Sny chociaż mamy wspaniałe ... Okupacyjne dzienniki Żydów  z okolic Mińska Mazowieckiego - Prof. Barbara Engelking, Adam Kamienny, Brandla Siekierka - ebook

Sny chociaż mamy wspaniałe ... Okupacyjne dzienniki Żydów z okolic Mińska Mazowieckiego ebook

Barbara Engelking, Adam Kamienny, Brandla Siekierka, Chajcia Goldsztejn z domu Bursztyn, Eli Goldsztejn

0,0
21,35 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Na książkę składają się cztery dzienniki, napisane przez dwóch mężczyzn i dwie kobiety z okolic Mińska Mazowieckiego. Łączy ich nie tylko pochodzenie z tej samej okolicy, wychowanie w religijnych domach i przywiązanie do tradycji – należą także do młodego pokolenia Żydów, pierwszego wychowanego w niepodległej Polsce, świadomego zarówno swojej żydowskości, jak i swoich praw obywatelskich. Kształcili się w polskich szkołach, angażowali się w działalność żydowskich organizacji młodzieżowych, byli świadomi narastającego w Polsce antysemityzmu, być może myśleli o emigracji. Mieli jednak liczne rodzeństwo, rodziców potrzebujących pomocy, byli związani ze swoim miasteczkiem, z żydowskim dziedzictwem i kulturą.

Po wybuchu wojny i wkroczeniu Niemców Brandla, Chaja, Adam i Eli podzielili los wszystkich polskich Żydów – prześladowania, poniżenia, upokorzenia, następnie opaski, prace przymusowe, w końcu getta. W czasie wysiedlenia ukryli się lub uciekli z gett. W kryjówkach pisali swoje dzienniki.

Ukrywali się wśród Polaków i przed Polakami, doznali życzliwości, obojętności, zdrady i morderstwa. Mimo ogromu niepowodzeń i nieszczęść, jakich doświadczali, mimo bólu, strachu, smutku, przygnębienia, apatii i momentów całkowitej rezygnacji wykazywali się energią, pomysłowością, determinacją, by ratować siebie i bliskich. Może właśnie dlatego, że nie byli sami, lecz że od ich pomysłowości i odwagi zależało także życie innych, musieli wciąż na nowo mobilizować się do działania, przezwyciężać zwątpienie, rozpacz i strach. Ta odwaga, niezłomność, gotowość do narażania własnego życia, by ratować bliskich stanowi – przy wszystkich różnicach – wspólną cechę całej tej wspaniałej czwórki.

 

Jestem głodna, głodna życia, wolności, a przede wszystkim chleba. […]. Nigdy jeszcze nie miałam takiego ataku głodu. Leży może jeszcze kilo chleba, ale jak ja mogę wziąć sobie kawałek, a ukroić jeszcze trzy kawałki? A do soboty jeszcze cztery dni. Kręciłam się na wszystkie strony, łykałam ślinę, brałam grudki soli w usta, nic nie pomagało. Zaczekałam więc, a kiedy dzieci usnęły, poszłam i ukroiłam sobie może 3 dkg, aby trochę załagodzić głód. Długo jeszcze nie mogłam zasnąć […].

Jaka w człowieku tkwi silna chęć do życia. Żeby ktoś przyszedł i powiedział: potrzebujesz dwa lata żyć w takich warunkach, to bym mu w oczy napluła. Wyobrażałam sobie tę rzecz z góry trzy miesiące, ale że będzie tak długo, o tem nie śniłam. Dzisiaj miałam taką noc, że jeszcze kilka takich nocy, a gotowa bym była poderżnąć sobie gardło. […] Oka nie mogłam zmrużyć całą noc, a prócz tego tak mnie gryzły wszy i pchły, że myślałam, że już mój koniec przyszedł. Szczury zaś nad głową tak budłowały, myślałam, że mi lada chwila skoczą na głowę. Całe wesele: były piski i budłowanie, cała szczurza rodzina. Ciemno, nic nie mogłam zobaczyć, namacałam tylko grubą pałkę i leżałam z pałką w ręku, coraz waląc w słomę, ale szczury nic sobie z tego nie robiły. Dopiero nad ranem, kiedy zaczęło się rozwidniać, dały spokój. Jestem tak wyczerpana, że ledwo żyję […].
fragmenty dziennika Brandli Siekierki


Jeszcze mieliśmy nadzieję, że Mania przyjdzie, bo dlaczego miałby mordować taką niewinną istotę? […] Zdarzyło się jednak to, co przewidywaliśmy. Mania nie przyszła ani za dzień, ani za dwa dni, ani za tydzień, ani w ogóle. Nie bez powodu płakała i rozpaczała. Nie bez powodu wylewała gorzkie łzy, siedząc z nami na strychu przez dwa dni… Czuła to lepiej niż my… Ale ani nie my, ani ona nie mogliśmy przypuszczać, że Wątruch ją zamorduje. 

[…] Gdy siedziałem na strychu, przychodziło mi wysłuchiwać nieprzyjemnych rzeczy o Żydach, rzadko kiedy ktoś powiedział o nich dobre słowo. Najczęściej jednak bolały mnie uszy od takiej gadki. Jeden mój dobry znajomy powiedział, że bardzo żałuje, iż nie wziął do siebie 30 Żydów, bogatych, którzy go o to prosili, bo wyprowadzałby codziennie jednego, zabierał, co by chciał, i zabijał jednym stuknięciem.
fragmenty dziennika Elego Goldsztejna

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 654

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.


Podobne


Strona tytułowa

Strona redakcyjna

Copyright © for this edition

by Stowarzyszenie Centrum Badań nad Zagładą Żydów

Wydanie pierwsze

Redakcja merytoryczna, wstępy i opracowanie przypisów:

Barbara Engelking

Redaktor prowadzący: Jakub Petelewicz

Przekład z jidysz dzienników Chajci Goldsztejn i Elego Goldsztejna:

Monika Polit

Praca naukowa finansowana w ramach programu Ministra Nauki i Szkolnictwa Wyższego pod nazwą „Narodowy Program Rozwoju Humanistyki” w latach 2014-2017

Stowarzyszenie Centrum Badań nad Zagładą Żydów

ul. Nowy Świat 72 00-330 Warszawa

ISBN: 978-83-63444-47-1

Preambuła Biblioteki Świadect Zagłady

Wbrew oczekiwaniom, wbrew potocznym wyobrażeniom, wbrew regułom prawdopodobieństwa pisanych świadectw z czasów Zagłady ocalało dużo. Ci, którzy nadludzkim wysiłkiem podejmowali próbę pisania o katastrofie podczas trwania katastrofy, najczęściej adresowali swoje zapiski „do przyszłego czytelnika”. Chcieli, aby świat ich usłyszał. Nie możemy pozwolić, aby ich świadectwa pozostały nieme — przysypane kurzem archiwów.

BIBLIOTEKA ŚWIADECTW ZAGŁADY zrodziła się z przeświadczenia, iż pomimo różnych inicjatyw edytorskich wciąż zbyt mało tekstów, w stosunku do istniejących zasobów archiwalnych, zostało opublikowanych i udostępnionych czytelnikom. Zbyt mało wobec potrzeb badawczych i czytelniczych zainteresowań, a także wobec obecnych niemal w każdym ocalałym zapisie apeli, nakładających na nas wszystkich moralną powinność lektury.

BIBLIOTEKA ŚWIADECTW ZAGŁADY skupia się na prezentacji dzienników, zapisów pamiętnikarskich, relacji pozostających w kręgu form autobiograficznych i spisywanych hic et nunc, tzn. w gettach bądź w ukryciu poza murami, ale jeszcze w czasie trwania wojny i okupacji. Teksty są publikowane w ich kształcie integralnym, według jednolitych zasad edycji krytycznej. Korzystamy przede wszystkim z zasobów Archiwum Żydowskiego Instytutu Historycznego w Warszawie oraz Archiwum Instytutu Yad Vashem w Jerozolimie.

BIBLIOTEKA ŚWIADECTW ZAGŁADY jest wydawana przez Stowarzyszenie Centrum Badań nad Zagładą Żydów.

Wstęp

WSTĘP

Na książkę składają się cztery dzienniki, napisane przez dwóch mężczyzn i dwie kobiety z okolic Mińska Mazowieckiego. Dwa dzienniki (Brandli i Adama) powstawały po polsku, dwa (Chajci i Elego) – w j idysz (publikujemy je w tłumaczeniu Moniki Polit). Wszyscy czworo byli już wówczas dorośli: Brandla Siekierka urodziła się w Cisiu w 1911 r., przed wojną miała męża i dwoje dzieci; Eli Goldsztejn i Chaja Bursztyn przyszli na świat w Siennicy (w 1913 i 1917 r.), Eli był samotny, w 1942 r. Chaja wyszła za mąż za jego brata Jonisa. Najmłodszy z czwórki autorów, Adam Kamienny, urodził się w Kałuszynie, w 1921 r. miał narzeczoną Pesę Różę. Wszyscy czworo – jak wielu innych Żydów w czasach Zagłady – po ucieczce z gett zaczęli w ukryciu prowadzić dzienniki. Zamieszczali w nich nie tylko bieżące notatki, lecz opisali także swoje dotychczasowe przeżycia, doświadczenie getta i wysiedlenia – a że znajdowali się w promieniu mniej więcej 20 km od siebie, w Mińsku, Siennicy i Kałuszynie, ich drogi się przecinały, w dziennikach pojawiają się więc te same osoby, miejsca i wydarzenia.

Czworo autorów zamieszczonych tu dzienników należy do tego samego pokolenia, łączą ich także pochodzenie z tej samej okolicy, wychowanie w religijnych domach, przywiązanie do tradycji. Sami chodzili już do polskich szkół, angażowali się w działalność żydowskich organizacji młodzieżowych, byli świadomi narastającego w Polsce antysemityzmu, być może myśleli o emigracji. Mieli jednak liczne rodzeństwo, rodziców potrzebujących pomocy, byli związani ze swoim miasteczkiem, z żydowskim dziedzictwem i kulturą. Należeli do młodego pokolenia Żydów, pierwszego wychowanego w niepodległej Polsce, świadomego zarówno swojej żydowskości, jak i swoich praw obywatelskich. Przekraczali obyczajowość sztetla, mieli otwarte głowy, ambicje i marzenia.

Po wybuchu wojny i wkroczeniu Niemców Brandla, Chaja, Adam i Eli podzielili los wszystkich polskich Żydów – prześladowania, poniżenia, upokorzenia, następnie opaski, prace przymusowe, w końcu getta. Dwie rodziny w pożarach miasteczek zainicjowanych przez Niemców we wrześniu 1939 r. straciły domy (Bursztynowie w Siennicy i Kamienni w Kałuszynie), ale szczęście w nieszczęściu, że uniknęli przesiedleń, pozostanie w swoich sztetlach umożliwiło im bowiem korzystanie z sieci rodzinnych i społecznych zapewniających pomoc i wsparcie.

Obwieszczenie o utworzeniu tzw. gett wtórnych w dystrykcie warszawskim z 16 listopada 1942 r.

Nowe okupacyjne porządki zaprowadzone przez Niemców odizolowały Żydów psychologicznie, a potem fizycznie od przedwojennych polskich sąsiadów. Niemniej tych więzi nie zdołano całkowicie zerwać, nie tylko dlatego że getta w tych miejscowościach pozostały otwarte, lecz także ze względu na to, iż tkanka powiązań handlowych i gospodarczych była spleciona dość mocno. Żydowscy szewcy i krawcy nadal pracowali dla swoich sąsiadów – polskich klientów, a jedyny w miasteczku dentysta wciąż leczył żydowskich pacjentów. Relacje między Polakami i Żydami znacząco pogorszyły się dopiero później, po likwidacji gett, kiedy „władza” nad Żydami przeszła z rąk niemieckich w ręce polskie.

Czworo autorów dzienników było ludźmi młodymi (w 1942 r. mieli od 21 do 31 lat) i wszyscy w czasie wysiedlenia ukryli się lub opuścili getto. Potem znaleźli się w getcie wtórnym w Kałuszynie (Adam i Brandla) lub w obozie pracy (Chajcia i Eli), skąd uciekli już na dobre, decydując się na poszukiwanie ratunku wśród Polaków. Żadne z nich nie zrobiło tego samo, lecz z najbliższymi: Brandla z mężem i dziećmi, Adam z narzeczoną, Chajcia z siostrą i mężem, Eli z bratem.

Branka (jak zdrabniano imię Brandla) z rodziną oraz grupa Chajci i Elego ukrywali się w pobliżu miejsc swojego urodzenia; Siekierkowie nawet dosłownie i dosyć stabilnie w jednym miejscu – na strychu w gospodarstwie sąsiadującym z dawnym obejściem ojca Branki. Motywację do udzielenia pomocy znajomym Żydom stanowiła sympatia do ojca Branki. Bursztynowie/Goldsztejnowie krążyli po polach i wsiach w promieniu 10 km od rodzinnej Siennicy, pozostając nie dłużej niż kilka tygodni w jednym miejscu, a po jakimś czasie powracając do gospodarzy, którzy już im kiedyś udzielili wsparcia. Te ich powroty wywoływały zresztą napięcia i rosnącą niechęć Polaków do niedających im spokoju Żydów. Najdalej od domu w poszukiwaniu ratunku wybrał się Adam – wraz z narzeczoną uciekli do Warszawy. Mieli tam przyczółek w postaci schronienia kuzynek Pesy, które wcześniej wyjechały z Mińska i u których mogli się zatrzymać przez kilka pierwszych dni.

Cała czwórka dysponowała pewnymi zasobami: Chajcia i Eli mieli pieniądze i biżuterię, wszędzie płacili za nocleg i jedzenie; Adam początkowo pracował i zarabiał (mógł nawet odkładać trochę oszczędności), potem dostawał pomoc od Żegoty; Brandla mieszkała za darmo, o jedzenie żebrała i korzystała ze wsparcia aprowizacyjnego przyjaciółki. Najważniejszy zasób czworga bohaterów książki stanowili jednak ich bliscy, których obecność motywowała do poświęceń ponad siły, inspirowała do dalszych starań, nawet w sytuacjach ostatecznego zniechęcenia i desperacji.

Strach przed Niemcami, wszechobecny w getcie, szczególnie w okresie wysiedlenia, w czasie ukrywania się zmienił się w strach przed Polakami – wszak to od nich zależało teraz żydowskie życie. To Polacy stali się władni ich uratować, udzielając choćby chwilowej pomocy, lub skazać na śmierć, wydając Niemcom. Zabiegi Żydów szukających pomocy były adresowane do ich polskich znajomych, przyjaciół czy sąsiadów – starali się uzyskać ratunek za pieniądze, odwołując się do ludzkiej przyzwoitości, zasad wiary bądź próbując poruszyć ich sumienia. Zbyt często spotykało ich jednak trudne do zrozumienia i niemożliwe do wybaczenia – niechęć, wrogość, chciwość czy zdrada, a nawet morderstwo.

Ukrywający się Żydzi czasem znajdowali chwile wytchnienia w snach – Brandla śniła, że jest znowu człowiekiem i podróżuje koleją, jej mąż w snach miał w bród jedzenia i wreszcie nie był głodny. Autorzy zamieszczonych tu dzienników mimo ogromu niepowodzeń i nieszczęść, jakich doświadczali, mimo bólu, strachu, smutku, przygnębienia, apatii i momentów całkowitej rezygnacji wykazywali się energią, pomysłowością, determinacją, by ratować siebie i bliskich. Może właśnie dlatego, że nie byli sami, a od ich pomysłowości i odwagi zależało także życie innych, musieli wciąż na nowo mobilizować się do działania, przezwyciężać zwątpienie, rozpacz i strach. Ta odwaga, niezłomność, gotowość do narażania własnego życia, by ratować bliskich, stanowi – przy wszystkich różnicach – wspólną cechę całej tej wspaniałej czwórki.

Spośród nich jedynie Brandla dożyła końca okupacji bez strat wśród bliskich, z którymi się ukrywała. Adam utracił narzeczoną, Chajcia – dziecko i siostrę, Eli – brata. Poranieni i poharatani, próbowali początkowo odbudować swoje życie – w Kałuszynie, Mińsku Mazowieckim i Siennicy. Szybko jednak wygnały ich stamtąd polski antysemityzm, chciwość dawnych sąsiadów, pogromy, a w wypadku Goldsztejnów nie tylko próba ich zabójstwa, lecz zamordowanie Elego przez Polaków. Wyjechali więc wszyscy: Branka z rodziną i Adam do Izraela, Chajcia z Jonisem do Kolumbii. Daleko od Polski, jak najdalej – ale pamięć wojennych przeżyć nie opuściła ich nigdy.

* * *

Przy opracowaniu dzienników publikowanych w tomie przestrzegałam zasad obowiązujących przy wydawaniu źródeł, tj. ograniczyłam zakres ingerencji edytorskich do koniecznego minimum. Uwspółcześniona została interpunkcja i ortografia, poprawiłam też oczywiste błędy. Zdecydowałam się natomiast pozostawić słowa i zwroty przestarzałe, które oddają język autorów. Zaznaczyłam brakujące fragmenty tekstów, słowa i zdania niemożliwe do odczytania. W tekstach często występują inicjały zamiast pełnych nazw czy nazwisk. Rozwijam je, jeśli udało się z całą pewnością ustalić, co oznaczają, w przeciwnym wypadku pozostawiam nierozwinięte. W nawiasach kwadratowych zawarte są ingerencje redaktorskie, uwagi odautorskie – w nawiasach okrągłych.

Barbara Engelking

I. Adam Kamienny

I

ADAM KAMIENNY

Wprowadzenie do dziennika Adama Kamiennego

WPROWADZENIE DO DZIENNIKA

ADAMA KAMIENNEGO

Kałuszyn to niewielkie miasto leżące 60 km na wschód od Warszawy przy ważnym szlaku handlowym, zwanym traktem brzeskim. Miasto w xix w. stało się istotnym ośrodkiem handlu (przede wszystkim zbożem) z prężnie rozwijającą się społecznością żydowską, osiadłą tam od xvii w. W przededniu drugiej wojny światowej liczyło około 8500 mieszkańców, w tym 6000 (70%) Żydów.

We wrześniu 1939 r. Kałuszyn został zdobyty przez Niemców, a następnie odbiła go na krótko polska kawaleria. W czasie walk miasto zostało niemal doszczętnie spalone, zginęło wówczas około 1000 mieszkańców. „Pozostało tam tylko 175 żydowskich rodzin [spośród 1500], które nie ucierpiały w skutek pożaru. [...] Ucieczki Żydów trwają do lata 1940. Przez cały lipiec 1940 r. wracali żydowscy uciekinierzy, [...] tak że pod koniec 1940 r. ludność żydowska [w Kałuszynie] znów liczyła 4000 osób”1. Niemcy wkroczyli do Kałuszyna 12 września. Wielu mieszkańców miasta, także Żydów, uciekło na Wschód. W listopadzie 1939 r. na polecenie Niemców społeczność żydowska wyłoniła 12-osobowyJudenrat, na którego czele stał Rubin Michelson. Po jego śmierci latem 1940 r. przewodniczącym rady został dentysta Abram Gamze. Wiceprzewodniczącym był Mosze Kisielnicki, a w jej skład wchodzili ponadto m.in. Mojsze Berman, Jidl Pięknawieś, Mojsze Alter Guzik, Lajzer Borensztajn, Aron Rapaport, Motel Aronson, Herszel Feldman, Mordka Rinwort oraz Lis. Jednym z pierwszych zadań Rady Żydowskiej było zebranie żądanej przez Niemców kontrybucji w wysokości 10 000 zł, którą trzeba było zapłacić za uwolnienie dziesięciu aresztowanych Żydów. Judenrat musiał także wyznaczać robotników do prac przymusowych i do obozów pracy.

Na przełomie 1939 i 1940 r. do zniszczonego miasta przesiedlono około 1000 Żydów z ziem polskich włączonych do Rzeszy – z Kalisza, Łodzi i Pabianic. Większość z nich, nie mogąc znaleźć sobie w nim miejsca, przeniosła się do pobliskiego Mińska Mazowieckiego, w Kałuszynie zaś pozostało około 200 przesiedleńców. We wrześniu 1941 r. w północno-zachodniej części miasta Niemcy utworzyli getto2. Na polecenie kreishauptmanna Judenrat powołał wówczas Służbę Porządkową, tzw. policję żydowską (jej szefem był wysiedleniec z Łodzi, Dembowic), w której składzie znajdowała się jednostka sanitarna. Jednym z sanitariuszy był Adam Kamienny. Do zadań policji należało utrzymywanie porządku w getcie, sanitariusze natomiast nadzorowali szpital zakaźny, który Judenrat otworzył latem 1941 r.

Wiosną 1941 r. około 1000 Żydów z Kałuszyna deportowano do Warszawy, ale niektórzy powrócili do miasta. Z kolei w grudniu tego roku do Kałuszyna zostali przesiedleni Żydzi z okolicznych miejscowości: Dobrego, Latowicza, Stanisławowa. W 1942 r. w kałuszyńskim getcie znajdowało się około 4000 Żydów, z których część przebywała okresowo w okolicznych obozach pracy ( Jeziorku, Mieni) bądź pracowała przymusowo na szosie. Likwidacja getta w Kałuszynie rozpoczęła się pod koniec września 1942 r. Ponieważ przewodniczący Judenratu Abram Gamze odmówił wezwania Żydów do „przesiedlenia na Wschód”, Niemcy go zabili. Wcześniej został aresztowany i zabity Mosze Kisielnicki, gdy mimo rozkazu Niemców nie stawili się młodzi Żydzi wezwani do prac przymusowych.

25 września 1942 r. Żydom rozkazano zgromadzić się na rynku. Niemcy wybrali kilkuset (być może tysiąc) – część z nich rozstrzelali na miejscu, a część na cmentarzu żydowskim. Wieczorem tego dnia pozostałych przy życiu Żydów pognali na stację kolejową w Mrozach, załadowali do wagonów i wysłali do obozu zagłady w Treblince.

W listopadzie 1942 r. Niemcy ogłosili, że w Kałuszynie powstanie jedno z sześciu w dystrykcie warszawskim oficjalnie istniejących tzw. gett wtórnych (szczątkowych). Przeniesiono do niego Żydów z likwidowanych obozów pracy, znalazło się tam również wielu uciekinierów, ukrywających się po wysiedleniu w okolicy. W grudniu w Kałuszynie mieszkało 2-2,5 tys. Żydów. Druga – tym razem ostateczna – likwidacja getta nastąpiła 9 grudnia 1942 r. Na miejscu Niemcy zabili dzieci, dorosłych popędzili na stację w Mrozach i tego samego wieczora wywieźli do Treblinki.

* * *

Adam (Abram) Kamienny urodził się 29 kwietnia 1921 r. w Kałuszynie jako środkowe dziecko kupca Matatjasa Kamiennego i Chany z domu Szpigner. Miał starszego brata Josefa (ur. 1918) i młodszą siostrę Leę (ur. 1930), zwaną w rodzinie Lonią. Adam ukończył w Siedlcach szkołę średnią, w 1939 r. zdał maturę. Wybuch drugiej wojny światowej zastał go w Kałuszynie. Przebywał kolejno w getcie kałuszyńskim i w obozie pracy przymusowej. Następnie do 1945 r. ukrywał się „na aryjskich papierach” w Warszawie. Po powstaniu warszawskim, które przeżył na Pradze, przebywał w Milanówku, pracował tam w Radzie Głównej Opiekuńczej jako kierownik punktu przejściowego dla transportów warszawian do innych miast. W styczniu 1945 r. wrócił do Warszawy, skąd Ministerstwo Propagandy wysłało go do Gdańska jako kierownika Wydziału Propagandy na województwo gdańskie. W czerwcu tegoż roku ponownie trafił do Warszawy3.

Po wojnie Adam Kamienny wrócił do Kałuszyna. Zanim zdążył pójść do rodzinnego domu, spotkany znajomy uprzedził go, że dom został zajęty przez Polaków, którzy mogą go zabić. Adam opuścił Kałuszyn i już nigdy tam się nie pojawił, postanowił wyjechać z Polski. Wraz z przyjacielem przedostali się do Budapesztu. Tam spotkał dziewczynę z Wilna, która przeżyła wojnę w partyzantce. Jej rodzice, brat z żoną i synkiem zostali zamordowani przez Niemców. Adam zakochał się w Cesi Berzak; pobrali się w Mediolanie w styczniu 1946 r. W październiku tego roku wsiedli na statek do Palestyny, który jednak został zatrzymany przez Brytyjczyków. Adama deportowano do obozu w pobliżu Famagusty na Cyprze, a Cesię (ciężarną) umieszczono w obozie w Atlit, w Palestynie. 5 listopada 1946 r. Cesia urodziła syna, którego nazwała Matityahu na pamiątkę zamordowanego ojca Adama. Sam Adam dołączył do rodziny w Palestynie w grudniu 1946 r. W 1948 r. został zmobilizowany, brał udział w wojnie wyzwoleńczej i następnie pozostał w wojsku jako zawodowy oficer. W 1951 r. Kamiennym urodziła się córka Judyta (Judith) – dostała imię po zamordowanym bracie Cesi Jehudzie. W 1963 r. rodzina zmieniła nazwisko na Sela (hebr. skała). W 1964 r. Adam odszedł z armii i pracował przy budowie uniwersytetu w Tel Awiwie. Dzieci ukończyły studia. Syn Mati został prawnikiem, w 1971 r. ożenił się z Lili Shalit, mają dwie córki i syna oraz siedmioro wnuków. Judith zamieszkała we Francji, wyszła za mąż za Yves’a Silberta, z którym ma dwie córki i syna; dzieci dały im pięcioro wnuków.

Z rodziny Adama okupację przeżył także jego stryj Samuel (Szolem) Kamienny wraz z synem. Żona Samuela zginęła w czasie powstania warszawskiego. On sam zamieszkał po wojnie w Nowym Jorku, zmienił nazwisko na Kamien; jego syn Morton Kamien był znanym profesorem ekonomii w Chicago.

Adam Kamienny zmarł na raka w Izraelu w 2009 r.

* * *

Adam Kamienny i Pesa Róża przyjechali z rodzinnego Kałuszyna do Warszawy tuż przed Bożym Narodzeniem 1942 r. Dysponowali adresem, pod którym mieszkały kuzynki Pesy, Perla i Chana Kornblum. Żyło jeszcze wówczas dwóch braci Pesy – Icchak i Joel. Icchak wyskoczył z pociągu do Treblinki i znalazł chwilowy ratunek w obozie pracy w Mrozach4, Pesa usiłowała go stamtąd wyciągnąć, ale obiecana pomoc spóźniła się o kilka dni i brat zginął przy likwidacji obozu w kwietniu 1943 r. Już wcześniej po Joelu, który szukał ratunku po stronie aryjskiej, zaginął wszelki ślad. Adam Kamienny miał w Warszawie jeszcze stryja, który po wyjściu z getta mieszkał z żoną i synkiem przy ul. Mariańskiej. Reszta rodziny już nie żyła.

Pesa – nazywała się według nowych aryjskich papierów Zosia Kamińska – w styczniu znalazła pracę niani u państwa Suskiewiczów (mieli na przechowaniu dobytek rodziny Kamiennych, którego nie oddali), Adam znalazł pracę jako fryzjer oraz pokój na Grochowie. Początkowo ich sytuacja wyglądała nie najgorzej, ale w kwietniu, po wybuchu powstania w getcie, wszystko zaczęło się psuć. U sąsiadów Suskiewiczów Niemcy znaleźli ukrywających się Żydów, w związku z czym wystraszeni gospodarze wymówili Pesie mieszkanie i posadę. Pesa nie miała gdzie się podziać. Był w niej co prawda zakochany pewien kolejarz, proponował jej ratunek i wyjazd z Warszawy, jeśli zgodziłaby się wyjść za niego, dziewczyna jednak odmówiła, nie chcąc porzucać narzeczonego. Grunt palił się jej już pod nogami, we wtorek 11 maja Pesa znalazła się dosłownie na bruku, nie miała dokąd pójść i gdzie przenocować. Adam namawiał, by spróbowała poszukać pracy z ogłoszenia, ale ona bała się, „że ją zaraz poznają, bo ona nie umie grać. Była zresztą ostatnio strasznie przybita nieszczęściem, które na nią spadło” – śmiercią brata w Mrozach. Sam Adam dzień wcześniej, w niedzielę 10 maja, został okradziony w tramwaju – wyciągnięto mu portfel, stracił wszystkie pieniądze, kenkartę, zdjęcia... Tak więc 11 maja Zosia, nie wiedząc, co robić, pojechała do stryja swego narzeczonego; liczyła, że może tam przechowa się przez kilka dni. Jednak akurat właśnie w tych dniach synek Szolema Kamiennego został rozpoznany na podwórku i oni także musieli szukać innego lokum – Pesa została tam na jedną noc. 12 maja Adam uprosił jakąś znajomą, by wzięła Pesę na kolejną noc, a sam przez cały dzień (bezskutecznie) szukał dla niej miejsca. W końcu w nocy z 12 na 13 maja Pesa przenocowała na podłodze u manikiurzystki, która pracowała z Adamem w zakładzie fryzjerskim. 13 maja pojechali w jeszcze jedno miejsce, mając nadzieję na ratunek, ale tam zatrzaśnięto im drzwi przed nosem. Adam musiał jechać do pracy, miał nadzieję, że manikiurzystka przyjmie narzeczoną na kolejną noc, ale tymczasem musiała ona jakoś spędzić dzień. „Nogi miała spuchnięte od ciasnych pantofli i wielogodzinnego chodzenia”... Próbowała w kilku miejscach, ale bezskutecznie. Adam namawiał ją, by zgłosiła się na wyjazd na roboty do Niemiec, Pesa jednak się bała, była zrezygnowana, zniechęcona, wyczerpana. Myśleli o wyjeździe z Warszawy, Adam jednak musiał wyrobić sobie nowe dokumenty na miejsce skradzionych, a ponadto miał pracę i mieszkanie, których nie chciał stracić. Wrócili do manikiurzystki. Okazało się, że akurat poprzedniej nocy w czasie nalotu mieszkańcy zeszli do schronu i w jednej z kobiet rozpoznano Żydówkę – sąsiedzi stali się więc przeczuleni. 14 maja Pesa miała pojechać na Chmielną, do kobiety, u której mieszkały przez jakiś czas jej kuzynki (które tymczasem wyjechały z Warszawy do Częstochowy, gdzie przeżyły wojnę). Adam miał obiecaną za kilka dni posadę dla narzeczonej, wydawało się więc, że są jakieś nadzieje. Manikiurzystka odprowadziła Pesę na przystanek tramwajowy; „gdy czekały na przystanku, nagle Zosia powiedziała, że nie pojedzie na Chmielną, tylko na Pragę do znajomych, gdzie na pewno znajdzie miejsce na parę dni. Tamta wobec jej zdecydowanego tonu nie śmiała jej oponować, więc wsadziła ją w «12» i się pożegnała”.

I w tym miejscu ślad się urywa. 14 maja, w piątek, w warszawskim tramwaju nr 12 rozpłynęła się Pesa Róża, młoda Żydówka z Kałuszyna. Co zrobiła? Kamienny notuje: „Nie miałem żadnych złudzeń, bo wiedziałem, że nie miała dokąd jechać, chyba... chyba że na żandarmerię albo do Wisły”. Być może rzeczywiście Pesa sama poszła na najbliższy posterunek policji albo w al. Szucha, bądź też rzuciła się do Wisły lub na tory. Mogła też zostać zastrzelona na ulicy, jako że od lutego 1943 r. policja granatowa otrzymała polecenie zabijania wszystkich napotkanych Żydów, bez uprzedzenia.

Nie zgadzam się na to, by Pesa Róża odeszła tak całkiem bez śladu, podobnie jak setki innych Żydów wówczas w Warszawie. Szukałam rozmaitych możliwości, ale nie znalazłam żadnego tropu ani na Pawiaku (Pesy Róży czy Zofii Kamińskiej), ani w raportach podziemia o wydarzeniach w stolicy czy w rubryce „Wczoraj w Warszawie” w „Nowym Kurierze Warszawskim” w kolejnych dniach, chociaż można znaleźć tam informacje o skoku z piętra domu przy ul. Wspólnej, śmierci pod pociągiem, pod tramwajem i pod samochodem, zatruciu gazem i innych wypadkach. Nie zachowały się także raporty warszawskiej policji granatowej akurat z okresu między kwietniem a listopadem 1943 r. – być może wśród nich znalazłaby się informacja podobna do tej z lutego 1944: „O godz. 14-ej na terenie Czerniakowa Miasto-Ogród w pobliżu ul. Ciachowskiego znaleziono zwłoki kobiety. Była to Żydówka”.

Nie udało mi się znaleźć żadnego śladu Pesy Róży. Nie wiem, czy bała się śmierci, czy przestała się bać i właśnie jej pragnęła? Nie wiem, jak dokładnie i kiedy zginęła Pesa Róża, ale wiem na pewno, że zginęła z rozpaczy.

Po śmierci narzeczonej Adam Kamienny kilkakrotnie zmieniał mieszkanie i pracę, a od jesieni 1943 r. zamieszkał u Kazimierza i Michaliny Skalskich przy ul. Brzeskiej 5/16 na Pradze. Nie wychodził już wtedy na miasto i tam zaczął spisywać swoje losy. Kilka zeszytów, w których znajdował się dziennik, zakopał w piwnicy, gdy opuszczał Warszawę po powstaniu. Odnalazł je po wojnie i zabrał ze sobą do Palestyny. Stanowiły cenną pamiątkę rodzinną, ale dzieci Adama nigdy ich nie przeczytały, nie znały bowiem polskiego. Gdy Adam zachorował na raka, prosił o przetłumaczenie jego wspomnień na hebrajski lub angielski, by dzieci, wnuki i prawnuki mogły przeczytać jego historię. Niestety, ani wówczas, ani po jego śmierci rodzina nie mogła znaleźć owych lekko zniszczonych, starych oryginalnych zeszytów. Dotychczas nie udało się ustalić, gdzie się znajdują.

Tymczasem w Yad Vashem od 1958 r. w zbiorze O3 pod numerem 842 znajduje się maszynopisowy odpis dziennika, opatrzony krótkim wstępem przez dr Alizę Rabę, która rozmawiała w tamtym czasie z autorem. Ponieważ nie udało się odnaleźć oryginału, tenże maszynopis stanowi podstawę niniejszego wydania dziennika Adama Kamiennego.

1Archiwum Ringelbluma. Konspiracyjne Archiwum Warszawy, t. 6:Generalne Gubernatorstwo. Relacje i dokumenty, oprac. Aleksandra Bańkowska, Warszawa 2012, s. 529 (dok. 138). Oryginał zob. Archiwum Żydowskiego Instytutu Historycznego (dalej AŻIH), ARG I 791 (Ring. I/822), N.N., „Kałuszyn”, w jęz. żydowskim.

2 W różnych źródłach podawane są różne daty dzienne powstania getta oraz okres, gdy było ono gettem „otwartym, jak i daty, kiedy zostało otoczone drutem kolczastym (zob. The United States Holocaust Memorial Museum Encyclopedia of Camps and Ghettos, 1933-1945, t. 2:Ghettos in German-Occupied Eastern Europe, red. Martin Dean, Bloomington-Indianapolis: Indiana University Press, 2012 [dalej Encyclopedia], s. 383).

3 Przytoczone informacje biograficzne znajdują się we wprowadzeniu do dziennika, napisanym przez dr Alizę Rabę, która rozmawiała z autorem i przyjęła jego dziennik do Archiwum Yad Vashem. Pozostałe wiadomości dotyczące rodziny Kamiennych pochodzą od Matityahu Seli, syna Adama.

4 Mrozy – wieś letniskowa, oddalona o niespełna 27 km od Mińska Mazowieckiego i 23 km od Siennicy. Przed wojną mieszkało tam około 2000 osób, w tym ponad 500 Żydów. W czasie okupacji w getcie w Mrozach znalazło się kilkuset uchodźców i przesiedleńców (m.in. z Kalisza, Pabianic, Puław). Jesienią 1941 r. do getta w Mrozach Niemcy przesiedlili 138 Żydów z pobliskiego Cegłowa, następnie z innych nieodległych miejscowości, gdzie nie tworzono gett – w sumie znalazło się tam około 1000 Żydów. Getto w Mrozach zostało zlikwidowane we wrześniu 1942 r.

Dziennik Adama Kamiennego

DZIENNIK

ADAMA KAMIENNEGO

Jest 1944 r. Dziś moja siostrzyczka1 skończyłaby 14. rok życia. Wreszcie zdecydowałem się rozpocząć pisanie moich wspomnień, które o ile ja nie przeżyję, niech będą jeszcze jednym dokumentem utrwalającym przed światem i historią moją tragedię, która stała się udziałem kilku milionów ludzi, tak samo niewinnych jak ja. Niech moje wspomnienia przenikną do serc i sumień ludzi, którzy dziś jeszcze nie wierzą, że ta okrutna rzeczywistość nie jest tylko wytworem bujnych wyobraźni propagandzistów, lecz upiornym realizmem xx wieku. Niech ona zaciąży na nich, tak jak na mnie do końca życia ciążyć będą wspomnienia, żeby pamięć o tym zawsze przy nich była, żeby nie mogli jeść, chodzić, bawić się ni spać bez myśli o tych strasznych scenach, które się u nas rozgrywały, żeby przed oczyma zawsze mieli obraz rozrywanych żywcem, płatanych bagnetami dzieci, żeby w uszach mieli zawsze krzyk i jęk matek, które na to patrzały, żeby wreszcie zrozumieli, że świat musi wytępić do cna to plemię zbrodnicze, które wzięło na siebie tę hańbę, że świat musi im odpłacić tą samą monetą, że musi tak samo wyniszczyć, wymordować bez pardonu ten naród przeklęty. Bo jeżeli Wy, współczesne pokolenie, tego nie zrobicie, to będziecie jeszcze większymi zbrodniarzami niż oni.

I niech wszystkie przekleństwa wyrzucone w chwilach agonii przez miliony gardzieli niewinnych krztuszących się gazami trującymi spadną na Wasze głowy za to, żeście nie wzięli takiego samego odwetu na milionach Niemców, których przecież mieliście w swoim ręku. Niech w takim razie krew naszych niewinnie mordowanych dzieci spadnie również na głowy Wasze.

GETTO W KAŁUSZYNIE

18 IX 1942 r. Jest wigilia Sądnego Dnia Jom Kipur2. W prywatnych mieszkaniach (synagoga została wysadzona w powietrze, a gruzy użyte do budowy szosy) zbierają się ludzie odświętnie ubrani dla wysłuchania Kol Nidraj3. Wśród zebranych jest duży odsetek nadesłanych z Mińska Mazowieckiego, którzy cztery tygodnie wstecz zdołali ukryć się podczas pogromu, oficjalnie zwanego „wysiedleniem”. Przeważnie dzieci, kobiety, które gdzieś przeleżały w jakichś dziurach lub po polach i lasach, a później wyławiane zostały i odstawione do nas, przy czym obiecano im, że oni już zostaną przy życiu, że u nas będzie „Judenstadt”4.

Nastrój bardzo przygnębiający, ale świąteczny. Po odśpiewaniu Kol Nidraj wszyscy się rozchodzą. Ja z grupą młodzieży, przeważnie sanitariuszy i porządkowych, rozmawiamy jeszcze chwilę na ulicy przed rozejściem się do domów. Nagle przed dom jednego z członków Rady – Kisielnickiego5 – zajeżdża samochód i wysiada dwóch żandarmów. My już czekamy na wynik. Co za świeże nieszczęście? Po piętnastu minutach po ich odjeździe dowiadujemy się, że nazajutrz rano o godz. 8-ej 500 mężczyzn ma być zgromadzonych na placu, gdzie kiedyś stała synagoga. W całym mieście po odliczeniu pracujących na różnych placówkach jest jakieś 300 kilkadziesiąt w wieku od 14 do 60 lat mężczyzn. Wydano więc zarządzenie, że bez wyjątku wszyscy mężczyźni w tym wieku mają się stawić, kto będzie znaleziony w domu, zostanie zastrzelony.

Wieść lotem błyskawicy rozchodzi się po mieście mimo późnej godziny. Natychmiast zaczynają kursować pogłoski. Między innymi i ta, że najpierw mają zamiar zagarnąć wszystkich mężczyzn, żeby nie było oporu, a później wezmą kobiety i dzieci. Ja wracam do domu i zaczynamy radzić, co robić. O spaniu nie ma już mowy. Ponieważ sanitariusze zostali dodani porządkowym do pomocy, więc ja i brat6 mieliśmy swobodę poruszania się, a ojca postanowiliśmy na razie ukryć wraz z sąsiadem Retenbergiem na strychu.

O godz. 4-ej już wszyscy są na nogach. Na mieście ruch. Widać pojedyncze postacie przekradające się zaułkami ku wylotom miasta, by uciec na wieś. Koło lokalu Rady i Posterunku Policji, które się mieściły w „Poczekalni” Radzyńskiego – gwarno. Rozsyła się porządkowych i sanitariuszy grupkami po 3, 4, żeby sprowadzili ludzi. Członkowie Rady latają bez głów. Godz. 7. Na placu jest już kilkadziesiąt ludzi. Zajeżdża auto z żandarmerią. Wołają Radę i jeszcze raz zapowiadają, że po godz. 8-ej każdy napotkany w domu mężczyzna będzie zastrzelony. Nadchodzą również lotnicy z wachy do pomocy żandarmom. Każdemu żandarmowi czy żołnierzowi dodaje się dwóch porządkowych i rozchodzimy się na miasto po ludzi. Nikt jeszcze nic nie wie, co z tego będzie. Ludzie biegną pojedynczo na plac, starając się obejść tak żandarma, żeby w drodze nie dostać kolbą w łeb.

Ja celowo poszedłem z żandarmem na naszą ulicę, żeby w razie czego móc uchronić nasz dom. Koło naszego domu powiedziałem mu, że stąd już mężczyźni poszli, że nikogo nie ma, i przeszliśmy dalej. Po jakiejś półgodzinie doszliśmy na plac zbiórki i tam ja już zostałem, ustawiając i prostując szeregi. O 8-ej godz. jest już około 200 ludzi.

Postenführer żandarmerii woła wszystkich Niemców i Radę, daje jeszcze 15 min zwłoki, a po tym rozkaz strzelania. Wszyscy są oszołomieni, nie wiadomo, co myśleć. Już teraz jest za późno, żeby ojca sprowadzić. Wola Boska! Już słychać w różnych miejscach pojedyncze strzały. Echo ich trafia mnie w serce. Komu się jeszcze uda prześlizgnąć niezauważonym przez Niemców, to na placu dostaje karabinem lub kolbą rewolweru w twarz, i do szeregu. Nasza grupa dostała jakiegoś możliwego żandarma i z kilkunastu osób, które zdołaliśmy zebrać, nikogo nie zastrzelił. Około godz. 9-ej spotykam jednego porządkowego, M[oszego] Finkelsztejna, sąsiada, który pyta się mnie, czy widziałem jego ojca, którego zabili. Idę z nim i blisko naszego domu rzeczywiście leży, z jeszcze jednym starcem z tałesami w ręku, w środku uliczki. Żandarm znalazł ich w pokoiku jakimś, odprawiali nabożeństwo. I tak jak stali, z tałesami na ramionach, wyprowadził ich i zastrzelił. Syn jego Mosze Finkelsztejn z daleka tylko spojrzał, zbladł. Odprowadziłem go i po drodze zaczął odmawiać „kadysz”7. Po chwili dowiaduję się, że kolega mój Srulik Tajtelbaum wyciągnięty został ze stodoły i zastrzelony. Idę w kierunku placu, patrzę, znów dwa trupy.

Około godz. 10-ej jest już ponad 300 osób. Lotnicy jeszcze pojedynczo chodzą, szukając. Tymczasem Postenführer ustawia 200 osób w szeregu, dodaje ze 20 porządkowych i każe bez eskorty Niemców maszerować do obozu pracy w Jeziorku8, 12 km oddalonego. Wszystkim zrobiło się lżej, kamień spadł z serca, bo do ostatka spodziewano się najgorszego. Po kilku minutach formuje się dalsza setka i między innymi ja, też maszerujemy do obozu, mając rozkaz wrócić, a po drodze zameldować się w żandarmerii w Mrozach. Maszerujemy w upale, gubiąc się w domysłach, co to wszystko ma znaczyć. Czy to już jest początek końca, czy też nie. Po przeszło dwóch godzinach dowlekliśmy się do obozu. Stoją tam 3 duże baraki, ogrodzone 2-metrowej wysokości drutem kolczastym, za nim głęboki rów i jeszcze jedno ogrodzenie. Poza ogrodzeniem jeszcze 2 baraki, jeden dla polskiej służby obozowej, drugi dla żydowskiego kierownictwa. Wyszedł nam na powitanie szef obozu [Kantz], niski, gruby szwab z dużymi okularami, ze szpicrutą w ręku, i żydowski komendant Goldsztajn. P[an] Kantz przyjął raport od służby porządkowej, przeliczył i wypisał poświadczenie przyjęcia. Przed tym jeszcze zrobił przegląd. Kto wyglądał możliwie, to wchodził przez bramę za druty, a kto był stary lub nędznie wyglądał, dostawał szpicrutą przez twarz i z powrotem. W ten sposób wybrakował 60 parę osób. Nie obeszło się przy tym bez tego, że kilka osób, które chcąc się dostać z powrotem do domu, chciało się prześlizgnąć do wybrakowanych, dostało tęgie lanie, przy czym żydowski komendant dzielnie im sekundował. Po czym uformowaliśmy się trójkami i wymaszerowaliśmy z powrotem. A za drutami zostało 240 osób, starych i młodych, zdrowych i słabych, bez bielizny, bez ciepłego ubrania, bez pieniędzy; ludzi, którzy nigdy już więcej nie mieli ujrzeć swoich żon, swoich dzieci, bliskich im domów swoich. Ludzi, którzy nie wiedzieli, co z nimi tam będzie ani co się stanie z ich rodzinami. I mnie wtedy przez myśl nie przeszło, że to miejsce tak ważną jeszcze odegra rolę w moim życiu.

Tymczasem po paru kilometrach drogi zatrzymaliśmy się w polu, by odpocząć, a jednocześnie większość stanęła do modlitwy wieczornej, dziękując Bogu, że im pozwolił wrócić do domu. Na lepsze czy na gorsze, ale do domu, do swoich rodzin. Wreszcie przed wieczorem dowlekliśmy się do miasta. Na peryferiach oczekiwały nas tłumy kobiet i dzieci, dopytując się o los pozostawionych w obozie, inni znów witając się uszczęśliwieni z tymi, którzy wrócili.

Ja z siostrzyczką i koleżanką, które mnie oczekiwały, wracam do domu. Mamusia uszczęśliwiona, że mnie widzi z powrotem, szykuje mi jedzenie, bo cały dzień nie jadłem, i postawiła mi miskę z wodą do wymoczenia nóg, które sobie starłem blisko 30-kilometrowym marszem. W międzyczasie dowiaduję się, że w ciągu dnia różnego pokroju Niemcy grasowali w mieście, zabierając wszelkie maszyny do szycia, meble, zamknęli warsztaty ślusarskie, kuźnie, a wreszcie przyjechał szef Gestapo Schmidt9 z M[ińska] (który 22 lipca 1943 roku został zastrzelony w Mińsku z wyroku Partii za bestialskie katowanie, który w czasie likwidacji getta ogłosił się „królem kurkowym”, polując na kobiety i dzieci, a we wsi Cegłów wybił niewinnych kilkadziesiąt Polaków w ohydny sposób) i zaaresztował ojca mego przyjaciela, p. Kisielnickiego, członka Rady, który z tym samym Schmidtem załatwiał setki spraw, który mu już za dziesiątki tysięcy złotych przekazał prezentów. Członkom Rady, którzy się chcieli czegoś dowiedzieć, kazał przynieść kilkanaście litrów wina i wódek, ale za co, dlaczego? Nic nie powiedział. Pił, strzelał w powietrze do godz. 9-ej wieczorem, wreszcie pojechał z pomocnikami po jeszcze trzy osoby, znanych złodziei, wyprowadził ich [wszystkich] na skwerek i po kolei, każąc im iść przed sobą, wpakował po kilka kul w tył głowy. Na mieście dowiedziano się o tym dopiero nazajutrz rano. Pan Kisielnicki był najbardziej aktywnym członkiem Rady, który w najkrytyczniejszych momentach nie tracił głowy i był najbardziej poważanym przez władze przedstawicielem Rady. Gdy rozeszła się wieść o jego zamordowaniu, zapanował prawdziwy sądny dzień. Mimo że nie wolno było się wydalać z miasta, dość dużo ludzi poszło na cmentarz na jego pogrzeb. Widziałem go, jak leżał z rękami zesztywniałymi w konwulsji, podniesionymi w górę, jakby chciał głowę zasłonić przed kulami. Widok tego człowieka leżącego w trupiarni, wśród kilku złodziei i szubrawców, tak mną wstrząsnął, że nie mogłem się powstrzymać od łkania. W duchu przysięgłem sobie, że o ile będę miał możność kiedykolwiek wywrzeć zemstę, będę nielitościwy, że tak jak kiedyś nie mogłem na krew patrzeć, tak będę z zimną krwią mordował, zarzynał bez pardonu. (Do niedawna jeszcze miałem zaschły owoc czerwony tarniny, urwany na pamiątkę z krzaka nad jego grobem).

Gdy wróciliśmy do miasta – już widać było rozprężenie, kompletną anarchię. Żandarmi chodzili i rabowali, co chcieli, urzędnicy z Arbeitsamtu chodzili od domu do domu i zabierali co lepsze meble, a przy okazji bieliznę, platery, ładowali na furmanki i wywozili. Gdy przyszli do nas i chcieli zabrać ostatnie dwa łóżka, które zostały z wszystkich mebli (bo resztę jeszcze dawniej zabrali), to korzystając z tego, żeśmy znali córkę jednego z urzędników Polaków, daliśmy mu ładny komplet kosmetyków i innych rzeczy za to, by nam zostawił te łóżka. Byliśmy jeszcze na tyle głupi, że przywiązywaliśmy wagę do takich rzeczy. On nam powiedział, że i tak już wszystko jedno. Ale nie chcieliśmy jeszcze wierzyć. Instynkt życiowy jeszcze w nas tak mocno tkwił, że nie mogliśmy w to uwierzyć. Jeszcześmy się łudzili, jeszcześmy wierzyli w pogłoski (rozsiewane zresztą celowo przez samych Niemców), że akcja już ustała, że Ameryka zrobiła to samo z Niemcami u siebie, albo że Wehrmacht za tym interweniował itd., itd.

Pocieszano się, że trudno, że co zginęło, to zginęło, ale my jesteśmy tymi wybrańcami losu, że w każdym powiecie utworzonych zostanie kilka punktów, tzw. Judenstadty, z których będą brali robotników do wszelkich prac, i oczywiście my zostaniemy. Bo rzeczywiście już [od] czterech tygodni nie było żadnych wysiedleń, nie zauważono na kolei żadnych transportów do Treblinki.

Niestety, nie przeczuwaliśmy, co za kilkadziesiąt już godzin z nami się stanie.

Tego samego wieczora przyjechał do nas jeden Polak z Warszawy z listem od stryjka10, że tam już jest nie do wytrzymania i chce za wszelką cenę do nas przyjechać. Odpisaliśmy mu, żeby przyjechał do nas, że mamy szansę pozostania itd., no i co będzie z nami, to będzie i z nim, z żoną i dzieckiem. Szczęście, że nie zdążyli przyjechać, gdyż u nas niechybnie by zginęli – podczas gdy w Warszawie przetrzymali 6 miesięcy i wydostali się później kanałami, i do dzisiejszego dnia [są] tu razem z dzieckiem i żyją.

Tymczasem w domu mamusia zachorowała, w nocy nie mogła sypiać. Tej nocy ojciec i siostrzyczka nie chcieli się rozebrać i spali w ubraniach. Staleśmy się tylko naradzali, co zrobić i co zrobić? Jak tu się ratować? Dochodziliśmy stale do wniosku, że nie ma dla nas żadnej możliwości ratunku. Do chłopa na wieś nie można, bo już widzieliśmy parę tygodni temu, jak to wygląda, gdy po akcji w M[ińsku] spodziewano się tego u nas, wysłaliśmy bratową z dzieckiem11 do znajomego chłopa. Daliśmy jej moc rzeczy, garderobę, bieliznę, trochę rzeczy wartościowych i kilka tysięcy złotych. Wsadzili ją tam do stodoły z dzieckiem na cały dzień, siedziała tam zamknięta, dziecko wyrywało się do światła na dwór, płakało, aż wreszcie za dwa dni, nie mogąc tam wytrzymać bez wiadomości o nas – przybiegła na piechotę do domu, woląc najgorsze z nami wszystkimi, niż siedzieć tam sama. Poza tem chłop ten zabrał wszystkie jej rzeczy i nie chciał oddać. Aż wreszcie po czterech tygodniach interwencji, na skutek zagrożenia żandarmerii część rzeczy przywieźli, a część przepadła do dnia dzisiejszego. Więc wieś odpada. Na przykład wiedziano, że w Warszawie w aryjskiej dzielnicy można się ukryć za fałszywymi papierami, ale skąd wziąć papiery i jak tam się dostać? A najważniejsze – wiedzieliśmy, że to kosztuje moc pieniędzy, których my nie mieliśmy. Istniała jeszcze [inna] możliwość, mianowicie – las. Ale jak tam się dostać, gdzie ich znaleźć, a czy przyjmą, czy może obrabują i zabiją? A zresztą to mogło się tyczyć tylko nas, mężczyzn, przy czym ojciec był starszy, schorowany, brat miał żonę i jednoroczne dziecko, ubóstwiane nad życie, a ja... jak ja mógłbym zostawić wszystkich i siebie ratować! Także znikąd nie widzieliśmy żadnej drogi ratunku. Nic, tylko przygotować sobie siekiery i drągi, i w momencie gdy przyjdą, rzucić się na nich, by przynajmniej od razu zabili na miejscu, niżby mieli wozić na uduszenie do Treblinki. Chodząc z takiemi myślami, rano koło godz. 10-ej rozchodzi się błyskawicznie wiadomość, którą jakiś przejeżdżający samochód przywiózł, że w Węgrowie, Sokołowie i Kosowie12 tego dnia od rana akcja trwa. W Węgrowie, oddalonym od nas o 28 km, widziano, jak na rynku cała ludność żydowska miasta klęczy i słychać strzelaninę. Jak grom z jasnego nieba tak podziałała na nas ta wiadomość. Bo wiadomo było, że szef Treblinki obiecywał przedstawicielom tych miast, że o ile to już będzie nieuniknionym, to w każdym bądź razie oni będą ostatnimi z całej Guberni. Więc gdyby to było prawdą, że te miasta już idą, to jest to faktem niezbitym, że los nas wszystkich jest przypieczętowany.

