Sobie pisani - Jolanta Kosowska - ebook + audiobook + książka

Sobie pisani ebook i audiobook

Jolanta Kosowska

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Życiem Marty, właścicielki biura podróży i przewodniczki po czeskiej Pradze, wstrząsa nagła burza – jej ukochany, z którym wiązała przyszłość, otwarcie romansuje z inną i odjeżdża po gwałtownej kłótni. Choć jej życie osobiste się rozsypało, w pracy sukces przychodzi za sukcesem, a wszystko dzięki wsparciu oddanej przyjaciółki Aleny oraz jej nieco ekscentrycznej babci Sofii. Starsza pani, zajmująca się „prostowaniem ludzkich dróg i korygowaniem niesprawiedliwości losu”, ma swój własny pomysł, jak pomóc odnaleźć Marcie szczęście. W wyniku jej intryg otaczająca młodą kobietę rzeczywistość powoli zmienia się w teatr iluzji, odgrywanych ról i niedopowiedzeń. Czy Marta, brnąc coraz głębiej w stworzony dla niej świat, zorientuje się, że jej życie stało się fikcją?

Jolanta Kosowska po raz kolejny udowadnia Czytelnikom, że niektóre wartości nigdy nie przebrzmiewają. Pomimo upływu lat, mody i ludzkich słabości ciągle nam w duszy gra: magia oczekiwania, ulotność spojrzenia, nieśmiałe pocałunki i muśnięcie dłoni.
Mariola Sternahl

Romantyczne zakątki Pragi są idealną scenerią do historii o miłości, jaką mogli zniszczyć ci, którzy starali się ją ratować. Wciągająca, nastrojowa powieść. Gorąco polecam!
Danuta Chlupová

Sobie pisani to powieść pełna niepowtarzalnych opisów i przesiąknięta emocjami. To prawdziwa uczta dla ceniących wrażliwość pióra Jolanty Kosowskiej. Polecam serdecznie!
Anna Kasiuk

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 266

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 6 godz. 52 min

Lektor: Jolanta Kosowska

Oceny
4,3 (38 ocen)
23
7
6
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
akaniuk85

Nie oderwiesz się od lektury

Myślę, że zgodzicie się ze mną, iż najtrudniejszym przeżyciem, jakiego doświadczamy w życiu, jest patrzenie na cierpienie osób nam bliskich. Wiedząc o tym, że nasz krewny bądź przyjaciel przeżywa trudne chwile w swoim życiu, większość z nas w naturalny sposób odczuwa potrzebę tego, aby tej osobie pomóc. Chcemy chronić ją przed bólem i cierpieniem, a najlepiej sprawić, aby, jak najszybciej zapomniała o tym, co ją spotkało. Przyznacie, że wydaje się to być bardzo piękny i szlachetny odruch serca i rzeczywiście taki jest, bowiem w istocie warto pomagać. Jednak nie wolno nam w takiej sytuacji zapomnieć o jednej najważniejszej kwestii. Mianowicie o tym, że są pewne granice, których nie wolno nam przekraczać nawet mimo tego, że kierują nami dobre intencje. Dziś za sprawą książki Jolanty Kosowskiej „Sobie pisani”, z której przedpremierową recenzją do was przychodzę, przekonacie się, że w życiu niestety bywają sytuacje, kiedy źle pojęta chęć niesienia pomocy może zniszczyć komuś życie. Tym r...
20
Irenaira

Nie oderwiesz się od lektury

Super książka polecam ❤️
00
Nina1973

Całkiem niezła

Ciekawa tylko za długie opisy
00
Adaaga

Dobrze spędzony czas

spokojna opowieść o miłości i zazdrości. o tym jak niedopowiedzenia mogą wpłynąć na los. jednak szczerość i rozmowa robią dużo dobrego. i jeszcze jak można te sama sytuację zrozumieć dwojako. polecam
00
Danusia1929

Nie oderwiesz się od lektury

wspaniała opowieść o miłości, niepowtarzalna.. A w tle magiczna Praga. Polecam! Jolanta Kosowska 🌹❤️
00

Popularność




W życiu sztuką jest odróżnienie mistyfikacji od prawdy. Tylko od nas zależy, czy iluzję weźmiemy za prawdę, czy prawdę za iluzję.

Marta

Wyszedł, trzasnął drzwiami, ruszył spod domu z piskiem opon i odjechał. Taki męski sposób rozwiązywania problemów. Trochę dziwne zachowanie jak na kogoś, kto uchodzi za zrównoważonego i spokojnego człowieka. Hubert należy do tych, którzy służą radą, potrafią układać życie innych ludzi, a nie potrafią uporządkować swojego. Czasami wydaje mi się, że najtrudniej przychodzi mu okiełzanie siebie i zrozumienie własnych emocji. Stałam w oknie i patrzyłam, jak odjeżdża. Nie podniósł głowy znad kierownicy, nie spojrzał w moim kierunku, nie otworzył okienka, nie machnął ręką. Zajęty sobą, opętany własnymi myślami, rozdrażniony naszą rozmową, zdenerwowany, zapomniał, że mogę stać w oknie i czekać. Ruszył ostro, budząc śpiącą już od dawna ulicę. Obudził też panią Čapek. Usłyszałam trzask otwieranego zamka, a potem jej kroki na korytarzu. Po chwili rozległo się energiczne pukanie do drzwi. Weszła, nie czekając na zaproszenie. Była zdenerwowana. Potrząsała papilotami, wymachiwała ręką.

– Marta, czy wszyscy twoi znajomi są tacy popierniczeni?

– Nie wszyscy – odpowiedziałam bez większego przekonania, pospiesznie próbując znaleźć w myślach chociaż jednego poukładanego. Może Paulina? Może jej mąż Bartek? Może Anka? Chociaż Anka na pewno nie, bo w trakcie ostatniego pobytu w Pradze podpadła pani Čapek, nazywając jej dom „wspomnieniem minionych czasów”. Może Alenka? Alenka jest zawsze poukładana i spokojna.

– Mówisz, że nie wszyscy. Widocznie mam pecha – sapała ze złości pani Čapek. – Zawsze trafiam na popaprańców. Jeszcze nigdy nie spotkałam u ciebie kogoś normalnego – dodała. – Jakbyś przyciągała do siebie samych zakręconych. Swój ponoć zawsze ciągnie do swego. Czy już nie ma na świecie normalnych młodych ludzi?

– Są – przerwałam jej. – Alenę pani lubi – dodałam.

