Smoleńsk. Zapis śmierci - Marcin Dzierżanowski, Michał Krzymowski - ebook

Smoleńsk. Zapis śmierci ebook

Michał Krzymowski, Marcin Dzierżanowski

4,4

Opis

Połączone siły dwóch dziennikarzy - Michała Krzymowskiego ("Wprost") i Marcina Dzierżanowskiego ("National Geographic") - zaowocowały pasjonującym reportażem śledczym, ujawniającym kulisy oraz przebieg największej polskiej tragedii po II Wojnie Światowej. Po roku od smoleńskich wydarzeń, otrzymujemy dziennikarską rekonstrukcję kwietniowej traumy, odtworzoną za pomocą nigdy nie publikowanych do tej pory: dialogów z wież kontrolnych, rozmów telefonicznych wojskowych, wymiany maili między dyplomatami, materiałów zebranych przez polskich śledczych. Autorzy książki kilkukrotnie odwiedzili Rosję i rozmawiali z dziesiątkami świadków, zarówno rosyjskich, jak i polskich. Nie interesowały ich opinie, tylko odtworzenie tego wszystkiego, co działo się przed, po i samego sobotniego ranka 10 kwietnia 2010 roku. Narracja zebranego przez nich materiału jest tak sugestywna, że książkę czyta się niczym gotowy scenariusz filmowy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 408

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (16 ocen)
10
3
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wydanie I

Copyright © Michał Krzymowski, Marcin Dzierżanowski 2011

Copyright © The Facto 2011

Wszystkie prawa zastrzeżone. Książka ani jej część nie może być przedrukowywana ani w żaden inny sposób reprodukowana lub odczytywana w środkach masowego przekazu bez pisemnej zgody Wydawnictwa The Facto.

ISBN 978-83-61808-06-0

Opracowanie edytorskie: kaziki.pl Projekt okładki: Wika Wojciechowska Zdjęcie na okładce: Istockphoto

Wydawca: The Facto Sp. z o.o. ul. Skierniewicka 21/53, 01-230 Warszawawww.thefacto.pl

Konwersja do formatu EPUB: Virtualo Sp. z o.o.virtualo.eu

Chcąc w pełni oddać realizm opisywanych wydarzeń i wypowiedzi, w książce zachowaliśmy słowa oraz wyrażenia powszechnie uważane za wulgarne.

Autorzy i Wydawca

CZĘŚĆ PIERWSZA KATASTROFA

Pójdziesz siedzieć

Lotnisko Siewiernyj w Smoleńsku, 8.41 czasu polskiego. Nieprzyjemna pogoda – mgliście, wilgotno i zimno. Dwa stopnie powyżej zera.

Mgła tłumi hałas, ale silniki tupolewa zaryczały tak głośno, że nie dało się ich nie słyszeć. Huk trwał może sekundę, po nim zapadła cisza.

– Panie ambasadorze, wylądowali. Jedźmy – Jerzego Bahra wytrącił z zamyślenia Marcin Wierzchowski, urzędnik Kancelarii Prezydenta.

Bahr i Wierzchowski stali niedaleko zezłomowanych wojskowych transportowców, jakieś 200 metrów od pasa startowego. Mgła była tak gęsta, że ledwo wyławiali z niej sylwetki agentów Federalnej Służby Ochrony, którzy kilkadziesiąt kroków dalej właśnie ładowali się do swoich samochodów. Obaj wsiedli do nagrzanego ambasadorskiego BMW 750. Gaz do dechy.

– Coś się stało! – wrzasnął Bahr.

– Co jest? – Kierowca Gerard Kwaśniewski zahamował i wychylił głowę przez okno. Przed oczami świsnął mu samochód straży pożarnej.

– Tupolew przejechał pas – odpowiedział mu jakiś Rosjanin.

Jak-40 wylądował na Siewiernym o 7.22. Gdy silniki tupolewa zamilkły, porucznik Artur Wosztyl, porucznik Rafał Kowaleczko i chorąży Remigiusz Muś z załogi jaka siedzieli w swoim kokpicie. W przeciwieństwie do Bahra i Wierzchowskiego słyszeli nie tylko ryk silnika, ale także trzy wybuchy, huk i trzask łamiących się drzew.

– Chyba się rozbili – powiedział Wosztyl.

– Co z Tu sto pięćdziesiąt cztery? – spytał przez radio Muś.

– Płocho – odpowiedział drżącym głosem ktoś z wieży.

– Co płocho? Co się z nim stało?

– Wyjdź na płytę.

Po chwili cała trójka – Wosztyl, Kowaleczko i Muś – była na zewnątrz. W ich stronę szedł mężczyzna w rosyjskim mundurze. Niski i masywny, około pięćdziesiątki. Ogorzała twarz i krótko ostrzyżone blond włosy. Zaraz po nim z wieży wyszedł drugi człowiek – pobiegł w kierunku wozów strażackich i karetek.

– Gdzie jest tupolew? – spytał pierwszego Rosjanina Wosztyl.

– Odleciał.

– Jak odleciał? Przecież nic nie było słychać.

Mężczyzna ledwo zapalił papierosa. Drżały mu ręce i mamrotał coś pod nosem.

– Już po mnie, już po mnie, to koniec…

Na lotnisku zrobił się zamęt – wozy zaczęły odjeżdżać w stronę początku pasa startowego. Rosjanin upuścił papierosa i sięgnął po następnego. Ręce trzęsły mu się coraz bardziej.

– Jakie ciśnienie im podałeś? – spytał któryś z Polaków.

Rosjanin nic nie odpowiedział.

– Ciśnienie, słyszysz? QFE czy QNH?

QFE oznacza ciśnienie panujące na wysokości lotniska, a QNH to uśrednione ciśnienie na poziomie morza. Kontroler nie umiał na to odpowiedzieć.

Kilkadziesiąt sekund później limuzyna z Bahrem i Wierzchowskim była już na pasie startowym. Samochód dojechał do jego końca, wtoczył się na trawę i przejechał kilkadziesiąt metrów. Koła coraz bardziej grzęzły w błocie. Pojazd ze strażakami cofnął się i skręcił w prawo.

– Niech się pan zatrzyma. – Wierzchowski wysiadł i zobaczył cztery osoby w białych kitlach biegnące do lasku rosnącego przed pasem startowym. Poleciał za nimi. Ambasador z kierowcą zawrócili i podjechali od strony ulicy.

W lesie już nie było co zbierać. Kierowca ambasadora zaparkował na poboczu. Obok stało kilka osób. Zastygli, patrzyli w niebo. „Skoro przejechał pas, to znaczy, że jest na brzuchu. Trzeba jak najszybciej wyciągnąć stamtąd ludzi”, pomyślał Kwaśniewski i wszedł w głąb lasu.

– Nie, nie! To tam – zawrócił go jakiś Rosjanin. Co dziwne, wskazał miejsce, które nie było w linii pasa startowego.

– Tutaj, tutaj! Uważajcie, jest grząsko! – zawołał wicegubernator obwodu smoleńskiego. Bahr i Kwaśniewski zaczęli biec. Na łeb na szyję. Cały czas po błocie – 100, może 150 metrów.

