowiedziała się, że między ludźmi i drzewami istnieje ścisła więź. Każdy człowiek, w zależności od daty urodzenia, posiada swoje osobiste drzewo, które towarzyszy mu przez całe życie. Przed dwoma tysiącami lat Celtowie opracowali horoskop bazujący na różnych gatunkach drzew, odmiennie niż powszechnie znany horoskop astrologiczny oparty na Zodiaku. Uważali, że każdy ma swojego przedstawiciela w jednym z drzew. Są drzewa ozdobne i skromne, delikatne i mocne, rosnące w większych skupiskach i samotne — podobnie jak ludzie. Zapamiętała, że drzewem charakteryzującym ludzi urodzonych, tak jak ona, między piętnastym a dwudziestym czwartym maja, jest kasztan. Osoby z nim związane są bardzo zmysłowe, ponieważ jednak przywiązują dużą wagę do zasada moralnych, nieco purytańskie. Sądzą, że jedyny sposób na zaspokojenie ich potrzeb erotycznych stanowi małżeństwo.

O tak. Najczęściej marzyła o miłości i szczęśliwym małżeństwie z Ryśkiem Rutkiewiczem, z dwójką dzieci, chłopczykiem i dziewczynką. Modliła się, by go kiedyś poznać i rozkochać w sobie.

Od dziecka pragnęła być kim niezwykłym, mieć barwne, atrakcyjne życie na szczytach jakiejś kariery. Zostać aktorką lub śpiewaczką operową albo wybitną pianistką. A może pisarką? Trudno jej jednak było uwierzyć, że jest to możliwe. Miała wprawdzie marzące, słodko-czekoladowe oczy z długimi rzęsami, czarne, gęste włosy, splecione w gruby warkocz, jasną, alabastrową cerę, ale — niestety — pokaźny orli nos i zbyt szerokie usta. Najbardziej martwiła ją chłopięca figura z wąskimi biodrami, szerokimi ramionami i małymi piersiami, a przy tym była za niska na aktorkę. Pisać potrafiła tylko wypracowania z języka polskiego, za które zawsze dostawała piątkę. Ale nigdy nic innego nie napisała. Nie prowadziła nawet pamiętnika. Uczyła się wprawdzie gry na fortepianie, lecz nie wykazywała specjalnego talentu. Nie umiała też zbyt pięknie śpiewać.

Czytała w tym czasie wiele powieści. Zapisała się do biblioteki, z której wypożyczała wszystkie książki po kolei, jak leci. Napisać powieść! Stanowiło to jedno z jej marzeń. Ale jak? Nawet nie próbowała. Jednak było to tak silne pragnienie, że okłamała szkolną koleżankę Irkę, iż pisze książkę. Co dzień, gdy po lekcjach wracały do domu, opowiadała jej kolejne dzieje bohaterki czytanej aktualnie powieści, podszywając się pod jej autorkę. Irka podziwiała ją i wróżyła jej karierę literacką. Krysię dręczyły wyrzuty sumienia z powodu tej obrzydliwej mistyfikacji, lecz bała się do niej przyznać. Pewna była, że Irka ją potępi, oburzy się na nią. W końcu wyspowiadała się z tego. Ksiądz nakazał jej wyprowadzenie przyjaciółki z błędu.

— Zerwanie przyjaźni będzie stanowić pokutę za ten grzech — pouczył.

Więc po długim wahaniu powiedziała Irce prawdę. O dziwo, koleżanka przeszła nad tym do porządku dziennego, nie robiąc jej najmniejszych wyrzutów. Krysia była tym wzruszona.

— Naprawdę, nie masz mi tego za złe? — spytała drżącym głosem.

— No, coś ty? Poznałam bardzo fajną książkę… Też chciałabym czytać i marzyć, tak jak ty. Tylko wiesz, ja nigdy nie mam na to czasu. Wolę, żebyś mi to wszystko opowiadała. Ty wciąż o czymś marzysz. A ja… Nieraz, po odrobieniu lekcji siadam, żeby sobie pomarzyć, i od razu przypomina mi się, że mam coś ważnego do zrobienia.

Odtąd Irka stała się jej najlepszą przyjaciółką, którą wyciągała do kina na francuskie i włoskie filmy, jedyne zachodnie w kinie „Bałtyk”. Poza nimi wyświetlano tylko radzieckie i polskie. Jednak Irka bardziej lubiła słuchać opowiadania przyjaciółki o czytanych aktualnie powieściach. Ta zaś zazdrościła jej rodziców, ojca architekta i matki, prawdziwej damy z polakierowanymi na czerwono paznokciami. To też było jedno z marzeń Krysi. Mieć takich rodziców! Tymczasem jej ojciec pracował jako elektryk w kopalni „Rozbark”, a matka była krawcową. Jednak mimo wszystko bardzo ich kochała. Zwłaszcza mamusię, która zawsze tryskała humorem i podśpiewywała sprośne piosenki. Sama je chyba wymyślała, jak na przykład tę:

Ludzie mówią, ludzie twierdzą,

że u chłopów jaja śmierdzą,

a ja biedny nie wiem sam,

czym je perfumować mam.

Podśpiewywała sobie tylko, gdy były same, bo kiedyś wyrwało się jej przy ojcu, a ten skarcił ją, że to nieodpowiednie dla uszu dorastającej dziewczynki. Lecz Krysi podobały się te piosneczki. Śmiała się z nich nieraz do rozpuku, a jej mama cieszyła się z tego, bo bardzo lubiła trochę pożartować, w odróżnieniu od poważnego ojca.

Rozdział 3

Ukończyła właśnie szesnaście lat, gdy pewnego dnia, po powrocie ojca z pracy, rodzice wyjęli z szuflady komody jakieś papiery i rozłożyli je na stole. Uderzyły ją ich poważne, uroczyste miny.

— Jesteś już na tyle duża, że postanowiliśmy powiedzieć ci prawdę — rzekł ojciec, spuszczając wzrok z wyraźnym zakłopotaniem. — Zostałaś przez nas adoptowana jako trzyletnia sierotka. Twoi rodzice byli nieznani.

Krystyna zbladła. Przed jej oczami wszystko zaczęło tańczyć.

— Wiesz, jak bardzo cię kochamy, dlatego nie mogliśmy cię dłużej okłamywać — dodała matka. — W wieku dojrzewania różne myśli przychodzą dziecku do głowy. Pewnie zauważyłaś, że nie jesteś do nikogo z naszej rodziny podobna. Nikt nie ma takich ciemnych oczu i włosów jak ty. Musieliśmy ci to w końcu powiedzieć.

Dziewczynka usiadła przy stole, pochyliła się nad papierami, lecz nic nie mogła przeczytać, bo przed oczami latały jej czarne płaty.

— I nic nie wiadomo o mojej… mamie — spytała drżącym głosem, ciężko oddychając — tej niby prawdziwej?

— Absolutnie nic. Poczytaj sobie.

— Wy jesteście moimi rodzicami! — krzyknęła nagle. — Nie interesują mnie te papiery. Taka matka, która nie chce swojego dziecka, nie jest matką! Ona mnie obchodzi tyle, co zeszłoroczny śnieg! — Mocno objęła swoją mamusię. — Kocham was tak samo, jak wy mnie. Szkoda tylko, że nie mam siostrzyczki albo braciszka. Może mam, tylko nigdy ich nie poznam — posmutniała.