Można sobie wyobrazić panikę, jaka zapanowała w mieście, gdy później pogłoska ta na skutek różnych telefonów stała się pewnikiem. U nas tylko usiedliśmy wszyscy w pokoju i zaczęliśmy się śmiać, tak, najzwyczajniej w świecie śmiać. Nie był to atak histerii, nie, lecz po prostu już nie mieliśmy sił martwić się, już było nam wszystko jedno, co się stanie, byle jak najprędzej.

W mieście tymczasem ludzie szaleją. Można sobie wyobrazić kilka tysięcy ludzi skazanych na okropną śmierć, ludzi różnego wieku i różnych temperamentów, którzy wiedzą z całą pewnością, że jutro lub pojutrze wyrok zostanie wykonany. Więc przede wszystkim ci „możni”, jak członkowie Rady, ich rodziny, przyjaciele, kto jeszcze był w mieście, organizowali wyprawy do obozów pobliskich, jedni do Mrozów13, drudzy do Jeziorka, inni znów do Suchej14,, ale najwięcej pchali się wszyscy do obozu p. Ajzele na miejscu, jako że ten miał być 100% pewny. Wszyscy najwybitniejsi już mieli tam ulokowane swoje żony i dzieci, a sami w odpowiedniej chwili też mieli tam iść. Ale więcej robotników Ajzele nie przyjmował, bo już i tak miał za dużo, ale obóz był zamknięty, ogrodzony drutem kolczastym, zresztą ta placówka Strassenbauamtu15 już istniała parę lat, była bardzo dobrze widziana i miała zapewnienia nienaruszalności wszelkich kompetentnych władz.

Latali ludzie jak zwariowani, jedni po protekcję, drudzy sypiąc pieniędzmi, byleby się tylko gdzieś dostać. Rada i policja na razie robili interesy, biorąc od ludzi pieniądze na wszelkie tylko możliwe i niemożliwe cele. Ja z bratem też byliśmy na mieście, zbierając informacje i starając się też gdzieś coś wykombinować.

Przypadkowo dowiedziałem się, że w nocy odchodzi furmanka z chlebem do obozu w Jeziorku i jeden z Polaków obiecał mnie zabrać, o ile bym chciał. Furmanka odchodziła o godz. 4-ej rano. Poleciałem do koleżanki Pesy Róży16 i zawiadomiłem ją, że zdecydowałem się z nią tam jechać. Ona bez namysłu zgodziła się ze mną iść, gdzie tylko zechcę. Wieczorem w domu naradzamy się, co robić. Ojciec płacze, mówi, że dla niego nie ma ratunku, ale my, młodzi, żebyśmy się ratowali, żeby przynajmniej jakiś potomek został. Rozwijano dziesiątki planów i możliwości, ale po chwili je rzucano jako niemożliwe do wykonania. Wreszcie powiedziałem, że mam możliwość dostania się do Jeziorka z Pesą, a nazajutrz o ile będzie możliwość, to sprowadzę całą rodzinę. Był to absurd w tej chwili, ale innych możliwości nie było na razie. Namawiałem brata, żeby jechał ze mną, ale on miał przecież żonę i dziecko, jakże on mógł odejść. Mamusia to mnie namawiała, żebym jechał, to znów mówiła, żebyśmy wszyscy razem zostali w domu i zdali się na łaskę losu. O ile komuś z nas będzie przeznaczonym żyć, to i tak się uratuje, a jeżeli nie, to zginiemy przynajmniej wszyscy razem w naszym domu, w którym już tyle razy ocaleliśmy.

Ojciec zaś tylko mnie namawiał, żebym się ratował, żebym się nie patrzył na nich, bo im i tak nic nie pomogę, wpychał mi pieniądze do ręki i tylko płakał. Bratowa17 z jednorocznym dzieckiem na ręku nie płakała, ale widziała, że jest zgubiona, bo z dzieckiem w żadnym wypadku nie mogła się ratować. Mówiła nawet bratu, żeby też ze mną szedł, ale widać było, że była szczęśliwą, widząc, że on od niej nie odejdzie. Siostrzyczka chodziła jak oszołomiona od jednego do drugiego, pocieszając tylko wszystkich, że „...zobaczycie, że tu u nas nic nie będzie”, że nam nic złego się nie stanie, i żebyśmy się tak nie martwili i nie płakali. Ja przechodziłem okropne męki. Całe moje życie przeżyłem tylko z rodziną. To był mój świat, dla którego miałem i chciałem żyć. Bez rodziny nie wyobrażałem sobie życia. A tu nagle mam wszystkich rzucić, zostawić na pewną śmierć, a siebie tylko ratować? Ja, taki kochany i kochający syn i brat? Niemożliwe! Ja się nigdy na to nie zdobędę. W tak strasznej chwili miałbym zostawić moją najukochańszą matkę, która w dodatku jest chora, zostawić mego zrezygnowanego ojca, który tak był dobrym dla mnie, mego dobrego, drogiego brata, kochaną siostrzyczkę, ich wszystkich, których pocieszałem zawsze w nieszczęściu, którym zawsze dodawałem otuchy, dla których bym wszystko w świecie zrobił?! Nigdy! – A jednak, a jednak wszedł we mnie jakiś niezrozumiały pęd do życia, do ratowania się, coś, co mnie buntowało i pchało: idź, idź, ratuj się, ty im i tak nie pomożesz, a może uda ci się przeżyć, może jednak... To wszystko działo się we mnie podświadomie, bo nie byłem w stanie myśleć. Działałem jakby w jakimś śnie lunatycznym, mówiłem i robiłem wszystko, ale jakby mnie przy tym nie było. Jeszcze w ostatniej chwili, kiedy już miałem zapakowaną bieliznę i inne drobiazgi do walizki, kiedy już mi ojciec wpakował trochę pieniędzy i kilka złotych monet, kiedy już byłem zupełnie ubrany i miałem się już żegnać – usiadłem bezsilnie na tapczanie i powiedziałem: „nie, nie jadę, co z wami, to i ze mną”. Już mamusia powiedziała, że jej lżej na sercu, żebym został z wszystkimi, ale ojciec już mnie nie puszczał, tylko idź i idź. Tak dokładnie pamiętam ten obraz. W pokoju nieład, bielizna porozrzucana, łóżka rozwalone, bratowa leży z dzieckiem na dziecinnym łóżeczku, brat leży bezsilny, zrezygnowany z zaczerwienionymi oczyma na tapczanie. Jeszcze w ostatniej chwili podchodzę do niego i pytam się go, czy mi każe jechać, a on jakby z obowiązku mówi, że jestem sam, nie jestem związany, więc powinienem się ratować. Ale czułem, że w głębi ma do mnie coś jakby żal, urazę, że jednak decyduję się ich opuścić. Rozpłakałem się przy żegnaniu ze wszystkimi i jak wychodziłem, obiecałem jeszcze, że nie pojadę, że zobaczycie, iż rano wrócę. I nie wiem, czy dobrze się stało, czy źle, że poszedłem, ale fakt, że brata i matkę widziałem wtedy ostatni raz. Odprowadziła mnie jeszcze do najbliższego rogu, całując i błogosławiąc, dodając mi jeszcze otuchy, że jednak się jeszcze zobaczymy. A ja stałem i patrzałem za nią, aż mi zniknęła w drzwiach domu, do którego nie miałem już wrócić. Wraz z zapadnięciem łańcucha u drzwi czułem, że coś za mną zapadło bezpowrotnie, że coś się skończyło, co nigdy już nie wróci.

W rozterce ducha, nie będąc właściwie zdecydowanym do ostatecznego kroku, poszedłem do narzeczonej, żeby tam czekać na furmankę. Była piękna wrześniowa, księżycowa noc. Miasto jakby wymarłe, nigdzie żadnego człowieka, żadnego światełka w oknie.

U narzeczonej w kuchni mała lampka rzuca[ła] upiorne światełka. Pesa pakowała się, ja przypominałem co raz, co ma zabrać. Rozmawialiśmy jeszcze trochę z jej bratem i położyliśmy się trochę w ubraniach. Zapadłem w męczący półsen, budząc się co chwila i nasłuchując turkotu furmanki. Nareszcie nadjechała. W pośpiechu wpakowałem Pesie trochę pieniędzy i zeszłem do furmanki. Polacy niechętnie patrzyli się na mnie, ale nie mogli nic powiedzieć. Załadowaliśmy chleb, bagaże i ja skoczyłem na górę po narzeczoną. W pośpiechu nie zdążyliśmy się nawet pożegnać i zeszliśmy na dół. Niektórzy Polacy zaczęli szemrać, ale ja udałem, że nie słyszę, i wreszcie ruszyliśmy. My piechotą za furmanką. Jakiś kilometr za miastem zebrano pieniądze dla furmana i wsiedliśmy wszyscy na furę, sadowiąc się na chlebie.

Na początku panowała cisza, każdy był zaprzątnięty swoimi myślami, ale później humory trochę się poprawiły, tak że za Mrozami przystanęliśmy, żeby coś zjeść. W międzyczasie zrobiło się widno, zapowiadał się piękny dzień. Pachniało lasem i ponure myśli odbiegły gdzieś daleko. Jakby sam widok pól i lasów, niezmierzonych dali nieba i ziemi już wystarczył. Żeby odsunąć tamtą zmorę jako coś, co tylko jest jakimś upiornym snem, koszmarem, który się nigdy nie ziści.

Po zjedzeniu znów wyruszyliśmy i po kilku godzinach wreszcie dojechaliśmy do obozu, w którym byłem zaledwie trzy dni temu.

W OBOZIE PRACY PRZYMUSOWEJ

Przyjęto nas dosyć życzliwie (może ze względu na chleb). Była tam moc znajomych, szczególnie policjant Czapka Szlomek18 cieszył się tam, jak zauważyłem, wielkimi względami, a był on moim dobrym kolegą. W kancelarii zapoznał nas z komendantem obozu, który obiecał mnie zrobić policjantem albo nawet sekretarzem ze względu na moją znajomość niemieckiego. Narzeczona ulokowała się po drugiej stronie baraku, przeznaczonej dla kobiet, i miała należeć do kuchni. Oczywiście musiałem uiścić pewne opłaty za nią, jak i za siebie, komendantowi niby na wydatki administracyjne. Jakoś rozlokowaliśmy się, szykując sobie łóżka, ona z kobietami, a ja razem z policjantami na posterunku19.

Po kilku godzinach rozejrzawszy się w sytuacji, widząc uwijające się niektóre starsze kobiety, a nawet dzieci, napisałem do domu list (z jadącym po narzeczoną Cz.), żeby niezwłocznie wszyscy przyjeżdżali, bo zdaje się, że tu można będzie na razie się ulokować. Tymczasem przyjechało furmanką kilkoro dziewcząt, między innymi kuzynka nasza Pola20, a furmanem był mój znajomy, niejaki M. z Olsz[ewic?]. Napisałem drugi list do domu i wręczyłem mu z tym, żeby natychmiast do nas pojechał i ich wszystkich przywiózł, ja mu zapłacę, o ile tylko zechce. Obiecał na pewno załatwić i pojechał. Przed wieczorem wrócił Cz. i mówił, że list zaniósł, że byli strasznie roztargnieni, i zaraz poszedł. Na drugi dzień rano przyjechała furmanka z miasta z bagażami dla różnych obozowiczów. Była również dla mnie kołdra i prześcieradło, dla narzeczonej pierzynka. W liście odpisał mi brat, że on został przyjęty do Ajzele, że cała nasza garderoba i ruchomości zostały rozdane polskim sąsiadom, zaś aparaty i towar zabrała p. Marta Mroczkówna i Henryk Peciak, dając a conto 1000 zł, tak że dom nasz został kompletnie zlikwidowany.

Można sobie wyobrazić moją radość, kiedy wśród 40 mężczyzn, którzy wieczorem przyszli jeszcze do obozu, odnalazłem mojego tatusia, który mi opowiedział, że dzwonili do Warszawy do p. S[uskiewicza] i że tamten przyjechał i zabrał ze sobą do Warszawy bratową z dzieckiem i siostrzyczkę z bagażami. Brat wieczorem już kwateruje w obozie u Ajzele, ale niestety mamusi, która była już ubrana do drogi i z plecakiem chciała iść razem z ojcem do obozu, żydowska policja nie puściła i musiała się sama jedna zostać w opuszczonym przez wszystkich domu. Rozpacz ojca była straszna, że on mógł się zdobyć na to i ją zostawić, ale ja pocieszałem go, że może jeszcze uda się ją ściągnąć tu do nas.

Okazało się, że furman M. przyjechał dopiero przed wieczorem, kiedy bratowa z siostrą wyjeżdżały do Warszawy. Jak raz też przywieźli rzeczy ze wsi od chłopa, u którego bratowa była parę tygodni temu, i było takie zamieszanie i taki chaos, że nie mogli się momentalnie zdecydować, żeby z nim pojechać. Zresztą myślano, że mamusia też się zabierze razem z ojcem. Ale niestety, widocznie los tak chciał, żeby została sama i żeby w ostatnich godzinach jej życia nie miała nikogo bliskiego przy sobie. I tak do życia jej, które od 30 lat było jednym tylko wypełnionym poświęceniem dla męża, a później dzieci, doszło jeszcze to, że jako zapłatę za tyle wyrzeczeń i ofiar musiała ginąć osamotniona, opuszczona przez wszystkich.

Niestety, nasze nadzieje ostatnie zniknęły, gdy od godz. 1-ej po północy zaczęli napływać już „uchodźcy” z Mrozów, a nad ranem i z Kałuszyna. Byli to przeważnie policjanci, którzy przez zaprzyjaźnionych żandarmów lub innych wtajemniczonych zostali ostrzeżeni, że rano to się zacznie. Ci, którzy przybyli później, opowiadali, że Kałuszyn i Mrozy są już obstawione przez żandarmów SS, „czarnych i Ukraińców”21. Później musieli się przebijać przez kordony, już były strzelaniny, już deptano po trupach. Obóz obudził się w upiornym nastroju. Spodziewano się, że tak jak to miało miejsce w innych miejscowościach, po zagarnięciu ludności z miasta będą jeździć od obozu do obozu i zabierać robotników. Zarządzono wszelkie środki ostrożności i już przed 6 rano wszyscy bez wyjątku ludzie wyszli w pole do pracy. Zostali tylko komendant, wicekomendant i kilka kobiet w kuchni. Ojciec miał starte nogi po wczorajszym marszu i chociaż obandażowałem je, ale mocno utykał. Na polu zostaliśmy rozstawieni wzdłuż rowów odwadniających w odległości jednego do trzech km od obozu. Część stawała w wodzie po kolana i czyściła dno, a część była na górze, wyrzucała ziemię dalej i plantowała. Ja dostałem grupę 40 robotników i jako grupowy miałem uważać, żeby praca była wykonana dobrze, ale przez cały ten czas praca moja polegała na tym jedynie, żeby wypatrywać z daleka, czy p. Kantz czasem nie jedzie. Wtedy to dawałem sygnał „hojszech” 22 i wszyscy robotnicy, którzy wypoczywali na trawie albo posilali się czymś, momentalnie wbiegali do rowu i energicznie wyrzucali ziemię. Często gęsto zauważył on z daleka, że się nie robi – to po kolei bił szpicrutą wszystkich robotników, a bardzo często i „grupowemu” dostawało się za to, że pozwalał na to i nie dość gorliwie wypełniał swe zadania.

Ale tego dnia byłem pierwszy raz w polu i w ogóle człowiek czekał tylko tej chwili, kiedy przyjadą po nas, i robiono tylko rachunek sumienia, gotując się na wszystko. Najwięcej wyrzucali sobie ci, którzy zostawili w domu swoje rodziny, a sami mieli się ratować, bo zostawili wszystko na pewną śmierć, a tu ona ich i tak nie omija. Ale mimo wszystko instynktownie każdy starał się doprowadzić siebie do porządku, żeby nie wyglądał za staro lub za biednie, bo możliwem było, że przeprowadzą tylko czystkę, to znaczy młodych, zdrowych i dobrze ubranych zostawią, a resztę zabiorą. Ojca przepasałem paskiem, spodnie zawinięte i ze szpadlem w ręku z choremi, reumatycznemi nogami wszedł w wodę i szpadlem zaczął wyrzucać błoto z dna. Staliśmy tak wszyscy parę godzin z uczuciami skazanych, którzy czekają tylko na wykonanie wyroku.

Około godz. 10-ej zauważono z daleka przy obozie dwa samochody, osobowy i ciężarowy, które wjechały między baraki. Wszyscy zastygli w oczekiwaniu. Tutaj Niemiec i polscy dozorcy krzyczą i biją, żeby pracować, że tak będzie lepiej. Jak gdyby „oni” mieli zamiar nas wziąć, to by im robiło różnicę, czy by nas zastali pracujących, czy wypoczywających. Trwało może 15 minut, jak usłyszeliśmy kilka strzałów. Samochody wyjechały i potoczyły się szosą w naszym kierunku. Serca nam zastygły, skręcą do nas czy nie? Ale zaraz westchnienie ulgi uleciało z 500 piersi, bo pojechali dalej w kierunku lasu. Po chwili usłyszeliśmy znowu kilka strzałów, samochody zawróciły i pojechały z powrotem szosą do Mrozów. Zaraz przyleciał z obozu wicekomendant i opowiedział, że zabrali osiem kobiet i dzieci, które złapali obozie, i zastrzelili kilku chłopców, którzy uciekli do lasku. Wziął paru robotników z taczkami i poszedł pogrzebać zabitych. Trochę otuchy wstąpiło w nasze serca i pomyśleliśmy sobie: „a może jednak?”.

Tymczasem w ciągu dnia napływali stale uciekinierzy z miasta, którzy cudem zdołali się uratować. Przede wszystkim dowiedziałem się, że w nocy jeszcze miasto zostało obstawione, przy czym czynny udział brała również polska straż pożarna i polska policja. Nad ranem zaczęto wyciągać ludzi z mieszkań, przy czym jednym z pierwszych był obóz p. Ajzele, właśnie ten, gdzie był mój brat, i który był uważany za 100% pewny. Wszystkich gromadzono na rynku, gdzie musieli siadać na ziemi, a członkowie Rady i policjanci dostarczali im wody i chleba, o ile gdzieś znaleziono go. Przed wieczorem rozmawiałem już z takimi, co uciekli z rynku, i opowiadali, że widzieli brata tam, ale mamusi nie było. Brat siedział z głową gołą sam jeden. I tak on, który nie chciał siebie wpierw ratować, który wysłał żonę i dziecko do Warszawy, który nie chciał iść do naszego obozu, żeby zostać przynajmniej blisko matki, on pierwszy z nas wszystkich padł ofiarą.

Ci, którzy przyszli, byli szturmowani przez wszystkich, którzy chcieli dowiedzieć się o losie swoich najbliższych.

Nie pamiętam już właściwie, jakie uczucia mną owładnęły tego dnia. Bez wątpienia byłem zrozpaczony tym, że utraciłem brata i matkę, ale mieszała się do tego i pewność, że przecież i moje dni, a może i godziny są policzone. Tak że właściwie nie ma powodu do zmartwienia. Kończymy się, i już! Było może i trochę żalu, że nie można było tego tak urządzić, żebyśmy byli wszyscy razem. Ale pomimo to zdaje się, że podświadomie tkwiło we mnie coś na kształt jakiejś bliżej nieokreślonej nadziei, że na razie uniknąłem, tutaj może, może nas jednak zostawią (bo gdyby mieli nas wziąć – to by nas przyłączyli przecież do tego samego transportu, bo przecież z nas samych nie opłaci im się tworzyć specjalnego transportu) na jakiś czas, a w międzyczasie... no... głupia, cholerna, niepoprawna natura ludzka chce się łudzić do ostatniej chwili. I tak dużo z nas łudziło się, chociaż jawnie nikt tego nie wypowiadał, że jednak... co? Co właściwie mogło nas uratować? Nic! Żadnych szans. Może myśleli niektórzy, że do lasu się dostaną? Może, że wojna się w międzyczasie skończy? A może zmiana kursu, może już tej garstce ludzi, która została, dadzą spokój? A zresztą któż odgadnie, czego właściwie spodziewa się, czego oczekuje biedne serce ludzkie, które wie, że jest nieodwołalnie skazane na śmierć, ale czeka jeszcze na wykonanie wyroku. Zresztą nasz szef obozu obiecywał nam, że na pewno zostajemy – przynajmniej do zimy – i widzieliśmy, że naprawdę jest tu jeszcze moc roboty do wykonania.

Była to straszna noc, wypełniona rozpamiętywaniem, jękami, płaczem. Ja nocowałem na posterunku na łóżku, podczas gdy ojciec jako zwykły robotnik zmuszony był wejść poza druty i spać w ubraniu razem z kilkuset innymi, brudnymi, zawszonymi robotnikami na słomie, która sama chodziła (tak pełno w niej było robactwa) w zimnych, otwartych barakach. Wieczorem rozmawialiśmy jeszcze z p. Słomką Judą23, który jako komendant policji zdołał (doprowadziwszy swoją żonę z dzieckiem na rynek) w czasie marszu już do stacji ulotnić się i przybyć do nas. Według informacji nie ulegało wątpliwości, że mój brat był rzeczywiście na rynku, ale mamusi nikt z przybyłych tam nie widział.

Całą noc łamaliśmy sobie głowę, co to może znaczyć, co się z mamusią naszą stało, gdzie ona może być i czy jeszcze żyje. Przecież żadnego schroniska u nas nie było! Calutki tydzień potem nie mogłem się dowiedzieć, co faktycznie z nią się stało. Ale chociaż nie chciało mi się wierzyć, to jednak czekałem podświadomie, że może jednak cudem jakimś udało się mamusi ukryć gdzieś i że przyjdzie tu do nas.

Niestety, po tygodniu wrócił jeden chłop, którego posłałem po wiadomości do miasta, z tym, że mamusię wydobyto z jakiejś kryjówki, i że kilka razy była już z partiami na cmentarzu do rozstrzału, że kilka razy ją cofano z powrotem do aresztu, a w końcu w piątek 31 sierpnia została z partią 72 osób zastrzelona. Opowiadał on też, co za rzeczy się dzieją w mieście, jak żandarmi przeprowadzają licytację domów i ruchomości żydowskich, że za 500, 200, a nawet 50 zł sprzedają całe domy wraz z zawartym w nim dobytkiem24.

Opowiadano, jak strażacy polscy razem z żandarmami albo na własną rękę chodzą z siekierami, łomami, rozwalają mieszkania, szukając schowanych jeszcze ludzi i rabując na razie, co się da. Chłopstwo z całej okolicy zjeżdżało się tłumnie, jak na jakieś wielkie święto, na te licytacje, żeby małym kosztem móc się wzbogacić, i dla niektórych było to rzeczywiście najlepszym interesem, jaki kiedykolwiek w swoim życiu zrobili. Bo często kupując za parę nędznych złotych mieszkanie, znajdywali tam dobytek cały kilku rodzin, a często i pieniądze lub kosztowności ukryte. Tak jak kruki na padlinę, tak oni zlatywali się na to pobojowisko zroszone krwią 1200 niewinnych ludzi, kobiet, dzieci i starców, bijąc się przy tym i tratując w walce o lepszy kąsek.

Jeden z naszych dozorców też pojechał z myślą o błyskawicznym wzbogaceniu się, ale, niestety, w tłoku nie mógł się docisnąć (był słabego zdrowia), a nawet dostał kolbą w łeb od żandarma, który utrzymywał porządek w tłumie. Chodził po powrocie jak struty, wyładowując złość później kijem na plecach robotników – jakby to ich wina była, że on nie mógł się dostać. Powetował sobie po części stratę tym, że skupywał później od robotników obrączki, zegarki, resztki ubrań, jakie jeszcze niektórzy robotnicy mieli ze sobą, za bochenek chleba lub kilo kaszy, które przynosił ze sobą. Nie był on zresztą wyjątkiem, gdyż wszyscy Polacy, którzy mieli tylko dostęp do nas, wyzyskiwali nas tak samo.

I tak potoczył się dzień za dniem, bez żadnych specjalnych wstrząsów. W pierwszych dniach przybyli do nas niektórzy uciekinierzy z Latowicza, Kołbieli, Stanisławowa, ale po oczyszczeniu całego już powiatu te kilka obozów, które zostały, miały na razie względny spokój. U nas pobudka była o 5 rano, po czym każdy dostawał pół litra czarnej lury, którą nie wiadomo dlaczego nazywano kawą, a potem każdy z grupowych wydawał swojej grupie po ¼ bochenka chleba, która powinna była ważyć 25 dkg, ale najczęściej ważyła 20, 17, a nawet 15 dkg, i do tego wyjątkowym był dzień, kiedy chleb nie był zielony od pleśni. Z tym zapasem jedzenia o godz. 6-ej następował wymarsz grupami w pole. W polu każda grupa miała swój rów. Każdy robotnik musiał dziennie wykopać 3 metry rowu szerokości 3 do 3,5 m, a głębokości 1 do 1,40 m. Przy czym grunt był przeważnie gliniasty, żwirowaty, a na dole już stało się do kolan w wodzie. Należy przy tym pamiętać, że 80% robotników byli to ludzie wybiedzeni, wymęczeni, którzy nie mieli nawet 3 zł na dokupienie sobie ćwiartki chleba, zmordowani pracą, o której nigdy [wcześniej] pojęcia nie mieli. Toteż często gęsto oberwał któryś kijem po plecach od Niemca lub polskich dozorców za to, że nie zdołali przez dzień wykonać naznaczonej sobie roboty. Byli tam tacy, którzy pusty szpadel ledwo potrafili unieść. Byli chłopcy, którzy mieli po 10 lat, i byli starcy już po sześćdziesiątce. I kto nie miał już na dokupienie sobie kawałka chleba albo menażki kartofli, musiał cały boży dzień stać o tej ćwiartce chleba do 6-ej czy 7-ej wieczór, aż wracając do obozu, dostawali po litrze tak zwanej zupy, która właściwie składała się z litra wody, czasem można było wyłowić jakiś kartofel. Zdarzało się też czasem, że po przywiezieniu prowiantu wkładano do kotła kawał mięsa „prr”, jak nazywano koninę, i kto miał protekcję u kucharza, dostawał kawałek tego przysmaku. Po zupę tę trzeba było stać w ogonku na placu w błocie po kilka godzin. Zdarzyło się też, że firma nie przywiozła soli, to jadaliśmy przez jakiś miesiąc czasu zupę zupełnie niesłoną. Na początku przywozili chłopi sól i kto miał do zapłacenia 50 gr. za łyżeczkę brudnej, czarnej soli, to sobie dosalał, ale później dowóz ustał i tak bez soli się jadało. Część robotników ryzykowniejszych, którzy już nic nie mieli do stracenia, w nocy wykradali się przez druty, szli na pola pobliskie, wykradali kartofle z ziemi, żeby rano je sprzedawać innym w cenie 2 do 3 zł za kg – tym, którzy mieli jeszcze pieniądze. W południe przy rowach zbierano z pola obeschnięte kawałki drzewa, rozpalano ognisko i gotowano sobie te kartofle. Ale trzeba było przedtem przekupywać Niemców i dozorców wódką czy papierosami, żeby zezwolili na to. W przeciwnym razie rozkopywali ognisko, kartofle szły do rowu, a właściciel ich dostawał porządną porcję batów. Nie zawsze przekupywanie pomagało, bo często niespodziewanie nadjeżdżał rowerem p. Kantz, szef obozu, który był nieubłagany na tym punkcie, i wtedy biada temu, kto się przyznał do przestępstwa rozpalenia ogniska.

I tak wśród różnych kłopotów potoczył się dzień za dniem, każdy przynosząc ze sobą jakąś inną tragedię, każdy zdawałoby się inny, różniący się od poprzednich, a jednak jakże podobne do siebie. Wszystkie były tak samo szare, bez nadziei na lepsze jutro. Codziennie tylko opadał któryś z robotników z sił tak, że już nie mógł wyjść w pole, zostawał tedy w baraku, o ile zdołał się rano skryć pod słomą, żeby go ktoś z policjantów nie wykrył i siłą nie wypędził do roboty. Leżeli tedy sami, bez żadnej opieki, bez jedzenia, dzień, dwa, zależnie od siły organizmu, aż cicho umierali, zabierając ze sobą do dołu wykopanego za płotem kilkanaście lub kilkadziesiąt tysięcy wszy, którym zdrowi nie byli w stanie dać rady, a cóż dopiero chorzy.

Aż tu nagle – jakieś dwa tygodnie po naszej bytności w obozie – z rana przylatuje do mnie jakiś chłopak do rowu i krzyczy, że moja siostra i bratowa są tu na polu i szukają mnie.

Nie potrafię określić uczucia, które mną targnęło. Pamiętam tylko, że wiadomość ta uderzyła we mnie z siłą pioruna i za chwilę biegłem już na przełaj przez pola i rowy, nie bacząc na niebezpieczeństwo zetknięcia się z Niemcem. Po kilku minutach zobaczyłem już moją małą, kochaną siostrzyczkę, a w pewnej odległości za nią bratową, z dzieckiem na ręku, i p. Suskiewicza obładowanego paczkami. Dowiedziałem się, że już się widziały z tatusiem, który pracował na dalszym rowie. Ponieważ nie wolno było stać bezczynnie na terenie, i do tego z małym dzieckiem, więc poszedłem z nimi do pobliskiego lasu, żeby porozmawiać trochę i pomyśleć nad nową sytuacją. W drodze dowiedziałem się, że po licznych tarapatach dostały się wreszcie do Warszawy i jak to przez dwa tygodnie męczyły się u p. Suskiewicza w mieszkaniu, gdzie za każdym szmerem chowały się do szafy. O likwidacji Kałuszyna dowiedziały się zaraz nazajutrz, gdy bratowa zeszła do telefonu i zadzwoniła do p. Piechowskiej w Kałuszynie, która jej powiedziała, że wszystkich zabrali, jak również obóz p. Ajzele, tzn. i brata też. Rozpacz ich była straszna, chciały się oddać dobrowolnie w ręce żandarmerii, ale Lonia pocieszała ją jeszcze, jak mogła, że jeszcze nic nie wiadomo, że może jednak jeszcze żyjemy. Podczas gdy Mania Ajbeszyc25 była zupełnie złamana i zrezygnowana, to Lonia jednak trzymała się jako tako. Sprzątała, gotowała, bawiła małego i zmuszała jeszcze Manię do jedzenia. Dzielny, kochany dzieciak!

P[an] Suskiewicz brał od nich po 100 zł dziennie, a gdy dowiedział się, że im się pieniądze kończą, zaaranżował scenę, jakoby ktoś rzucił podejrzenie na nie, i zaprowadził je do jakiejś sutereny, do starej kobiety, megiery, która ziała nienawiścią do Żydów. Cały dzień wyrażała tylko swoje zadowolenie z tego, co się stało, wyciągała z nich jak najwięcej pieniędzy, a nie dawała jeść. Po kilku dniach sytuacja była nie do wytrzymania, więc prosiła p. Suskiewicza, żeby je odwiózł do Jeziorek do obozu, gdzie pamiętała, że ja poszedłem, i niech się dzieje, co chce. Tam i tak nie miała możliwości do życia, chciała więc zginąć tu przynajmniej gdzie wszyscy. Oddała p. Suskiewiczowi ostatnie 500 zł, które miała, wsiadły w pociąg i przyjechały tu, gdzie dopiero dowiedziały się, że i ojciec jest ze mną. Pospieszyłem je zawiadomić o tym, co się dowiedziałem parę dni przedtem od jednego z robotników, że będąc w młynie we wsi Gołębiówka, spotkał się wieczorem ni mniej, ni więcej tylko z moim bratem we własnej osobie, który z niejakim Nitką utrzymuje się w dzień w lesie, a wieczorem przyszedł kupić do wsi chleba. Wielka była wtedy radość moja i ojca, ale gdy po kilku dniach nie przyszedł do nas, chociaż ta wieś była o 5 km oddalona, a on wiedział przecież, że ja tam jestem, zrozumieliśmy, że albo zginął w drodze od żandarmów, albo z ręki bandytów, którzy grasowali w tej okolicy, albo po prostu padliśmy ofiarą mistyfikacji. Musiałem ją jednak pocieszyć, wlać trochę otuchy i nadziei, której sam już niestety nie miałem.

P[an]