Tupolew leżał roztrzaskany w drobny mak, w całości zachowały się tylko koła osadzone na wystającej z ziemi goleni samolotu. Paliwem lotniczym cuchnęło strasznie, ale ogień palił się słabo. Z powyginanej blachy unosił się dym. Błoto było usłane dywanem z kawałków pościnanych drzew, a w ziemi straszyła głęboka bruzda wyorana przez jedno ze skrzydeł. Widać też było kilka niekompletnych ciał. Większość miała pozrywane ubrania i była oblepiona błotem. Najbardziej w oczy rzucała się kobieta ubrana w sweter. Leżała na stercie metalowych szczątków. Bez głowy.

Kwaśniewski chodził w kółko. Był zszokowany.

– Kurwa jebana mać! To się musiało tak skończyć. Ja pierdolę, przecież to wszystko od początku było bez sensu!

Dla Nikołaja Jakowlewicza, sześćdziesięcioletniego lekarza ze Smoleńska, to był początek sezonu działkowego. Jego dacza – mały domek na 600 metrach ziemi plus kilka grządek z warzywami – sąsiadowała z lotniskiem.

Jakowlewicz właśnie skończył kopać ziemię i miał wracać do domu. Zanim wsiadł do swojego chevroleta Aveo, spojrzał w stronę lotniska: mgłę przecinały smugi świateł nawigacyjnych.

Nagle ciszę przerwał przerażający ryk silnika połączony z nagłym podmuchem. Fala była tak silna, że Jakowlewicz padł jak kłoda. Leżał na zmarzniętej ziemi i patrzył w niebo – polski tupolew wisiał dokładnie nad nim. Bardzo nisko, na wysokości dziesięciu metrów. Niemal szorował brzuchem po czubkach drzew. Mężczyzna cały czas trzymał się koła swojego chevroleta. Czuł, jakby podmuch chciał go porwać w górę.

Ułamek sekundy później samolot zahaczył o brzozę i zniknął we mgle. Kiedy Jakowlewicz dobiegł do drzewa, zobaczył pozrywane przewody i zaplątany w gałęzie kawałek skrzydła z namalowaną biało-czerwoną szachownicą. Obok stał potężny, czterdziestokilkuletni facet. Miał na sobie skórzaną kurtkę, a w ręku trzymał telefon, którym filmował metalowe szczątki wiszące na brzozie.

– Niech pan nie podchodzi do tych przewodów, bo pana prąd kopnie! – krzyknął Jakowlew i poleciał w głąb lasu zobaczyć, co z resztą samolotu.

Pierwsze piętro hotelu Nowyj, pokój numer 201. Z okna widać ulicę, a za nią lotnisko. Operator TVP Sławomir Wiśniewski chciał sfilmować lądowanie prezydenckiego tupolewa, więc ustawił sobie kamerę na parapecie.

Wiśniewski właściwie nie rozstawał się z kamerą. Filmował wszystko, co się dało – bez względu na to, czy materiał miał być emitowany, czy nie. Niektórych to denerwowało. Nic dziwnego, w Smoleńsku nagrywał na przykład kolegów, którzy siedzieli w hotelowej restauracji.

Mgła była strasznie gęsta, poza tym w kadr co chwilę wchodzili robotnicy kręcący się koło balkonu. Nie było sensu tego nagrywać, Wiśniewski po kilku minutach wyłączył kamerę.

Gdy tylko zdjął ją z okna, rozległ się świst samolotu. To leciał tupolew. Był tak przechylony, że końcem skrzydła prawie tarł o ziemię. Sekunda – huk i grzmot. Słup ognia, fala uderzeniowa i pisk opon hamujących samochodów. Wiśniewski widział to wszystko przez okno.

Po kilku minutach był już w lesie po drugiej stronie ulicy. Biegł, a po drodze wszystko filmował.

– To chyba był jakiś mały wojskowy samolot. Zbliżam się do miejsca wypadku. O kurwa! – Buty Wiśniewskiego zapadły się w błocie.

Do lasu wjechał pierwszy wóz. Strażacy, którzy zaczęli gasić wrak, kazali Wiśniewskiemu odejść.

– Już cię tu nie ma! Cofnąć się, wszyscy!

Co kilka sekund rozlegał się odgłos przypominający wystrzał. Wiśniewski się tym nie przejmował, był pewien, że to płonące gałęzie.

– …samolot chyba był pusty, nie widać żadnych ciał. To pewnie jakiś transportowiec bez pasażerów. W powietrzu nie czuć ani paliwa lotniczego, ani płonących zwłok. A ja przecież znam dobrze ten zapach, bo byłem na miejscu katastrofy w Lesie Kabackim… – zaciął się nagle. Na kawałku blachy zobaczył biało-czerwoną szachownicę. – …To polski samolot przecież…

Chciał podejść bliżej, ale zobaczył, że w jego stronę zbliża się grupa OMON-owców. Wiśniewski spytał ich, co się stało.

– Rozbił się samolot. To wszystko – odpowiedział Rosjanin.

– Proszę nie iść dalej – dorzucił drugi funkcjonariusz.

– Kto tu filmuje? – jeden z OMON-owców spojrzał na kamerę.

Wiśniewski szybko schował ją do torby, ale jej nie wyłączył.

Chciał, żeby przynajmniej nagrał się sam dźwięk.

– Pytam, kto filmuje. – Rosjanin ruszył w jego stronę.

– Proszę nie filmować. Chodź tu szybko, kurwa… Nic nie filmować!

– To jest moja praca, jestem reporterem – odpowiedział Wiśniewski. Rosjanie byli już przy nim.

– Tak, tak…

– Nic nie filmować!

– To jest moja praca, to polski… Mam akredytację przecież.

– Zabieraj się stąd!

– Wiecie, to nasz polski samolot…

– Kamerę, kamerę daj!

– Przepraszam, ja mam akredytację…

– Żadna akredytacja, oddawaj kamerę.

– Ale po co wam moja kamera?!

– Federalna Służba Ochrony. Dawaj kamerę! Zwrócimy ją.

– Ale po co wam moja kamera! – Wiśniewski szybko wyciągnął z torby pustą kasetę i dał ją Rosjaninowi.

– Po to. Torba! Oddamy ambasadzie.

– Proszę. – Wiśniewski dał dwie kolejne puste kasety. Ostatnia, czwarta, była w kamerze, która cały czas nagrywała.

– Wywożę go poza teren.

– Tak, poza teren! – Dwóch OMON-owców wzięło Wiśniewskiego pod pachy i zaczęło prowadzić. Nagle obok nich wyrósł kolejny mężczyzna. Tym razem cywil. Wysoki i szczupły szatyn, po pięćdziesiątce. Miał na sobie długi, elegancki beżowy płaszcz.

– Znasz go? – spytali go Rosjanie, kiwając na Wiśniewskiego.

– Nie znam tego człowieka – mężczyzna odpowiedział idealną polszczyzną. Twardą, bez żadnego akcentu. – Zatrzymajcie go i zniszczcie sprzęt – dopowiedział już po rosyjsku.

Wiśniewski pomyślał, że musi to być któryś z naszych dyplomatów. Miał rację: dziesięć miesięcy po katastrofie okazało się, że był to Grzegorz Cyganowski, drugi sekretarz naszej ambasady w Moskwie. Chwilę później Wiśniewski siedział w samochodzie z przyciemnianymi szybami. Przez jego okno widział kawałek wraku.