— Jedno z nas musi być bezpłodne, bo bardzo pragnęliśmy dziecka. — Rozłożył bezradnie ręce jej ojciec. — W końcu postanowiliśmy adoptować jakąś dziewczynkę. Pojechaliśmy do Domu Dziecka w Szopienicach i od razu zdecydowaliśmy się na ciebie. Byłaś taka śliczna, uśmiechałaś się do nas. Wyciągnęłaś do mamci ręce i powiedziałaś „mama”. A jej ze wzruszenia popłynęły z oczu łzy.

— Ta… kobieta nigdy nie chciała mnie przynajmniej zobaczyć? — spytała dziewczynka drżącym głosem, ukrywając wzburzenie.

— Nie mogła — odpowiedział ojciec. — To niemożliwe. Musiała podpisać taką… blankietową anonimową zgodę. Oznacza ona, że oddający dziecko do adopcji nie zna i w przyszłości nie będzie znał danych osób adoptujących jego dziecko. My też nie otrzymaliśmy żadnych informacji o twojej biologicznej matce. W akcie urodzenia to my jesteśmy wpisani jako twoi rodzice.

— Nie szkodzi. To mnie w ogóle nie interesuje. Mam kochanych rodziców i żadnej wyrodnej matki nie chcę znać — zakończyła rozmowę na ten temat.

Przed rodzicami trzymała fason, pozornie bagatelizując tę wiadomość, jednak w jej wnętrzu wszystko bulgotało. Nie była w stanie jeść, gdy usiedli do kolacji.

W nocy długo nie mogła usnąć. Myślała o swojej biologicznej matce, nie osądzając jej już tak surowo.

Nie wiadomo, dlaczego zmuszona była mnie oddać. Mogła być w tragicznej sytuacji. Może została zgwałcona. A może była alkoholiczką albo, co nie daj Boże, prostytutką. No, nie wiadomo. Lepiej nie wiedzieć, jaka była… Ciekawe, czy jestem do niej podobna? Prawdopodobnie. Szkoda, bo wolałabym być blondynką i mieć taką kobiecą figurę jak mamusia.

Teraz dopiero tak naprawdę uświadomiła sobie, jak bardzo kocha rodziców — uczciwych, pracowitych ludzi. Od tego czasu przestała zazdrościć Irce. Jej matka ją urodziła, więc kochała jako własne dziecko. Natomiast jej rodzice obcą dziewczynkę pokochali jak swoją. Wszystkiego się dla niej wyrzekali, żeby kupić pianino i opłacać jej prywatne lekcje gry na fortepianie. Matka po nocach szyła dla niej śliczne sukienki. Nigdy za nic jej nie karali, na wszystko jej pozwalali, w odróżnieniu od rodziców Ireny, którzy trzymali ją krótko.

Postanowiła więcej o tym nie myśleć. Wciąż jednak nachodziły ją różne myśli o biologicznych rodzicach. W jej rodzinie byli sami prości ludzie z podstawowym wykształceniem. Tymczasem ona chodziła do liceum, miała dobre stopnie, choć nie poświęcała zbyt wiele czasu na naukę. Nikt w jej rodzinie nie czytał książek, nikt nie grał na żadnym instrumencie, nikt nigdy nie był w operze… No i w ogóle, zupełnie do nich nie pasowała. Miała inne geny, odziedziczyła widocznie zdolności i zamiłowania po biologicznych rodzicach. Coraz częściej ogarniała ją tęsknota za nieznaną rodziną. Może ten Rysiek Rutkiewicz to jej krewny i dlatego tak bardzo jest nim zafascynowana? Może nawet jej brat?

Chyba dlatego czuła się wyobcowana, jakby była kimś zupełnie innym niż otaczający ją ludzie, jakby należała do innego świata. W miarę dorastania często odnosiła wrażenie, że wszystko, co dzieje się w jej życiu, przeszłość i teraźniejszość, jest nieistotne, nie ma zbytniego znaczenia w tej prawdziwej rzeczywistości rozgrywającej się poza zasięgiem jej świadomości. Głowiła się nieustannie, jakie jest to ważne, prawdziwe życie. Czytała tak wiele różnych książek, a jednak wciąż odnosiła wrażenie, że to nie „To”, że tak naprawdę chodzi o coś zupełnie innego. Często pogrążała się w zadumie. Czuła, wyraźnie czuła, że istnieje coś bardzo ważnego, czego ludzie nie są w stanie odkryć. Najczęściej było to ukryte w muzyce, czasami w poezji. Ale czym owo „To” mogło być? Przekonana była, że znalazłaby je, gdyby spełniły się jej marzenia. Widocznie miała je w genach po biologicznych rodzicach, którzy musieli być artystami, a przynajmniej jedno z nich. Ale jak miały się spełnić? Chciała być kimś wybitnym. Tymczasem nie miała żadnego talentu. Dobre stopnie to za mało, żeby zostać kimś niezwykłym. Z nauki gry na pianinie nic nie wychodziło, nauczyciel wciąż się na nią złościł. Próbowała ostatnio pisać pamiętnik i też jej to nie najlepiej szło. O miłości mogła tylko marzyć. Ten Rysiek Rutkiewicz nawet na nią nie spojrzał. Tak, jedyne, co jej pozostało, to marzenia, które chyba nigdy się nie spełnią. Zostanie starą panną, po maturze pewnie nie dostanie się na studia i czeka ją jałowe życie urzędniczki.

Rozdział 4

Marzenia Krysi nieustannie się zmieniały. Nie była w nich wytrwała. Raz chciała być aktorką, raz śpiewaczką, a raz pianistką. Gdy dochodziła do wniosku, że któreś nie ma szansy spełnienia, zastępowało je następne. Tylko to jedno, by zostać pisarką, prześladowało ją najuporczywiej. Czasami inne pragnienie odsuwało je na dno świadomości, by po pewnym czasie ni stąd ni zowąd wybuchnąć z całą mocą. Choć nic nie wskazywało na to, żeby mogło się ziścić. Wciąż nie znajdowała ani pomysłu, ani czasu na pisanie.

Chodziła do żeńskiego liceum, więc zapraszano na zabawy uczniów liceum męskiego. Miała powodzenie, lecz nie umawiała się na randki. Nie interesowali jej chłopcy w jej wieku. Były to jedyne dwa w Bytomiu licea starego, przedwojennego typu. Poza nimi istniały koedukacyjne komunistyczne licea Towarzystwa Przyjaciół Dzieci. Zarówno jej jak i Irki rodzice pochodzili ze Lwowa i mieli antyreżimowe nastawienie, więc posłali córki do liceum nazywanego „klasztorem”, chociaż TPD-owskie znajdowało się w pobliżu. Musiały chodzić w granatowych mundurkach z białymi kołnierzykami i z tarczą na ramieniu przedstawiającą numer oraz emblemat szkoły.

