Smartfonowe dzieciaki. Dla rodziców, których dzieci wychowują się w świecie smartfonów - Julianna Miner - ebook

Smartfonowe dzieciaki. Dla rodziców, których dzieci wychowują się w świecie smartfonów ebook

Julianna Miner

3,8

Opis

„Wierzcie mi, dzieciaki wiedzą o internecie więcej niż ich rodzice kiedykolwiek się dowiedzą. Jeśli chcecie sprawić, aby wasze dzieci były bezpieczniejsze, a równocześnie być po tej samej stronie co one, przeczytajcie tę książkę”.
John Walsh, współzałożyciel Narodowego Centrum do Spraw Dzieci Zaginionych i Wykorzystywanych, prowadzący America’s Most Wanted

Jak wychowywać dziecko we współczesnym świecie, kiedy już kilkulatkowie mają dostęp do smartfonów? Jak chronić swoje dziecko przed tym, co znajduje się w sieci i jednocześnie skorzystać z możliwości, jakie oferuje wirtualny świat?

Do świata smartfonów wkraczają coraz młodsze dzieci i to w okresie największych zmian rozwojowych. Popełnianie błędów to naturalny i potrzebny element dorastania. Jak rodzice mogą pomóc swoim dzieciom i wesprzeć je, kiedy social media mają zdolność potęgowania tych błędów i ich konsekwencji? Zamiast martwić się i wyobrażać sobie najgorsze scenariusze, dzięki tej książce rodzice otrzymują szerszy kontekst tego, czym dla dzieci jest wirtualny świat.

Autorka, bazując na wnikliwych wywiadach z nauczycielami, psychologami oraz samymi dziećmi, oferuje praktyczne porady nie tylko na temat sposobów, jak rodzice mogą pomóc, by dzieci uniknęły pułapek współczesnej wirtualnej rzeczywistości, ale również rzetelnie przedstawia, jak dostrzec zalety tego, że dzieci wychowują się z telefonami w rękach.

Autorką książki jest ekspertka ds. zdrowia publicznego, która prowadzi również popularnego bloga Rants from Mommyland.

„To podręcznik, którego każdy rodzic potrzebuje od zaraz! Wychowanie dzieci i nastolatków w erze smartfonów może przerażać, więc dobrze, że mamy Juliannę Miner po swojej stronie”.
Jen Mann, autorka bestsellera People I Want to Punch in the Throat

„Niezwykle rzetelne źródło wiedzy, którą powinien posiadać każdy rodzic poszukujący wiarygodnych i zrozumiałych informacji na temat zagrożeń w sieci, na jakie narażone są dzieci. Informacje znajdujące się w tej książce pomogą im ocenić ryzyko i równocześnie udzielą wskazówek, jak nie podejmować decyzji wynikających wyłącznie z obaw i strachu”.
John F. Clark, prezes i główny dyrektor Narodowego Centrum do Spraw Dzieci Zaginionych i Wykorzystywanych

„Julianna Miner wykorzystała najlepsze z istniejących danych: zdrowy rozsądek i wspaniały talent, żeby wytłumaczyć wszystkie poruszane w książce kwestie. Podejście Miner jest niezmiernie pomocne”.
dr W. Keith Campbell, współautor The Narcissism Epidemic i wykładowca psychologii na  Uniwersytecie Georgii

Julianna Miner w tej pełnej humoru i empatii książce przekonuje zatroskanych rodziców, że poruszanie się w sieci razem ze swoimi dziećmi nie jest tak straszne, jak mogliby przypuszczać”.
Jill Smokler, autorka Confessions of a Scary Mommy, bestsellera z listy „New York Timesa”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 375

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (11 ocen)
3
3
5
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Copyright © by Julianna Miner 2019Raising a Screen-Smart Kid: Embrace the Good and Avoid the Bad in the Digital Age
All rights reserved
Wydawnictwo Bez Fikcji Oświęcim 2020 Wszelkie Prawa Zastrzeżone
Redakcja: Rafał Mazur
Korekta: Dariusz Marszałek
Redakcja techniczna: Mateusz Bartel
Przygotowanie okładki: Paulina Klimek
ISBN 978-83-8178-290-6
www.wydawnictwoniezwykle.pl
KonwersjaeLitera s.c.

Książkę tę dedykuję mojemu mężowi,

Mattowi,

bez którego byłabym zgubiona.

I naszym dzieciom.

Ta książka powstała z jednego powodu:

bo was kocham.

Słowo od tłumacza

Książka, którą trzymacie Państwo w rękach, powstała w Stanach Zjednoczonych i ma sporo odwołań do kultury amerykańskiej, które nie zawsze są w pełni zrozumiałe dla polskiego czytelnika. Choć w zasadzie w żadnym fragmencie książki nie ma to większego znaczenia praktycznego, ze względów estetycznych staraliśmy się oddać to w sposób bliższy naszym rodakom.

Nieco inaczej ma się sprawa z różnymi wyrazami anglojęzycznymi, które nie mają polskich odpowiedników. Temat, którego dotyczy książka dzieje się, można by powiedzieć, na naszych oczach (co autorka wielokrotnie zresztą podkreśla), więc wiele wyrazów albo nie ma odpowiedników w naszym języku, albo zadomowiły się już anglicyzmy, dostosowane co najwyżej do polskiego zapisu (np. sekstortion). W takim wypadku nie szliśmy pod prąd i używaliśmy zaadaptowanych już słów. Natomiast jeśli takiego słowa nie udało się ustalić, staraliśmy się zastosować najbardziej sensowne wyrażenie z języka polskiego.

Wreszcie kwestia amerykańskiego systemu edukacyjnego, który wygląda nieco inaczej niż w Polsce czy, ogólniej, w Europie. W USA każdy stan ma własny system edukacji, a na dodatek istnieje 14 000 dystryktów szkolnych. Tak więc sprawa jest dość skomplikowana. Na nasze potrzeby, tzn. wyjaśniając tyle, by nie wprawić czytelnika w pewną konsternację pojawiającymi się rozbieżnościami, najważniejsza różnica polega na tym, że numeracja klas jest całkowicie niezależna od szczebli szkolnictwa, tzn. klasy (czy też inaczej poziomy) numerowane są od 1 do 12, przy czym do pierwszej klasy dzieci idą mając 5-7 lat, natomiast kończą edukację w wieku 16-18 lat. Zasadniczo istnieją trzy szczeble edukacji: elementary school (klasy 1-7), czyli szkoła podstawowa, którą dzieci kończą zwykle w wieku 11-14 lat; middle school (klasy 4-8), co w niniejszej książce oddaliśmy jako gimnazjum, gdzie dzieci chodzą mając 10-14 lat, oraz high/secondary school (klasy 7-12), czyli szkoła średnia, gdzie dzieci chodzą zwykle do uzyskania High School Diploma i ukończenia edukacji obowiązkowej. Jak widać zakresy te nakładają się na siebie. Zainteresowanych bardziej szczegółowym poznaniem podstaw tego systemu odsyłam do artykułu na stronie JPEdukacja[1].

Paweł Grysztar

Krosno, 7 stycznia 2020 r.

1

Ostatnie analogowe dinozaury, wychowujące pierwsze naprawdę cyfrowe pokolenie

MOJA HISTORIA (LAT 13, 1986)

Bardzo wyraźnie pamiętam okres, kiedy miałam trzynaście lat i byłam nową dziewczyną w ósmej klasie. To był rok 1986, Princeton w stanie New Jersey. Byłam jedynaczką i właśnie zostałam przeniesiona z powrotem do szkoły publicznej, po kilku latach spędzonych w drogiej szkole prywatnej. Moja matka rok wcześniej ponownie wyszła za mąż, a dodatkowy dochód, jaki mój nowy ojczym wniósł do domowego budżetu sprawił, że znalazłam się gdzieś pomiędzy utratą stypendium socjalnego a możliwością pozwolenia sobie na pełne czesne. Większość czasu spędzałam sama. Tak naprawdę nigdy nie czułam się dobrze wśród moich bardziej zamożnych rówieśników, ale też i niewiele miałam wspólnego z dzieciakami z mojej okolicy, z których wielu nawet nie znałam.