Funkcjonariusze, którzy weszli z nim do samochodu, zrobili się uprzejmi. Byli wystraszeni.

– Teraz to chyba pójdziesz do więzienia i szybko z niego nie wyjdziesz – nerwowo żartował jeden z nich.

Do auta dosiadł się kolejny Rosjanin. Najważniejszy, chyba pułkownik.

– No dobrze. Powiedz, skąd jesteś. Jak dostałeś się na miejsce katastrofy? Co tam robiłeś? – zaczął wypytywać. Był grzeczny, ale w oczach miał przerażenie.

Po chwili Wiśniewski dostał SMS-a od koleżanki z Polski: „TVP Info podaje, że w Smoleńsku rozbił się samolot z prezydentem. Jesteś na miejscu?”. Zmroziło go. Nie miał pojęcia, że to był Tu-154 o numerze bocznym 101.

Anatolij Iwanowicz, dozorca pobliskiego muzeum, skończył dyżur o siódmej rano. Wrócił do domu, zjadł śniadanie i o wpół do dziewiątej siedział już w swoim garażu obok lotniska. Nagle usłyszał warkot silnika. Kiedy wyjrzał, oślepił go błysk rozświetlający mgłę. Wydobył się z niego samolot. Mimo że leciał 100 metrów od Iwanowicza, wydawał się olbrzymi. Był bardzo nisko. Wyglądało, jakby próbował się wzbić. Po sekundzie jednak zniknął we mgle. Żadnych wybuchów czy trzasków łamiących się drzew. Po prostu zniknął i zamilkł.

Aleksandr Andriejewicz wlókł się swoim wazem 35 kilometrów na godzinę. Jechał z żoną na wieś.

– O Boże! – kobieta aż odchyliła głowę. Przestraszyła się hałasu tupolewa, który przelatywał kilka metrów nad nimi. Akurat mijali hotel Nowyj, leżący naprzeciwko lotniska.

– Rzeczywiście jakoś nisko przeleciał – zdziwił się Andriejewicz, wjeżdżając na stację benzynową sąsiadującą z hotelem. Chciał oddać dług za poprzednie tankowanie i jeszcze uzupełnić bak.

– Co u was tak ciemno? – spytał ekspedientkę.

– Nie wiem. Przed chwilą zgasła światło.

Kiedy odjeżdżał, na ulicy stał już sznur wozów strażackich. Zwisały też zerwane przewody elektryczne prowadzące do stacji.

„Kiedy biegliśmy w stronę samolotu, usłyszeliśmy odgłos czterech głośnych wybuchów, podobnych do wystrzałów broni palnej. Po przybiegnięciu na miejsce zobaczyliśmy szczątki samolotu, fragmenty ciał ludzkich, poczuliśmy silny zapach nafty” – zeznania ochraniających teren żołnierzy i milicjantów złożone w kilka godzin po katastrofie brzmią niemal identycznie, jakby ktoś podyktował im gotową formułkę.

Funkcjonariusze mieli ochraniać teren lotniska i odpowiadali za podstawienie schodków do samolotu. O tym, że będą zabezpieczali przylot polskiego prezydenta, wojskowi dowiedzieli się chwilę przed przylotem TU-154. Wcześniej kazano im oddać telefony komórkowe, żeby nie fotografowali przylotu polskiej delegacji. Byli pierwszymi osobami, które znalazły się w miejscu katastrofy, ale dostali kategoryczny zakaz kontaktów z mediami.

Niemal równolegle z nimi na miejsce tragedii dobiegł Dariusz Górczyński, ówczesny naczelnik wydziału Federacji Rosyjskiej w departamencie wschodnim polskiego MSZ. Czekał na przylot polskiej delegacji na lotnisku, w namiocie, razem z przedstawicielami rosyjskiej administracji obwodu smoleńskiego. O 8.40, zniecierpliwiony spóźnieniem, wyszedł na zewnątrz. Wcześniej Rosjanie mówili mu, że z powodu mgły Lech Kaczyński może polecieć do Moskwy i tam poczekać na lepszą pogodę.

– Przed chwilą rozmawiałem z wieżą. Samolot będzie jednak robił próbne podejście – poinformował go Paweł Kozłow, oficer Federalnej Służby Ochrony.

W tym samym momencie rozległ się głośny huk. Górczyński i czekający z nim Rosjanie natychmiast wsiedli do zaparkowanych samochodów i podjechali do końca pasa startowego. Przebijając się kilkaset metrów przez chaszcze, dobiegli do płonącego wrakowiska. Pierwsza rzecz, jaka rzuciła się Górczyńskiemu w oczy, to sterczące do góry koła samolotu. Części kompletnie roztrzaskanego wraku płonęły. Chwilę później nadjechali strażacy. Górczyński z dramatyczną informacją o tym, co widzi, natychmiast zadzwonił do Jarosława Bratkiewicza, dyrektora departamentu wschodniego MSZ, Tadeusza Stachelskiego, obecnego w Katyniu pracownika protokołu dyplomatycznego, i Wiktora Batera, reportera telewizji Polsat News.

Wszystko powiem Leszkowi

Polski Cmentarz Wojenny w Katyniu, około 8.45.

– Co ty mówisz? To niemożliwe! – Tadeusz Stachelski, pracownik protokołu dyplomatycznego Ministerstwa Spraw Zagranicznych, krzyczał do słuchawki swojego służbowego blackberry. Kiedy skończył rozmowę, był blady jak ściana.

Nachylił się do stojącego obok Jacka Sasina, wiceszefa Kancelarii Prezydenta.

– Panie ministrze, nie wiem, jak to panu powiedzieć. Na lotnisku stało się coś złego. Samolot chyba zjechał z pasa startowego – wydusił.

– Co? – odpowiedział Sasin i wziął Stachelskiego na bok. Zanim odeszli, zadzwoniła jego komórka.

– Kurwa, nigdzie nie przyjedziemy! – przez słuchawkę płakał Marcin Wierzchowski. – Wszystko rozpierdolone. Wszystko, rozumiesz? Samolot jest rozjebany w strzępy! Prezydent nie żyje, wszyscy nie żyją… Kurwa, nigdzie nie przyjedziemy. Odwołaj wszystko!

– Uspokój się, co ty mówisz? – Sasin nie dowierzał. – Uspokój się i opisz to, co widzisz. Tylko spokojnie.

– Stary, ja… ja… ja stoję przy tym. Wszystko jest rozjebane, wszyscy nie żyją, rozumiesz?

W tym samym czasie „Szakal”, czyli BOR-owiec Andrzej Rychlik, szedł w stronę bramy wejściowej cmentarza. Po drodze spotkał Dmitrija Kapustina z Federalnej Służby Ochrony. Kapustin zaczął coś nerwowo do niego mówić, ale Rychlik słabo znał rosyjski.

– Powtórz – poprosił.

– Wasz samolot spadł, wszyscy zginęli – powiedział Kapustin. Mówił też coś o wozach strażackich, ale tego Rychlik już nie zrozumiał.

BOR-owcy Cezary Kąkolewski i Krzysztof Szałanek oraz Jurij, funkcjonariusz Federalnej Służby Ochrony, jechali podstawić samochód ewakuacyjny dla prezydenta. Byli już prawie za ołtarzem. Jurij właśnie skończył rozmawiać przez telefon.