Przedwojenni nauczyciele przemycali religijne i patriotyczne treści, które chłonęły całym sercem, ponieważ w domu też były wychowywane w tym duchu. Jednak rzadko udzielała się im frustracja rodziców narzekających na PRL-owską rzeczywistość. Spokojnie usypiały przy buczeniu zagłuszanej „Wolnej Europy”, którą ich młody wychowawca, uczący historii, nazywał „szczekaczką“. On niestety i dyrektorka szkoły byli zagorzałymi komunistami, co dręczyło je nieraz schizofrenicznym rozdwojeniem, ponieważ obojga lubiły. Na szczęście młoda, śliczna pani od rosyjskiego nie usiłowała ich indoktrynować. Nazywały ją Tatianą, gdyż pięknie czytała na głos list Tatiany do Oniegina i uczyła ich starych rosyjskich ballad. Jednak po roku zastąpiła ją wredna, gruba Rosjanka nazywana przez nie „sobaką”. Teraz musiały śpiewać hymn Związku Radzieckiego i inne sowieckie pieśni, jak na przykład „Pławno Amur swoi wołny niesiot”. Krystyna najbardziej lubiła lekcje języka francuskiego. Uwielbiała Gerarda Philipa i filmy, w których występował. Lubiła też nauczycielkę nauczającą tego języka. Była to atrakcyjna, szykowna paryżanka. Jej polscy rodzice jako komuniści zmuszeni byli przed wojną wyemigrować do Francji i dopiero po niej powrócili do Polski. Najwięcej dowiedziała się od niej o Paryżu, który był jej ukochanym miastem. Na podstawie jej opowiadań również je pokochała. Z tego powodu pilnie uczyła się języka francuskiego i marzyła, żeby kiedyś zobaczyć te cuda na własne oczy. Było to jej kolejne marzenie. Marzenie ściętej głowy!

Kiedyś siedziała na ławce parku i powtarzała materiał z geografii, szczególnie zagłębiła się w rozdział o stolicy Francji. Po jakimś czasie odłożyła podręcznik i… znalazła się na Gare du Nord. Rozpierała ją radość. Panował niesamowity ruch i gwar. Sprzedawcy gazet wykrzykiwali tytuły najświeższych wiadomości. Mrowie ludzi zmierzało do wyjścia. Jedni wykrzykiwali jakieś nazwiska, inni padali sobie w ramiona. Wokół wirowały słowa brzmiące dla jej ucha jak muzyka. Powoli przeciskała się w tłumie wzdłuż hali do wyjścia. Gdy stanęła przed dworcem, wzrok jej padł na sklep z napisem Fleurs. Spostrzegła przed nim wielobarwne kwiaty. Weszła do środka, gdzie oszołomił ją zapach jaśminów i bzów. Kupiła jedną szkarłatną różę i wpięła ją we włosy. Po wyjściu z kwiaciarni znalazła się na ruchliwym Place de Roubaix. Przyglądała się oryginalnie ubranym, mocno umalowanym dziewczynom i innym przechodniom, a także luksusowym samochodom i autobusom. Po chwili przeszła na drugą stronę i ruszyła przed siebie. Wkrótce znalazła się w labiryncie małych uliczek. Słońce oświetlało ich piękne, barwne fasady. Mijała liczne butiki, pożerając wzrokiem wystawy. Przed sklepami spożywczymi wystawione były stragany z owocami i jarzynami. Nad nimi zwisały zioła i bukiety wielobarwnych kwiatów. Kobiety robiły zakupy, przystawały ze znajomymi na pogawędkę. Z małej kafejki unosił się zapach świeżo parzonej kawy i świeżych croissantów. Zamierzała do niej wejść i… ocknęła się. Znów siedziała na ławce w parku.

Jej liceum to istotnie był „klasztor”. Żadnej z dziewcząt nawet do głowy nie przyszłoby malowanie się, palenie papierosów czy picie alkoholu. Nawet na balu maturalnym nie mogło być o tym mowy. Tyle tylko, że wystroiły się i włożyły buty na wysokich obcasach. Mama uszyła jej piękną sukienkę z błękitnej tafty, rozkloszowaną i obcisłą w talii, z małym dekoltem, a ojciec ofiarował zrobione na zamówienie u szewca czarne „czółenka”, jak nazywano buty na wysokim obcasie, podobne do późniejszych szpilek, z tą różnicą, że miały grubsze obcasy.

Seks stanowił dla nich tabu. Niejakiego wtajemniczenia dokonała pewna książka, którą zdobyła jedna z nich. Krysi przypadła rola czytania jej na głos w czasie przerw i po lekcjach, Irka zaś trzymała wartę przy drzwiach, żeby ich na tym nie przyłapano. Książka ta stała się dla nich objawieniem, z wypiekami na twarzy poznawały stadia rozwoju ludzkiej seksualności, mechanizmy układu płciowego, problemy defloracji, przebiegu stosunku, orgazmu itp. Lecz była to jedynie teoria, o praktyce nie miały zielonego pojęcia. Na zabawach szkolnych flirtowały z chłopcami z liceum męskiego, jednak nigdy nie doszło nawet do ukradkowego pocałunku.

Od tego czasu najskrytszym marzeniem Krysi stał się ten pierwszy raz. Wyobrażała to sobie całkiem mgliście, bo nie miała pojęcia, jakby to było. Odmalowywała to sobie tak odświętnie jako coś pięknego, najpiękniejszego w życiu. Jako coś, po co właściwie żyła. Często myślała, jak to będzie, kiedy pewnego razu zostanie sam na sam z mężczyzną, którego kocha. To musi być Rysiek Rutkiewicz!

Niejeden chłopak się w niej podkochiwał, lecz ona ich ignorowała. Owszem, lubiła tańczyć, lecz bujała w obłokach. Wciąż marzyła o Ryśku, którego nie mogła zapomnieć. Nie traciła nadziei, że go jeszcze kiedyś spotka.

Przyśnił się jej pewnej nocy. Był to dziwny sen. Po prostu nie z tej ziemi:

Szły z Irką wyboistą drogą w nieznane. Nagle, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki pojawiły się po obu stronach cudowne widoki. Zorientowały się, że są w… niebie niedostępnym dla takich grzesznic jak one. W każdej chwili mogły zostać odkryte, że odważyły się tu wejść. Irena była przestraszona. Tymczasem ona odniosła wrażenie, że doskonale zna drogę, poczuła się pewna siebie i rozluźniona. Ogarnęło ją oszałamiające uczucie, że po raz pierwszy w życiu znalazła się w swoim świecie, w tym, do którego należała, lecz nigdy dotąd nie miała do niego dostępu. Poczuła, że znajduje się we właściwym miejscu. W tej innej rzeczywistości. Tej, za którą tak nieprzytomnie tęskniła. Gdy na horyzoncie ukazały się stoki gór, pewnie skręciła i wkrótce znalazły się na skraju iglastego lasu. Było tu podobnie jak w Tatrach, ale o wiele piękniej.

Irka zaczęła rozglądać się lękliwie i położyła palec na ustach, nakazując milczenie. Na jej twarzy malowało się przerażenie, trzęsła się wręcz ze strachu. Tymczasem ona rozkoszowała się żywicznym zapachem i śpiewem ptaków, chłonęła widok drzew. Idąc z zadartą głową, obserwowała ich koronkowe wzory na farbkowym niebie. Rozpoznawała je: sosna, świerk, jodła, modrzew. Najbardziej urzekły ją bujne sosny górskie, które znała tylko z rycin w podręczniku do przyrody. Zachwycały ją ich szczoteczkowe gałęzie z gęstymi, długimi igłami. Przyciągały ją tak mocno, że w pewnym momencie objęła pień jednej z nich i mocno się do niej przytuliła. Nie mogła się od niej oderwać. Czuła się z nią zjednoczona. Jej świadomość została bez reszty opanowana dziękczynną modlitwą bez słów, skierowaną do stwórcy tego cudu przyrody.

Przyjaciółka odciągnęła ją od drzewa.

— Co ty wyprawiasz?! — zgromiła ją scenicznym szeptem. Dla takich jak my nie ma tu miejsca. Tylko święci mają prawo tu przebywać.