To oznaczało nowy początek w ósmej klasie, w znajdującej się niedaleko domu mojego taty i macochy szkole publicznej. Choć perspektywa ta mnie przerażała, byłam na nią gotowa. Zmiana szkoły miała mi umożliwić otwarcie wielu drzwi i odkrycie siebie na nowo. Byłam dziwna i nosiłam niewłaściwe ciuchy. Wszyscy wiedzieli, że jestem (a wtedy już raczej byłam) „dzieckiem stypendialnym”. A jakby tego było mało, miałam napady gadatliwości.

Możliwe, że miałam ADHD, ale wtedy nauczyciele po prostu mówili mojej matce, że jestem marzycielką, która, jak się wydaje, nie potrafi pracować tak, by wykorzystać w pełni swój potencjał. Nietrudno było rozproszyć moją uwagę i łatwo popadałam w zamyślenie, czy to w czasie lekcji, czy na stołówce, pogrążając się, podobnie jak Walter Mitty, w transach, podczas których stawałam się niemal kompletnie nieświadoma otoczenia, by w końcu wyskoczyć z czymś, co akurat odzwierciedlało rzeczywistość obecną w mojej głowie.

Chyba wszyscy się zgodzimy, że w gimnazjum nie jest to przepis na bycie fajnym.

Nie miałam jednak zamiaru pozwolić, by moje społeczne dziwactwa mnie powstrzymały. Miałam w głowie obraz tego, kim chciałabym być w nowej szkole – kimś fajnym. Kimś, nie bójmy się tego powiedzieć, popularnym. Większość tych wyobrażeń została uformowana przez sitcomy lat 70., które bez końca oglądałam po szkole. Mogłam stać się fajna, no nie? To było możliwe.

No niestety nie. Że to się nie uda dzieciaki naprawdę fajne dały mi do zrozumienia po mniej więcej tygodniu. Dobre wieści były takie, że znalazłam przyjaciółkę, która pomogła mi przerwać ten upadek – kolejna „nowa”, wystarczająco miła, żeby przejść do porządku dziennego nad faktem, że byłam swego rodzaju chodzącym bałaganem. W domu sprawy zaczynały się komplikować, bo w jednej rodzinie miałam ojczyma, a w drugiej moja nowa macocha właśnie zaszła w ciążę. Równie skomplikowanie zaczęła się rysować sytuacja w szkole, bo nie miałam pojęcia, jak wyjść poza swoją własną głowę i być po prostu zwykłą osobą. Ostatecznie dorobiłam się kilku miłych przyjaciół i, jak się wydawało, istniała szansa, że zdołam przetrwać ten rok i pójść do szkoły średniej.

W moim miasteczku, w roku 1986, kiedy dostawałeś się do gimnazjum (piąta klasa), byłeś zasadniczo zdziczały w następstwie panujących standardów wychowania rodzicielskiego. Jeździliśmy po mieście swoimi rowerami, kupowaliśmy kawałki pizzy za wysępione pieniądze. Wałęsaliśmy się po miejskim rynku. Szliśmy do domu handlowego i łaziliśmy po nim godzinami. Żaden dorosły tak naprawdę nie wiedział, gdzie jesteśmy, ani co robimy. Działo się wiele, wiele rzeczy, o których, jak się wydawało, rodzice nie mieli pojęcia.

W połowie roku nastąpił nieprzerwany ciąg zakochiwania się. Jedna osoba wybierała inną i dawała jej znać, że ją lubi. Druga z kolei zazwyczaj publicznie odwzajemniała tę sympatię, co stanowiło początek nazywania ich „jej” chłopakiem i „jego” dziewczyną. Nim minęło kilka dni, powszechne były francuskie pocałunki, a po nich następowało wyznanie miłości. Całość wydawała się być normą, przynajmniej z mojej perspektywy.

Kiedy nadeszła moja kolej, by wziąć udział w rytuale, byłam nieco wstrząśnięta tym, jak okropnie się przy tym czułam. Nie pamiętam nawet, bym jakoś specjalnie lubiła tego chłopaka. Przypominam sobie jedynie, że czułam wdzięczność z powodu tego, że ktoś w ogóle chciał się ze mną umówić. Jednakże po kilku tygodniach nie mogłam już tego znieść. Napisałam swojej przyjaciółce liścik, w którym mówiłam, że go już nie lubię i że chciałabym z tym skończyć. Dalej opisałam jak bardzo chciałabym umawiać się z fajniejszym, starszym i bardziej popularnym chłopakiem, ale z przykrością stwierdzałam, że ma dziewczynę znacznie fajniejszą niż ja. Może nawet napisałam o niej coś niemiłego, choć ogólnie wspominam ją jako bardzo przyjemną osobę.

Moja przyjaciółka przeczytała liścik w klasie, złożyła w kostkę i przypadkiem upuściła na podłogę. Podniosła go inna dziewczyna (kilka lat później została moją przyjaciółką), która dostrzegła swoją szansę, żeby zrobić dramę, i zabrała ze sobą. Zrobiła mnóstwo kserokopii, ale najpierw zażądała ode mnie zapłaty dziesięciu dolarów za wstrzymanie rozpowszechnienia go w szkole. Przypuszczałam, że wszyscy znali już jego zawartość (i faktycznie tak było), podobnie jak zdawałam sobie sprawę, że nie zdobędę dziesięciu dolarów, nawet gdybym sprzedała na czarnym rynku swoją prawą nerkę.

Kolejnych kilka tygodni stanowiło wir upokorzeń, prawie nieustannych bólów brzucha, a także okrutnych liścików od reszty klasy (niektórych podpisanych, niektórych anonimowych), w których dowiadywałam się jaka to ze mnie świnia i jak bardzo by chcieli, żebym nigdy nie zjawiła się w ich szkole. Pamiętam też, że w niektórych z nich pisali mi, że jestem suką i zdzirą. Jeszcze inne wyrażały chęć, bym wróciła do swojej starej szkoły, a potem drwiły z faktu, że moja rodzina jest zbyt uboga, aby mnie do niej posłać. Kpili z moich ciuchów. Kpili z mojej twarzy i ciała. Jedna osoba bardzo twórczo narysowała nawet scenę mojej śmierci.

Moja przyjaciółka, która upuściła liścik, czuła się z tego powodu źle i spisywała się naprawdę świetnie stojąc po mojej stronie i dystansując się od całego tego nonsensu. Chłopak, z którym chciałam zerwać, był mocno zakłopotany całą tą sytuacją i nigdy więcej się do mnie nie odezwał, na co zresztą sobie zasłużyłam. Żyłam w nieustannym strachu, że jego starsza siostra skopie mi tyłek, ale ona wykazała się zadziwiającym opanowaniem i po prostu gapiła się na mnie zawsze, kiedy wchodziłam jej w drogę.

Każdego dnia chodziłam do szkoły ze spuszczoną głową i robiło mi się niedobrze, bo wyobrażałam sobie, co ludzie mi powiedzą, albo co myślą, kiedy się we mnie wpatrują. Co noc szłam do domu wiedząc, że wszyscy mnie nienawidzą, ale nigdy, absolutnie nigdy nie ujawniłam tego przed rodzicami. Oglądałam zbyt wiele telewizji, za dużo spałam, jadłam mnóstwo paluszków serowych i czytałam jakieś niedorzeczne książki, dzięki którym łatwo było się oderwać od rzeczywistości. W domu próbowałam naładować akumulatory, mając nadzieję, że nikt nie będzie jeździł pod moim domem i nawoływał mnie dla żartu. Takie okrzyki mogłyby być dla rodziców wskazówką, że coś się dzieje.

Byłam nieszczęśliwa i nie byłam sobą. Wiedziałam, że sama to sobie zgotowałam z powodu złej oceny sytuacji i nieuprzejmych słów, ale wiedza ta tylko zwiększała mój wstyd i nienawiść do samej siebie. Uciekłam do wnętrza własnej głowy, wyobrażając sobie alternatywne zakończenia całej historii, gdzie byłam fajna i miałam przyjaciół – gdzie wszystko się układało.