– Alena należy do mojej dalszej rodziny. – Energicznie machnęła ręką. – Rodziny się nie lubi. Rodzinę się kocha bez względu na wszystko, chociaż ta miłość bywa czasami ciężka. Nie mówimy o Alenie. Mówimy o innych twoich znajomych.

– Ten już pojechał – powiedziałam cicho, wierząc, że ten fakt zdoła ją uspokoić.

– Słyszałam – mruknęła pod nosem. – Tak trzasnął drzwiami, że niemal pękła ściana w moim salonie. Ryk silnika postawił na nogi wszystkich umarłych w okolicy, żywych prawie uśmiercił. Psy zaczęły ujadać, w oknach sąsiednich domów zapaliły się światła – wymieniała jednym tchem. – Widziałam panią Burian, która z przerażenia wybiegła na balkon i zaczęła krzyczeć. Ja też mam serce w gardle. Puls chyba z dwieście na minutę… Wolę nie myśleć o moim ciśnieniu. Na pewno przekroczyło sto osiemdziesiąt. Już po spaniu. Nie zmrużę oka do rana – marudziła.

– Przepraszam – mruknęłam pod nosem.

Udawała, że mnie nie słyszy.

– Wy, młodzi, tego nie wiecie – użalała się. – W pewnym wieku człowiek musi się porządnie wysypiać, żeby móc dobrze wyglądać i prawidłowo funkcjonować. Jestem już za stara na to wszystko. Jutro będę blada, pomarszczona i wypluta. Będę wyglądała jak chodzące nieszczęście, jakbym miała dziewięćdziesiąt parę lat – zrzędziła. – Na pewno dopadnie mnie migrena, bo zawsze mnie dręczy, kiedy jestem niewyspana – dodała. – Jutro przed południem mam ważne spotkanie. Jest parę istotnych rzeczy, które muszę z kimś omówić. Na pewno nie będę mogła się skupić i będę mało przekonująca. Wiem, że to dla ciebie nie jest ważne. – Obrzuciła mnie niechętnym spojrzeniem. – Mój jutrzejszy dzień dla ciebie nie ma żadnego znaczenia.

– Przepraszam – powiedziałam kolejny raz. Nagle zrobiło mi się przykro. Na swój sposób lubię panią Čapek. Potrafi w drobiazgach odnajdować sens życia i cieszyć się nimi, jakby miała dwadzieścia lat.

– Nic tutaj po twoich przeprosinach. Głowa będzie mi pękała na kawałki – dodała. – A jestem umówiona na poranną kawę na plebanii. Muszę porozmawiać z proboszczem. Chodzi o coś bardzo ważnego, o repertuar naszego parafialnego chóru – tłumaczyła. – Przygotowujemy się do przeglądu chórów. Wiem, że to cię nie interesuje, ale dla mnie jest to ważne. Jestem sopranem, a nasz organista chce zmniejszyć dominację sopranów. Chcę mieć swoje pięć minut, a on chce to moje solo skreślić z programu. Ostatnia nadzieja w moim porannym spotkaniu z proboszczem. Mam nadzieję, że uda mi się go przekonać – mówiła szybko, jakby bała się, że jej przerwę. – Po południu mam grać ze znajomymi w brydża. Zawsze grywam w soboty. To taki czas dla mnie. Każdy okres w życiu ma swoje rozrywki. Kiedyś wychodziłam potańczyć, a teraz na sobotniego brydża.

– Też lubię grywać w brydża – wtrąciłam.

Nie słuchała.

– Twoje życie kolejny raz wdziera się w moje, niszcząc misternie zaplanowany poranek i mile zapowiadające się popołudnie – rzekła z wyrzutem.

– Przepraszam – powiedziałam głośniej.

– Nie przepraszaj! – warknęła. – Niczego to nie zmieni.

Spojrzała na mnie przeszywającym wzrokiem. Jeszcze raz potrząsnęła głową. Papiloty podskoczyły jak sprężynki. Poprawiła szlafrok. Ściągnęła pasek. Ja też nagle poczułam nocny chłód wpadający przez otwarte okno. Wcześniej go nie czułam. Było mi gorąco z oburzenia i wściekłości. Nie cierpię palantów i dupków, a Hubert zachował się dzisiaj jak palant i dupek.

– Wyeliminuj ze swojego życia popierniczonych! – powiedziała głośno starsza kobieta. – Zrób to raz na zawsze! Dobrze ci radzę, bo w przeciwnym razie zostaniesz bez mieszkania w Pradze, w każdym razie bez mieszkania u mnie.

Łatwo jej mówić – pomyślałam.

Odwróciła się, wyszła i trzasnęła drzwiami. Tym razem ja miałam wrażenie, że garnki podskoczyły w kuchni. W każdym razie chochla wisząca na ścianie spadła na pewno. Usłyszałam brzęk metalu uderzającego o kafle posadzki.

Szlag by to trafił! – pomyślałam. – Najpierw Hubert, a teraz ona. Oboje zadbali o to, żebym do rana nie mogła już zasnąć.

– Dlaczego on odjechał?

Pytanie padło nieoczekiwanie. Pani Čapek zaprosiła mnie do siebie na kawę. Wyjęła na tę okazję swoje ulubione filiżanki z delikatnej, cienkiej porcelany z namalowanymi gdzieniegdzie pączkami róż. Obok nich postawiła na koronkowym obrusie pękatą cukiernicę zdobioną porcelanowymi kwiatami, pasujące do niej talerzyki i ozdobną paterę z ciasteczkami. W całym mieszkaniu rozchodził się zapach świeżo zaparzonej kawy, złamany delikatną nutą syropu waniliowego. Czas nagle zwolnił, zaczął płynąć leniwie, jakby i on chciał odpocząć. Nawet we mnie wszystko przestało pędzić. Myśli przesuwały się powoli, dostojnie. Rozkoszowałam się spokojem tego przedpołudnia. Jeszcze przed chwilą rozmawiałyśmy o pogodzie, cenach ciastek w piekarni za rogiem, psie pani Burian i o krawcowej mieszkającej w sąsiednim domu.

– Dlaczego on tak nagle wyjechał? – powtórzyła głośniej staruszka.

– Tak jakoś wyszło – odpowiedziałam zaskoczona.

Spuściłam głowę, żeby nie spotkały się nasze spojrzenia. Wbiłam wzrok w trzymaną w ręce łyżeczkę.

– Nie daje mi to spokoju. To było takie zaskakujące – powiedziała.

– Zawsze przyjeżdża i odjeżdża, przecież pani wie, że od roku mieszkamy daleko od siebie.