Szły przed siebie wspinającą się w górę ścieżką, gdy w pewnym momencie spostrzegły przebiegającą sarenkę. Po chwili Krystyna zauważyła wspinającą się po drzewie wiewiórkę. Wszystko to wzbudzało w niej euforię. Wtem ujrzały w dali wysoką ludzką postać. Gdy zbliżyły się do niej, okazało się, że to… Rysiek Rutkiewicz!

Obudziła się w tym momencie z uczuciem zawodu. Tak bardzo chciała dalej śnić, aby się z nim spotkać i wreszcie go poznać!

***

Postanowiła zdawać na polonistykę, by zostać pisarką. Złożyła podanie na Uniwersytet Jagielloński. Jednak pod koniec roku szkolnego nastąpiło zdarzenie, które niespodzianie wpłynęło na zmianę tej decyzji. Podczas organizowanego przez nauczycielkę języka polskiego festiwalu teatralnego jej klasa wystawiła „Moralność pani Dulskiej”. Nauczycielka obsadziła ją w głównej roli, bo była jej pupilką. Podczas pierwszej próby Krystyna w żaden sposób nie potrafiła wcielić się w to antypatyczne babsko. Lecz później skojarzyła się jej ta postać z matką jednej z koleżanek. Wchodziła w tę dobrze znaną osobę podczas każdej próby. W prawdziwy trans wpadła przed przedstawieniem, gdy mocno ucharakteryzowana nie poznała siebie, patrząc w lustro. Odniosła sukces. Wszyscy jej gratulowali.

— No, ty to jesteś urodzona aktorka! — powiedziała z uznaniem polonistka.

Poczuła się w tym momencie, jakby uderzył w nią grom. Podjęła błyskawiczną decyzję: „Zostanę aktorką”. W ostatniej chwili złożyła dodatkowo podanie do szkoły teatralnej. Gdy oświadczyła rodzicom, że chce zdawać na te studia, oboje byli przerażeni. Matka tłumaczyła jej, że nie ma ani odpowiedniej urody ani zdolności. A ojciec po raz pierwszy chyba wyraził się przy niej tak wulgarnie, twierdząc, że to kurewski zawód. Mieli nadzieję, że nie dostanie się na te studia. Ona także w to wątpiła, gdyż było mnóstwo kandydatów, a przyjąć miano tylko dziesięć osób, pięciu chłopców i pięć dziewczyn. Ponieważ jednak egzamin wstępny odbywał się wcześniej niż na uniwersytecie, gdyby jej nie przyjęto, mogła zdawać na polonistykę.

W nagrodę za dobre świadectwo maturalne dostała od rodziców pieniądze na kosmetyki. Wybrała się do komisu z kuzynką Elą, studentką ekonomii, która pomogła jej wybrać odpowiedni puder, tusz do rzęs, kredkę do robienia kresek na powiekach i szminkę. Nauczyła ją też robienia makijażu. Dziewczynka nie poznała siebie, gdy spojrzała do lustra umalowana, upojona zapachem pomadki do ust. Z takim wyglądem mogła mieć szansę dostania się do szkoły teatralnej.

Na egzamin wstępny włożyła sukienkę uszytą przez matkę na bal maturalny, podkreślającą jej szczupłą sylwetkę. W czółenkach na wysokich obcasach, z mocno podkreślonymi oczami, z rozpuszczonymi, sięgającymi pasa włosami wspaniale się prezentowała. I chyba dzięki temu przeszła do dalszego etapu po pierwszych eliminacjach, po których pozostało tylko dwadzieścia osób. Zdawało się jej, że złapała Pana Boga za nogi.

Polonistka nauczyła ją interpretacji lirycznego wiersza Gałczyńskiego „Zaczarowana dorożka” i fragmentu prozy ze „Zbrodni i kary” Dostojewskiego. Z uczuciem wyrecytowała te teksty. Dobrnęła do ostatniego etapu, którego najbardziej się bała, ponieważ polegał na wykazaniu się sprawnością fizyczną. Musiała zrezygnować z wysokich obcasów i wystąpić w balerinkach. Nie miała szansy z wysokimi, długonogimi konkurentkami.

Rozdział 5

Podekscytowana wysiadła na krakowskim dworcu kolejowym. W tym dniu, po południu miała zostać wywieszona lista osób przyjętych na pierwszy rok studiów. Miała więc sporo czasu, by po raz kolejny nacieszyć się magiczną atmosferą tego miasta. Było południe, przywitała ją rozbuchana zieleń i bezchmurne niebo, co zawsze wprawiało ją w euforyczny nastrój. Jednak tym razem dominowało podenerwowanie i niepewność.

Dworzec wraz z jego otoczeniem nie był zbyt atrakcyjnym miejscem, lecz gdy, przeszedłszy obok straganów z odzieżą i innymi artykułami, znalazła się na Plantach, serce zabiło jej mocniej. Usiadła na ławce pod potężnym kasztanem, swoim ulubionym drzewem, żeby się uspokoić, ponieważ strasznie się denerwowała. Tak bardzo chciała zostać przyjętą na te studia i mieszkać w Krakowie. Kochała to miasto. Poczuła wzruszenie. Wokół niej wibrowały fluidy szczęścia, radości i miłości. W powietrzu unosił się zapach ziemi drażniący nozdrza, odurzając ciepłym uczuciem. Zauroczenie i uwielbienie rozpierało jej piersi pragnące tulić do serca ogromne drzewa, zapamiętałe w zielonej namiętności i toni błękitnego nieba.

Kiedy się uspokoiła, podążyła w stronę Teatru Słowackiego. Łapczywie pochłaniała wzrokiem dawne budowle, które zawsze urzekały ją metafizyczną tajemniczością. W powietrzu snuła się aura dobrych duchów przeszłości, utrzymujących dziejową ciągłość w tym niezwykłym mieście, uszanowanym nawet przez hitlerowskich zbrodniarzy.

Przystanęła przed budynkiem teatru, podziwiając jego piękną neobarokową fasadę, ozłoconą promieniami słońca. Po chwili skierowała się w stronę Barbakanu. Zadzierając do góry głowę, przyjrzała się średniowiecznym wieżyczkom strzelniczym. Następnie przeszła powoli ulicą Floriańską, oglądając wystawy sklepów. Gdy znalazła się na Rynku, jak zwykle doznała olśnienia. Zachwycała ją szczególna atmosfera tego pięknego zespołu renesansowej architektury z oryginalnymi, jedynymi swego rodzaju sylwetkami Sukiennic i Bazyliki Mariackiej. Gołębie gruchały pieszczotliwie, tworząc wraz ze świergotem innych ptaków wspaniałą harmonię.

Następnie udała się ulicą Grodzką na Wawel. Po wejściu do Katedry ogarnęła ją tęsknota za życiem w dawnych historycznych czasach, kiedy to w tym miejscu władcy przyjmowali królewską koronę, zawierali śluby, chrzcili dzieci. Kontemplowała każdy szczegół, chodziła dokoła, podziwiając wciąż na nowo wszystkie kaplice. Najdłużej stała przed Czarnym Krzyżem, pod którym ongiś modliła się Królowa Jadwiga i wyobrażała sobie, jak wiele wycierpiała ta węgierska młodziutka dziewczyna, zakochana w wytwornym Wilhelmie Habsburgu, którą zmuszono do wyrzeczenia się miłości i do małżeństwa ze starszym, prymitywnym człowiekiem, księciem litewskim Jagiełłą. Mimo to uczyniła tak wiele dobra dla przybranej ojczyzny, że została świętą.