Po kilku bardzo długich tygodniach wszystko minęło. Zanim w czerwcu nadszedł czas zabawy kończącej ósmą klasę, nastąpiła cała masa innych dramatycznych wydarzeń, które mogły przyćmić mój żałosny liścik. Kupiłam sukienkę, umówiłam się i poczułam niewypowiedzianą ulgę z powodu tego, że znalazłam się poza zainteresowaniem ogółu. Choć wszyscy pamiętali, co się wydarzyło, to wydawało się, że nikt się tym już nie przejmował.

Przetrwałam ósmą klasę.

A teraz ta dziwna ósmoklasistka jest matką

Wielką ironią bycia rodzicem jest to, że ponownie przeżywasz najlepsze i najgorsze momenty swojego dorastania, obserwując swoje dzieci. Tak wyraziście przypominam sobie, jak ciężko było w gimnazjum i szkole średniej, a teraz moje dzieci są w tym samym wieku. Jednym z moich osobistych wyzwań jako rodzica jest świadome zaprzestanie doszukiwania się u własnych dzieci wszystkich złych decyzji, jakie sama podjęłam, oraz własnych doświadczeń i ich bagażu. One nie są mną. Będą dokonywać własnych wyborów i popełnią własne błędy.

No i, rzecz jasna, będą żyć w kompletnie innym świecie. Dzieci nie piszą już liścików. Wysyłają wiadomości tekstowe i snapy. Jako rodzice nie spuszczamy oka z tego, co dzieje się na Instagramie, śledząc kto lubi co i kogo. Uważnie przyglądamy się, co każdy ogląda, je i czego słucha. Obecnie śledzimy, gdzie są nasze dzieci i zawsze wiemy, w którym miejscu się znajdują. Organizujemy ich czas na kontakty społeczne i odwozimy na różne zajęcia. Życie wygląda bardzo odmiennie od tego, jakim było w latach 80., kiedy dorastałam. To sprawiło, że zaczęłam kwestionować swoje własne wybory rodzicielskie i zaczęłam szukać książek i grzebać w Internecie w poszukiwaniu pomocnych porad. Dowiedziałam się dzięki temu, że nieważne, jakich dokonasz wyborów wychowując swoje dzieci, ktoś i tak będzie miał swoje zdanie na ten temat.

Mamy blogerki i normy rodzicielstwa

Na milczące zasady i twarde prawdy współczesnego rodzicielstwa zareagowałam pisząc o nich. Jestem jedną z tych okropnych mam-blogerek, o których słyszeliście. Pewnie sądzicie, że w ósmej klasie nauczyłam się nie pisać rzeczy, których później będę żałować, ale najwyraźniej nic podobnego się nie stało. O wychowaniu dzieci pisałam od 2009 roku.

Starałam się przy tym dbać o prywatność moich dzieci. Pisałam o nich, kiedy były w wieku niemowlęcym, kiedy już zaczęły chodzić i kiedy poszły do przedszkola, czując się dobrze z faktem, że uniwersalne radości i frustracje wczesnego dzieciństwa stanowią te sprawy, którymi mogę się dzielić nie ryzykując, że potem spotka je przez to krzywda. W miarę jak stawały się starsze, zaczęłam zmagać się wewnętrznie z faktem pisania o nich w ogóle. Odzwierciedlało to ich coraz większą niezależność ode mnie. Choć bolało mnie, gdy patrzyłam, jak stają się dużymi dziećmi, później idą do szkoły, a wreszcie wyrastają na nastolatków, wiedziałam, że to naturalna kolej rzeczy – że powoli muszę pozwolić odejść tym małym ludziom, którzy kiedyś dosłownie byli częścią mnie. Zaczęłam bardziej skupiać się na swoich doświadczeniach przy zmaganiu się ze współczesną kulturą rodzicielstwa. Czasami spotykałam się ze wsparciem, a czasem ledwo mogłam czytać komentarze.

Mniej więcej w tym samym czasie zaczęłam pracować jako wykładowca na pobliskim uniwersytecie, prowadząc zajęcia z wprowadzenia w problematykę zdrowia publicznego. Ta praca stanowiła dla mnie punkt zwrotny. Sprawiła, że zaczęłam myśleć w inny sposób, dzięki któremu koncepcje i pomysły zaczęły wskakiwać na swoje miejsca. Musiałam połączyć i powiązać złożone informacje, rzucać moim studentom wyzwania, kiedy nie chcieli być popychani i wspierać ich w sali zajęciowej, kiedy sprawy zaczynały przybierać zły obrót.

Zwięźle rzecz ujmując, w znacznej mierze przypominało to wychowanie rodzicielskie. Rola matki zmusza mnie do bycia znacznie lepszą osobą niż naturalnie jestem skłonna. Rola nauczycielki zmusza mnie do solidniejszego myślenia i do wejścia w skórę młodych, dorosłych ludzi, z którymi pracuję. Przyniosło mi to uznanie za inteligencję, wytrzymałość psychiczną i etykę pracy, pozwalającą mi sobie radzić w dzisiejszym nowym, wspaniałym świecie.

Porady eksperta, przestroga, a może jedno i drugie

Biorąc to wszystko pod uwagę, powinnam być w sposób szczególny predysponowana do pomagania swoim dzieciom w radzeniu sobie z mediami społecznościowymi i światem wirtualnej sieci. Prawda jednak jest taka, że byłam przerażona myśląc o tym, jak skutecznie je wychowywać w erze Internetu. Sama dużą część życia zawodowego i społecznego prowadziłam za pomocą laptopa i telefonu. Gdy moje dzieci stały się dostatecznie duże, by chcieć uczestniczyć w życiu sieciowym, zmagałam się sama ze sobą, starając się wymyślić jakąś sensowną formułę działania, a jednocześnie nie być hipokrytą.

Strach, który mną kierował, w zasadzie nie miał nawet pokrycia w rzeczywistości. Częściowo odpowiadały za to aż nadto żywe wspomnienia z okresu mojego własnego dorastania, pełnego złych wyborów, absurdalnego przekombinowania, ale (dzięki ci, Jezuniu) również braku telefonów komórkowych. Częściowo zaś napędzał go lęk przed najgorszym z możliwych scenariuszy, jaki może się stać udziałem moich korzystających z Internetu dzieci, a paliwa dostarczały mu tragiczne doniesienia mediów, zdające się wyskakiwać na mnie wszędzie z zamiarem przyprawienia o bóle żołądka.

Czynniki ryzyka i czynniki ochrony

Czynniki ryzyka to te rzeczy, które sprawiają, że zwiększa się u nas prawdopodobieństwo wystąpienia złych lub szkodliwych następstw zdrowotnych (przykładowo palenie jest czynnikiem ryzyka zwiększającym prawdopodobieństwo zachorowania na raka płuc). Czynniki ochrony mogą zarówno zmniejszyć szkodliwy skutek czynnika ryzyka[2], jak i przyczynić się do pozytywnych następstw (na przykład aktywność fizyczna potrafi zarówno zredukować ryzyko rozwoju chorób serca, jak i utrzymać zdrową wagę ciała). Czynniki te oddziałują ze sobą nawzajem na wiele sposobów, zarówno u pojedynczych ludzi, jak i w rodzinie, grupach rówieśniczych oraz społecznościach.

Więc co się stanie, kiedy dzieci mamy blogerki staną się wreszcie na tyle duże, żeby dostać iPhone’y, założyć konta na Instagramie i zaczną załatwiać własne sprawy za pomocą sieci? Właśnie takie pytanie stało wówczas przede mną.

Wzięłam głęboki oddech i postanowiłam zacząć od najbardziej logicznego miejsca – od początku. Moje doświadczenia jako zarówno osoby zawodowo poruszającej się w Internecie, jak i adiunkta prowadzącego zajęcia na temat zdrowia publicznego, dostarczyły mi narzędzi, jakich potrzebowałam do zrozumienia, w jaki sposób media społecznościowe wpływają na nasze behawioralne podejmowanie decyzji. Chciałam się dowiedzieć, jakie są czynniki ryzyka, prowadzące do zastraszających następstw, które przenikają nasze umysły jako rodziców. Co jeszcze ważniejsze, chciałam poznać czynniki umożliwiające ochronę, które z kolei pomogą młodym ludziom stać się odpowiedzialnymi obywatelami funkcjonującymi w cyfrowym świecie. Pragnęłam też nabrać lepszego pojęcia o sposobie, w jaki działają nastolatki, abym mogła oswoić się z tym, jak i dlaczego podejmują takie, a nie inne decyzje.

Wszyscy to odkrywamy, w miarę jak zaczyna nas to dotyczyć

Obecnie rodzice znajdują się w niezbyt godnej pozazdroszczenia sytuacji, w której muszą stawić czoła wychowaniu pierwszego pokolenia prawdziwie cyfrowych obywateli oraz być latarniami morskimi dla wszystkich rodzin, które przyjdą po nas. A zatem – bez ciśnienia... Nie możemy spojrzeć w przeszłość, porównując obecną sytuację z naszą własną młodością, albo zapytać naszych rodziców czy dziadków o to, jak radzili sobie z uzależnieniem od gier lub przemocą psychiczną w sieci. Nie ma precedensu, na którym można by się wzorować.

Jesteśmy ostatnią generacją prawdziwie przedinternetowych rodziców. Nie mamy możliwości w pełni zrozumieć, złapać punktów odniesienia, co oznacza dorastać przy takim poziomie skomunikowania, jaki nasze dzieci uznają za normalny. Nasze pociechy nie potrafią z kolei zrozumieć, jak my funkcjonowaliśmy w czasach sprzed technologii bezprzewodowej, która sprawiła, że nieustanne pozostawanie w kontakcie stało się normą. Kiedy następne pokolenie rodziców zacznie wręczać swoim nastolatkom iPhone’y, będą mieli tę przewagę, że sami dorastali w świecie połączonym siecią.

Uświadomiłam sobie, że wychowywani przeze mnie ludzie socjalizują się w nowo formującym się społeczeństwie cyfrowym, a ja mam obowiązek nauczyć ich, jak w nim żyć. Świat, który znałam jako dziecko, odszedł w przeszłość. Jedną z rzeczy, których nauczyła mnie wiedza o zdrowiu publicznym, jest fakt, że musisz rozwiązywać problemy w świecie takim, jakim on jest, a nie w takim, jakim chciałabyś, aby był. To zaś oznacza zaakceptowanie tego, że sprawy są chaotyczne i skomplikowane, pełne nieznanych czynników, zdających się działać w sposób, który nie zawsze jesteś w stanie zrozumieć. Właśnie w takim świecie żyjemy i nieważne co o nim sądzimy. Na wybory, jakich dokonamy (i jakich dokonają nasze dzieci) w tym środowisku, wpływ mają technologia, kultura, determinanty społeczne, biologia, polityka i ta cholerna wolna wola, z której my, ludzie, zawsze chcemy korzystać, a oprócz tego milion innych rzeczy, których nie sposób przewidzieć. Może nam się nie podobać to, że ta technologia w aż takim stopniu przenika życie nasze i naszych dzieci. Takie podejście jednak do niczego nie prowadzi i musimy się dowiedzieć co robić, by poradzić sobie z tą sytuacją jak najlepiej.

Wszystko jest teraz inne, ale dlaczego?

Wielu z nas spogląda w przeszłość i widzi, jak inne było nasze dzieciństwo (naszych rodziców również), po czym porównuje je do tego, jak sprawy mają się dzisiaj. W latach 70. i 80. ubiegłego wieku nastolatki utrzymywały łączność ze swoimi przyjaciółmi rozmawiając okropnie długo przez telefon (ja miałam model Princess, z niezwykle długim kablem) i korzystając ze swobody biegania po okolicy ze swoimi przyjaciółmi. Działo się to zwykle bez wiedzy dorosłych na temat tego, gdzie dokładnie są, ani co robią (a przynajmniej nie w ten sam sposób, w jaki robią to rodzice obecnie). To kluczowy punkt dla zrozumienia, jak kultura wychowania rodzicielskiego przenika się z dziećmi i technologią. Upierałabym się przy stwierdzeniu, że ani w latach dziecięcych, ani podczas dorastania, większość dzieci w Ameryce nie posiada wolności, ani prywatności, jaką w tym samym wieku mieli ich rodzice. Istnieje milion powodów dlaczego tak jest, a technologia, co oczywiste, znajduje się na samym szczycie listy. Zwyczajnie łatwiej jest się kontaktować niż te dwadzieścia lat temu. Jeśli moja córka się spóźnia, nie muszę wydeptywać ścieżki po pokoju i zamartwiać się, że leży gdzieś martwa w rowie (chociaż, jak mam być szczera, to nadal tak robię, bo mam swoje powody). Mogę do niej napisać. Mogę sprawdzić, gdzie znajduje się jej telefon. Mogę zobaczyć, czy wrzuciła jakieś treści na jedno ze swoich kont w mediach społecznościowych. Mamy ze sobą łączność i to sprawia, że, jako matka, czuję się lepiej.

Moja matka także się martwiła, jeśli wróciłam do domu po zmroku. Podobnie było z jej rodzicami. Jednakże fakt, o którym się nie mówi, jest taki, że moja matka pozwalała mi bawić się poza zasięgiem jej wzroku i słuchu, kiedy byłam jeszcze w dosyć młodym wieku i uważano to za absolutnie normalne. Obecnie wielu z nas uważa pozwolenie dziesięciolatkowi, by poszedł do parku z kilkoma przyjaciółmi nie tylko za zaniedbanie, ale też za coś autentycznie niebezpiecznego (a w niektórych miejscach jest to nawet sankcjonowane prawnie). Z pewnością niemało jest przykładów, kiedy ludzie, widząc dzieci w takiej sytuacji, wzywają policję. Jednakże jednocześnie jest relatywnie do przyjęcia pozwolić swojemu dziesięciolatkowi mieć iPhone’a i konto na Instagramie.

To dziwny czas na wychowanie małych ludzi. Czy wszystkim nam lepiej było jako swobodnym/dzikim dzieciakom, uczącym się jak rozwiązywać problemy i być niezależnym? A może po prostu wszyscy mamy niewiarygodne szczęście, że dożyliśmy dorosłości? Czy nasze dzieci mają w tej mierze lepiej? A może w ich telefonach komórkowych czai się realne niebezpieczeństwo? Jeśli mam być szczera, to nie znam odpowiedzi. Mieliśmy więcej wolności i byliśmy znacznie bardziej zaradni. Popełnialiśmy również masę błędów. Współczesne nastolatki mają mniej wolnego czasu i niezależności, ale równocześnie mniej piją, zażywają mniej narkotyków i rzadziej zachodzą w niechciane ciąże. Ze smutkiem trzeba jednak powiedzieć, że częściej zmagają się z rzeczami takimi, jak lęki i depresje.

ODSETEK DZIESIĄTOKLASISTÓW,KTÓRZY SIĘ UPIJAJĄ I ZAŻYWAJĄ NARKOTYKI

1996

2015

Upijanie się

23%

11%

Zażywanie narkotyków*

18,4%

9,8%

*Narkotyki nielegalne, za wyjątkiem marihuany

Źródło: Johnston L. D., Miech R. A., O’Malley P. M., Bachman J. G., Schulenberg J. E. i Patrick M. E. (2018), Monitoring the Future national survey results on drug use, 1975–2017: Overview, key findings on adolescent drug use.

LICZBA CIĄŻ, ABORCJI I URODZEŃ WŚRÓD NASTOLATEKW PRZELICZENIU NA 1000

1996

2015

Ciąże

96,1

43,4

Aborcje

29,0

10,6

Urodzenia

53,5

26,4

Źródło: Kost K., Maddow-Zimet I. i Arpaia A. (2017), Pregnancies, births and abortions among adolescents and young women in the United States, 2013: national and state trends by age, race and ethnicity.

Krótki przegląd historyczny dla lepszego zrozumienia jak się znaleźliśmy tu, gdzie jesteśmy

Choć większość rozmów na temat drastycznych zmian w wychowaniu rodzicielskim i dzieciństwie skupia się obecnie na technologii, to tak naprawdę zaczęły się one wraz z wielkimi przemianami społecznymi i ekonomicznymi, które poprzedzały wprowadzenie telefonów komórkowych i rewolucję bezprzewodową, a korzeni większości z nich można szukać w początkach lat 80. Zacznijmy od tego, jak wyglądało funkcjonowanie rodziny czterdzieści lat temu.

Przyjrzyjmy się najpierw tłu, jakim była poważna recesja gospodarki na początku lat 80., która przyniosła ze sobą zmiany w rynku pracy i siłach ekonomicznych, co drastycznie zmieniło sposób, w jaki żyły rodziny. Miejsca pracy w przemyśle oraz produkcji poczęły znikać i zaczęto zamykać amerykańskie fabryki. Kiedy po raz pierwszy od zakończenia drugiej wojny światowej doszło do spadku amerykańskiego wzrostu gospodarczego, inne kraje (w szczególności Japonia), poczęły przejmować znaczną część światowego handlu. W latach 1950-1990 udział kobiecej siły roboczej zwiększył się o ponad 58%[3]. Więcej matek pracowało na pełen etat i nie można nie doceniać wpływu tego czynnika na nasze pojmowanie norm rodzicielstwa. Fakt, że w rodzinach oboje rodzice pracowali oznaczał, że ktoś inny niż mama czy tata pilnował dzieci cały dzień. To zaś pociągało za sobą włączanie w szeregi opiekunów dalszej rodziny, nianiek i pracowników przedszkoli.

Weźmy też pod uwagę, że pomiędzy 1960 a 1980 r. liczba rozwodów wzrosła dwukrotnie, a nawet bardziej, z 9,2 do 22,6 na 1000 zamężnych kobiet[4]. To zaś przełożyło się na niemający precedensu wzrost liczby gospodarstw domowych, które prowadził jeden rodzic. Przyczyny drastycznych zmian we współczynniku rozwodów są różne, od opisanych wyżej przemian ekonomicznych, przez rozpowszechnienie się na poszczególne stany, począwszy od 1969 r., praw pozwalających sądom orzec rozwód bez winy któregokolwiek z małżonków, aż po przemiany kulturowe, takie jak rewolucja społeczna końca lat 60. i początku 70. ubiegłego wieku.

Przemiany te prowadziły nie tylko do powstania poczucia winy u rodziców za to, że nie byli przy dzieciach, ani nie zapewnili im bardziej tradycyjnego wychowania, ale również do bardziej drastycznych zmian w kulturze samego dzieciństwa, po prostu z powodu logistyki wychowywania dzieci w nowej rzeczywistości społecznej i ekonomicznej. Cudowne dzieciństwo, w którym każdy młody człowiek mógł się bawić z przyjaciółmi na zewnątrz, dopóki nie zapadł zmierzch, szybko zanikało. Jego miejsce zajmowały zabawy zorganizowane.

Julie Lythcott-Haims przedstawia tę zmianę w swojej znakomitej książce z listy bestsellerów New York Timesa, zatytułowanej How to Raise an Adult. Opisuje jak w 1984 „upowszechniła się pora na zabawy jako praktyczne narzędzie planowania w czasie, kiedy matki w rekordowych liczbach pojawiały się w szeregach siły roboczej (...). Gdy tylko rodzice zaczęli planować zabawę, pociągnęło to za sobą przyglądanie się jej, a to z kolei doprowadziło do zaangażowania ich w nią”[5].

Zaczęło się również zmieniać postrzeganie sytuacji przez niegdyś złoty system edukacji narodowej. Mniej więcej w tym samym czasie opublikowano kilka ważnych książek i raportów (w tym A Nation at Risk z 1983), które opisywały, jak amerykańskie wyniki w edukacji oraz sami uczniowie zostają w tyle w porównaniu do innych krajów, szczególnie jeśli chodzi o matematykę i przedmioty ścisłe. To wytworzyło poczucie, że rodzice muszą pilnie zacząć coś robić, by pomóc swoim dzieciom odnosić sukcesy.

W owym czasie w Stanach Zjednoczonych popularność zyskiwał również ruch zmierzający do poprawy samooceny. Postulował on korzyści, jakie pociąga za sobą fakt, że dziecko ma względem siebie pozytywne odczucia. Samoocena zdawała się być skorelowana z wieloma pozytywnymi następstwami, takimi jak zdrowie, osiągnięcia akademickie oraz ogólne szczęście. W miarę jak pogląd się upowszechniał, rodzice zaczęli czynić starania, aby chronić i rozbudowywać pozytywną samoocenę ich dzieci, a w wyniku tego coraz liczniej angażowali się w życie szkolne, drużyny sportowe oraz w przyjaźnie i życie społeczne.

Kolejnym ważnym czynnikiem był poważny wzrost naszej zbiorowej świadomości na temat zagrożeń, zwłaszcza jeśli chodzi o porwania dzieci, a to za sprawą kilku tragicznych spraw z pierwszych stron gazet, m. in. zniknięcia w 1979 r. Etana Patza oraz śmierci Adama Walsha w roku 1981. Film o tej ostatniej sprawie, wyemitowany w 1983 r., dostał wysokie oceny i cztery Nagrody Emmy. Emitowano go co roku przez kilka kolejnych lat. Zaraz potem, w roku 1984, nastąpiło utworzenie Narodowego Centrum do spraw Dzieci Zaginionych i Wykorzystywanych (National Center for Missing and Exploited Children – NCMEC).

Teraz wyobraźcie sobie, że te rzeczy się ze sobą zazębiają w świadomości zarówno rodziców, jak i ogółu społeczeństwa, a wszystko następuje mniej więcej w tym samym czasie. Dało to badaczom podstawy, by w 1990 r. ukuć termin „helikopterowy rodzic”. A zatem właśnie w takim punkcie znaleźliśmy się w kwestii bycia rodzicem na początku wspomnianej dekady. Pracowaliśmy więcej niż kiedykolwiek, bardziej prawdopodobne było, że staniemy się rodzicami samotnie wychowującymi dzieci, a równocześnie mieliśmy dla nich mniej czasu. Tymczasem dzieci miały coraz mniej chwil dla siebie, żeby się bawić, gdyż spędzały czas na jakichś bardziej zorganizowanych zajęciach, niemal zawsze pod nadzorem dorosłych. Martwiliśmy się o bezpieczeństwo naszych dzieci tak, jak nigdy wcześniej. Troszczyliśmy się o ich zdolność do rywalizacji, jeśli chodzi o naukę, na poziomie globalnym. Czy będą mogły zarobić chociaż na swoje utrzymanie, mając jedynie dyplom ukończenia szkoły średniej, skoro wszystkie stanowiska pracy w produkcji znikały? No i co, jeśli nasze obawy odbiją się na nich, wpływając na ich samoocenę? Rodzice pracowali jeszcze ciężej, żeby podtrzymać dzieci na duchu, by nic podobnego się nie stało.

Oprócz tych zmian, a może w ich wyniku, zaczęło się zmieniać nasze rozumienie tego, co znaczy być nastolatkiem. Dorastanie stawało się coraz dłuższe. Dr Laurence Steinberg, autor Age of Opportunity i profesor psychologii na Temple University, stwierdził w wywiadzie dla Psychology Today, że „często się mówi, iż dorastanie zaczyna się biologicznie, ale kończy kulturalnie – rozpoczyna się wraz z pokwitaniem, a kończy, kiedy ludzie zakładają własne gospodarstwa domowe i stają się finansowo niezależni. Jeśli spojrzycie na statystyki tych dwóch wyznaczników, zobaczycie, jak z czasem wydłużał się czas dorastania. Wiek, w którym dzieci nabierają dojrzałości płciowej, stale spada, ale coraz dłużej i dłużej trwa, nim młodzi ludzie staną się dorośli”[6].

No to dodajmy do tego równania Internet

Na początku lat 90. ubiegłego wieku pojawił się Internet, którego ekspansja datuje się na lata 1995-2000. Zmienił on sposób, w jaki żyjemy, i jak zdobywamy informacje. W ciągu dekady, jaka potem nastąpiła, innowacja w postaci połączeń bezprzewodowych pozwoliła włożyć cały świat WWW do kieszeni spodni. Szybkie dostosowywanie się technologii rozprzestrzeniło się po całych Stanach Zjednoczonych, całkowicie zmieniając to, jak żyjemy, pracujemy i się komunikujemy. Trudno jest umieścić to w perspektywie historycznej. Socjologowie i naukowcy usiłują zrozumieć, jaki był wpływ tej rewolucji.

To sprawiło, że bycie rodzicem (i dzieckiem) stało się o wiele bardziej skomplikowane. A zatem jesteśmy tu, gdzie jesteśmy: analogowe dinozaury, wychowujące cyfrowe dzieci, w kulturze, w której wiele z zasad określających nasze własne wychowanie już nie znajduje zastosowania.

Przyjmowanie nowych technologii

W swojej książce Me, MySpace, and I: Parenting the Net Generation jej autor, a równocześnie emerytowany wykładowca psychologii na California State University, dr Larry Rosen, wyjaśnia, że obecne pokolenie młodych ludzi doświadczyło większych zmian i szybszego przyjmowania nowych technologii niż jakiekolwiek inne w historii. Używa wskaźnika wykorzystywanego przy badaniach zachowań konsumenckich, zwanego penetracją rynku, do pokazania, ile lat zajmuje nowej technologii, żeby została przyjęta przez 50 mln ludzi. Oto kilka przykładów:

Radio – 38 lat

Telefon – 20 lat

Telewizja – 13 lat

TV kablowa – 7 lat

Telefony komórkowe – 12 lat

Internet – 4 lata

iPody – 4 lata

Blogi – 3 lata

MySpace – 125 mln użytkowników w 2,5 roku

Facebook – 2 lata

YouTube – 1 rok

Angry Birds – 35 dni

Pokémon Go – 19 dni[7].

Odnotowuje także, że historycznie nowe technologie były w głównej mierze napędzane przez dorosłych (czyli zarabiających pieniądze), zaś obecnie w coraz większym stopniu postęp technologiczny jest finansowany z pieniędzy wydawanych przez młodych ludzi. Pierwszy iPhone trafił do sprzedaży w roku 2007 i w ciągu pierwszego roku sprzedało się ok. 1,4 mln sztuk. W roku 2016 już ok. 201 mln[8]. W 2008 w USA pojawił się pierwszy smartfon z systemem Android. Szacuje się, że w 2016 ponad 107 mln Amerykanów posiadało takie urządzenie[9]. Ocenia się, że w Stanach Zjednoczonych nasycenie rynku smartfonami nastąpiło pod koniec roku 2011 lub w początkach 2012[10]. To zaś oznacza, że wykorzystanie tej technologii w naszym narodzie zwiększyło się od zera do większości ludności w niecałe pięć lat. Trudno się zatem dziwić, że niełatwo jest zyskać jakąś realną perspektywę na ten temat – nadal znajdujemy się w samym środku wydarzeń. Mamy pewne ogólne pojęcie na temat tego, jakie są implikacje w dalszej perspektywie, ale brakuje nam danych dla dłuższych przedziałów czasowych.

Co się ze mną stało, kiedy moje dziecko dostało iPhone’a?

Gdy moja najstarsza córka ukończyła dwanaście lat i właśnie szła do gimnazjum, dostała swój pierwszy telefon komórkowy. Dla naszej rodziny szybko stało się jasne, że administracja jej szkoły i większość nauczycieli zakładała, że każdy uczeń siódmej klasy taki ma. Nasza rodzina była naprawdę zajęta i, w wieku dwunastu lat, moja córka stawała się coraz bardziej niezależna i zaczęła używać telefonu jako narzędzia do koordynowania logistyki.

Nie znaczy to bynajmniej, że przykładała do niej jakąkolwiek wagę. Była podekscytowana, że może pisać wiadomości do swoich przyjaciół i wreszcie wkroczyć w media społecznościowe. Zechciejcie sobie wyobrazić, jak się ucieszyła, kiedy powiedziałam jej, że będzie musiała zaczekać, aż ukończy trzynaście lat, zanim będzie mogła założyć konto na Instagramie. Miałam obsesję na punkcie tego, co może się stać, bo pierwsza fala przeglądania materiałów na temat nastolatków i mediów społecznościowych (tzn. wyszukiwanie za pomocą Google’a) przyniosła przerażające obrazy z moich najgorszych koszmarów. Mnóstwo czasu włożyłam w próby ustalenia „właściwego” sposobu, w jaki powinnam jej dać pierwszy telefon. Powinien być z klapką? Może lepiej, żeby miał bardziej ograniczony pakiet danych?

Chciałam znaleźć sposób, żeby podejść do tych rodzicielskich decyzji w sposób racjonalny, a nie nakładając hiperszczelny klosz ochronny, jaki podpowiadał mi mój mózg, kiedy czytałam o gimnazjalistkach wysyłających rozbierane zdjęcia, stających się ofiarami dręczenia, w wyniku czego popełniają samobójstwa, albo zostają zamordowane przez ludzi, których spotykają w sieci.

Jednak najcięższą częścią pozwolenia mojej córce, by weszła w świat Internetu było coś, czego w ogóle nie przewidziałam. Na pewno nie były to „drapieżniki”, albo wredni siódmoklasiści na Instagramie. Chodziło o fakt, że niemal wszyscy (ówcześni) dwunastolatkowie, o jakich wiedzieliśmy, dostawali swoje pierwsze telefony mniej więcej w tym samym czasie. W jednej chwili sprawy dramatycznie się zmieniły. Rodzice nastolatków, którzy świeżo otrzymali prawo jazdy, doświadczają tego samego, lekkiego oszołomienia. Mogłam sobie myśleć, że moje rozumienie swojego dziecka i tego, jak funkcjonują media społecznościowe, zostanie poddane próbie w ciągu tego roku, czy coś koło tego, ale nie byłam przygotowana na diametralną zmianę kulturową, jaką miała przejść cała jej grupa rówieśnicza.

Co to oznacza dla wszystkich dzieci, które dostają telefony?

Nasze doświadczenia są dosyć powszechne. Większość dzieci w USA uzyskuje dostęp do swojego pierwszego smartfona między dziesiątym a dwunastym rokiem życia[11]. W miarę upływu czasu te granice zdają się obniżać. Czy nam się to podoba, czy nie i niezależnie od tego, czy są na to gotowe, czy nie, takie są nowe standardy dla dzieci w USA. Jasnym dla mnie stał się fakt, że nie ma odpowiadających temu norm w kwestii sposobów, w jakie rodzice powinni sobie radzić z tą sytuacją. Przejście jej byłoby bez porównania łatwiejsze, gdybyśmy mieli takie samo zdanie, ale prawda jest taka, że jest dokładnie odwrotnie.

Jest to szczególnie problematyczne, jeśli weźmie się pod uwagę, że większość najmłodszych nastolatków dostaje pierwszy telefon komórkowy dokładnie wtedy, kiedy ich mózgi i ciała zaczynają się rozwijać i zmieniać w zastraszającym tempie. Dzieci doświadczają podwójnego uderzenia w postaci pokwitania i rozwoju mózgu, co w efekcie daje potężne zmiany w przeciągu krótkich okresów czasu. Przemiany fizyczne i emocjonalne popychają je wtedy do podejmowania impulsywnych i ryzykownych wyborów bardziej niż zapewne na jakimkolwiek innym etapie ich życia. I to właśnie w tym niefortunnym momencie wszystkie dostają telefony.

Kluczową kwestią jest pamiętanie, że każde z dzieci, niezależnie od tego, jak bardzo jest mądre i odpowiedzialne, popełni błędy. Równie ważne jest, by nie zapominać, że bez względu na to, o jaką technologię chodzi – czy będzie to podawanie liścików w roku 1988, czy wysyłanie snapów w 2018 – dzieci na pewno będą robić głupie rzeczy, których później będą żałować i, trzeba przyznać ze smutkiem, nie zmieni się to nigdy. Wiele spośród zachowań, jakie obserwujemy w sieci, zawsze było częścią dorastania. Technologia się zmieniła, ale nie dzieci. Popełnianie błędów i uczenie się, jak radzić sobie z konsekwencjami naszych wyborów, to kluczowe lekcje rozwojowe, które musi przyswoić każde dziecko.

Może powinniśmy dostosować do sytuacji oczekiwania na temat tego, jak mają postępować nasze dzieci, kiedy damy im telefon czy tablet, a poprzez niego dostęp do świata ludzi, idei i obrazów, na które mogą nie być przygotowane. Nie oczekujmy doskonałości, za to powinniśmy spodziewać się pomyłek. Wszyscy je popełniamy.

Jednak popełnianie pomyłek w sieci może mieć utrzymujące się długo i szerokie następstwa, które bardzo niewielu z nas jest w stanie przewidzieć. Bardzo często zarówno dzieciom, jak i dorosłym sieć przypomina, że popełnione tam błędy tak naprawdę nie znikają nigdy. Wiemy, że publicznością oglądającą je w mediach społecznościowych jest potencjalnie cały glob. Pragnienie, by chronić nasze dzieci przed ich własnymi wpadkami jest silne i, szczerze powiedziawszy, rozsądne.

Większość amerykańskich nastolatków już jest w Internecie i mają za sobą pierwsze kroki w cyfrowym świecie. Według opracowania Pew Research Center z 2018 r. 95% amerykańskich dzieci w wieku od trzynastu do osiemnastu lat ma telefon komórkowy, a 45% nastolatków twierdzi, że są online „niemal ciągle”[12].

Uwaga: Liczby w pierwszej kolumnie sumują się do ponad 100%, ponieważ dopuszczono więcej niż jedną odpowiedź. Pytanie o najczęściej używane strony zadano tylko tym respondentom, którzy używają więcej niż jednej strony; wyniki przeliczono, uwzględniając również tych korzystających tylko z jednej. Respondentów, którzy nie udzielili żadnej odpowiedzi, nie uwzględniono. Źródło: Ankieta przeprowadzona w dniach 7 marca − 10 kwietnia 2018 r. „Teens, Social Media & Technology 2018”. Pew Research Center.

Rodzice również korzystają z mediów społecznościowych

Choć większość rodziców także używa mediów społecznościowych, systematyczną łączność ze swoimi dziećmi, korzystającymi z tych samych rodzajów platform, utrzymuje mniej spośród nich, niż moglibyście przypuszczać. Rodzice rozmawiają ze swoimi dziećmi o bezpiecznym poruszaniu się w Internecie, ale już niekoniecznie są tam, by zapewnić wsparcie i nadzór potrzebne, żeby ułatwić im to bezpieczne poruszanie się. Na każdą rodzinę, która robi co może, aby wprowadzić wskazówki, zasady i rozsądne granice, przypada inna, która zwyczajnie daje dziecku smartfon i idzie do swoich spraw.

Masa dorosłych, wliczając w to rodziców, nadużywa mediów społecznościowych i samych telefonów[13]. Tak jak palenie u rodziców jest wskazówką i prognostykiem tego, czy ich dzieci będą palić, sposób używania przez nich mediów społecznościowych i urządzeń elektronicznych ustanawia standard w kwestii tego, co jest normalne i do przyjęcia w ich domu.

Oparto na ankiecie przeprowadzonej wśród 15 747 właścicieli smartfonów w dniach 17 kwietnia do 18 maja 2015 r. Źródło: Gallup.

Nadużywanie urządzeń i uzależnienie od Internetu stanowią większy problem, niż większość chciałaby przyznać. W roku 2013 badania Nokii ujawniły, że sprawdzamy swoje telefony średnio 150 razy dziennie, zaś Apple stwierdza, że większość ludzi korzystających z iPhone’a odblokowuje ekran swojego urządzenia 80 razy dziennie[14]. Media społecznościowe i inne aplikacje z naszych telefonów (tu patrzę na ciebie, Candy Crush) są tak zbudowane, żeby wytworzyć cykl, który wzmacnia nieustanne wykorzystanie, a my jesteśmy tak skonstruowani, że na to odpowiadamy. Słyszymy dzwonek i patrzymy na aktualizację, słodziutkie zdjęcie albo wiadomość, a nasz odruch psa Pawłowa powoduje reakcję w postaci ciągu kliknięć albo przewijania treści w oczekiwaniu na kolejny zastrzyk dopaminy.

W literaturze pojawiają się dowody na to, że cykl ten może również wywoływać uzależnienie, problemy w kontaktach międzyludzkich oraz z koncentracją w czasie krytycznego okresu rozwoju poznawczego. Może on nawet mieć wpływ na to, jak rozwiną się mózgi dorastającej młodzieży. Sedno tego wszystkiego sprowadza się do stwierdzenia, że istnieje masa powodów, aby poważnie zastanowić się nad wpływem, jaki ta technologia będzie mieć na całą ludność kraju, jednak obecnie w badaniach brakuje definitywnych danych, które by nam powiedziały, jaki konkretnie on będzie. Obecnie prowadzi się przełomowe studia z ramienia Narodowego Instytutu Zdrowia, w ramach których bada się młodych ludzi w okresie dojrzewania oraz rozwój poznawczy mózgu. W nadchodzących latach mogą one przynieść odpowiedź na niektóre z tych pytań[15].

Dla większości dzieci zwyczajnie nie ma już rozróżnienia między życiem rzeczywistym a wirtualnym. Pokolenie młodych ludzi urodzonych po 1995 r. ma elektronikę tak mocno wpisaną w swój sposób uczenia się, pracy i komunikowania, że nie sposób jej oddzielić od tego, jak żyją poza siecią. Być może jeszcze bardziej dotyczy to ich funkcjonowania społecznego, z którego znaczna część odbywa się w telefonach, laptopach i na platformach z grami. Badacze opisują media społecznościowe jako właściwie „superrówieśnika”[16], co ma niespotykany dotąd wpływ na to, jak nastolatki postrzegają normy społeczne i behewioralne. Tym superrówieśnikiem stały się Instagram i Snapchat, które ustalają standardy, co jest fajne i normalne – od ciuchów, przez picie i umawianie się na randki, po wszystko, co się z tym wiąże.

Ta zmiana w obszarach mających wpływ na człowieka (z dominującej roli rodziców/rodziny na rówieśników/przyjaciół) jest zarówno normalną częścią rozwoju nastolatków, jak i zgadza się z naszymi własnymi doświadczeniami w tym wieku. Jednak istnienie wspomnianego superrówieśnika jest tym, co mnie martwi. Jako rodzic wiem, że nie będę w stanie kontrolować „rozmowy” na temat norm społecznych (i zapewne nie powinnam tego robić), ale przynajmniej chciałabym być jej częścią.

Pamiętając o tym, zaczęłam się zastanawiać, jak mogę partycypować w życiu społecznym moich dzieci w Internecie w sposób, który odzwierciedlałby, jak by to wyglądało w realnym świecie. Wiedziałam, że dla ich rozwoju właściwym jest pragnienie większego dystansu i niezależności. Wiedziałam, że chcę im zapewnić więcej wolności i możliwości, aby pokazać im, co znaczy odpowiedzialność. Chciałam, by wiedziały, że jestem tam, kocham je i opiekuję się nimi, kiedy stawiają swoje pierwsze kroki. Wiedziałam, że w prawdziwym życiu byłyby zasady, pora powrotu do domu i wyciąganie konsekwencji. Rozmyślałam, jak wprowadzić podobne granice w sieci, żeby stworzyć możliwości pokazania przez dzieci, że są odpowiedzialne i nagradzania tych ich zwycięstw.

Zasadniczo rzecz ujmując zaczęłam przechodzić od perspektywy „monitoruję moje dzieci w sieci” do czegoś, co wyglądało bardziej jak po prostu „wychowywanie moich dzieci”. Devorah Heitner, ekspertka od mediów społecznościowych i autorka Screenwise: Helping Kids Thrive (and Survive) in Their Digital World, nazywa to podejście „mentoringem zamiast monitoringu”. To drugie kojarzy się z nadzorem i usiłowaniem uchronienia dzieci przed wszystkimi tymi złymi rzeczami, o które się bałam, że im się przytrafią. To pierwsze stanowi logiczne przedłużenie tego, co już robiłam w każdym innym aspekcie ich życia. Zaczęłam się odprężać.

Moje dyktowane strachem nastawienie popychało mnie w kierunku skupienia się na zapobieganiu złym następstwom, zamiast czegoś znacznie bardziej użytecznego. Moje dzieci potrzebowały, abym uczyła je, czego oczekiwać i jak się zachować – umiejętności potrzebnych w życiu dla uniknięcia błędów. Musiałam znaleźć sposób, żeby nauczyć swoje dzieci bardzo prozaicznej rzeczy, sprowadzającej się do tego, jak powinny na co dzień funkcjonować w Internecie, aby szanować innych i samemu pozostać godnym szacunku – czyli zostać typem ludzi, na jakich, mam nadzieję, wyrosną. A później, powoli, dać im swobodę, żeby mogły to robić same.

Strach sprawia, że skupiamy się na zapobieganiu złu, zamiast promować to, co dobre. Nie współgra to z moim doświadczeniem jako osoby pracującej w obszarze zdrowia publicznego, gdzie promowanie korzystnych zachowań i zapobieganie chorobom idą ramię w ramię. Musimy robić jedno i drugie. Czynniki ryzyka pokazują nam, na co musimy uważać. Czynniki ochrony informują nas, jak nakreślić mapę, która poprowadzi nas naprzód.

Nigdy nie zdołasz z powodzeniem rozwiązać problemu na polu zdrowia publicznego, jeśli nie zagłębisz się w dane, zarówno ilościowe, jak i jakościowe, aby stwierdzić, co tak naprawdę się dzieje. Następnie musisz wsłuchiwać się w historie opowiadane przez ludzi, aby dowiedzieć się, co te liczby znaczą, kiedy przekładamy je na życie realnych osób. Przyglądanie się danym i obserwowanie świata (czasami nieobiektywne) z perspektywy doświadczeń realnych ludzi jest ważne i przynosi inspirujące chwile, kiedy elementy układanki zaczynają do siebie pasować.

Czym ta książka jest, a czym nie

Ta książka wyznacza drogę naprzód i jest skierowana do rodzin. Opisuje osobiste doświadczenia, w tym dobre i złe następstwa, dane pochodzące z badań i porady ekspertów na temat tego, co się sprawdza na rozmaitych polach, a następnie łączy je w możliwą do zastosowania w realnym życiu ścieżkę postępowania. Każdy rozdział będzie się zaczynał od opowiadania o sobie. Czasami przytoczona historia wnosi coś istotnego do tematu. W trakcie pisania tej książki wiele rozmawiałam z młodymi ludźmi, starając się dotrzeć do jak największej liczby dziecięcych typów, z różnych środowisk i o różnym spojrzeniu na świat. Podzieliłam się tutaj niektórymi z opowiedzianych przez nie historii. Po każdej opowieści omówimy sprawy, jakich dotyczyła, przejrzymy dostępne dane i badania oraz zbierzemy porady nauczycieli, wychowawców, przedstawicieli służb egzekwujących prawo, psychologów, badaczy, rodziców i młodych dorosłych. Każdy z rozdziałów będzie się kończył listą kroków, jakie należy podjąć, aby zacząć pracować ze swoimi dziećmi, działając zgodnie z naturalnym torem ich rozwoju, zamiast się z nim siłować.

Ta książka nie dostarczy wam odpowiedzi na pytania typu: „Kiedy mój syn powinien dostać telefon komórkowy?” albo: „Czy moja córka zacznie sekstować, jeśli pozwolę jej zainstalować Snapchata?”. Jeżeli nie weźmie się pod uwagę specyfiki twojej rodziny i cech szczególnych dla twojej sytuacji, to w jaki sposób jakakolwiek ogólna odpowiedź mogłaby okazać się właściwa? Większość rodziców powie wam, że jedną z najbardziej irytujących prawd o wychowaniu dzieci jest to, że wszystkie są inne i zawsze się zmieniają. To, co sprawdza się naprawdę dobrze w przypadku jednego z nich, nie zawsze zadziała u innego i to nawet w ramach tej samej rodziny. To, co doskonale funkcjonowało w czerwcu, we wrześniu może już być katastrofą.

Jedyne co mogę zapewnić, to informacje i lepsze zrozumienie, jak je zastosować w przypadku tego, co dzieje się w twojej rodzinie. Omawianie zagadnienia rozpocznijmy od strony zdrowia publicznego i zdefiniowania zakresu oraz natury tematu poprzez zadanie kilku pytań. Zaczniemy od określenia rzeczy, których należy unikać, ale skupimy się na rezultatach, jakie chcemy osiągnąć. Jak w twoich oczach wygląda dziecko, które z powodzeniem wykorzystuje Internet i media społecznościowe? Czy tak samo widzi tę sprawę twoje dziecko? Przekonajmy się.

Co wynosimy...

➢ Zastanów się, jak wygląda odpowiedzialne zachowanie w świecie wirtualnym. Zrób listę.

• Dlaczego uważasz, że twoje dziecko powinno mieć telefon czy komputer? Do odrabiania prac domowych? Jako udogodnienie? Dla logistyki? Zabawy?

• W jakim stopniu dzieci powinny korzystać z tej technologii?

• Pomyśl, jakiego rodzaju osobą ma się stać twoje dziecko w mediach społecznościowych i Internecie? Jakie cechy i zachowania chcesz u niego rozwinąć?

• Co cię najbardziej martwi? Tutaj są potrzebne konkretne przykłady.

➢ Przejrzyj listę.

• Czy to wszystko wydaje ci się rozsądne? Czy te oczekiwania są odpowiednie dla poziomu rozwoju i wieku dziecka?

• Czy był(a)byś skłonny(-a) i zdolny(-a) żyć tak, jak opisałeś(-aś) to na tej liście, kiedy sam byłeś(-aś) w podobnym wieku?

• Czy żyjesz zgodnie z nią teraz, starając się kształtować w sobie zachowania, jakie chcesz widzieć u innych?

➢ Poproś swoje dzieci, aby zrobiły podobną listę.

• Poproś, by opisały, dlaczego chcą mieć telefon czy inne urządzenie i co, ich zdaniem, powinny móc przy jego pomocy robić.

• Zachęć je do zastanowienia się, jakiego rodzaju osobą chcą być w Internecie teraz i za kilka lat.

• Zapytaj, jak chcą być postrzegane przez swoich przyjaciół i kolegów z klasy w oparciu o to, co udostępniają w sieci.

• Zapytaj, jak chcą być postrzegane przez nauczycieli, wychowawców i rodziców w oparciu o to, co udostępniają w sieci.

• Poproś, by się zastanowiły nad rzeczami robionymi w sieci przez innych, które postrzegają jako niefajne i które źle się na nich odbiły albo wpędziły je w kłopoty. Każ im dodać te elementy do listy.

• Każ im pomyśleć o ludziach, których znają i dobrze sobie radzą z poruszaniem się w sieci. Co te osoby robią jak należy? Dlaczego udostępniane przez nich treści wydają się pozytywne, albo neutralne? Jakiego rodzaju rzeczy udostępniają? Jak często to robią?

• Zapytaj czy mają jakieś zmartwienia albo troski związane z obecnością w sieci i poproś, by je opisały.

➢ Porównaj listę rodziców i listę dzieci, a następnie porozmawiajcie.

➢ Kiedy nadejdzie odpowiedni czas, żeby dać twojemu dziecku telefon, upewnij się, że każdy ma absolutną jasność jeśli chodzi o oczekiwania z tym związane. Wypracujcie zgodę, „umowę” rodzinną, określającą konkretne zasady. W kwestii garści wskazówek zob. Dodatek 1 (s. 302).

• Do kogo należy dany telefon i kiedy można go używać?

• Wyjaśnijcie sobie wszelkie „co, jeśli”. Co, jeśli zobaczysz coś, o czym wiesz, że nie powinieneś? Co, jeśli zobaczysz, że przyjaciele albo koledzy z klasy robią coś podłego, nienormalnego albo niebezpiecznego? Co, jeśli dokonasz złego wyboru i nie jesteś pewien, co zrobić dalej?

• Określ nagrody za dokonywanie właściwych wyborów i bycie odpowiedzialnym.

• Określ konsekwencje złego zachowania i niewłaściwego postępowania.

• W przypadku każdej zasady musi pojawić się wyjaśnienie, dlaczego została wprowadzona, a także zgoda, że jest ona logiczna i opiera się na jak najlepiej pojętym interesie obu stron.