Wzięła ciastko z patery, położyła na talerzyku, wbiła w nie łyżeczkę, po czym włożyła kęs do ust. Przeżuwała wolno. Po chwili napiła się kawy. Przez moment pomyślałam, że nie zapyta już o nic więcej. Myliłam się.

– Ale dlaczego wyjechał tak nagle i zrobił to tak głośno? – dociekała. – To takie zaskakujące, bo był zaledwie jeden dzień. Zwykle, kiedy przyjeżdżał, zostawał na dłużej. Ostatnio był wczesną wiosną. Spędziliście parę dni, nie wychodząc z mieszkania. I nagle teraz…

– Mieszka i pracuje w Polsce – przerwałam jej.

– Zawsze odjeżdżał po cichu – nie ustępowała. – Nigdy nie mogliście się rozstać, długo szeptaliście na korytarzu, odprowadzałaś go do samochodu, machałaś mu ręką, on przesyłał ci buziaki. Czasami odjeżdżał, by powrócić po chwili i jeszcze raz cię pocałować. Tym razem było zupełnie inaczej. Trzaśnięcie drzwiami postawiło mnie do pionu. Szyby brzęczały w oknach, kiedy ruszył z rykiem silnika. Coś się stało? – dopytywała.

– Nic ważnego – powiedziałam nieprawdę.

– Nie kłam! Nie potrafisz kłamać. Nie mów nic, jeżeli nie chcesz, ale nie kłam! Kłamstwa uwłaczają obu rozmówcom.

Poczułam się niezręcznie. Przez moment skupiłam się na piciu kawy.

– Jest głupio zazdrosny – powiedziałam po chwili.

– Głupio zazdrosny? – Spojrzała na mnie z niedowierzaniem. – To chyba dobrze – powiedziała z rozmysłem. – Zazdrość w pewnym sensie przynależy do miłości. Zazdrośni są ci, którzy kochają. Mój Petr był zawsze o mnie zazdrosny. Schlebiało mi to.

– Mnie to nie schlebia. W piątek po prostu szlag mnie trafił! – weszłam jej w słowo. – Mnie głupia, bezpodstawna zazdrość denerwuje i męczy.

– Męczy? – Nie zrozumiała.

– Taka głupia zazdrość oznacza zupełny brak zaufania.

– Bo ja wiem… Odrobina kokieterii, odrobina zazdrości to jak sól i pieprz dodane do potraw dla podkreślenia smaku. Byle tylko nie przekroczyć pewnej granicy, nie przesadzić, być z samym sobą w porządku. Bez tego jest mdło, słodko, monotonnie i nudno. Miłość przestaje smakować, powszednieje. Jak jedzone w kółko na śniadanie płatki kukurydziane z mlekiem. Niby dobre, niby zdrowe, niby smaczne… Na pozór wszystko jest w porządku, ale pewnego dnia już ich nie chcesz i zaczynasz szukać innego smaku. Smaku, który cię na nowo oczaruje, przyciągnie i podnieci, spędzi sen z twoich powiek, spowoduje dreszcze rozkoszy… Wzmocni apetyt… To normalne. Monotonia się nudzi, powszechnieje. Apetyt spada, jedzenie mniej smakuje. Nawet kawior jedzony codziennie przestanie smakować i stanie się nudny. Szampan, gdybyśmy pili go każdego dnia do śniadania, też przestałby być czymś odświętnym i wyjątkowym. Stałby się gazowanym napojem alkoholowym, niczym więcej.

– Nie lubię kawioru – wtrąciłam. – Za szampanem też nie przepadam.

– Przecież wiesz, że nie o nich mówimy – roześmiała się pani Čapek. – Jeżeli wolisz, możemy wrócić do rozmowy o płatkach kukurydzianych na śniadanie. Zbrzydną, znudzą się, przestaną smakować, spowszechnieją… Chyba że w odpowiednim momencie dodasz do nich coś zaskakującego, coś jak sól do słodkiego karmelu albo chili zmieszane z czekoladą. Miłość to sztuka, w której obie strony powinny być artystami. Jest intrygująca, inspirująca, pobudzająca zmysły i wymaga ogromnego zaangażowania, jak każdy inny rodzaj sztuki – dodała ciszej.

Zaskoczyła mnie. Starsza pani o nobliwym wyglądzie, śpiewająca w parafialnym chórze, ubrana w szarą suknię zapiętą na dziesiątki guzików, kończącą się za kolanami, z burzą loczków na głowie mówiła o kokieterii, erotyce, namiętności, pożądaniu i zazdrości, zastępując te słowa opowieścią o śniadaniu.

– Ludzie się nie zmieniają – powiedziała, jakby czytała w moich myślach. – Wiek nie ma znaczenia. Liczą się emocje. To jest jak wieczna zabawa, która powinna sprawiać radość. Przyciąganie i odpychanie, namiętność, pożądanie, czułość, tęsknota i dziesiątki innych emocji… We mnie i w moim mężu płomień nie wygasł nigdy. On odszedł, zmarł kilka lat temu. Nie wróciłam do swoich, chociaż czasami bardzo tęsknię za Florencją. Zostałam w Czechach. Mam wrażenie, że tutaj czuję jego obecność. To kwestia wspomnień, wyzierają w Pradze z każdego kąta. Idę na spacer i nagle mam wrażenie, że Petr wrócił, idzie tuż obok mnie, trzyma mnie za rękę, opowiada. On zawsze mówił, że nigdy mnie nie opuści, że zawsze będzie tuż obok. Przed rokiem pojechałam na krótko do mojej kuzynki do Florencji i wróciłam pospiesznie. Nie było mi tam dobrze, bo nie czułam jego obecności. Nagle, będąc wśród swoich, poczułam się bardzo samotna. Nigdy nie byliśmy razem z Petrem we Florencji. Jakoś nie było nam po drodze. Pomyślałam, że on tam się błąka i nie może mnie odnaleźć.

Nigdy wcześniej się nad tym nie zastanawiałam, że ona ma na imię Sofia Matilde, co dziwnie nie pasuje do jej nazwiska, i że mówi z innym akcentem.

– Nie chcę o tym rozmawiać – powiedziała. – Zawsze, kiedy mówię o Petrze, to potem w nocy nie mogę zasnąć. Będzie lepiej dla nas obu, jeżeli porozmawiamy o zazdrości. Opowiedz mi, co się stało.