W komnatach wawelskich wyobraziła sobie przechadzającą się w nich królewską rodzinę. Zdawało się jej, że jest jedną z dworskich dam. Potem pospacerowała po dziedzińcu. Ciekawie przyglądała się turystom, którzy tak korzystnie różnili się od ludzi spotykanych w Bytomiu.

Już wówczas, gdy po raz pierwszy tu się znalazła podczas kilkudniowej wycieczki szkolnej, po której przez dłuższy czas śnił się jej Kraków, postanowiła, że będzie studiować w tym mieście i spędzi w nim całe życie. Chociaż znała je ze zdjęć, z lekcji historii i polskiego, choć istniało już w jej wyobraźni, to jednak znalezienie się w nim stanowiło dla niej niebywałe przeżycie.

W nowej żółtej sukience z falbankami, jak zwykle, uszytej przez mamę, siedziała w hallu Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej, z drżeniem serca czekając na wywieszenie listy przyjętych na pierwszy rok studiów. Kiedy wreszcie doczekała się tego, stanęła przed tablicą ogłoszeń. Serce waliło w jej piersi młotem, miała wrażenie, że za chwilę zemdleje. Nie mogła znaleźć swojego nazwiska. Wtem obok niej pojawiła się pachnąca drogimi perfumami, atrakcyjna blondynka.

— Nie ma ciebie na liście? — spytała ze współczuciem.

— To było do przewidzenia — wyszeptała, spuszczając głowę.

— Głowa do góry. Zaraz sprawdzimy wspólnie — pocieszyła ją. — Jak się nazywasz?

— Krystyna Sobala.

— A ja Maria Kopiec. O proszę! Jesteś na trzeciej pozycji. Jak mogłaś nie zauważyć?

Chciała się jej rzucić na szyję z radości, ale się powstrzymała.

— Oszaleję ze szczęścia! — krzyknęła. — A ty, Marysiu? Przyjęli ciebie? — przyjrzała się jej uważnie. Była prześliczna. Wyglądała jak aniołek z jasnymi lokami, ogromnymi fiołkowymi oczyma, małym noskiem i cudownie skrojonymi, zmysłowymi ustami. Miała na sobie jedwabną, obcisłą sukienkę z dekoltem odsłaniającym połowę piersi, komisowe wysokie szpilki i elegancką torebkę, wszystko w harmonizującym z jej oczami błękitnym kolorze.

— O, ja jestem już na ostatnim roku — rzekła wyniosłym tonem. — Sprawdzałam tylko, czy dostała się moja kuzynka. — Objęła ją i lekko przytuliła. — No, już po emocjach — rzekła wesoło. — Chodź, należy ci się wytworna kolacja we wspaniałym towarzystwie. Jestem umówiona z dwoma Francuzami — wzięła ją pod ramię i wyprowadziła na zewnątrz.

Zapadał zmierzch, ulubiona pora Krystyny, nastrajająca ją romantycznie. Była tak oszołomiona wiadomością, że została przyjęta na te ekskluzywne studia, że dała się Marysi prowadzić, nie pytając, dokąd idą, zupełnie nieświadoma, co ją czeka. To było wprost niewyobrażalne. Serce trzepotało jej w piersi jak ptak usiłujący wydostać się z klatki, nogi uginały się pod nią, gdy szły po brukowej kostce Sienną do Rynku, a następnie ulicą św. Jana do Pijarskiej, na rogu której znajdował się hotel. Nigdy jeszcze nie była nawet w kawiarni, a teraz miała jeść kolację w wytwornym towarzystwie w drogim hotelu. A w dodatku nadarzała się okazja konwersacji w języku francuskim, której była spragniona.

Marysia pewnym krokiem stałej bywalczyni poprowadziła olśnioną i onieśmieloną zbytkiem Krysię wprost do stolika, przy którym czekali już dwaj eleganccy, przystojni mężczyźni w średnim wieku, brunet i blondyn. Wstali na ich widok, objęli jej towarzyszkę konfidencjonalnie i przyjrzeli się uważnie nowicjuszce, która nie orientowała się w tej jednoznacznej sytuacji.

— O, jakaś nowa koleżanka — rzekł brunet, całując ją w rękę. — Spodziewaliśmy się Hanki.

— No, niestety, rozchorowała się — wyjaśniła Maria. — Ale Krystyna chętnie ją zastąpi. Jest nieco… oszołomiona, bo przed chwilą dowiedziała się, że została przyjęta na pierwszy rok studiów.

— Witamy serdecznie przyszłą aktorkę — powiedział brunet. — Ja jestem Gerard, a mój kolega Michel.

— Bardzo mi przyjemnie — wykrztusiła ze ściśniętego gardła nowicjuszka.

Gdy kelner podał im karty menu, Marysia wyręczyła zdeprymowaną Krysię w wyborze dań:

— Ona tu jest pierwszy raz — wyjaśniła mężczyznom.

Zamówiła stek z tuńczyka, medalion z indyka, a Michel wybrał francuskie białe wino.

Krystyna jadła z apetytem. Od śniadania nie miała niczego w ustach. Nie mówiła zbyt wiele, natomiast Marysi nie zamykały się usta. Okazało się, że obaj panowie pełnili jakieś funkcje w konsulacie generalnym ambasady francuskiej. Mieszkali już od roku w Krakowie. Michel przyjaźnił się z Marysią, natomiast Gerard z jakąś Hanką, jednak nie był rozczarowany jej nieobecnością. Wręcz przeciwnie zalecał się do Krysi, co jej bardzo imponowało. Podziwiał jej oczy i włosy, prawił komplementy. Wyraził zadowolenie z jej dobrej znajomości języka. Po kolacji panowie zaproponowali im przejście do ekskluzywnego nocnego barku na drinki. Chociaż nie wypiła zbyt wiele, kręciło się jej w głowie i zapomniała o bożym świecie. Nie myślała o tym, że może nie zdążyć na ostatni pociąg do Bytomia.

Do barku wpuszczano tylko wyselekcjonowanych gości. Przy drzwiach stał znany powszechnie krakowianom portier-selekcjoner „Aznavour”, zwany tak z powodu podobieństwa do słynnego francuskiego piosenkarza. Krystyna zorientowała się w czym rzecz dopiero wówczas, gdy Gerard powiedział jej, że mieszka w pobliżu i zaprosił ją do siebie. Przeraziła się, że straci cnotę z żonatym obcokrajowcem, oprzytomniała natychmiast, przeprosiła, że musi wyjść do toalety z zamiarem udania się cichcem na dworzec. Przy wyjściu dopadła ją Marysia.

— Czyś ty oszalała? Chcesz uciec? Ciesz się, że mu się spodobałaś. Facet ma pieniążki, wspaniały samochód. Nie pożałujesz!

— Zostaw mnie w spokoju, ty… dziwko! — krzyknęła Krystyna i biegiem uciekła.

Szła przez miasto na uginających się nogach. Zmęczone nocą latarnie dogasały niemrawo. Wszystko zdawało się być zmęczone, ulice pustką, domy uśpieniem, sklepy zamkniętymi drzwiami, kilkoro przemykających ludzi własnymi ciałami. Czuła nieprzychylność tego śpiącego miasta, które za dnia tętniło życiem i upajało pięknem. Tak przyjaznego jej za dnia, a teraz wręcz wrogiego.