– Czarek! – Rosjanin spojrzał na Kąkolewskiego. – Z waszym samolotem stało się coś złego.

Zanim Kąkolewski przetrawił słowa Jurija, włączyła się samochodowa radiostacja.

– Podobno coś się stało z samolotem prezydenta – odezwał się w niej głos Rychlika, który wciąż nie był pewien, czy dobrze zrozumiał Kapustina. To, co powiedział, brzmiało jak echo powtarzające słowa Jurija.

– Spotykamy się przy bramie wejściowej Memoriału – ocknął się Kąkolewski.

W samochodzie Telewizji Polskiej ogrzewali się dziennikarze i żona Gerarda Kwaśniewskiego, kierowcy ambasadora Bahra. Kobieta odebrała komórkę.

– Tak?

– Słuchaj uważnie – rozpoznała głos męża. Kwaśniewski próbował wcześniej dodzwonić się do BOR-owców, ale żaden z nich nie odebrał. – Samolot z prezydentem spadł, chyba nikt nie przeżył. Nie daj po sobie poznać, że stało się coś złego. Znajdź kogoś od nas i daj mi go do telefonu.

Kwaśniewska wysiadła z samochodu i zaczęła się rozglądać.

– I jak? Wylądowali już? – spytał ją jeden z dziennikarzy.

– Tak, chyba tak – odpowiedziała.

Była skołowana. Na szczęście nie musiała długo szukać – obok telewizyjnego samochodu stał jeden z funkcjonariuszy ochrony, Jarosław Siedlecki.

– Mąż chce z panem rozmawiać – kobieta podała mu telefon.

– Jarek, tu jest tragedia. „Tutka” spadła, prawdopodobnie wszyscy zginęli. Ruscy już otaczają teren, trzeba zabezpieczyć broń chłopaków. Pakujcie się i przyjeżdżajcie – usłyszał w słuchawce Siedlecki. Kwaśniewski był roztrzęsiony.

– Ale my tu mamy rzeczy, sprzęt…

– Zrozum, tam do was już nikt nie przyjedzie.

W drodze do bramy Kąkolewski dwa razy wykręcił numer Jarosława Florczaka, funkcjonariusza, który leciał tupolewem. Sygnał był normalny, ale „Florek” już nie odbierał. Chwilę później połączył się z warszawskim Centrum Kierowania BOR.

– Rosjanie mówią, że samolot z prezydentem miał problemy z lądowaniem. Wiecie coś o tym? – spytał.

– Nic nie wiem – odpowiedział zaskoczony major Waldemar Tuszyński, oficer operacyjny. Zegar w jego biurze wskazywał 8.55.

– Dobra, jak się czegoś dowiem, to dam znać.

Sasin już czekał przy bramie. Dla wszystkich było jasne, że trzeba jak najszybciej ruszać na lotnisko. Najlepiej dwoma samochodami: Sasin i jego kierowca mieli jechać prezydencką skodą Superb, a ochroniarze – BOR-owskim mercedesem Viano. Zanim ruszyli, Rosjanie załatwili asystę milicji, a Sasin zdążył jeszcze zadzwonić do żony, aby powiedzieć, że jest cały i zdrowy. Kiedy wybierał numer, na jego komórce była 9.04.

– Panie ministrze, gdzie jest pana kierowca? Niech pan mu powie, żeby jechał za nami. Trzeba ruszać jak najszybciej, musimy zabezpieczyć broń kolegów! – krzyknął do Sasina jeden z BOR-owców.

– Panowie, chwileczkę. Minister nigdzie sam nie pojedzie, ja jadę razem z nim. Adam Kwiatkowski z Kancelarii Prezydenta – przedstawił się trzydziestokilkuletni brunet.

– No dobra, pojedzie pan z nami – odpowiedział jeden z funkcjonariuszy. Wskazał na BOR-owskiego vana. Od jego karoserii odbijało się wczesnowiosenne słońce.

Kąkolewski jeszcze raz połączył się z centralą Biura. Tym razem już o nic nie pytał.

– Jedziemy na lotnisko – zameldował.

Ruszyli na sygnale i z piskiem. Z Katynia na lotnisko w Smoleńsku jest około dwudziestu kilometrów. Po drodze Kąkolewski próbował się jeszcze połączyć z pokładem tupolewa, ale „Florek” wciąż nie odbierał. Sasin z kolei dzwonił do Polski.

Maciej Łopiński, szef gabinetu prezydenta, jeszcze spał. Telefon odebrał poseł PiS Mariusz Błaszczak. Zapewnił Sasina, że Jarosław Kaczyński nie wsiadł do samolotu. Z kolei Małgorzata Bochenek, sekretarz stanu w Kancelarii Prezydenta, nie chciała uwierzyć, że samolot się rozbił.

– Wiesz co, Jacek, nie rób sobie głupich żartów – obruszyła się. – Zawsze żartujemy z tych gratów, ale mówienie, że prezydent nie żyje, to już lekka przesada. Jak Leszek wróci, to wszystko mu powiem.

Sasin nawet nie zdążył jej odpowiedzieć, bo Bochenek rzuciła słuchawką. Dojeżdżał już do Smoleńska, mgła gęstniała z każdym kilometrem.

– Jacek, ty naprawdę nie żartowałeś? – Bochenek sama oddzwoniła po kilku minutach. Na lotnisku było kompletnie biało.

Jak najwięcej foliowych worków

Niecałe pół godziny po katastrofie sześciu oficerów BOR oraz minister Jacek Sasin z Kancelarii Prezydenta byli już w Smoleńsku. Przyjechali z cmentarza w Katyniu w eskorcie milicji. Na płycie lotniska rozciągała się gęsta mgła. Trzysta metrów od nich stał ledwo widoczny jak, którym przylecieli dziennikarze. Zatrzymali się przy polskiej pracownicy ambasady.

– Rosjanie nie chcą mnie wpuścić dalej i nie mówią, co się stało. Podsłuchałam tylko, że szykują się na ciała – powiedziała przerażona do pułkownika Krzysztofa Dacewicza z BOR.

W tym samym momencie do BOR-owców podszedł oficer Federalnej Służby Bezpieczeństwa.

– Zawiozę was na miejsce – zaproponował, wskazując swoje auto.

Wsiadło do niego pięciu BOR-owców, kierowca Kazimierz Szałanek został w samochodzie. Podjechali kilkaset metrów, aż do betonowego muru oddzielającego lotnisko od miejsca katastrofy. Biegiem dotarli do wraku. Rosjanie właśnie organizowali prowizoryczne centrum zarządzania akcją ratunkową. Oficerowie FSB siedzieli za oświetlonym lampą stolikiem, na którym umieścili kartkę z odręcznym napisem „sztab”. Na stole znajdował się laptop, a obok leżał megafon. Wokół stało już ze dwadzieścia wozów ratowniczych, sam wrak obstawili funkcjonariusze, a straż pożarna dogaszała ogień. Teren, na odległość piętnastu metrów od szczątków wraku, otoczono taśmą. Oficerom BOR udało się podejść do wraku na kilkadziesiąt kroków. Przy fragmencie statecznika stał przerażony ambasador Bahr. Miał ubłocone spodnie. Obok, między szczątkami, chodzili pracownicy polskiej ambasady w Moskwie: radca Wioletta Sobierańska, sekretarz Justyna Gładyś oraz radca Stanisław Łątkiewicz. Konsul Michał Greczyło dzwonił przez telefon komórkowy.