– Poszliśmy na kolację, Hubert, Anna i ja. Anna to współpracownica Huberta. Zatrudnił ją w swojej firmie tuż przed moim wyjazdem do Pragi. Oni cały czas rozmawiali ze sobą. Hubert przyjechał niby do mnie, a jakby był w pracy. Dzwonił, oddzwaniał, dyskutował, decydował, planował… Czułam się niepotrzebna. Jakbym im przeszkadzała w biznesowym spotkaniu – zaczęłam opowiadać. – Momentami szeptali pomiędzy sobą, jakby mieli jakieś tajemnice. Powoli miałam po dziurki w nosie tego wieczoru. Anna miała być z nami tylko przez chwilę. Potem mieliśmy zostać sami. Mijała druga godzina i nic nie zapowiadało, żeby zamierzała się z nami pożegnać. Z minuty na minutę czułam się coraz bardziej rozdrażniona. Nie wiem, czy pani to rozumie…

– Oczywiście, że rozumiem.

– W pewnym momencie szlag mnie po prostu trafił. Miałam ochotę wyjść i zostawić ich samych. Odwróciłam głowę w bok i zobaczyłam wlepione we mnie oczy mężczyzny, siedzącego przy stoliku obok. Był sam. Nie sprawiał wrażenia, że na kogoś czeka. Było w nim coś dziwnego, intrygującego… Elegancko ubrany, samotnie siedzący młody mężczyzna. Nasz wzrok spotkał się na chwilę. – Zamilkłam. Nie byłam pewna, czy powinnam jej o tym opowiadać. To wszystko było takie dziwne.

Podniosłam wzrok i napotkałam ciepłe spojrzenie pani Čapek.

– Opowiadaj, z przyjemnością posłucham – zachęcała mnie.

– Nieznajomy uniósł szklankę z sokiem, kiwnął głową w moją stronę, przyłożył szkło do ust. Jakby pił moje zdrowie, wznosił niemy toast. Poczułam się nieswojo. Jego wzrok wędrował po mojej twarzy… – Znów zamilkłam.

Pewnych rzeczy nie miałam ochoty opowiadać pani Čapek. Były tylko moje. Wzrok nieznajomego wędrował po mojej twarzy, potem po brzegach sukienki, po obnażonych ramionach, po nie do końca ukrytych za skąpą tkaniną piersiach, przesuwał się po opiętych materiałem biodrach. Ubrałam się tak, myśląc, że idę z moim chłopakiem na romantyczną kolację. Na co dzień chodzę ubrana zupełnie inaczej. Początkowo poczułam się skrępowana spojrzeniem nieznajomego. Jego wzrok ześlizgnął się po biodrach na nogi. Odruchowo obciągnęłam dół sukienki. Przez twarz mężczyzny przebiegł delikatny uśmiech. Serce biło mi jak szalone. Zrobiło mi się gorąco.

– Co było dalej? – Głos pani Čapek przebił się przez tamto wspomnienie. Musiałam chyba odrobinę za długo milczeć.

– Jakiś gitarzysta zaczął stroić instrument. Po chwili ciepły głos wokalisty wzbił się ponad szum rozmów. Mężczyzna śpiewał o miłości. To nie był dobry moment na piosenki o miłości – opowiadałam. – Byłam wściekła na Huberta.

Pamiętałam narastającą we mnie frustrację, ale to wolałam przemilczeć. Ciepły, lekko zachrypły głos wokalisty sławił moc miłości, która oplata jak pajęczyna i łączy na wieki. Nijak się to miało do moich osobistych doświadczeń. Pomyślałam, że każdy inaczej wyobraża sobie prawdziwą miłość. Nasza jakby wyblakła. Zapewne sprawiła to dzieląca nas odległość. Coraz mniej było okazji do ciepłych wyznań, głębokich spojrzeń w oczy, muśnięć dłoni, czułych szeptów. Na to Hubert był za bardzo zmęczony. Kiedy się spotykaliśmy, były głównie namiętność, erotyzm i seks. Były gorące chwile w łóżku, po których Hubert zasypiał jak kamień. Coraz bardziej rzeczywistość rozjeżdżała się z moim wyobrażeniem o miłości, bywało, że czułam się rozczarowana naszym związkiem, Hubertem i samą sobą. Pracowaliśmy oboje jak szaleni, odkładaliśmy pieniądze na coś, co miało coraz mniej sensu. Ślub, podróż poślubna, remont mojego rodzinnego domu, rodzina, dzieci. Odłożonych pieniędzy było coraz więcej, ale żar pomiędzy nami wydawał się już nie tak gorący jak kiedyś.

– Nie dziwię się. – Spokojny głos pani Čapek przywołał mnie do rzeczywistości. Musiałam milczeć już dobrą chwilę, bo przyglądała mi się uważnie.

– Wokalista zaczął śpiewać. Po chwili na parkiecie zaroiło się od ludzi. Wiele par chciało się przytulać w rytm piosenki o nigdy niekończącej się miłości.

– Śpiewał po czesku? – zapytała niespodziewanie.

– Nie, po włosku – odpowiedziałam zaskoczona.

– Tak też pomyślałam – ucieszyła się pani Čapek. – Najpiękniejsze są piosenki o miłości śpiewane po włosku – dodała. – Nie każdy język jest stworzony do wyrażania uczuć. W czeskim brakuje wielu słów. Miłość opiewana w tym języku ma mniej barw i półcieni.

– Włoskie piosenki o miłości są wyjątkowe – przyznałam jej rację. – Ale tamtego wieczoru piosenka o miłości zaczęła mi bardzo przeszkadzać.

– Rozumiem.

– Spojrzałam na Huberta, ale on był zatopiony w dyskusji z Anną. Nawet na chwilę nie podniósł na mnie wzroku. Muzyka przeszkadzała im w rozmowie. Zbliżył głowę do głowy Anny. Pomyślałam, że zostawię ich samych i wrócę do domu. Nagle zamarzyłam o kąpieli, o kubku ciepłego mleka, samotności, przytulności pościeli, miękkości mojego łóżka. Jak na złość Hubert przysunął się jeszcze bliżej do Anny, przestał przekrzykiwać muzykę, a zaczął szeptać jej coś do ucha. Anna co chwilę wybuchała śmiechem. Raz po raz patrzyli na siebie. Czasami któreś z nich rzuciło na mnie przelotne spojrzenie. Czułam się coraz bardziej nieswojo. Wydawało mi się, że jestem dla nich jak powietrze. Zajęci byli sobą, przy okazji może wspólną pracą – dokończyłam ciszej.

Zamilkłam. Nagle nie miałam już ochoty nic więcej opowiadać. Przyłapałam się na tym, że gniotę w ręku brzeg obrusa. Podniosłam wzrok i napotkałam ciepłe spojrzenie.

– Wyszłaś stamtąd? – zapytała pani Čapek.