Weszła do poczekalni dworcowej. Przerażona i upokorzona. Usiadła w kącie i rozejrzała się. Na ławkach leżeli mężczyźni i kobiety, mieli przy sobie paczki, spali z otwartymi ustami i sami wyglądali niczym wymięte, przez los rzucone różne pakunki. Musiała w tym nędznym towarzystwie poczekać do świtu, na pierwszy pociąg do Bytomia.

***

Siedziała w pustym przedziale. O szóstej rano nie było zbyt wielu pasażerów. W jej głowie panował zamęt, lęk przed reakcją rodziców ściskał kleszczami serce. Nie mogła sobie wybaczyć swojego postępowania. Wciąż nie potrafiła zrozumieć, jak mogła do tego dopuścić. Czuła się jak ostania dziwka.

Ojciec miał popołudniową szychtę, więc musiała mu stawić czoła. Wolałaby najpierw porozmawiać z mamą. Ona uwierzyłaby, że jej córeczka jest niewinna, że spała u poznanej w szkole teatralnej koleżanki.

Z sercem na ramieniu nacisnęła dzwonek. Otworzyła matka. Miała zapłakane oczy.

— Jezus, Maria! — krzyknęła. — Gdzieś ty była? Coś ty całą noc robiła, dziecko? Umieraliśmy z niepokoju. Myśleliśmy, że przydarzyło ci się coś złego… No, dobrze, że jesteś. — objęła ją i mocno przytuliła. — Chodź do kuchni. Zjedz z nami śniadanie i wszystko nam opowiedz.

Krystyna uspokoiła się, że rodzice niczego nie podejrzewają.

— Dzień dobry, tatusiu — rzekła zdeprymowana. — Bardzo przepraszam, że naraziłam was na takie zdenerwowanie.

— Przykro?! Tylko tyle masz do powiedzenia? Jeszcze nie jesteś aktorką, a już się puszczasz! — wrzasnął, odsuwając talerz z owsianką.

— Nie, tatusiu — tłumaczyła się niepewnie. — Spałam u koleżanki, którą poznałam na egzaminie wstępnym. Zaprosiła mnie do siebie. Jej rodzice chcieli mnie poznać. Zmusili, bym została na kolacji, no i… potem… myśmy się zagadały, no… i uciekł mi ostatni pociąg — jąkała się ze spuszczoną głową. Niełatwo przyszło jej to kłamstwo.

— Spójrz mi w oczy. Nie kłamiesz? — spytał mężczyzna, przeszywając ją wzrokiem.

— Naprawdę — podniosła głowę i z trudem wytrzymała jego spojrzenie. — Słowo daję. Przysięgam.

— Uspokój się. Najważniejsze, że się jej nic złego nie przydarzyło. Przecież ona nigdy nie kłamie — zapewniała matka. — No, widzisz, niepotrzebnie mnie zwymyślałeś, że ją źle wychowałam. Siadaj dziecino. Jedz — rzekła, wyjmując z kredensu trzeci talerz, po czym napełniła go owsianką.

— Mam świetną wiadomość — zmieniła temat Krystyna, siadając przy stole. — Zostałam przyjęta.

— Nie wiem, czy taka świetna — skrzywił się ojciec, z powrotem przysuwając talerz. — Wolelibyśmy, żebyś zdawała na polonistykę.

— Skoro ją przy takiej konkurencji przyjęli, to znaczy, że ma talent — rzekła matka, siadając do stołu, by dalej jeść. — Będziemy mieli sławną córkę. Cieszę się razem z tobą, Krysiu. Gratuluję.

Ojciec miał niewyraźną minę, lecz matka była uradowana. — Wspaniale! Nie musisz już ślęczeć nad książkami przed egzaminem na polonistykę. Możesz sobie od razu wyjechać do cioci Adeli, do Sopotu.

Dziewczynie spadł kamień z serca, lecz sumienie kłuło jak żądło osy. Najchętniej rzuciłaby się matce w ramiona i z płaczem wszystko szczerze wyznała. Nie, nie mogła im tego zrobić. Dla nich byłaby to większa tragedia niż dla niej. Najgorsze, że trzeba było pójść z nimi w niedzielę do kościoła. Musiałaby się z tego wyspowiadać. Okłamała rodziców, no i omal nie została prostytutką. Jednak wstydziła się wyznawać takie rzeczy księdzu, który ją dobrze znał. Postanowiła, że przystąpi do komunii bez uprzedniej spowiedzi. W końcu nie dała się skusić, więc nie był to aż tak wielki grzech. Cieszyła się, że u ciotki Adeli na wakacjach i później w Krakowie nie będzie musiała chodzić do kościoła.

Rozdział 6

Ciotka Adela była starszą siostrą jej matki, nobliwą, wypielęgnowaną damą. Poszczęściło się jej w życiu, wyszła za mąż za przedwojennego inżyniera, który był obecnie dyrektorem jakiegoś przedsiębiorstwa. Mieli duże, wspaniale umeblowane mieszkanie, doskonale się im powodziło. Kiedy przed paru laty ich syn się ożenił i wyprowadził od nich, zwolnił się jego pokój. Od tego czasu ciotka zapraszała siostrzenicę do siebie na całe lato.

Krystyna uwielbiała te wakacje u cioci Ady. To był zupełnie inny świat od tego w Bytomiu. Rozkoszowała się oszałamiająco czystym nadmorskim powietrzem z wibrującym delikatnym zapachem świeżości morskiej bryzy. Odnosiła wrażenie, że unosi się w nim aura ekscytującej przygody. Błękitne niebo z olśniewającym słońcem było dla niej czymś niezwykłym w porównaniu z jego marnymi promieniami przedzierającymi się przez wiszący w powietrzu smog w Bytomiu. Lubiła wędrować brzegiem morza. Wpatrywała się w bezkresny horyzont, za którym kryły się fascynujące zachodnie kraje: Szwecja, Finlandia, Dania. Wyobrażała sobie, jak tam musi być pięknie i luksusowo.

Szczęśliwa była, że wyrwała się z dusznego upału do tej oazy chłodnego powietrza. Nie wchodziła do lodowatej wody, wystarczyło jej wpatrywanie się w spienione fale i puszczanie wodzy wyobraźni. Nigdzie nie marzyło się jej tak wspaniale jak na plaży. Najbardziej chyba lubiła chodzić z ciotką po długim molo, które prowadziło daleko w głąb, w szaro-zieloną toń. Było to najdłuższe molo nad Bałtykiem, jedna z największych atrakcji Sopotu. Przyglądała się z zachwytem wystrojonym wczasowiczom, tak bardzo różniącym się od bytomskiego tłumu.

Pewnego razu, podczas spaceru po Monte Cassino, głównej sopockiej promenadzie, stanęła jak wryta. Do kawiarni SPATiF-u, klubu środowisk twórczych wchodził po schodkach… Rysiek Rutkiewicz! Było to miejsce spotkań bohemy, mekka artystów i intelektualistów.

— Co się stało, Krysiu? — spytała zaniepokojona ciotka, spostrzegłszy, że dziewczyna zbladła.

— Ten… piękny mężczyzna — wybąkała.

— Ten brunet? To co? Kto to jest?

— Mój znajomy z Bytomia — wyszeptała, gdyż zaschło jej w gardle z wrażenia. Tak marzyła, by go jeszcze kiedyś spotkać.

— To wejdź tam za nim. Przecież jesteś przyszłą aktorką. Ja już i tak zamierzałam pójść do domu, bo jestem zmęczona.

