Smutku nie cenią w Neapolu - Dorota Ceran - ebook + książka

Smutku nie cenią w Neapolu ebook

Dorota Ceran

4,3

Opis

Jeśli nie przemawiają do Ciebie klasyczne przewodniki po Włoszech, nie satysfakcjonują Cię suche fakty, bo poza wiadomościami o topografii, architekturze czy gastronomii szukasz czegoś więcej – ta książka jest dla Ciebie.

"Smutku nie cenią w Neapolu" z jednej strony z zegarmistrzowską precyzją prezentuje ciekawe zakątki, urokliwe miejsca, sztandarowe zabytki, oprowadzając czytelnika krok po kroku po Neapolu. Z drugiej strony z werwą, poczuciem humoru i sentymentem przedstawia włoskie zwyczaje, temperament i sposób postrzegania świata.

Autorka wciąga odbiorcę w fascynujący świat monumentalnych kościołów, światowej sławy muzeów i średniowiecznych zamczysk. Oprowadza po czarujących uliczkach, tętniących życiem placach, stylowych kawiarniach, rodzinnych restauracjach, nie stroniąc od zaśmieconych zakątków czy… szemranych dzielnic uchodzących za zamieszkane przez członków camorry. Obala przy tym wiele stereotypów narosłych wokół Włochów jako nacji czy Włoszech jako państwa. Cała ta fascynująca opowieść o Neapolu opatrzona została przepięknymi fotografiami udowadniającymi ponad wszelką miarę twierdzenie: „Zobaczyć Neapol i umrzeć”…

Dorota Ceran wychowała się, mieszka i pracuje w Łodzi, gdzie ukończyła studia filologiczne na Uniwersytecie Łódzkim. Z uczelnią jest nadal związana jako wykładowca na kierunku „dziennikarstwo i komunikacja społeczna”. Od wielu lat współpracuje z Łódzkim Ośrodkiem Telewizji Polskiej jako dziennikarz.

Pracuje w Łódzkim Centrum Doskonalenia Nauczycieli i Kształcenia Praktycznego. Za tę pracę została uhonorowana Medalem Komisji Edukacji Narodowej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 112

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (37 ocen)
19
11
6
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Proven1967

Nie oderwiesz się od lektury

Dla każdego, kto wybiera się do Neapolu. Bez nadmiaru informacji, ciekawostki i porady praktyczne.
00
ohi4fi

Dobrze spędzony czas

Przyjemna opowieść do przeczytania na promie. Polecam!
00

Popularność




Zamiast wstępu

Już słyszę to sakramentalne pytanie zadawane zawsze przy okazji rozmów o Neapolu: „A śmieci? Podobno jest ich coraz więcej...?”. Najchętniej w ogóle nie mówiłabym o tym, bo po co mówić o śmieciach, skoro jest tam tyle naprawdę fascynujących atrakcji: archeologicznych, artystycznych, kulturalnych, klimatycznych, krajobrazowych, społecznych i jakich tam jeszcze chcecie. Ale dobrze, opowiedzmy o śmieciach od razu na początku, miejmy je z głowy i więcej do tego nie wracajmy.

Neapol, jak całe południe Italii, w niczym nie przypomina austriackich, wymuskanych miejscowości. Śmieci walają się na ulicach; na jednych bardziej, na innych mniej. Ale są i takie obszary, gdzie nie ma ich w ogóle. Słowo honoru, nie ma. Ulice pełne odpadów sąsiadują z rejonami czyściutkimi i wystarczy już nawet nie tylko przejść przez jezdnię, wystarczy odwrócić głowę, by zobaczyć dwa różne światy funkcjonujące obok siebie w idealnej zgodzie.

Ulice śmieciowe to najczęściej te, gdzie kłębią się stragany ze wszystkim. Ogromne tuńczyki leżą obok przepięknych butów, warzywa obok makaronu, owoce morza sąsiadują grzecznie z kolczykami, a plecki do smartfonów zwisają nad torebkami sprzedawanymi Córka autorki, Ania, stanęła na tle góry śmieci, by oddać jej proporcje przez Nieustraszonych Murzynów[1]. No, nasz sanepid miałby używanie! Ale tam nikt się nie przejmuje, wszyscy kupują, sprzedają, i wiecie co? Są zadowoleni oraz zdrowi.

Córka autorki, Ania, stanęła na tle góry śmieci, by oddać jej proporcje

 

Śmieci na tych ulicach są co jakiś czas (powiedzmy – raz na dobę) sprzątane. Bez przesady, nikt w nich nie tonie, choćby dlatego, że, biorąc pod uwagę panujący tu upał, wszyscy padliby ze smrodu. Jednak zanim zostaną uprzątnięte, przez cały dzień wszyscy wszystko wyrzucają na chodniki, a nieliczne kosze, do tego maleńkie, nie są w stanie pomieścić tylu odpadów. Tu każdy ma odruch wyrzucania wszystkiego ot tak, na chodnik. No i dobrze, ci, którzy sprzątają, też muszą mieć pracę. Zatem – muszą mieć co sprzątać. Spróbujcie spojrzeć na to z tej strony.

Nieraz widziałam taki obrazek: w autobusie miejskim pasażerowie jedzą lody, piją granitę... I puste kubki wyrzucają przez okno pojazdu. Nie myślcie, że to jacyś młodociani chuligani. Na przykład... eleganckie starsze damy. Już widzę ten wyraz przekąsu na Waszych twarzach i słyszę uwagę: „No, to te panie może są i starsze, ale na pewno nie są to damy”. Nic nie rozumiecie. Tu obowiązuje inna norma.

Kiedy po długiej podróży z Polski wysiedliśmy z synem z autokaru na Piazza Garibaldi, Leszek zastanawiał się, gdzie wyrzucić butelkę po coca-coli. Wyszliśmy z klimatyzowanego wozu prosto w wilgotny upał, prosto w śmieci, w nieporównywalny z niczym hałas, zgiełk, muzykę tysięcy klaksonów. Leszek stanął wśród tego wszystkiego, wypatrując kosza.

– Wyrzuć to na ziemię – powiedziałam do skonsternowanego syna, który delikatnie położył butelkę na chodniku, rozglądając się spłoszonym wzrokiem, czy aby na pewno ktoś go za to nie pogoni. Jedyną osobą, która zwróciła na to uwagę, był odpoczywający na trotuarze Murzyn. Chyba zainteresował go proces pieczołowitego umieszczania śmiecia na ulicy.

Obok tego wszystkiego istnieją ulice wytworne, z dużymi koszami na śmieci, gdzie mieści się pełno magazynów firm typu: Gucci, Furla, Bulgari, Prada...

Faktycznie, w 2008 roku doszło w Neapolu do tzw. kryzysu śmieciowego, spowodowanego strajkami polegającymi na niewywożeniu odpadów. Strajk miał przekonać rząd (wówczas premierem był Silvio Berlusconi), by pomógł stolicy Kampanii w rozwiązaniu problemu budowy spalarni. Do tej pory bowiem śmieci były wywożone do Niemiec, Niemcy robili jakieś trudności, a Neapol chciał rozwiązać sprawę we własnym zakresie. Wszystko to i tak do dziś nie jest specjalnie jasne, wiadomo – przemysł śmieciowy to góra złota, więc o wpływy w tej gałęzi gospodarki warto walczyć. Podsumowując, te koszmarne góry śmieci, tak chętnie fotografowane przez media, były wynikiem strajku, a nie długodystansowego niechlujstwa.

Ani jednego śmiotka

Dzielnica hiszpańska

 

Teraz neapolitańczycy w domach segregują śmieci, wynoszą je do pojemników w jakichś tajemniczych systemach kolejności dni i rodzajów odpadów. Nie zmienia to specjalnie sytuacji, ale samopoczucie światłych obywateli – na pewno.

Można by zrobić tak: jedną grupę turystów oprowadzać po Neapolu tak, że nie zobaczą ani jednego śmiotka na ulicy, a drugą – wręcz przeciwnie. Jedni wrócą z przekonaniem, że Neapol to miasto czyściutkie, wytworne, pachnące kawą i ciastkami, drudzy, że zobaczyli największy na świecie śmietnik aglomeracyjny. A będą od siebie na odległość klaksonu.

I więcej, błagam, o śmieci mnie nie pytajcie.

Natomiast ja opowiem Wam o tym, co mnie urzekło, co sprawiło, że kocham to miasto tak, jakby było żywym człowiekiem. Oczywiście, nie będzie to opowieść kompletna, bo po prostu... nie da się. Ilość zabytków, zamków, muzeów, kościołów jest prawie niepoliczalna. Ale przecież, jeśli ktoś raz odwiedził Neapol, z pewnością tu wróci po kolejną porcję wrażeń.

Zobaczyłam Neapol i...umarłam

Wiele osób pyta mnie, dlaczego, na miłość boską, Neapol? Wprawdzie znamy powiedzenie: „Zobaczyć Neapol i umrzeć”, ale jak wiadomo, chodzi nie o jego urodę, a raczej stopień czyhających niebezpieczeństw. W zamierzchłych czasach były nimi nękające miasto zarazy (cholera, dżuma i inne), portowe uciechy kończące się na ogół utratą zdrowia lub życia, w końcu – mafia, czyli działająca do dziś camorra. Więc dlaczego? Nie wiem właściwie, jak się to zaczęło. Najpierw chyba w ogóle Włochy urzekły mnie swoim pięknem, hałaśliwą radością życia, błękitem morza, nieba i ludzkich dusz. Dusz pogodnych, uśmiechniętych... Ale kiedy zobaczyłam Neapol z jego duszami i jego błękitem, rzeczywiście... umarłam. Zobaczyłam i umarłam. I od tamtej chwili dla innych miejsc jestem martwa na sztywno. Żadne Wiednie, Paryże i inne wspaniałości świata już mnie nie porwą. Neapol zawładnął moją wyobraźnią. I kiedy jestem tutaj, żyję. Taki neapolitański wampir.

Kiedy jedziesz przez całe Włochy, widzisz, jak się zmieniają. Na północy –Europa. Jakoś tak porządnie, miasta i miasteczka jak prześliczne puzdereczka. Takie alpejskie Trento, na przykład. Wygląda jak scenografia, a nie prawdziwe miejsce do mieszkania. Zanurzone w górskich stokach uliczki, cichutkie, czyściutkie, eleganckie. Taki senny kurorcik.

Niżej – Emilia-Romania, taka sobie. Niespecjalnie ładna, przemysłowa część Italii. W każdym razie, mnie nie zachwyca.

Dalej – zapierająca dech w piersiach Toskania. Szkoda tylko, że mieszka tu już tak dużo Niemców, Amerykanów, Francuzów, Brytyjczyków i innych poszukiwaczy świeżych emocji, a tak mało prawdziwych Włochów. To jedyna wada tego przecudownego zakątka planety. Na szczęście, cyprysy stoją jak stały, wzgórza puszą się swoimi rezydencjami, a gaje oliwne i winnice prężą się w postawie „na baczność”.

A za stołecznym Lazio – wszystko się zmienia, bo oto naszym oczom ukazuje się spalona słońcem Kampania.

Góry są trochę zielone, trochę czarne, z łatami wybieranego od stuleci marmuru. Oszałamiające rezydencje sąsiadują z biednymi, slumsowatymi chatkami (to w ogóle cecha południa – pomieszanie biedy z bogactwem, styczność piękna z brzydotą, pewnie też: dobra ze złem). Cyprysy zmieniają się w palmy, a drzewka oliwne i winne krzewy już nie zawsze stoją w ordynku. Czasami wyglądają na zapomniane, zdziczałe plantacje. Jadąc autostradą, ma się wrażenie, że za oknem jest cisza. Nic nie słychać w powietrzu gęstym od upału. Okna rezydencji i chylących się do ziemi chatynek patrzą sennie na przejeżdżające samochody spod przymkniętych okiennic. Mocnych, grubych, drewnianych, pełniących rolę klimatyzacji lub – w bogatszych domach – wspomagających ją. A pod oknami, na parapetach – sznury z praniem: prawdziwe plantacje południa.

Zanimwjedziemydo miasta

I oto... przed nami wyłania się podwójna góra z jednym łagodniejszym stokiem; charakterystyczny kształt potwora, który zabił blisko dwa tysiące lat temu trzy miasta: Pompeje, Herkulanum i Stabie. A ostatni raz porządnie się wkurzył w 1944 roku[2]. To oczywiście Wezuwiusz, który dziś stoi sobie potulnie, w uśpieniu, i czeka na lepsze dla siebie czasy. Jest jednym z pięciu najniebezpieczniejszych wulkanów na świecie. Nie jest jakoś bardzo wysoki (1281 m n.p.m.), łatwo na niego wjechać i dojść do krateru, ale trzeba mieć świadomość, że on ciągle żyje. Jest monitorowany; urządzenia sejsmograficzne bezustannie go kontrolują i kto wie, kiedy zatrąbią na alarm.

Wezuwiusz jest jednym z symboli Neapolu (jest ich całe mnóstwo i później o nich opowiem, bo warto). Na jego szczycie byłam kilka razy i zawsze zapierał mi dech w piersiach widok, który się znad krateru roztacza. Z jednej strony widać calusieńki Neapol i zatokę, dalej – wszystkie miasteczka okalające wzgórze. Jak się dobrze przyjrzycie, ze strony przeciwnej do Neapolu ukaże się Wam nieduży z tej perspektywy, brązowy plac, do którego wiedzie prosta wstążka drogi. Wygląda to jak leżący balon na sznurku. To Pompeje. Miasto zamordowane w 79 roku przez rozeźlony wulkan.

I właśnie do Pompejów trzeba dojechać, żeby się dostać na Wezuwiusza[3]. Tuż obok muzeum stoją autobusy, które pokonują pierwszy odcinek drogi na wzgórze. To zdumiewające, ale jedzie się wzdłuż eleganckich rezydencji, pensjonatów, restauracji, usytuowanych nie pod, a na wulkanie. I, o ile najdroższe i najelegantsze dzielnice Neapolu są znacznie oddalone od wzgórza, a te zbudowane blisko to najczęściej dzielnice biedoty i slumsy, to już na samym Wezuwiuszu mamy high life. No cóż, nie chcielibyście mieć w dokumentach, w rubryce ADRES, np. Vesuvio 25? To jest dopiero adres, co? Wart ryzyka.

W pewnym momencie znikają posesje, autobus staje przed zamkniętą bramą. Kierowca wita się przez okno z czekającymi na nas mężczyznami. My wychodzimy i oczom naszym ukazują się niewielkie, krótkie busy w wojskowym kolorze. Każdy m na szybie plakietkę z imieniem kierowcy. Mnie kierują do Antonia. Dostajemy na ramię naklejkę, siadamy, busik rusza przez otwierającą się dla nas bramę. Wjeżdżamy na teren Parku Narodowego Wulkanu Wezuwiusz.

Busik

 

Już wiemy, dlaczego busiki są krótkie. Autobus normalnych gabarytów na tej drodze nijak by nie wykręcił. Serpentyna drogi wijąca się nad przepastnym stokiem nie pozwoliłaby na żadne manewry. Kierowca jedzie pewnie i wszyscy czujemy, że jesteśmy pod dobrą opieką ludzi, którzy tu żyją, znają każdy leżący na drodze okruch lawy, każdy zakręt (curva periculosa – fajnie, nie?). A to poczucie jest nam bardzo potrzebne, bo widoki są wprawdzie przepiękne, że aż duszno się robi, ale tchu brakuje też troszeczkę z obawy... Co by się stało, gdyby tak samochód był prowadzony trochę mniej pewną ręką? Lepiej o tym nie myśleć i skoncentrować się na kontemplacji piękna i potęgi tego miejsca.

W końcu dojeżdżamy na miejsce, gdzie wysiadamy z busików. Teraz czeka nas około piętnastu minut marszu pod górę. Do krateru. Droga jest kamienista, piaszczysta, lawiasta. Nie daj Boże wybrać się tam w sandałkach. Po prostu jest w nich bardzo, ale to bardzo niewygodnie, a ostre kawałeczki lawy mogą nas poranić. Jeśli ktoś nie lubi słońca i upału, to ta wyprawa także nie jest dla niego. Bo tu nie ma gdzie się schować. Tu się jest całkowicie bezbronnym wobec żaru lejącego się z nieba.

Ale nie martwcie się. U szczytu czeka na was nie tylko krater, ale miejsce, gdzie możecie usiąść, napić się czegoś zimnego, kupić pamiątki.

Do krateru można zajrzeć bez żadnego problemu. Nie ma tam gorącej lawy, nic nie dymi, nie skwierczy. Czasami, gdy jest chłód w powietrzu (czyli na przykład 4-5 °C), co zdarzyć się może w lutym czy w marcu, z perspektywy Neapolu widać coś na kształt smużki dymu. Ale to jest chyba tylko takie zjawisko optyczne wynikające z różnicy temperatur powietrza w ogóle i powietrza nad samym kraterem.

Ostatnie podejście z widokiem na upragnione picie

Krater

 

Szczerze mówiąc, jako wulkan, o wiele większe wrażenie robi znajdująca się z drugiej strony Neapolu, w miejscowości Pozzuoli (stąd pochodzi Sophia Loren) absolutnie wściekła Solfatara, dymiąca, sycząca, bulgocząca i wyrzucająca z siebie tony siarki. Pozzuoli to miasteczko przyklejone do Neapolu tak, że tylko tablice, jedna nad drugą, informują nas o zmianie miejsca pobytu.

Solfatara nie jest górą, ale za to mieszkańcy Pozzuoli co jakiś czas przeżywają atrakcje z nią związane: a to się podnosi cała płyta tektoniczna z domami i wszystkim, co na niej jest, a to się teren zachwieje, a to coś zadudni... Kiedyś, kilka lat temu, ludzie się budzą w Pozzuoli, a tu brakuje jednego, dwóch schodów. Bo wszystko się podniosło.

Pozzuolitańska Solfatara to według legendy miejsce, gdzie w starożytności zamieszkiwał bóg Wulkan i mieściło się jedno z wejść do podziemnej krainy Hadesu.

A jak już naoglądacie się wulkanów, napodziwiacie ludzi, że nie bojąc się mieszkają tuż obok złowrogich i tylko troszeczkę oswojonych bestii, pora na wjazd do miasta. Pora wkroczyć w ulice Neapolu.

Solfatara w akcji

Test Przybysza

Do Neapolu możemy wjechać z autostrady samochodem, przypełznąć pociągiem, możemy przylecieć na lotnisko Capodichino lub dopłynąć statkiem. W każdym z przypadków wpadamy w zgiełk, krzyk, upał i wszechogarniającą beztroskę.

Ja najbardziej lubię, gdy Neapol zaczyna mi się na Piazza Garibaldi. Tam, gdzie Leszek układał na chodniku butelkę po coca-coli.

Pierwszy kontakt z tym miejscem może mieć kluczowe znaczenie dla naszych dalszych relacji z Neapolem. Jednych odstrasza raz na zawsze, innych uwodzi... też raz na zawsze.

Wyobraźmy sobie osobę spokojną, poukładaną, lubiącą porządek, logikę i poszanowanie dla ram wyznaczonych społecznemu życiu. Wyobraźmy sobie, że ta osoba preferuje ciszę oraz poczucie stabilizacji. I trafia na Piazza Garibaldi. Ucieknie z krzykiem przed symfonią klaksonów, sygnałów przejeżdżających karetek, kakofonią przekrzykujących się ludzi, przed samochodami i skuterami jeżdżącymi w trudnych do przewidzenia kierunkach, przed osobami, które z otwartym uśmiechem coś do niej mówią, czegoś chcą, coś tłumaczą, opowiadają.

Taka osoba będzie z pewnością przerażona, zagubiona, stanie na środku chodnika i nie będzie wiedziała, dokąd iść. I bardzo trudno będzie ją przekonać do zachwytów na dalszym etapie poznawania miasta.

Mapka 1. Piazza Garibaldi

 

Mój kontakt z Piazza Garibaldi wygląda tak, że idąc na przestrzał, ciągnę walizkę z wyrazem błogiego szczęścia na twarzy. Raduje mnie cały ten rejwach, wzrusza reklama kawy Kimbo na wieżowcu vis-à-vis dworca, chłonę rumor jak najsłodszą muzykę.

Piazza Garibaldi, czyli Test Przybysza

 

A ponieważ idąc uśmiecham się szeroko, uśmiechają się do