– Przyjeżdżaj szybko na lotnisko. Przywieź foliowe worki. Jak najwięcej. Tyle, ile uda ci się kupić w Smoleńsku – wydał polecenie swojemu kierowcy, który był w Katyniu.

Oficerowie BOR zaczęli robić zdjęcia wrakowisku. Tym, czym mieli: komórkami i prywatnymi aparatami fotograficznymi. Pierwsze zrobiono o godzinie 9.26.

W pierwszej chwili nie zauważyli ludzkich zwłok. Były tak ubłocone, że we mgle trudno było je odróżnić od ziemi. W dodatku, według relacji jednego ze strażaków, część ciał pod wpływem grawitacji i siły dośrodkowej odczepiła się z siedzeniami od samolotu. W znacznej mierze zgromadziły się one wewnątrz wraku w jednym miejscu. Fragmenty były przemieszane, zbiły się w pewnego rodzaju kulę. Dlatego dopiero po chwili oficerowie dostrzegli pozbawiony głowy korpus kobiety. Większość zwłok była zmasakrowana, ubrudzona krwią i ziemią, twarze były silnie opuchnięte.

W okolicach lotniska rozległy się syreny trzech karetek na sygnale. Dziś trudno ustalić, kto puścił plotkę, że odwożą rannych. Jeden z oficerów natychmiast zadzwonił do oficera dyżurnego Centrum Kierowania BOR w Warszawie Jarosława Urbaniaka.

– Podobno trzy osoby przeżyły – poinformował.

Podobną sensację, powołując się na Rosjan, miał też upowszechniać na lotnisku Tomasz Turowski, szef wydziału politycznego polskiej ambasady w Moskwie. Turowski to bardzo tajemnicza postać. Kilka miesięcy po katastrofie „Rzeczpospolita” napisała, że w czasach PRL był on agentem służb ulokowanym w zakonie jezuitów w Watykanie. Kiedy IPN wszczął wobec niego postępowanie lustracyjne, wrócił do Polski, a w styczniu 2011 roku zrezygnował z pracy w MSZ.

Informację o trzech rannych podał też Reuters. Górczyński natychmiast odnalazł Pawła Kozłowa, z którym rozmawiał tuż przed tragedią.

– Podobno odwieziono do szpitala trzech rannych. To prawda? – spytał z nadzieją w głosie.

– Nic nie słyszałem, musimy to sprawdzić – odpowiedział rosyjski oficer.

Po chwili wszystko było jasne.

– Obdzwoniliśmy wszystkie szpitale w Smoleńsku. Żadnych rannych nie było.

W tym samym czasie ktoś z Rosjan rozpuścił też pogłoskę, że przed zderzeniem z ziemią tupolew kilkakrotnie podchodził do lądowania. Jedni mówili, że dwa razy, inni – że trzy albo nawet i cztery. Jakub Opara z Kancelarii Prezydenta stał z dwoma rosyjskimi funkcjonariuszami.

– Przecież czwarty raz podchodził do lądowania. Kto to słyszał, żeby cztery razy podchodzić? – kręcił głową jeden nich.

– Piloci, błąd pilotów – wtórował mu drugi.

Szybko okazało się, że informacja o kilku podejsciach jest nieprawdziwa, ale i tak dostała się ona do mediów i poszła w świat. Przez kilka godzin powtarzały ją telewizje na całym świecie. Podobnie jak w przypadku rannych przewiezionych do szpitala, do dziś nie wiadomo, kto był autorem tej plotki.

Rosjanie próbowali zapanować nad chaosem, ale szło im to z trudem. W pewnym momencie funkcjonariusze OMON-u zaczęli wypraszać Polaków, w tym oficerów BOR.

– To nasz samolot, nie wasz! – krzyknął do jednego z Rosjan Gerard Kwaśniewski.

Doszło do szarpaniny. Musiał interweniować rosyjski oficer.

– Zostawcie ich! – powiedział do swoich podwładnych.

Śpij, bo się rozpadniesz

Warszawa, Sopot, Buda Ruska, okolice Kluczborka. Między 8.45 a 9.23.

Pierwszym cywilem, który dowiedział się w Polsce o katastrofie tupolewa, był dyrektor departamentu wschodniego MSZ Jarosław Bratkiewicz. Dostał informację od Dariusza Górczyńskiego, który był na lotnisku. Wersja, którą usłyszał, dawała nadzieję: samolot się rozbił, ale nie było wybuchu. Po rozmowie z Górczyńskim Bratkiewicz od razu zadzwonił do Radosława Sikorskiego.

Minister spraw zagranicznych był w swoim dworku w Chobielinie koło Bydgoszczy. To piękna i osobliwa posiadłość. Czternaście hektarów parku, własne lądowisko dla helikopterów, osiemsetmetrowy dom, na dachu polska flaga, którą w bezwietrzne dni porusza specjalna dmuchawa, a w toalecie zdjęcie gospodarza w oksfordzkim bractwie Bullingdon Club oraz oprawione w ramkę przeprosiny „Trybuny”. Całość warta ponad sześć milionów złotych.

Bratkiewicz zadzwonił o 8.48. Sikorski w pierwszej kolejności chciał powiadomić premiera, ale Donald Tusk nie odbierał. Wysłał mu więc SMS-a. Nie mając pewności, co dokładnie się stało, napisał tylko, że „tutka” rozbiła się podczas lądowania, ale nie wiadomo, co z pasażerami. Tusk nie zdążył tego odczytać – akurat szedł pod prysznic.

O 8.55 wszystkie wątpliwości rozwiał Jerzy Bahr. Kiedy Sikorski się z nim połączył, ambasador był już przy wraku. Przekaz był szokujący: tego nikt nie mógł przeżyć. Minister kazał swojemu BOR-owcowi, porucznikowi Wojciechowi Biskotowi, natychmiast łączyć go z ochroną Tuska.

– Witam, minister musi pilnie skontaktować się z premierem – Biskot zadzwonił do centrum BOR. Telefon odebrał Jarosław Urbaniak, który miał tego dnia dyżur z majorem Waldemarem Tuszyńskim.

– Już. Chodzi może o samolot z prezydentem? – spytał Urbaniak. Chwilę wcześniej Tuszyński rozmawiał z Kąkolewskim, który był w Katyniu.

– Tak. Minister dostał informację, że coś się stało. Awaria albo nawet się rozbił. Łącz z premierem – odpowiedział Biskot.

Telefon odebrała Małgorzata Tusk.

– Dzień dobry, Radku. Donald bierze prysznic. Coś mu przekazać czy zadzwonisz później? – spytała.

– Małgosiu, kilka minut temu napisałem Donaldowi SMS-a – łamiącym się głosem odpowiedział Sikorski. – Nieważne, samolot z prezydentem się rozbił… Przekaż Donaldowi, że to, co tam napisałem, to już nieaktualne. Wygląda na to, że nikt nie przeżył.

Dla Sikorskiego to było dopiero początek. Drugi w kolejności do powiadomienia był marszałek Sejmu RP Bronisław Komorowski, formalnie druga osoba w państwie. W przypadku śmierci prezydenta przejmował obowiązki głowy państwa.