— Nie, ciociu. Wstydzę się.

— No wiesz! To jaka z ciebie będzie aktorka, skoro wstydzisz się wejść do kawiarni? Idź, przywitaj się ze znajomym i posiedź tam sobie wśród artystów. Idź, idź, koniecznie. Przyzwyczajaj się powoli do tego środowiska… Dam ci klucze od mieszkania, żebyś nas nie obudziła, jak późno wrócisz. Wujek jest w domu, to mnie wpuści.

Kobieta udała się odwrotną stronę, zostawiając ją samą przed kawiarnią.

Krystynę kusiło to miejsce, nieraz widziała wchodzących tam aktorów, piękne dziewczyny i inne znane z telewizji osoby. Nigdy jednak nie przyszło jej do głowy, by tam wejść. Stała niezdecydowanie przez jakiś czas, w końcu zebrała się na odwagę.

Raz kozie śmierć. Muszę go wreszcie poznać. — Szybko wbiegła po schodkach.

Gdy weszła do środka, stanęła jak wryta. Takiego zgromadzenia atrakcyjnych, oryginalnych egzemplarzy ludzkiego rodzaju w życiu nie widziała. Po chwili zauważyła Ryśka Rutkiewicza. Nawet w tym gronie górował wzrostem i urodą. Siedział samotnie przy stoliku, popijając czerwone wino. Miał na sobie szare spodnie, blado-niebieską koszulę i płócienną, granatową marynarkę. Wszystko na nim lśniło czystością. Był starannie ogolony.

Na uginających się z wrażenia nogach podeszła do niego. Czuła, jak krew uderza jej do głowy.

— Pan Ryszard Rutkiewicz? — spytała przymilnym tonem, maskując zdenerwowanie uroczym uśmiechem.

— A skąd my się znamy? — Spojrzał na nią zdziwiony.

— Z Bytomia. Z basenu.

— O, dawno już tam nie byłem. Nie mogę sobie pani przypomnieć. Zlustrował ją od stóp do głów. — Proszę usiąść i zdradzić swoje imię.

— Krystyna.

— Bardzo ładne — stwierdził ciepłym barytonem, który brzmiał w jej uszach jak muzyka.

— Właściwie… to my się nie znamy, tylko… wszyscy w Bytomiu pana znali. Mówili o panu… niebieski ptak — jąkała się onieśmielona.

— Cha, cha, cha — roześmiał się ubawiony. — Bo nim byłem. Nie pracowałem, chociaż ukończyłem studia. Wciąż utrzymywali mnie rodzice. Z tym niebieskim ptakiem to… żartowałem. Nie udzielałem się towarzysko, nie miałem dziewczyny, zajmowałem się tylko przygotowaniem do egzaminu wstępnego na wydział reżyserii w szkole filmowej w Łodzi. Ukończyłem polonistykę, dlatego jedynie, że w tamtych czasach na reżyserię przyjmowano tylko absolwentów innych studiów… Nie przesadzę chyba jeśli powiem, że od dziecka marzyłem o robieniu filmów. O nie, nie byłem niebieskim ptakiem. Wiele czytałem i ciężko pracowałem nad różnymi kompozycjami plastycznymi, wymyślaniem scenariuszy, realizacją własnego filmu, jeździłem do Krakowa na przedstawienia teatralne, przesiadywałem w kinie. Egzamin wstępny był bardzo trudny, obejmował trzy etapy. Dwukrotnie udało mi się przejść do trzeciego etapu, ale dopiero za trzecim razem w końcu mnie przyjęto… Zaraz, zaraz. Znamy się z basenu, mówi pani. — Przyjrzał się jej uważnie. — Ach tak! Przypominam sobie małą, śliczną dziewczynkę o ogromnych czarnych oczach, wpatrującą się we mnie jak w święty obrazek. To pani!

— To ja — kiwnęła głową, rumieniąc się.

— Obserwowałem panią dyskretnie, bo bardzo mi się pani podobała. Miała pani w sobie tak wiele… niewinnego, dziecięcego wdzięku… Ile pani miała wtedy lat?

— Piętnaście.

— No właśnie, nie jestem pedofilem. Widziałem w pani dziecko.

— Naprawdę zwrócił pan na mnie uwagę? — ucieszyła się. — Strasznie chciałam pana poznać. Marzyłam o tym. Śnił mi się pan po nocach. Był pan taki… niezwykły. Tak bardzo wyróżniał się pan w tym szarym bytomskim tłumie.

Słuchał jej z przyjemnością, wpatrzony w jej słodko-czekoladowe oczy, zafascynowany barwą jej głosu i anielskim uśmiechem, goszczącym raz po raz na jej zmysłowych wargach.

Jaki ona ma ciepły alt — myślał zauroczony. — No i te cudowne oczy!

— Napije się pani wina? — spytał uprzejmie.

— Kawy, jeśli można prosić… Mam pytanie. Co się z panem stało? Dlaczego znikł pan tak nagle — spytała odważnie, gdyż ochłonęła już nieco.

— Mój ojciec awansował i przenieśliśmy się do Warszawy, a mnie udało się wreszcie dostać do szkoły filmowej.

— Pewnie marzył pan o tym nieustannie. Moja babka twierdziła, że jeśli się o czymś wytrwale marzy, to musi się to osiągnąć.

— Coś w tym jest — zaśmiał się.

— To cudownie, że nie jest pan niebieskim ptakiem! Zamartwiałam się, że może… siedzi pan w więzieniu.

Krystyna była oczarowana. Poczuła się w swoim żywiole. Zawsze wiedziała, że będzie kimś niezwykłym. I oto siedziała w towarzystwie wytwornego mężczyzny jak równa z równym.

— Zmieniła się pani nie do poznania, ale ja mam fotograficzną pamięć, więc wydobyłem z niej klatkę z bytomskim basenem. — Proszę powiedzieć, co u pani. Zdała pani pewnie w tym roku maturę…

— Dostałam się do szkoły teatralnej w Krakowie — rzekła z dumą.

— Za pierwszym podejściem? Szczęściara z pani. Po starej znajomości dam pani rolę w swoim pierwszym filmie. Ma pani filmowe oczy.

— Pan chyba żartuje! — Zaśmiała się, mile połechtana.

— Poważnie mówię. Ma pani filmową twarz. Chociaż wszystkie elementy pani twarzy są duże, oczy, nos, usta, całość stanowi paradoksalnie uosobienie subtelności i wdzięku. Ślicznie pani wygląda w tej eleganckiej, białej sukience, uwydatniającej pani szczupłą figurkę… O, już są moi znajomi.

— No to ja nie zdążę wypić kawy. Cieszę się, że pana poznałam. To jest dla mnie coś… niewiarygodnie wspaniałego — rzekła wstając od stolika.

— Ależ proszę zostać. Pozna pani fajnych ludzi… To jest Krystyna, przyszła aktorka. Rozpoczyna studia w szkole teatralnej w Krakowie — zwrócił się do pary młodych ludzi.

— Witaj Krysiu — rzekli oboje równocześnie.

Przy ich stoliku znalazło się kilka innych osób. Przyjęto ją tu jak swoją. Przysłuchiwała się w milczeniu ich błyskotliwej konwersacji. Nie śmiała otworzyć ust. Jak urzeczona wpatrywała się w Ryśka Rutkiewicza. Chłonęła jego osobowość wszystkimi zmysłami. Śledziła jego gesty, zmiany wyrazu twarzy, wsłuchiwała się w jego barytonowy głos. Konotowała w pamięci jego fizjonomię, blask malachitowych oczu w opalonej twarzy, pełne szerokie usta… Był tak piękny, że rozpływała się w zachwycie.

Dała się w końcu namówić na lampkę wina. Omal nie spadła z krzesła z wrażenia, kiedy Rysiek zaprosił ją na kolację do Grand Hotelu.

Uszczypnęła się pod stołem w łydkę, aby sprawdzić, czy to nie sen.

— Bardzo chętnie. Dziękuję za zaproszenie — zgodziła się skwapliwie, uszczęśliwiona.

Rozdział 7

Gdy znaleźli się w hotelowej restauracji, poczuła się oszołomiona i onieśmielona przebywaniem w tym najwytworniejszym w Sopocie lokalu, z przejęcia i emocji nie była w stanie niczego przełknąć.

— Teraz wiem, dlaczego jesteś taka szczupła — rzekł Rysiek. — Lubisz tańczyć? — spytał.

— Bardzo.

— To musisz wszystko zjeść, bo inaczej nie zaproszę cię do tańca.

Kiedy znalazła się w jego ramionach na parkiecie, w nastrojowym tangu, uzyskała pewność, że to sen. Lubiła przecież tańczyć, teraz jednak nie wyczuwała rytmu, plątały się jej nogi. Jak w sennym koszmarze.

— Chyba wino uderzyło ci do głowy — powiedział Rysiek w pewnym momencie. — Usiądźmy, napijmy się kawy, żebyś oprzytomniała.

Siedział zamyślony. Nie śmiała zacząć rozmowy. Widziała, że on się nad czymś zastanawia. Patrzyła na niego w napięciu.

Mężczyzna zastanawiał się nad czymś głęboko. Ta dziewczyna fascynowała go. Te głębokie oczy… Jak toń morza w nocy. Emanujące z nich uwielbienie wzbudzało w nim ciepłe uczucie. Podniecała go. Postanowił spróbować.

— Wynajmuję tu bardzo przyjemny pokój. Może poszłabyś do mnie? W tym hałasie nie da się rozmawiać.

To będzie ten pierwszy raz — pomyślała uszczęśliwiona. — Tak jak sobie wymarzyłam. Z Ryśkiem Rutkiewiczem!

— Chętnie — podjęła skwapliwie. — Tu rzeczywiście jest za głośno.

Popijali wino w wynajętym przez niego pokoju, a on dwoił się i troił, by ją zabawić. Opowiadał przeróżne anegdoty. Wciąż się wahał, czy spróbować.

Krystyna doszła do wniosku, że wymyśla je na poczekaniu, podziwiała jego wyobraźnię i poczucie humoru. Uśmiała się, jak nigdy dotąd. Była nim tak oczarowana, że straciła poczucie czasu. Spojrzała na zegarek. Była pierwsza w nocy.

Pragnęła tego, jednak strasznie się bała. Wolała jednak poczekać jeszcze z utratą cnoty do czasu, aż on się w niej zakocha, bo — niestety — nic na to nie wskazywało.

— Och, muszę już iść — zerwała się z krzesła.

— Posiedź jeszcze chwilę — namawiał. — Tak przyjemnie się z tobą rozmawia… Przecież powiedziałaś, że masz klucze od mieszkania.

I dalej opowiadał coraz to nowe anegdoty. W pewnym momencie, zupełnie nieoczekiwanie, objął ją i pocałował. Podczas pocałunku wziął ją na ręce, zaniósł na tapczan i w błyskawicznym tempie rozebrał. Obleciał ją strach. Zaczęła się bronić, gdy całował ją po całym ciele.

— Na Boga, co ty robisz! — krzyknęła przerażona. — Nie, nie! Ja nie chcę! Ja nie mogę! — Wyrywała się z jego objęć.

— Dlaczego? — spytał, ciężko dysząc.

— Bo ty mnie przecież nie kochasz! — rozpłakała się.

— A skąd wiesz? Może właśnie zakocham się w tobie — przekonywał. — Musimy spróbować — namawiał, niezniechęcony jej uporem.

— Nie zakochasz się, bo ja nic nie umiem! — mówiła przez łzy.

— Ależ ja cię wszystkiego nauczę! — zapewniał.

To było cudowne uczucie, kiedy ją tak całował, ale bała się tego panicznie.

Kiedy broniła się dalej, skapitulował:

— Trudno, rozumiem cię — rzekł zawiedzionym tonem — przepraszam. Ubierz się. Odprowadzę cię do domu. Jednak… nie wycofuję się z obietnicy obsadzenia ciebie w głównej roli w swoim pierwszym filmie.

Podczas drogi wymyślał kolejne anegdoty. A pod drzwiami pocałował ją w rękę i rzekł z uśmiechem:

— Niech ci się aniołki przyśnią.

Krystyna została wciągnięta w grono bywalców SPATiF-u. Kręciły się tam ładne dziewczyny i przeróżne niebieskie ptaki, jak ćmy przyciągane blaskiem prominentnych osób, które się czasem w tym miejscu pojawiały. Odtąd spędzała w tym gronie całe dnie. Na plaży, na spacerach w lesie, w kawiarni. Pewien otyły jegomość o wyglądzie gangstera stawiał jedzenie i trunki. Nie chodziła z nimi tylko do „Grand Hotelu”, gdzie spędzali noce.

Rano, podczas śniadania zdawała ciotce relacje z dnia poprzedniego, których ta wysłuchiwała z wypiekami na twarzy. Imponowało jej, że siostrzenica przebywa w artystycznym środowisku. Podczas tego pobytu dziewczyna nauczyła się palenia papierosów i błyskotliwej konwersacji. Nigdy jednak nie doszło do czegoś więcej. Chciała zachować cnotę dla Ryśka. Przez cały ten pobyt wypatrywała go. Niestety, nie spotkała go już więcej, ponieważ nie należał do stałych bywalców SPATiF-u. Jednak fakt, że spełniło się jej marzenie poznania go, utwierdził ją w przekonaniu, że Rutkiewicz zakocha się w niej, da jej rolę w swoim pierwszym filmie i ożeni się z nią.

Od tego czasu jej ulubionym utworem stało się słynne „Marzenie miłosne” Liszta. Kupiła płytę i często jej słuchała, wspominając ten wieczór. Nie mogła sobie darować, że nie dała sobie wówczas odebrać cnoty.

Rozdział 8

Tuż po uroczystości inauguracyjnej podszedł do niej nieznany kolega. Skojarzył się jej z Archaniołem Gabrielem z jakiegoś świętego obrazka, gdyż miał wyjątkowo malowniczą głowę. Jego jasne, falujące włosy były starannie ułożone. Duże pełne usta rozchylały się w uśmiechu, ukazując lśniące bielą zęby. No i te oczy! Okolone ciemnymi, gęstymi brwiami jaśniały w jego smagłej twarzy jak dwa szafiry. Wyróżniał się też ubiorem. Miał na sobie zagraniczne dżinsy z komisu, niebieską koszulę i granatowy, elegancki sweterek z wycięciem w serek.

— Witam nową koleżankę — rzekł, obejmując ją tak czule, że przeszły jej po plecach ciarki. Mam na imię Rajmund, a ty?

— Krystyna.

— Śliczne imię, podobnie jak jego właścicielka.

— Ty też masz ładne imię. Takie oryginalne, rzadko spotykane. — Odwzajemniła jego uśmiech.