– Właśnie postanowiłam wrócić do domu, kiedy jak spod ziemi wyrósł przy mnie tamten siedzący wcześniej samotnie mężczyzna – odpowiedziałam. – Wstałam odruchowo. Dałam się porwać do tańca – zaczęłam opowiadać. – On bardzo dobrze tańczył. Trzymał dystans. Tańczył z taktem, szacunkiem i elegancją. Przez ten dystans poczułam się kimś wyjątkowym. Rozumie to pani?

– Oczywiście, że rozumiem – przytaknęła. Uśmiechnęła się delikatnie.

Nigdy tego tańca nie zapomnę. Mężczyzna trzymał głowę lekko odgiętą do tyłu, jego nogi nie splatały się z moimi, jego biodra nie przylegały do moich. Tańczyliśmy i tańczyliśmy, bez końca. Intrygował mnie z minuty na minutę coraz bardziej, ale o tym nie chciałam mówić pani Čapek. Było w nim coś dziwnego, coś, co czułam całą sobą, a czego nie potrafiłam nazwać.

– Co było dalej? – dopytywała kobieta.

– Tym tańcem z nieznajomym wzbudziłam niepokój Huberta i Anny – kontynuowałam opowieść. – To było nawet zabawne. – Bezwiednie uśmiechnęłam się do moich wspomnień. – Wcześniej, gdybym nawet położyła nogi na stole, nie przerwałabym ich rozmowy, a tu nieoczekiwanie taniec z obcym mężczyzną wywołał piorunującą reakcję.

– Opowiadaj! – przynaglała Sofia Matilde. – Czuję się tak, jakbym tam była i patrzyła na was z boku.

– Hubert przestał szeptać z Anną. Wyprostował się. Odsunął się od niej. Ścigał mnie wzrokiem. Nagle uśmiech zamarł na jego twarzy. Wydawało mi się, że zaciska szczęki. Obserwował każdy mój ruch, każdy gest, każdy uśmiech. Anna też nie spuszczała ze mnie wzroku. Mnie tańczyło się coraz lepiej. Ich zachowanie dodawało mi skrzydeł. Czułam się, jakbym płynęła ponad parkietem. Nie było już śladu po wcześniejszym rozdrażnieniu. Zniknęło gdzieś skrępowanie. Nieznajomy mężczyzna świetnie prowadził. Nasze ciała rozumiały się bez słów. Poczułam się lekka i wolna, na swój sposób szczęśliwa – dokończyłam szeptem. Nagle przestraszyłam się tego, co mówię.

– Rozumiem. Zemsta uskrzydla – wtrąciła pani Čapek. – Jesteś kobietą z krwi i kości. Świetnie! Zawsze wydawałaś mi się miękka i trochę bez wyrazu. Myliłam się. Szkoda, że tak rzadko ze sobą rozmawiamy. Zaparzę jeszcze kawy – powiedziała niespodziewanie. – Na pewno napijemy się z przyjemnością.

Dała mi czas, żebym mogła ochłonąć. Jak to ona powiedziała? Jestem kobietą z krwi i kości? Zemsta uskrzydla? Coś w tym było. Pamiętam, wyszłam potem z tamtej restauracji wygrana, a nie poniżona.

Już po chwili zapach kawy zdominował wszystko.

– Zaparzyłam kawę tak, jak parzyło się ją w moim rodzinnym domu we Włoszech. To kawa z charakterem. Tak zaparzona pasuje lepiej do naszej rozmowy. Mówiłaś, że tańczyło ci się cudownie…

– Ten taniec uratował mój wieczór – weszłam jej w słowo. – Nie czułam się już przegrana. Umilkły dźwięki muzyki. Nieznajomy odprowadził mnie na miejsce. Podziękował za taniec, odwrócił się i odszedł.

Nie powiedziałam wszystkiego. Nieznajomy szepnął jeszcze, że istnieją głupcy, którzy nie doceniają tego, co mają. Podziękował mi za taniec. Skinął głową w kierunku Anny i Huberta. Zapłacił przy barze i z ujmującym uśmiechem przeciskał się pomiędzy stolikami w kierunku wyjścia. Machnął jeszcze ręką na pożegnanie jakiejś parze siedzącej pod oknem i zniknął w otwartych drzwiach prowadzących na ulicę.

– Co było potem? – dopytywała kobieta.

– Potem chciałam już iść do domu. Nie miałam ochoty na słuchanie biznesowych rozmów przy kolacji, na zrzędzenie Huberta i filozoficzne rozważania Anny. Hubert stwierdził, że przesadziłam, tańcząc z obcym facetem, a ja pomyślałam, że coś w nim drgnęło, kiedy zobaczył mnie w objęciach innego mężczyzny. Chyba przez moment stał się zazdrosny. Chciałam wstać i przez przypadek kopnęłam w nogę stołu. Zabrzęczały kieliszki. Pojedyncze plamy czerwonego winna upstrzyły biały obrus. Parę kropli wylądowało na sukience Anny. Odskoczyła jak oparzona. Hubert zaczął ścierać krople wina z jej sukienki. Nagle wydało mi się to żałosne. Poszłam do domu. Zostawiłam ich samych w tamtej restauracji.

Nie chciałam jej już opowiedzieć niczego więcej. A na pewno zdradzić moich myśli. One przerażały mnie samą. To był tylko taniec, parę utworów zatańczonych z nieznanym mężczyzną, a we mnie nagle zmieniło się wszystko. Ja – nie ja, taka sama, a już zupełnie inna, odmieniona, odczarowana albo zaczarowana na nowo, ale zupełnie inaczej. Coś wyrwało mnie z jakiegoś snu albo nagle zasypiałam z nowymi marzeniami pod powiekami. W każdym razie nie miałam już ochoty tam zostać, a może spojrzałam na sytuację zupełnie innymi oczami. To chyba nie była do końca biznesowa kolacja. Jak na taką kolację Anna była dość nietypowo ubrana. Z szarej myszki przerodziła się w atrakcyjną kobietę w krótkiej, czarnej sukience z karminowymi dodatkami. Miała zaskakująco staranny makijaż. Doklejone rzęsy powiększały oczy. Czarna kreska dodawała im kokieterii. Karminowa pomadka podkreślała i tak już sporych rozmiarów usta. Podkład zmatowił twarz, delikatny róż dodawał ciepła policzkom. Taki makijaż zabrał jej co najmniej godzinę z popołudnia. Wygospodarowała godzinę, a przecież byli tak bardzo zajęci? Na stopach miała czerwone szpilki. Na ręce bransoletkę z koralu. Raptem te ich szepty i przyciszone głosy wydały mi się czymś dziwnym i nietaktownym. Czułam to już wcześniej. Rozmowa z panią Čapek pozwoliła mi zobaczyć to dokładniej, nazwać coś, co wcześniej wydawało mi się tylko ulotnym wrażeniem, co chciałam od siebie odsunąć i o czym chciałam jak najszybciej zapomnieć. Oni wyglądali tak, jakby byli razem, jakby łączyło ich dużo więcej niż praca. To ja, siedząc po drugiej stronie stołu, odgrodzona od nich kieliszkami i talerzami, częściowo zasłonięta świeczką, zapaloną w przybranym w kwiaty jabłoni świeczniku, byłam kimś niepotrzebnym na tej ich romantycznej kolacji.