Komorowski był akurat na działce w Budzie Ruskiej. Po krótkiej rozmowie z Sikorskim kazał synowi wyprasować białą koszulę, założył ciemny garnitur i ruszył do Warszawy.

– Jedźmy szybko, ale bez koguta – poprosił kierowcę. Droga zajęła im około czterech godzin.

Sikorski dzwonił dalej. Po Tusku i Komorowskim miał być szef Kancelarii Prezydenta Władysław Stasiak. Sikorski wykręcał jego numer dwukrotnie, raz za razem. Była 8.52 – telefon Stasiaka już nie odpowiadał. Minutę później Sikorski dwa razy próbował się jeszcze połączyć z szefem MON Bogdanem Klichem, który – jak sądził – także miał lecieć do Katynia.

Następny w kolejce był Piotr Paszkowski, najbliższy współpracownik Sikorskiego, szef jego gabinetu politycznego. Blackberry wskazywał 8.56.

– Samolot z Kaczyńskim się rozbił… Dzwoń po ludzi… Jedź do ministerstwa… – rozmowa była rwana. – Ja też się zbieram.

– Ale co się stało? Wiadomo, co z pasażerami? – dopytywał Paszkowski.

– Bahr jest na miejscu i widzi samolot. Mówi, że prawdopodobnie wszyscy zginęli.

Paszkowski ubrał się i ruszył w kierunku gmachu przy alei Szucha.

– Rozbił się samolot prezydenta. Za piętnaście minut chcę widzieć wszystkich w ministerstwie – po drodze zadzwonił do współpracowników.

Gdy był na placu Unii Lubelskiej, kilkaset metrów od MSZ, zaczęli się dobijać do niego pierwsi dziennikarze. Gdy kończył rozmawiać z jednym, dzwonił następny. Paszkowski jedną ręką trzymał telefon, drugą – kierownicę. Przez dziesięć minut rozmawiał, krążąc wokół gmachu. Najpierw nie mógł znaleźć miejsca do parkowania, a potem dwa razy bezmyślnie wpakował się w ulicę, na której akurat trwał remont.

Najtrudniejszą rozmowę Sikorski miał dopiero przed sobą.

Jarosław Kaczyński wstawał tego dnia na raty. Po raz pierwszy obudził się o szóstej. Ze snu wyrwał go telefon od Lecha, który był jeszcze w Pałacu Prezydenckim i szykował się do wyjazdu na Okęcie. To był codzienny rytuał, czasem nawet kilkusekundowy. W stylu: „Właśnie wstałem” czy „Wszystko w porządku? No to dobrze”.

Drugi telefon był o 8.20. Prezes PiS myślał, że tupolew już wylądował.

– Jesteś już? – spytał.

– Jeszcze nie. Dzwonię z telefonu satelitarnego. Rozmawiałem ze lekarzem. Mama czuje się lepiej, więc nie musisz się spieszyć. Prześpij się jeszcze, bo się rozpadniesz… – Nagle coś ich rozłączyło.

Jarosław Kaczyński nie był zdziwiony, bo aparat w tupolewie często zrywał połączenia. Nie posłuchał brata i poszedł się szykować. Kiedy się golił, telefon zadzwonił po raz trzeci. Było około dziewiątej. „Oho, wylądowali”, pomyślał.

W słuchawce odezwał się jednak Radosław Sikorski.

– Dzień dobry, panie premierze. Mam straszną informację. Na lotnisku w Smoleńsku doszło do tragicznego wypadku. Samolot z prezydentem się rozbił. Można wnioskować, że nikt nie przeżył – wycedził minister.

Kaczyński odpowiedział dopiero po kilku sekundach ciszy. Lodowato.

– To wynik waszej zbrodniczej polityki. Nie kupiliście nowych samolotów.

O 9.15 w domu prezesa PiS na Dolnym Żoliborzu telefon zadzwonił jeszcze jeden raz. Nieznajomy głos zapowiedział ponowne łączenie z ministrem spraw zagranicznych.

– Rozmawiałem z ambasadorem Bahrem, który jest na miejscu. Była straszna mgła, piloci nie powinni byli lądować w takich warunkach – relacjonował Sikorski.

Do obdzwonienia pozostały kolejne osoby. Między innymi szef klubu parlamentarnego Platformy Obywatelskiej Grzegorz Schetyna, który akurat był w drodze do Kluczborka. Miał tam wystąpić na zjeździe opolskich struktur partii.

– Co?! To niemożliwe. Nie, to niemożliwe, nie wierzę. Mówisz poważnie? Ja pierdolę! – krzyczał do słuchawki Schetyna. O tym, że Sikorski nie kłamał, upewnił się kilka minut później, gdy informację o katastrofie podało radio. Odwołał zjazd, a kierowcy kazał zawracać i jechać do Warszawy.

Nie ma co zbierać

Katyń, godzina 8.49.

– Kurde, niedawno była ładna pogoda, a teraz tak zimno! – powiedziała do Wiktora Batera z Polsatu Lidia Kelly, ustawiając się w kolejce po gorącą herbatę, którą na Cmentarzu Katyńskim rozdawano zziębniętym uczestnikom uroczystości.

Ta pracująca w Moskwie amerykańska dziennikarka Reutersa (wyjechała z Polski do Stanów Zjednoczonych w 1994 roku i tam skończyła studia) na co dzień zajmuje się tematyką ekonomiczną. Jednak ze względu na to, że jest Polką, zależało jej, aby relacjonować katyńskie uroczystości. Była tu zresztą trzy dni wcześniej z Putinem. Wizyta Kaczyńskiego zapowiadała się „beznewsowo”, jej agencja nie przewidywała nawet obsługi prasowej tego wydarzenia. Dlatego w pewnym sensie Kelly była tu półprywatnie. Bater, wieloletni korespondent telewizyjny w Moskwie, bawił ją rozmową, tak że nawet nie zauważyła, kiedy odebrał telefon. Była godzina 8.49. Zarówno treść rozmowy, jak i wyświetloną na aparacie godzinę połączenia dziennikarz zapamięta do końca życia.

– Wiktor, nie masz na co czekać – usłyszał w słuchawce głos znajomego pracownika ambasady. Z zeznań innych osób wiadomo, że telefonował do niego Dariusz Górczyński, szef Departamentu Wschodniego MSZ. (Sam Bater nigdy tego nie potwierdził, zasłaniając się tajemnicą dziennikarską). Tym razem jednak dobrze znany głos brzmiał inaczej niż zwykle. – Samolot prezydenta się rozbił.

– Co ty mówisz? – mechanicznie zapytał Bater.

– No, kurwa, się rozbił. Był wypadek. Jestem na lotnisku. Na prezydenta nie macie już co czekać! – Górczyński powiedział to drżącym ze zdenerwowania głosem i natychmiast się rozłączył.

Przez ułamek sekundy treść dziwnej rozmowy nie docierała do Batera. Rozejrzał się po cmentarzu – nic nie wskazywało na to, że stało się coś złego. Wszyscy zachowywali się spokojnie, jego koledzy nagrywali tak zwane setki, czyli wypowiedzi przedstawicieli Rodzin Katyńskich, które później miały być wykorzystane w relacjach z uroczystości. Zresztą czy rzeczywiście mogło się stać coś złego? Jego informator nic nie mówił o ofiarach. Powiedział tylko „nie masz na co czekać”, a to mogło znaczyć wszystko. Może to tylko głupi żart? Wykluczone. Zbyt dobrze i zbyt długo się znali. Zresztą, takich żartów dziennikarzom się po prostu nie robi. Pewnie zatem jakieś kłopoty z samolotem, w końcu było ich wiele w trakcie lotów polskich VIP-ów. Tylko dlaczego nie ma na kogo czekać? Może awaryjne lądowanie? A może…?

– Lidka, chyba jest jakaś kupa z prezydenckim samolotem – powiedział do koleżanki z Reutersa.

Już słysząc rozmowę telefoniczną kolegi, Kelly wiedziała, że coś jest nie tak. Natychmiast podbiegła do Krzysztofa Dacewicza, jednego z sześciu obecnych w Katyniu funkcjonariuszy BOR, który odpowiadał za kontakty z mediami.

– Wiktor ma informację, że coś się stało z samolotem prezydenta. Wie pan coś o tym? – spytała.

Dacewicz o niczym nie słyszał. Podszedł do ministra Jacka Sasina, który potwierdził, że też słyszał podobne pogłoski. W tym samym czasie Baterowi udało się dodzwonić do innego dyplomaty, który, według jego wiedzy, powinien właśnie być na lotnisku.

– Wiktor, nie mogę, kurwa, teraz rozmawiać – usłyszał tylko rzucone roztrzęsionym głosem zdanie.

W tym samym momencie Kelly zobaczyła biegnących funkcjonariuszy BOR. Zauważyła, że jeden z nich (nie chce ujawnić jego nazwiska) mruży oczy i spuszcza znacząco kciuk. Nie było już wątpliwości, że sprawa jest poważna.

– Musimy jechać do Smoleńska. Nie pytaj, o co chodzi, po drodze wszystko wyjaśnię – powiedział nerwowo Bater do swojego operatora Krzysztofa Łapacza.

– Przecież mamy rozstawiony sprzęt!

– Nieważne. Teraz to w ogóle nieważne.

Biegnąc do samochodu, Bater zaczął tłumaczyć operatorowi, co się stało. Ten natychmiast wybrał numer swego kolegi Pawła Wudarczyka, także operatora Polsatu. Paweł miał przylecieć do Smoleńska z prezydentem. Jeśli rzeczywiście doszło do wypadku… Na szczęście jednak odebrał telefon. Była godzina 8.55.

– Paweł? Co się stało? Gdzie ty jesteś? – spytał nerwowo Łapacz.

– Jak to gdzie? W Katyniu – odpowiedział spokojnie Wudarczyk.

– Normalnie wylądowaliście?

– No tak. O co ci chodzi?

– Leciałeś z prezydentem?

– Nie, dziennikarze lecieli jakiem. Prezydent miał lądować po nas, niedługo powinien być.

– Słuchaj, nie wiadomo, czy w ogóle będzie. Prawdopodobnie miał jakiś wypadek. Nie znam szczegółów. Jadę z Wiktorem do Smoleńska. Tam, gdzie ma być msza, zostawiliśmy sprzęt. Zaopiekuj się nim.

W tym samym czasie Kelly zadzwoniła po swojego fotoreportera. Siergiej Karpuchin wśród znajomych słynie z trochę cynicznego podejścia do życia. Teraz też był sceptyczny. Nie wierzył, że jego polscy koledzy mają prawdziwe informacje.

– Założę się, że za chwilę miniemy prezydencką kolumnę. Zostaniemy na lodzie, bo nie będziemy mieli zdjęć ani z Katynia, ani ze Smoleńska – marudził.

Chwilę potem w wypożyczonym w Moskwie przez Batera pięcioosobowym samochodzie siedziało ośmiu ludzi. Oprócz niego i operatora także Lidia Kelly i zaprzyjaźnieni dziennikarze: korespondentka „Rzeczpospolitej” Justyna Prus, jej redakcyjny kolega Piotr Zychowicz oraz dwóch fotoreporterów: z Reutersa i „Rzeczpospolitej”. Na przednim siedzeniu pasażerskim siedziały dwie osoby. Ruszyli z piskiem opon.

Chwilę wcześniej z porażającą informacją Bater zadzwonił do warszawskiej siedziby Polsatu. Wydawcą programu był Radosław Kietliński. Zadecydował, że dziennikarz wejdzie na żywo i przez telefon nada relację o kłopotach polskiego samolotu. Z kolei Kelly zadzwoniła do moskiewskiego biura Reutersa. Sobotni dyżur miał akurat jej dobry znajomy Robin Paxton.

– Mam informację, że samolot prezydencki się rozbił. Macie już coś na drutach? – spytała. Chodziło jej o to, czy jakaś agencja informacyjna nadała już depeszę o wypadku.

– Jaki samolot? Skąd w ogóle dzwonisz? – spytał zaskoczony Paxton.

Tego dnia nie spodziewał się od Lidii żadnej relacji, nie wiedział nawet, że pojechała obsługiwać jakieś wydarzenie.

– Jestem w Katyniu – rzuciła dziennikarka.

Na szczęście Robin pół roku wcześniej współpracował z nią przy materiale związanym z mordem polskich oficerów. Dzięki temu kojarzył przynajmniej nazwę Katyń.

– Nic nigdzie nie ma. Musisz to potwierdzić. Na wszelki wypadek przygotuję depeszę i będę czekał na sygnał, czyją wypuścić.

W Reutersie rygorystycznie przestrzega się zasady, by każdą informację potwierdzać w dwóch źródłach. Gdyby Kelly tego nie zrobiła, mógłby to być jej ostatni dzień pracy w agencji. Dlatego natychmiast zadzwoniła do znajomego, który był na lotnisku.

– Tragedia. Nie ma co zbierać – usłyszała w słuchawce.

Natychmiast przekazała te słowa Baterowi. Dziennikarz Polsatu wszedł na antenę o 9.03. Gdy nadawał korespondencję, prowadził samochód, w jednej ręce trzymając telefon, a w drugiej kierownicę. Siedzący obok operator zmieniał mu biegi.

– Wracamy do awarii prezydenckiego samolotu w Smoleńsku. Przypomnę: Lech Kaczyński udaje się do Katynia, by tam złożyć hołd Polakom zamordowanym przez NKWD. W Katyniu, na miejscu na prezydenta czeka korespondent Polsat News Wiktor Bater. Witaj, Wiktorze. Powiedz, co się dzieje? – prowadząca poranny program dziennikarka Violetta Madej miała spokojny głos. Nie wiedziała jeszcze, że sprawa jest aż tak poważna. Nie spodziewała się, co za chwilę usłyszy.

– Potworne zamieszanie – zaczął Bater. – Z nieoficjalnych… absolutnie nieoficjalnych informacji uzyskanych przeze mnie od członka delegacji, która miała spotykać prezydenta Kaczyńskiego na lotnisku w Smoleńsku, wynika, że samolot prezydenta rozbił się przy podchodzeniu do lądowania. Informacja najnowsza jest taka, cytuję informatora, jak mówię, anonimowego: „Z samolotu nie ma co zbierać”.

O 9.11 informację puścił Reuters. Brzmiała krótko: „Polish President Lech Kaczynski's plane crashes on approach to Russian airport” (Samolot polskiego prezydenta Lecha Kaczyńskiego rozbił się przy lądowaniu w Rosji).