Podniosłam głowę znad filiżanki i napotkałam wpatrzone we mnie ciemne oczy kobiety. Milczałam chyba odrobinę za długo, bo przyglądała mi się wnikliwie. Jej wzrok przesuwał się po mojej twarzy.

– I to cała historia – skłamałam.

– Nieprawda – powiedziała ciepłym głosem pani Čapek. – Jeżeli nie chcesz, to nie mów nic więcej – dodała.

– Wróciłam do domu – powiedziałam z ociąganiem. – Hubert przyjechał godzinę później. Już od drzwi zaczął się zachowywać jak idiota. Musiała to pani słyszeć. W tym domu są grube ściany, ale nie na tyle, żeby mogły wszystko wyciszyć. Hubert mówił jakieś brednie o tym, że zawiodłam jego zaufanie, że na pewno prowadzam się po Pradze z tym palantem. Mówił, że w tańcu nasze ciała zachowywały się tak, jakby znały się bardzo dobrze, jakby spędziły ze sobą już wiele nocy. – Ja opowiadałam, ona słuchała. – Powiedział, że wkurzał go delikatny uśmiech błąkający się po twarzy tamtego dupka, bo poczuł się tak, jakby jawnie z niego drwił. Twierdził, że mężczyzna pieścił mnie wzrokiem. Opowiadał jakieś brednie, że wyszłam tuż za tamtym mężczyzną, bo na pewno czekał na mnie na zewnątrz. Wykrzyczał, że jacyś młodzi ludzie, siedzący nieopodal, komentowali, że ładną laskę poderwał sobie ich wykładowca… Hubert zachowywał się jak idiota. Mówił wyssane z palca bzdury, żeby mnie zranić. Wyprosiłam go z mojego mieszkania. Powiedziałam, żeby się wynosił. Wziął swoją walizkę, wyszedł, trzasnął drzwiami i odjechał. Zrobił to trochę za głośno. Zbudził panią i kilku sąsiadów. Sprawę uważam za zamkniętą – dodałam. – Nie ma już odwrotu. Nie żałuję. Może to dziwne, ale mi ulżyło. Jego wyjście było jak kropka kończąca zdanie. Kropka i już, kropka i nic więcej. Taka kropka to po prostu koniec.

Zamilkłam. Ta rozmowa niepotrzebnie obudziła emocje, które od dwóch dni próbowałam od siebie oddalić. Moja babcia zawsze mawiała, że z problemem trzeba się przespać. Czasami jedna noc nie wystarczy. Mnie tym razem wystarczyły dwie. Zachowanie Huberta mnie otrzeźwiło, było jak niespodziewanie wylany na głowę kubeł zimnej wody. Od ponad roku widujemy się tylko od czasu do czasu. Ludzie się zmieniają. Hubert sprzed mojego wyjazdu do Pragi nigdy by się tak nie zachował. Chyba zniknął i jego miejsce zajął ktoś zupełnie inny, kogo nie kocham i prawie nie znam. I kto zapewne od dawna już mnie nie kocha.

– Powiedziałaś, że to koniec. Naprawdę tak myślisz? – Głos starszej pani wdarł się w moje myśli.

– Naprawdę.

– To dobrze – stwierdziła nieoczekiwanie. – To było takie niezręczne – dodała.

– Co było niezręczne? – Nie zrozumiałam. – Taniec z kimś obcym?

Nie odpowiedziała od razu. Kolejny raz podniosła do ust prawie pustą filiżankę.

– Nie myślę o tańcu – odezwała się po chwili. – Myślę o czymś zupełnie innym. Sądzę, że zrozumiałaś, że to nie on, a ty mogłabyś być zazdrosna.

Sofia Matilde nazwała coś, czego ja sama jeszcze przed chwilą nie potrafiłam nazwać, coś, co dotarło do mnie dopiero w trakcie naszej rozmowy, było niewyraźne i zaskakujące, nieostre i rozmyte. To coś nie dawało mi spokoju. Wzbudziło zdziwienie, które już po chwili przeszło w rozczarowanie i żal. Potem pojawiły się ból i rozpacz, że Hubert oszukiwał mnie już od dawna, a ja, ufając mu bezgranicznie, nawet tego nie podejrzewałam.

Zbudziłam się nad ranem. Potem nie mogłam już zasnąć. Przez okno wdzierały się do sypialni delikatne podmuchy ciepłego, majowego powietrza. Za oknem jakiś ptak próbował śpiewem rozproszyć mrok. Że też musiałam pójść na kawę do pani Čapek! Rozmowa z nią spowodowała, że wiele wydarzeń zobaczyłam inaczej. Hubert mnie zdradzał i znalazł pretekst, żeby zrzucić na mnie winę za nasze rozstanie. Zepsułam im kolację. Zapewne chcieli mi powiedzieć o tym, że są razem, ale nie zdążyli, bo wyszłam za szybko. Może mieli to zrobić wspólnie, a może Anna miała nas zostawić samych. Nieważne, jak to zaplanowali, ale na pewno miała to być nasza ostatnia kolacja. Taka inna od poprzednich, we trójkę, a nie we dwoje. Został mi dziwny niesmak. Jakaś klucha stała w moim gardle i przeszkadzała przy każdym oddechu. Jestem naiwną idiotką, popierniczoną marzycielką, którą można manipulować, oszukiwać i okręcić sobie wokół palca. Ciekawe, jak długo mnie oszukiwał. Kiedy to się zaczęło? Kiedy wyjechałam do Pragi czy znacznie wcześniej? Wyjechałam przed ponad rokiem. Na jakieś dwa miesiące przed moim wyjazdem Hubert przyjął do pracy Annę. Miała przejąć moje obowiązki i pomagać mu w prowadzeniu firmy. Była kompetentna i sympatyczna, punktualna i poukładana, cicha i pracowita. Hubert śmiał się, że Anna jest przeciwieństwem mojej spontaniczności, roztargnienia i nieładu, który wokół siebie roztaczam. Mówił, że biuro zaczęło wyglądać porządnie i nigdy nie brakuje w nim cukru, herbaty i kawy. Czy już wtedy ze sobą sypiali? A może tylko całowali się potajemnie? Hubert zaczął w rozmowach odmieniać imię Anny na różne sposoby. To imię wdarło się w naszą codzienność, coraz częściej pojawiało w rozmowach. Nie drażniło mnie to, nie zwracało mojej uwagi. Mieliśmy wtedy kilkoro świetnych współpracowników. Cieszyłam się, że Anna pasuje do zespołu, że Hubert będzie miał obok siebie pomocną i życzliwą osobę. No i czy ja nie jestem idiotką?! Ciekawe, czy na świecie jest dużo takich osób jak ja, które już dawno powinny wyginąć śmiercią naturalną zgodnie z teorią ewolucji, według której przeżywają tylko te osobniki, które są najbardziej przystosowane do życia. Jak widać, prawdy ogólne czasami nie dotyczą jednostek. W każdym razie nie wszystkich. Ja, ze swoją ufnością, łatwowiernością i głupotą, przetrwałam i stałam się żywą skamieliną niepasującą do naszych czasów.

Mój wyjazd do Pragi był naszą wspólną decyzją. Tak mi się przynajmniej wtedy wydawało. Teraz zaczęłam mieć wątpliwości. Tak naprawdę to zależało na nim Hubertowi. Miałam założyć w Pradze biuro podróży, które będzie bliźniacze z biurem podróży Huberta w Gdańsku. Miałam pozyskiwać klientów, sprzedawać wycieczki z naszej europejskiej oferty, oprowadzać polsko- i anglojęzycznych turystów po stolicy Czech. Miałam być kreatywna i pomysłowa, przebojem wedrzeć się na praski rynek turystyczny, zaistnieć, piąć się w górę, pokonać konkurencję i zacząć zarabiać pieniądze.

Na początku Hubert bywał u mnie w Pradze w każdy weekend. Razem odkrywaliśmy to miasto. Romantyczne spacery, urokliwe zakątki, małe kawiarenki, różane ogrody, stare legendy przeplatające się ze współczesnością. Potem zaczął przyjeżdżać co dwa tygodnie. Z czasem jego odwiedziny stały się jeszcze rzadsze i bardziej pospieszne. Tłumaczył się sporą odległością Gdańska od Pragi, natłokiem pracy, brakiem czasu, zmęczeniem. Nie nalegałam. Ja też rzadko jeździłam do Polski. Dom rodzinny wynajmowałam turystom spragnionym widoku dzikich nadbałtyckich plaż. Pieniądze z wynajmu były mi potrzebne, żeby przetrwać i móc powoli rozwijać moją firmę w Pradze. Te ponad siedemset kilometrów dzielące Pragę od Gdańska były dla mnie trudne do przejechania. Mój samochód od dawna wymagał wymiany. Czasu też było mało, bo prawie w każdy weekend oprowadzałam po Pradze wycieczki. To Hubert przyjeżdżał do mnie. Ostatnio był przed dwoma miesiącami. Wpadł niezapowiedziany, sprawił mi niespodziankę, spędziliśmy ze sobą trzy upojne dni i trzy szalone noce, wyszliśmy z domu tylko na jeden nocny spacer, ale i wtedy wiało erotyzmem, seksem i pożądaniem. Byliśmy siebie stęsknieni. Pojechał w poniedziałek nad ranem, bo goniły go terminy ważnych spotkań. Przez dwa ostatnie miesiące nie miał czasu, żeby przyjechać.

Tym razem pojawili się razem. Mieli jakieś ważne firmowe sprawy w Pradze. Chodziło ponoć o nawiązanie nowych kontaktów w ramach targów turystycznych, które właśnie odbywały się w mieście. Ona zamieszkała w hotelu, Hubert u mnie. Przywitał się szybkim pocałunkiem w policzek. Był za bardzo zmęczony, żeby się ze mną kochać, za bardzo padnięty, żebyśmy mogli razem pójść na kolację, za bardzo niewyspany, żebyśmy mogli porozmawiać. Wypił herbatę, położył się na sofie i zasnął. Nie zjadł nawet kolacji. Ponoć pracował coraz więcej, spał coraz krócej, regenerował się coraz dłużej… Rozwijał firmę, która miała nam zapewnić dostatnią przyszłość. Praca wypełniała mu cały czas, absorbowała wszystkie myśli, wysysała z niego całą energię. W przyszłości miało być inaczej. On tak mówił, a ja mu wierzyłam.

Poznaliśmy się z Hubertem przed trzema laty na kursie pilotów wycieczek zagranicznych. Kurs był nieciekawy, wręcz nudny. Ja właśnie wtedy kończyłam anglistykę i szukałam zajęcia, które było alternatywą dla uczenia w szkole. On parę lat wcześniej ukończył politologię, która okazała mu się do niczego niepotrzebna. Po zajęciach szliśmy czasami razem na kawę, bywało, że błąkaliśmy się wieczornymi opustoszałymi ulicami Starego Miasta. Nigdy nie mogliśmy się nagadać. Kurs się skończył, a my spotykaliśmy się nadal. Tych spotkań było coraz więcej i więcej, były coraz częstsze i coraz dłuższe, tak że z czasem zaczęliśmy widywać się codziennie. Nasza znajomość stawała się coraz bliższa, coraz cieplejsza, coraz bardziej zażyła, aż pewnego dnia uzmysłowiłam sobie, że go kocham. On mnie też ponoć kochał, w każdym razie tak mówił i mnie też się tak wydawało. Miałam wrażenie, że czuję tę naszą miłość wszystkimi zmysłami. Ale przestałam. Praca wtargnęła w nasze życie i zaczęła coraz bardziej odsuwać nas od siebie. Hubert od wielu tygodni unikał rozmów przez WhatsAppa. Pisał „Dzień dobry! Miłego dnia” rano i „Dobrej nocy. Spokojnych snów” wieczorem. Na nic więcej nie miał czasu. Zniknęły ciepłe słowa, zaklęcia i marzenia. Każda wiadomość wyglądała jak skopiowana z dnia poprzedniego. Wydawało mi się, że wszystko jedno, o czym do niego piszę, nie budzi to w nim żadnych emocji. Jak ja mogłam tego nie zauważyć? Jestem po prostu naiwną idiotką. Ja byłam tu, a Hubert był w Gdańsku. Jego biuro zajmowało się organizacją niestandardowych wycieczek do niesamowitych miejsc i urokliwych zakątków rzadko odwiedzanych przez turystów. Prospekt gdańskiego biura podróży nęcił fałszującymi rzeczywistość zdjęciami. Wszystko wydawało się krzykliwe, przerysowane i przeretuszowane. Niebo na zdjęciach zawsze było lazurowe, kamienne mury starych domów wydawały się zbyt białe w świetle południowego słońca, czerwone dachówki w nienaturalny sposób kontrastowały z bielą ścian, zielona roślinność wdzierała się jakby podstępem pomiędzy domy, zachody słońca były przeraźliwie czerwone, a po atramentowych lub szmaragdowych wodach morza pływały żaglówki o śnieżnobiałych żaglach. Cukierkowo, mdło, nienaturalnie, fałszywie… I do tego ten tytuł: „Miejsca w Europie, które zmienią Twoje życie”. Autorką zdjęć do prospektu była Anna. Nagle zrozumiałam, dlaczego ten momentami trącący kiczem prospekt tak bardzo podobał się Hubertowi. Ja byłam w Pradze, tworzyłam mozolnie każdego dnia moją firmę, a oni szukali razem tych niespotykanych miejsc porozrzucanych po Europie. Bardzo często podróżowali służbowo. Byli razem w wielu miejscach. Testowali bazę noclegową, nawiązywali niezbędną współpracę, negocjowali ceny, sprawdzali oferty. Każde z odwiedzonych miejsc zapewne zbliżało ich do siebie coraz bardziej, na pewno z każdego mieli też wspólne selfie.

Promienie słońca coraz odważniej wdzierały się do mojej sypialni. Wstawał nowy dzień, z którym nie wiedziałam, co zrobić. Wszystko nagle wydało mi się bez sensu. Raptem nie miałam planów ani celów. Stare marzenia przestały istnieć, nowych nie było. Poczułam się, jakbym była zawieszona w nicości. Żal i rozczarowanie ściskały mnie za gardło. Serce biło jak szalone. Było mi duszno i gorąco. Czułam łzy pod powiekami. Po chwili ciepłe krople zaczęły toczyć się po policzkach. To wszystko, co było we mnie, przeszło w jeden, potężny szloch. Wtuliłam twarz w poduszkę. Jeszcze tylko tego brakowało, żeby usłyszała mnie pani Čapek.

Nagle myśl o prospekcie stała się najbardziej bolesna. Było w nim zdjęcie tonącego w promieniach zachodzącego słońca mostu Świętego Piotra w Weronie, była fotografia Wenecji z widokiem na rozświetlony nocą Canal Grande, zdjęcia kawiarenek w maleńkich prowansalskich miasteczkach. Była też fotografia polnej drogi w Toskanii, znaczonej rzędami wysokich cyprysów, graniczącej z niekończącym się, falującym na wietrze, zielonym morzem zbóż. To zdjęcie zawsze mi się podobało. Ono zamieszkało w moim sercu. Podróż do Toskanii była moim marzeniem. Tam mieliśmy pojechać w podróż poślubną. Na zdjęciu był samotny dom na wzgórzu. Prowadziła do niego nierówna, wąska, szutrowa droga wijąca się zakolami, spadająca ostro w dół, to znów pnąca się w górę. Ta droga biegła poprzez zielone pagórki, pomiędzy falującymi łanami zielonych wiosną zbóż. Jak okiem sięgnąć cisza, spokój, zieleń, pustkowie, żadnych samochodów ani ludzi. Takie wyjątkowe miejsce na ziemi, gdzie czas przestaje się liczyć, wszystko toczy się wolniej, gdzie można się na chwilę zatrzymać, wyciszyć wszelkie emocje, uspokoić zmysły. Świat wyjęty jakby z innej czasoprzestrzeni, tak nierealny i piękny, spokojny i bajkowy, że aż trudno uwierzyć, że istnieje naprawdę. Na tym zdjęciu bezkresna zieleń zaczyna się łanem zielonej pszenicy tuż przy schodach wiodących do domu i ciągnie się aż po horyzont. Na najbliższe wzgórze pnie się zakolami polna droga obrośnięta krzewami kwitnącego żarnowca. Prowadzi ona do stojącego na sąsiednim wzgórzu domu. Pagórek wyłania się zza pagórka. Różne odcienie zieleni, różnie załamywane światło, cienie chmur wędrujące po bezkresnych płaszczyznach.

Nagle poczułam, że z wściekłości zaciskam szczęki. Dupek! Palant! Kanalia! Obiecywał pojechać ze mną do Toskanii, a opowiadając o niej, miał na pewno przed oczami czas spędzany tam z Anną. Zapewne kochając się ze mną, myślał o tamtej, skoro zasypiając, opowiadał mi o zmroku w Toskanii, kiedy w porozrzucanych po wzgórzach domach powoli zaczynają zapalać się światła. Potem zmrok przechodzi w ciemność, a te światła wyglądają jak gwiazdy zawieszone pomiędzy niebem i ziemią. Z czasem, kiedy mrok zgęstnieje, staną się częścią rozgwieżdżonego nieba. Mówił, że marzy o tym, żebyśmy kochali się, leżąc na trawie i patrząc na to usiane gwiazdami sklepienie. Niech go szlag trafi! On okazał się podłą gnidą, a ja głupią idiotką.

Wstałam. Wyjęłam z szuflady biurka prospekt i zaczęłam wertować go inaczej niż kiedyś. To nie są zdjęcia z różnych zakątków Europy, które mają zwabić tam turystów, to są zaklęte w fotografię, zatrzymane w kadrze ich wspomnienia. To pamiątki ich podróży po Europie. Wyobraźnia zaczęła działać, dopowiadać coś, czego mogłam się tylko domyślać.

Na jednym ze zdjęć były ogrody Barrakka i romantyczny zachód słońca nad zatoką Świętego Jerzego na Malcie. Hubert z Anną byli tam prawie rok temu. Pojechali zaraz po moim wyjeździe do Pragi. Ciekawe, z czym kojarzy im się to zdjęcie – pomyślałam. – Może wtedy pocałował ją po raz pierwszy? Może kochali się na plaży po zachodzie słońca? A może tulili się w tej sfotografowanej łodzi? – dręczyłam w myślach samą siebie.

Na kolejnej stronie w prospekcie było zdjęcie zachęcające do wyjazdu nad zatokę Kvarner w Dalmacji. Atramentowo-srebrzyste wody zatoki mieniły się tajemniczo w blasku księżyca. Ciekawe, czy siedzieli na plaży, szukając na sierpniowym, rozgwieżdżonym niebie spadających gwiazd. Może szeptali swoje marzenia?

Zamieszczona