Mijały minuty, ale żadne rosyjskie media nie potwierdzały informacji. Zdenerwowany Paxton zadzwonił do szefa działu politycznego Guya Faulconbridge'a.

– Lidia kazała mi wypuścić depeszę o wypadku polskiego samolotu z prezydentem. Wierzę jej, ale minęło dwanaście minut i jesteśmy jedyni – zameldował lekko spanikowany. - Zresztą poczekaj, Wiesti-24 coś podają! – krzyknął. Ale po chwili się zreflektował: – O cholera, powołują się na nas…

Podobną rozmowę Bater miał z Kietlińskim.

– Wiktor, masz rację. Reuters potwierdza twoją informację!

– Potwierdza, bo siedzi koło mnie.

Dzięki Baterowi i Kelly Polska i świat dowiedziały się o katastrofie. Dopiero kilkanaście minut później informację podała Polska Agencja Prasowa, a następnie inne media w kraju i za granicą. Za błyskawiczne przekazanie newsa w styczniu 2010 r. Bater otrzymał prestiżową nagrodę dziennikarską Grand Press, a Kelly – nagrodę miesiąca światowego Reutersa i nominację do nagrody roku.

Rzucę się na milicjantów

Wtedy dziennikarze nie myśleli jednak o nagrodach. Samochód Batera z prędkością 200 kilometrów na godzinę pędził w kierunku Smoleńska. Dziennikarze momentami jechali pod prąd, przejeżdżali na czerwonym świetle. Po kilku kilometrach zatrzymali ich milicjanci, którzy ciągle jeszcze, czekając na prezydencką kolumnę, obstawiali trasę przejazdu.

– My żurnalisty! – krzyknęła do funkcjonariusza Kelly. - Gdzie jest lotnisko Siewiernyj? – spytała, wyjaśniając, że prawdopodobnie doszło do wypadku.

Ogłupiały milicjant nawet nie spytał o szczegóły, tylko wskazał drogę.

Gdy dojechali do centrum Smoleńska, Bater miał drugie wejście na żywo. Powiedział wtedy, że najprawdopodobniej wszyscy zginęli i że wrak płonie. Po kilku minutach dojechali na lotnisko. Przestraszeni i zdezorientowani żołnierze otworzyli im bramę. Minęli wyjeżdżające karetki.

– Patrzcie, nie jadą na sygnale. To zły znak – zauważył Bater.

– Puste… – zauważyła Justyna Prus.

Po chwili dziennikarzy zatrzymali funkcjonariusze FSB.

– Natychmiast opuścić teren wojskowy! – zażądali.

Kelly i Krzysztof Łapacz wyszli z samochodu. Próbowali negocjować. Podszedł do nich konsul Greczyło, nic nie chciał mówić.

– Proszę was, wyjedźcie stąd, bo za chwilę będę was jeszcze wyciągał z więzienia – ostrzegł.

Po jego minie widzieli jednak, że stała się tragedia. Bardziej rozmowny był funkcjonariusz FSB, który gdy zobaczył, że fotoreporter Reutersa to Rosjanin, wytłumaczył mu, jak dojechać do miejsca katastrofy. Wsiedli do samochodu, ale stanęli w korku. Zobaczyli jadącą pod prąd karetkę Ministerstwa do spraw Sytuacji Nadzwyczajnych. Pojechali za nią. Nagle karetka czołowo zderzyła się z jadącym z naprzeciwka jeepem. Wyglądało to groźnie, ale pojechali dalej. Po chwili byli w okolicach, gdzie spadł samolot. Podeszli jakieś 400 metrów od lotniska. Przy radiolatarni zobaczyli dwóch spanikowanych mężczyzn. Przedstawili się jako obsługa lotniska, ale nie chcieli podać nazwisk. Po dłuższych namowach Rosjanie zaczęli nerwowo opowiadać.

– Samolot zaczepił skrzydłem o drzewo. Rozbił się w drobny mak.

– Ostrzegaliście, żeby nie lądowali?

– Kilka razy. Myśleliśmy, że odlecieli, aż nagle poczuliśmy, jak coś ścina nam antenę. Gdyby lecieli kilka metrów niżej… Z wrażenia aż padliśmy na kolana. Poczuliśmy się, jakby Bóg darował nam nowe życie. Nie wchodźcie na lotnisko, tam jest katastrofa. Wszystko obstawione, mogą nawet strzelać – ostrzegli dziennikarzy.

Dziennikarze wrócili w okolice szosy, najbliżej wraku, jak tylko dało się podejść. Na miejscu byli już reporterzy TVP.

O wypadku dowiedzieli się od warszawskich wydawców, zaalarmowanych informacją w Polsacie.

W momencie katastrofy w Katyniu byli między innymi Jarosław Olechowski i Paweł Prus z TVP Info oraz Anna Hałas-Michalska z TVP 1. O tym, że samolot prezydencki miał kłopoty, dowiedzieli się telefonicznie z redakcji. Olechowski i Hałas-Michalska natychmiast wsiedli w samochód i przyjechali do Smoleńska. Wzięli ze sobą specjalizującą się w tematyce wschodniej dziennikarkę Barbarę Włodarczyk oraz Wacława Radziwinowicza, moskiewskiego korespondenta „Gazety Wyborczej”. Jechali 160 kilometrów na godzinę, mieli włączone długie światła, trąbili klaksonem. Choć milicja obstawiła już skrzyżowania w Smoleńsku i nie przepuszczała samochodów, wozu z napisem „TVP” nie zatrzymywała. Dzięki temu w ciągu trzydziestu minut byli w okolicach lotniska. Z bramy wyszedł wysoki rangą oficer. Gdy zobaczył samochody polskiej telewizji, zaoferował pomoc.

– To nie tu. Wypadek miał miejsce jakieś dwa kilometry stąd. Mogę was poprowadzić w tamtą okolicę – zaproponował, wchodząc do swojego audi. I na sygnale pilotował wozy TVP w okolice miejsca, gdzie wydarzyła się tragedia.

W tym czasie na miejscu pojawił się też Piotr Kraśko, który tego dnia miał prowadzić wieczorne „Wiadomości”. Przygotowywał program, w związku z tym nie pojechał do Katynia, lecz został w Smoleńsku. O katastrofie dowiedział się w odległym o kilkaset metrów od miejsca katastrofy hotelu Nowyj i natychmiast przybiegł na miejsce.

Jednak z miejsca, do którego udało się dotrzeć dziennikarzom, niewiele było widać, bo oddalony o jakieś 200 metrów wrak zasłaniały drzewa. Tymczasem teren był szczelnie pilnowany przez funkcjonariuszy OMON-u.

– Musicie nas przepuścić. Chodzi o naszego prezydenta – przekonywali kierownik produkcji TVP Marek Czunkiewicz i dziennikarz Jarosław Olechowski.

Jednak milicjanci nie dawali się uprosić. W pewnym momencie Czunkiewicz zaproponował kolegom, żeby spróbowali się przedrzeć przez kordon milicyjny siłą. Najpierw stanął na niewielkim wzniesieniu i obserwując teren, wydawał dyspozycje, gdzie jego koledzy mają biec, żeby zmylić funkcjonariuszy. W pewnym momencie krzyknął: